Tristran Thorn śnił, że siedzi na jabłoni, podglądając przez okno Victorię Forester, która właśnie się rozbierała. Gdy zdjęła suknię, odsłaniając obfitą halkę, Tristran poczuł jak gałąź ugina mu się pod stopami, a potem runął dół, w mrok rozświetlony promieniami księżyca… Spadał na księżyc. A księżyc mówił do niego:
— Proszę — szeptał głosem przypominającym nieco głos jego matki. — Chroń ją. Chroń moją córkę. Chcą ją skrzywdzić. Zrobiłem już wszystko, co mogłem.
Być może księżyc powiedziałby mu więcej i może nawet to zrobił, lecz nagle stał się migotliwym odbiciem w wodzie, daleko w dole, a potem Tristran poczuł, że po twarzy chodzi mu mały pająk. Oprócz tego zdrętwiał mu kark. Uniósł dłoń i ostrożnie zrzucił pająka z policzka. Poranne słońce świeciło mu prosto w oczy. Świat wokół był złocisty i zielony.
— Śniłeś — dobiegł gdzieś z góry młody kobiecy głos. Głos ów był łagodny i Tristran usłyszał w nim dziwny akcent, a nad głową szelest bukowych liści.
— Tak — odparł, zwracając się do siedzącej na drzewie nieznajomej — śniłem.
— Ja także miałam sen zeszłej nocy. W moim śnie uniosłam wzrok i ujrzałam cały las. Między drzewami wędrowało coś wielkiego. Zbliżało się coraz bardziej i bardziej, i zrozumiałam, co to jest. — Umilkła gwałtownie.
— I co to było? — spytał Tristran.
— Wszystko — odparła. — To był Pan. Gdy byłam bardzo młoda, ktoś — może wiewiórka, bo one są strasznie gadatliwe, albo sroka, czy może zimorodek, jakaś istota powiedziała mi, że do Pana należy cały las. To znaczy, nie należy w sensie „należy”. Nigdy nie sprzedałby lasu komuś innemu, nie otoczył go murem ani…
— Ani nie ściął drzew — podpowiedział usłużnie Tristran. Odpowiedziała mu cisza. Zastanawiał się, gdzie zniknęła dziewczyna. — Halo? — zawołał. — Halo!
Liście nad jego głową zaszeleściły cicho.
— Nie powinieneś mówić takich rzeczy.
— Przepraszam. — Tristran nie do końca wiedział, za co właściwie przeprasza. — Ale mówiłaś, że las należy do Pana.
— Oczywiście, że tak — odparł głos. — Nietrudno jest być właścicielem czegoś albo nawet wszystkiego. Wystarczy wiedzieć, że to twoje, i być gotowym z tego zrezygnować. W ten właśnie sposób Pan stał się właścicielem lasu. W moim śnie przyszedł do mnie. Ty także byłeś w moim śnie. Prowadziłeś na łańcuchu smutną dziewczynę. Była bardzo, bardzo smutna. Pan rozkazał, bym ci pomogła.
— Mnie'?
— I sprawił, że poczułam nagłe ciepło i miękki, przyjemny dreszcz w środku, od czubków liści po koniuszki korzeni. A kiedy się obudziłam, leżałeś tu. Spałeś twardo, z głową opartą o mój pień, chrapiąc jak świniak.
Tristran podrapał się po nosie. Przestał szukać kobiety ukrytej w gałęziach buku. Zamiast tego spojrzał uważniej na samo drzewo.
— Jesteś drzewem — rzekł, przekładając swe myśli na słowa.
— Nie zawsze byłam drzewem — usłyszał odpowiedź pośród szeleszczących bukowych liści. — Pewien mag za mienił mnie w drzewo.
— Czym byłaś wcześniej? — spytał Tristran. — Myślisz że mnie lubi?
— Kto? — Pan. Gdybyś ty był władcą lasu, nie powierzałbyś komuś zadania i nie kazał udzielić wszelkiego dostępnego wsparcia i pomocy, gdybyś go nie lubił, prawda?
— No, cóż… — zaczął Tristran. Zanim jednak znalazł dyplomatyczną odpowiedź, drzewo rzekło:
— Nimfy. Byłam leśną nimfą. Ale kiedyś zaczął mnie ścigać książę. Nie miły książę, lecz wręcz przeciwnie. Można by sądzić, że książę, nawet ten niewłaściwy, zrozumie, że istnieją pewne granice, prawda?
— Można?
— Tak właśnie uważam. Ale on nie przyjął tego do wiadomości, toteż w biegu odmówiłam inwokację i — ba-bum! — stałam się drzewem. Co o mnie myślisz?
— No cóż — rzekł Tristran. — Nie wiem, jak wyglądałaś jako leśna nimfa, droga pani, ale drzewem jesteś wspaniałym.
Drzewo nie odpowiedziało, lecz jego liście zaszumiały w podziękowaniu.
— Jako nimfa też byłam niczego sobie — przyznała nieśmiało.
— Jaką dokładnie pomoc i wsparcie masz na myśli? — spytał Tristran. — Nie żebym był niewdzięczny; w tej chwili potrzebna mi wszelka możliwa pomoc i wsparcie, ale drzewo nie jest najoczywistszym źródłem owej pomocy. Nie możesz mi towarzyszyć, nakarmić, sprowadzić tu gwiazdy ani odesłać nas do Muru na spotkanie z moją ukochaną. Z pewnością znakomicie spisałabyś się, osłaniając mnie przed deszczem, gdyby padało, ale w tej chwili akurat nie pada…
Drzewo zaszeleściło.
— Może po prostu opowiedz mi całą historię? Pozwól, że ja osądzę, czy potrafię ci pomóc.
Tristran zaprotestował. Czuł, jak gwiazda oddala się coraz bardziej z prędkością galopującego jednorożca i wiedział, że nie ma czasu do stracenia, a już z pewnością nie powinien go marnować na opowiadanie o swym życiu. Nagle jednak przyszło mu na myśl, że, jak dotąd wszelkie postępy, które poczynił w swej wyprawie, zawdzięczał pomocy innych. Usiadł zatem na miękkiej ściółce i opowiedział bukowi o wszystkim, co tylko przyszło mu na myśl: o swej prawdziwej i czystej miłości do Victorii Forester, obietnicy, że przyniesie jej gwiazdę — nie jakąś tam gwiazdę, lecz tę, której upadek obserwowali razem ze szczytu wzgórza Dyties, i o swej podróży do Krainy Czarów. Opowiedział drzewu o swoich przygodach o włochatym człowieczku i małym ludku, który ukradł mu melonik, o magicznej świecy, o tym jak pokonał niezliczone mile dzielące go od leżącej na polanie gwiazdy, o lwie, jednorożcu i o tym, jak ją utracił.
Kiedy skończył swą historię, umilkł. Rdzawe liście nad jego głową zadrżały lekko, jakby poruszone łagodnym powiewem wiatru, a potem mocniej, jak gdyby szarpnęła nimi wichura, zwiastująca nadejście burzy. Potem zaś ich szelest obniżył się i nad swą głową Tristran usłyszał niski, pełen napięcia głos.
— Gdybyś pozostawił ją spętaną, a ona by uciekła, żadna siła na niebie i ziemi nie zmusiłaby mnie, bym ci pomogła, nawet gdyby zjawili się tu osobiście wielki Pan czy pani Sylvia. Ale uwolniłeś ją z łańcucha i dlatego ci pomogę.
— Dziękuję — rzekł Tristran.
— Powiem ci trzy rzeczy. Dwie teraz, a trzecią, gdy będziesz potrzebował jej najbardziej. Sam musisz osądzić, kiedy nadejdzie ta chwila.
Po pierwsze, gwieździe grozi ogromne niebezpieczeństwo. Wieści i pogłoski w lesie szybko się rozchodzą; drzewa rozmawiają z wiatrem; wiatr przekazuje nowiny kolejnym lasom. Są tacy, którzy chcą skrzywdzić gwiazdę, bardziej niż skrzywdzić. Musisz ją znaleźć i chronić. Po drugie, istnieje ścieżka wiodąca przez ten las, za tamtym świerkiem (a mogłabym ci opowiedzieć o nim takie rzeczy, że nawet głaz by się zarumienił). Za kilka minut ścieżką będzie jechał powóz. Pospiesz się, to go złapiesz. A po trzecie, wyciągnij ręce.
Tristran posłuchał. Z korony drzewa spadł powoli rdzawy liść, wirując i szybując w powietrzu. Wylądował dokładnie na jego prawej dłoni.
— Proszę — rzekło drzewo. — Schowaj go w bezpiecznym miejscu i posłuchaj, gdy będziesz najbardziej potrzebował pomocy. A teraz biegnij! Powóz prawie już tu jest.Biegnij!
Tristran podniósł torbę i pobiegł, po drodze wsuwając liść do kieszeni tuniki. Słyszał zbliżający się tętent kopyt i wiedział, że nie zdąży na czas. Lecz gnany rozpaczą wciąż biegł, coraz szybciej, aż w końcu słyszał już wyłącznie dudnienie własnego serca, pulsowanie krwi w uszach i syk wciąganego w płuca powietrza. Desperacko przeciskał się przez zarośla. Wypadł na ścieżkę i ujrzał zbliżający się powóz.
Był cały czarny. Ciągnęły go cztery czarne jak noc konie, którymi powoził blady mężczyzna w długiej czarnej szacie. Od Tristrana dzieliło go dwadzieścia kroków. Chłopak stał w miejscu, zachłystując się powietrzem, a potem spróbował krzyknąć, lecz gardło miał suche, brakło mu tchu i z jego ust dobył się jedynie ochrypły szept. Spróbował ponownie i jęknął.
Powóz minął go, nawet nie zwalniając.Tristran usiadł na ziemi, żeby odpocząć, potem jednak, gnany obawą o los gwiazdy, wstał i ruszył najszybciej, jak Potrafił, naprzód leśną ścieżką. Szedł zaledwie dziesięć minut, gdy znów natknął się na czarny powóz. Wielki konar, grubością dorównujący niektórym drzewom, odłamał się od dębu i runął dokładnie na ścieżkę przed zaprzęgiem. Woźnica, będący jednocześnie jedynym pasażerem, próbował usunąć przeszkodę.
— Niezwykła rzecz — rzekł nieznajomy, odziany w długą czarną szatę. Tristran na oko ocenił, że woźnica zbliża się do pięćdziesiątki. — Nie było żadnego wiatru ani burzy. Gałąź po prostu upadła. Przeraziła konie. — Głos miał głęboki i donośny.
Tristran i woźnica wyprzęgli konie i przywiązali je do konaru, który następnie zaczęli pchać. Czwórka koni ciągnęła. Razem z trudem odsunęli przeszkodę na bok. Tristran podziękował w duchu dębowi, który zrzucił konar, bukowi i Panu, władcy puszczy, a potem spytał woźnicy, czy zechce przewieźć go przez las.
— Nie biorę pasażerów — oznajmił tamten, pocierając zarośnięty podbródek.
— Oczywiście — rzekł Tristran. — Ale beze mnie wciąż byś tu tkwił. Z pewnością to Opatrzność przysłała cię do mnie, tak jak mnie do ciebie. Nie musisz zbaczać ze szlaku, a być może nadejdzie chwila, gdy przyda ci się druga para rąk.
Woźnica zmierzył Tristrana wzrokiem od stóp do głów. Potem sięgnął do wiszącej u pasa aksamitnej sakiewki i wyjął z niej garść kwadratowych czerwonych płytek z granitu.
— Wybierz jedną — polecił.
Tristran wyciągnął płytkę i pokazał nieznajomemu wyryty na niej symbol.
— Hmm — rzekł woźnica. — Jeszcze jedną. — Ponownie potarł podbródek. — Tak, możesz ze mną jechać — rzekł. — Runy są tego pewne, choć czeka nas niebezpieczeństwo. Może natrafimy jeszcze na zwalone pnie i konary. Jeśli chcesz, możesz usiąść z przodu, obok mnie, i dotrzymać mi towarzystwa…
Wdrapując się na kozioł, Tristran po raz pierwszy zajrzał do środka powozu i przez moment wydało mu się, że widzi pięciu bladych mężczyzn w szarych strojach, patrzących na niego ze smutkiem. Gdy jednak ponownie rzucił okiem, w środku nie było już nikogo.
Powóz zaskrzypiał i z turkotem ruszył porośniętym trawą szlakiem pod zielonozłotą kopułą liści. Tristran martwił się o gwiazdę. Owszem, była złośliwa, ale dał jej po temu powody. Miał nadzieję, ze nie napyta sobie kłopotów.
Ludzie powiadają czasami, że szaroczarny łańcuch górski, przecinający z północy na południe niczym mur tę część Krainy Czarów, był kiedyś olbrzymem, który z czasem stał się tak wielki i ciężki, że pewnego dnia, znużony wysiłkiem, jakiego wymagało poruszanie się i życie, ułożył się na równinie i zapadł w sen, tak głęboki, że między kolejnymi uderzeniami serca mijały całe stulecia. Jeśli rzeczywiście tak było, to musiało stać się bardzo dawno temu, w Pierwszej Erze Świata, gdy nie istniało nic prócz skał, ognia, wody i wiatru. Z czasów tych pozostali jedynie nieliczni, którzy mogliby zadać kłam tym twierdzeniom, jeśli oczywiście nie odpowiadają one prawdzie. Prawdziwe jednak czy nie, powszechnie nazywa się cztery największe szczyty owego łańcucha Górami Głowy, Ramion, Brzucha i Kolan; a wzgórza na południu zwane są Stopami. Przez góry prowadzą przełęcze: jedna pomiędzy Głową i Ramionami, w miejscu gdzie powinna być szyja, i jedna na południe od Góry Brzucha.
To niebezpieczne góry, w których mieszkają dzikie stworzenia: trolle barwy łupku, włochaci praludzie zbłąkane wodwo, górskie kozice, gnomy-górnicy, pustelnicy banici, a nawet górskie wiedźmy. I choć pasmo to nie dorównuje wysokością najwyższym łańcuchom górskim Krainy Czarów, takim jak góra Huon, na której szczycie wzniesiono Cytadelę Burz, samotnemu wędrowcy trudno jest je przebyć.
Królowa czarownic kilka dni wcześniej pokonała przełęcz na północ od Góry Brzucha. Obecnie czekała u jej wylotu. Przywiązała kozły do cierniowego krzaka, którego listki skubały bez entuzjazmu. Ona sama siedziała na boku wyprzęgniętego rydwanu i osełką ostrzyła noże.
Noże były bardzo stare. Rękojeści zrobiono z kości, a ostrza z odłamków wulkanicznego szkliwa, czarnego jak gagat, z białymi płatkami śniegu, na zawsze zastygłymi w obsydianie. Miała ich parę: mniejszy szeroki tasak, ciężki i twardy, służył do przecinania klatki piersiowej, rąbania i rozbierania. Drugi — długi wąski sztylet — idealnie nadawał się do wycięcia serca. Gdy noże były już tak ostre, że mogła przesunąć którymś z nich po gardle, a ofiara poczułaby zaledwie leciutkie muśnięcie i ciepło uchodzącego z krwią życia, królowa czarownic odłożyła je i rozpoczęła przygotowania.
Podeszła do kozłów i szepnęła każdemu z nich słowo mocy.
Zwierzęta zniknęły. Na ich miejscu stał mężczyzna o białej bródce i młoda kobieta o bezmyślnych oczach i chłopięcej urodzie. Oboje milczeli.
Czarownica przykucnęła obok rydwanu i szepnęła kolejnych kilka słów. Rydwan nie zareagował, a ona gniewnie tupnęła w kamień.
— Starzeje się — rzekła do swych sług. Oni jednak milczeli, nie zdradzając nawet najmniejszych oznak zrozumienia. — Rzeczy nieożywione zawsze trudniej zmienić niż te ożywione. Ich dusze są starsze, głupsze, trudniej je przekonać. Gdybym tylko odzyskała prawdziwą młodość… u zarania dziejów potrafiłam przemieniać góry w morza, a chmury w pałace. Mogłam zaludnić całe miasto kamykami z plaży. Gdybym tylko znów była młoda…
Westchnęła i uniosła rękę. Na moment między jej palcami zamigotał błękitny płomień, a potem, gdy obniżyła dłoń i pochyliła się, by dotknąć rydwanu, ogień zniknął.
Wyprostowała się. W jej kruczoczarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny. Pod oczami wystąpiły ciemne wory, lecz rydwan zniknął. Stała teraz przed niewielką gospodą na skraju przełęczy.
W oddali zagrzmiał grom, zamigotała błyskawica.
Szyld gospody skrzypnął, zakołysany nagłym wiatrem. Widniała na nim podobizna rydwanu.
— Wy dwoje — poleciła czarownica — do środka! Ona już tu jedzie. Będzie musiała przeprawić się przez przełęcz. Wystarczy tylko dopilnować, by przekroczyła próg. Ty — powiedziała, zwracając się do mężczyzny z białą bródką — jesteś Capik, właściciel gospody. Ja będę twoją żoną. A to — dodała, wskazując tępooką dziewczynę, kiedyś będącą Brevisem — nasza córka, posługaczka.
Wśród szczytów gór ponownie zagrzmiało. Tym razem piorun uderzył bliżej.
— Wkrótce zacznie padać — oznajmiła czarownica. — Rozpalmy ogień.
Tristran czuł przed sobą obecność gwiazdy, poruszającej się stale naprzód. Miał wrażenie, że zbliża się do niej. Ku jego uldze czarny powóz nadal podążał jej śladem. Raz gdy dotarli do rozstajów, z lękiem pomyślał, że mo-gą skręcić w złą stronę. Gdyby do tego doszło, gotów był Porzucić powóz i samotnie ruszyć w drogę.
Woźnica ściągnął lejce, zeskoczył z kozła i wyjął swe runy. Zasięgnąwszy ich rady, z powrotem wdrapał się na miejsce i skierował powóz w lewo.
— Mam nadzieję, że nie poczytasz mi tego za zuchwalstwo — rzekł Tristran — ale czy mogę spytać, czego szukasz?
— Mojego przeznaczenia — odparł tamten po krótkiej ciszy. — Prawa do tronu. A ty?
— Jest pewna młoda dama, którą uraziłem swym zachowaniem — rzekł Tristran. — Chcę ją przeprosić. — Mówiąc to, zrozumiał, że taka jest prawda.
Jego towarzysz mruknął coś w odpowiedzi.
Otaczający ich las zaczął rzednieć. Drzewa rosły tu pojedynczo i Tristran po raz pierwszy dostrzegł sterczące w oddali szczyty.
— Co za góry! — westchnął.
— Gdy będziesz starszy — powiedział woźnica — musisz odwiedzić moją twierdzę, wysoko na szczycie Huon. To jest dopiero góra. Z jej wierzchołka widać inne, przy których te — wskazał wyrastającą przed nimi Górę Brzucha — są zaledwie pagórkami.
— Prawdę mówiąc — odparł Tristran — przez resztę życia mam nadzieję hodować owce w wiosce Mur, bo przeżyłem już tyle przygód, że więcej nie mógłbym pragnąć — wszystkie te świece i drzewa, młoda dama, jednorożec. Dziękuję jednak za zaproszenie i przyjmuję je. Jeśli kiedykolwiek odwiedzisz Mur, wpadnij koniecznie do mego domu. Dam ci wtedy wełniany strój, owczy ser i w bród baraniej potrawki.
— Jesteś aż za bardzo uprzejmy — rzekł woźnica. Trakt, którym jechali, stał się łatwiejszy. Wysypano go żwirem i tłuczonymi kamieniami. Mężczyzna trzasnął z bicza, poganiając karę ogiery. — Mówisz, że widziałeś jednorożca?
Tristran już miał opowiedzieć towarzyszowi całą historię, zmienił jednak zdanie i rzekł tylko:
— To bardzo szlachetne zwierzę. — Jednorożce są dziećmi księżyca — oznajmił woźnica. — Sam nigdy żadnego nie widziałem, powiadają jednak, że służą księżycowi i wykonują jego rozkazy. Jutro wieczorem znajdziemy się w górach. Zatrzymamy się na popas o zachodzie słońca. Jeśli chcesz, możesz spać w powozie. Ja zostanę przy ognisku. — Ton jego głosu nie zmienił się, lecz Tristran zrozumiał nagle z niezachwianą, wstrząsającą pewnością, że jego towarzysz czegoś się boi, jest przerażony do głębi duszy.
Tego wieczoru na wierzchołkach gór tańczyły błyskawice. Tristran spał na skórzanej kanapie; pod głowę podłożył sobie worek obroku. Śnił o duchach, księżycu i gwiazdach.
O świcie lunął deszcz tak gwałtowny, jakby całe niebo zamieniło się w wodę. Ciężkie szare chmury przesłoniły górski łańcuch. W zacinającym deszczu Tristran i woźnica zaprzęgli konie i ruszyli w drogę. Cały czas jechali pod górę i zaprzęg poruszał się bardzo wolno.
— Możesz schować się do środka — zaproponował mężczyzna. — Nie ma sensu, abyśmy obaj mokli. — I Tristran, i woźnica mieli na sobie grube kurtki, które znaleźli pod siedzeniem.
— Bardziej już i tak nie zmoknę — odparł Tristran — chyba że wskoczyłbym w ubraniu do rzeki. Zostanę tutaj. Co dwie pary oczu i rąk, to nie jedna.
Jego towarzysz mruknął coś pod nosem. Zimną, mokrą ręką otarł wodę z oczu i ust, po czym rzekł:
— Jesteś głupcem, chłopcze, ale doceniam twój zapał. — Przełożył wodze do lewej ręki i wyciągnął ku niemu prawą. — Zwą mnie Primusem. Panem Primusem.
— Jestem Tristran. Tristran Thorn. — Tristran czuł, że mężczyzna zasłużył sobie na to, by poznać jego prawdziwe imię.
Uścisnęli sobie ręce. Deszcz padał coraz mocniej konie jeszcze bardziej zwolniły kroku. Ścieżka zamieniła się w rwący strumień. Kurtyna deszczu przesłaniała świat równie skutecznie jak najgęstsza mgła.
— Jest pewien człowiek — powiedział pan Primus, przekrzykując deszcz. Wiatr porywał słowa z jego ust. — Wy soki, trochę podobny do mnie, ale chudszy, przypominający kruka. Oczy ma niewinne i puste, lecz czai się w nich śmierć. Zwie się Septimus, był bowiem siódmym chłopcem spłodzonym przez naszego ojca. Jeśli kiedykolwiek go zobaczysz, uciekaj. Chodzi mu o mnie, nie zawaha się jednak cię zabić, jeśli staniesz mu na drodze. Może też przekształcić cię w instrument, który zada mi śmierć.
Gwałtowny poryw wiatru posłał strugę deszczu wprost za kołnierz Tristrana.
— Wygląda na bardzo niebezpiecznego człowieka — zauważył Tristran.
— To najniebezpieczniejszy człowiek, jakiego mógłbyś spotkać.
Tristran w milczeniu spojrzał przed siebie, w deszcz i wzbierający mrok. Z każdą chwilą coraz słabiej widział drogę. Primus odezwał się ponownie:
— Jeśli chcesz znać moje zdanie, w tej burzy jest coś nienaturalnego.
— Nienaturalnego?
— Albo więcej niż naturalnego, nadnaturalnego. Mam nadzieję, że natkniemy się na jakąś gospodę. Konie muszą wypocząć, a ja nie pogardziłbym suchym łóżkiem i ciepłym ogniem, a także porządnym posiłkiem.
Tristran przytaknął z zapałem. Siedzieli obok siebie, moknąc. Tristran myślał o gwieździe i jednorożcu. Z pewnością także była zmarznięta i przemoczona. Martwił się o jej złamaną nogę, na pewno bardzo bolała. To wszystko jego wina. Czuł się okropnie.
— Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie powiedział do pana Primusa, gdy zatrzymali się, by nakarmić konie nasiąkniętym wodą obrokiem.
— Jesteś młody i zakochany — odparł Primus. — Każdy młodzian na twoim miejscu to najnieszczęśliwszy człowiek na świecie.
Tristran zastanawiał się, jakim cudem jego towarzysz odgadł istnienie Victorii Forester. Wyobraził sobie, jak relacjonuje jej swoje przygody, siedząc w Murze przed płonącym kominkiem, jednak wszelkie opowieści wydały mu się bezbarwne i nieciekawe.
Tego dnia zmierzch zapadł już o świcie, a teraz niebo było zupełnie czarne. Ścieżka nadal wiodła w górę. Deszcz chwilami słabł, by po paru minutach lunąć ze zdwojoną siłą.
— Tam z przodu! — zawołał Tristran. — Czy to nie światło?
— Nic nie widzę. Może to błędny ognik albo błyskawica? — odparł Primus. Potem jednak pokonali zakręt. — Myliłem się. To rzeczywiście światło. Brawo, młodzieńcze. Lecz w tych górach roi się od niebezpieczeństw. Miejmy nadzieję, że to przyjazne światło.
Widząc przed sobą cel, konie jakby nabrały sił. Błyskawica rozświetliła niebo. Ujrzeli strome skalne ściany, wznoszące się wysoko po obu stronach drogi.
— Mamy szczęście — głos Primusa zagrzmiał niczym grom. — To gospoda.