ROZDZIAŁ DRUGI

W którym Tristran Thorn osiąga wiek męski i składa pochopną obietnicę

Mijały lata.

Następny magiczny jarmark odbył się zgodnie z planem po drugiej stronie muru. Młody Tristran Thorn, który wówczas liczył sobie osiem lat, nie uczestniczył w nim, bo tuż przedtem wysłano go z wizytą do niezwykle dalekich krewnych we wsi leżącej o dzień jazdy od Muru.

Jego siostrze Louisie, młodszej o sześć miesięcy, pozwolono natomiast pójść na jarmark, co niezmiernie zirytowało chłopca, podobnie jak fakt, że Louisa kupiła tam sobie szklaną kulę wypełnioną iskierkami światła, które migotały i połyskiwały w mroku i łagodnie rozświetlały ciemność ich sypialni na farmie. Tymczasem Tristran przywiózł od swych krewnych jedynie paskudną odrę.

Wkrótce potem ich kotka urodziła troje kociąt. Dwa były czarno-białe, jak ona sama, futro trzeciego połyskiwało błękitem, a jego oczy zmieniały barwę w zależności od nastroju, od zielonozłotych po różowe, szkarłatne i czerwone.

Tego właśnie kociaka podarowano Tristranowi w ramach zadośćuczynienia za nieobecność na jarmarku. Wyrosła z niego błękitna kotka o najmilszym usposobieniu na świecie. Pewnego wieczoru jednak zaczęła niecierpliwie krążyć po domu, miauczeć gardłowo i błyskać oczami barwy fioletoworóżowej naparstnicy. A kiedy ojciec Tristrana wrócił do domu z pola, kot miauknął donośnie, śmignął za drzwi i zniknął w mroku.

Strażnicy przy murze pilnowali przejścia przed ludźmi, nie przed kotami, i Tristran, który miał wówczas dwanaście lat, nigdy więcej nie zobaczył swojej ulubienicy. Przez jakiś czas był niepocieszony. Którejś nocy w jego sypialni zjawił się ojciec, usiadł na łóżku i powiedział szorstko:

— Po drugiej stronie twoja kotka będzie szczęśliwsza. Jest teraz wśród swoich. Nie martw się, mały.

Matka w ogóle nie poruszała tego tematu, ale też zwykle prawie się do niego nie odzywała. Czasami Tristran, unosząc wzrok, dostrzegał, jak się w niego wpatruje, zupełnie jakby próbowała wydobyć z jego twarzy ukryty sekret.

Natomiast jego siostra Louisa nie dawała mu spokoju, gdy rankiem szli razem do wiejskiej szkółki. Dręczyła go też o inne rzeczy, na przykład kształt jego uszu (prawe ucho mocno przylegało do głowy i było niemal spiczaste, lewe nie) i niemądre rzeczy, jakie zdarzyło mu się powiedzieć. Kiedyś, gdy wracali ze szkoły, zauważył, że małe obłoczki, białe i puchate, wiszące tuż nad horyzontem o zachodzie słońca, to owieczki. Nieważne, iż później wyjaśniał, że po prostu przypominały mu owce, że było w nich coś puchatego i owczego. Louisa naśmiewała się, drwiła i szydziła jak mały potwór. Co gorsza, opowiedziała o wszystkim innym dzieciom, namawiając je, by beczały cicho, gdy tylko Tristran będzie przechodził obok nich. Louisa była urodzoną prowodyrką i robiła ze swoim bratem co chciała.

Wiejska szkółka była w istocie bardzo dobrą szkołą. Pod czujnym okiem nauczycielki, pani Cherry, Tristran Thorn zdobywał wiedzę o ułamkach, o długości i szerokości geograficznej. Umiał poprosić po francusku o pióro ciotki ogrodnika, a nawet o pióro własnej ciotki. Znał imiona wszystkich królów i królowych Anglii od Wilhelma Zdobywcy, 1066, po Wiktorię, 1837. Nauczył się też pisać i nieźle sobie radził z kaligrafią. W wiosce rzadko zjawiali się podróżni, od czasu do czasu jednak przybywali handlarze sprzedający powieści groszowe, opisujące straszliwe morderstwa, brzemienne w skutki spotkania, złowieszcze czyny i niezwykłe ucieczki. Większość handlarzy przywoziła też nuty, dwa arkusze za pensa. Miejscowe rodziny kupowały je i gromadziły się wokół pianin, śpiewając piosenki takie, jak „Dojrzała wiśnia” i „W ogrodzie mego ojca”.

Mijały dni, tygodnie, lata. Jako czternastolatek, dzięki procesowi osmozy, nieprzyzwoitym żartom, szeptanym sekretom i rubasznym balladom, Tristran dowiedział się, skąd się biorą dzieci. Gdy miał piętnaście lat, zranił się w rękę, spadając z jabłoni przed domem pana Thomasa Forestera, a dokładniej z jabłoni przed oknem sypialni panny Victorii Forester. Ku wielkiemu żalowi Tristrana udało mu się dostrzec jedynie przelotny, podniecający obraz różowego ciała Victorii, która była rówieśnicą jego siostry i bez wątpienia najpiękniejszą dziewczyną w promieniu stu mil. Gdy oboje skończyli siedemnaście lat, Tristran wierzył święcie, że Victoria jest najprawdopodobniej najpiękniejszą dziewczyną na Wyspach Brytyjskich; więcej, w całym Imperium Brytyjskim, może nawet na świecie, a gdyby ktoś próbował mu zaprzeczyć, gotów był bić się albo przywalić mu w nos. Jednakże w Murze trudno byłoby znaleźć kogoś, kto nie zgodziłby się z tą opinią. Victoria wielu zawróciła w głowach i, najprawdopodobniej, złamała wiele serc.

Oto jej opis: miała szare oczy swej matki, jej twarz w kształcie serca oraz kręcone, kasztanowe włosy ojca. Usta dziewczyny były czerwone i doskonałe. Gdy coś mówiła, jej policzki pokrywał uroczy rumieniec. Była blada i absolutnie czarująca. Kiedy skończyła szesnaście lat, pokłóciła się z matką, bo Victoria wbiła sobie do głowy, że zacznie pracować jako posługaczka „Pod Siódmą Sroką”.

— Rozmawiałam z panem Bromiosem — poinformowała matkę — i nie miał nic przeciwko temu.

— Opinia pana Bromiosa zupełnie mnie nie interesuje odparła jej matka, dawna Bridget Comfrey. — Młodej damie nie przystoi podobne zajęcie.

Cała wioska Mur z zainteresowaniem obserwowała ową próbę sił, zastanawiając się, jaki będzie jej wynik nikt bowiem nie sprzeciwiał się Bridget Forester. Jej język — tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy wioski — potrafiłby opalić farbę na drzwiach stodoły i zetrzeć korę z dębu. Żaden śmiałek nie odważył się sprzeciwić Bridget Forester. Mówiono też, że prędzej ściana ruszy z miejsca, niż Bridget zmieni zdanie.

Lecz Victoria Forester przywykła do tego, że wszyscy jej ustępują. Kiedy inne środki zawodziły albo zda wały się zawodzić, zwracała się do ojca, który zawsze zgadzał się na jej żądania. Tym razem jednak czekała ją niespodzianka, bo ojciec zgodził się z matką, twierdząc że praca w barze „Pod Siódmą Sroką” to coś, czego niej powinna robić dobrze wychowana młoda panna. Po tych słowach Thomas Forester zacisnął zęby, kończąc wszelką dyskusję.


* * *

Wszyscy chłopcy w wiosce kochali się w Victorii Forester. Również wielu ustatkowanych dżentelmenów, żonatych i zaczynających siwieć, odprowadzało ją wzrokiem, gdy szła ulicą. Przez moment zdawało im się| wówczas, że znów są chłopcami w wiośnie życia, pełnymi energii i nadziei.

— Mówią, że wśród twych wielbicieli jest także pan Monday — powiedziała do Victorii Forester Louisa Thorn pewnego majowego popołudnia w jabłoniowym sadzie.

pięć dziewcząt siedziało na gałęziach najstarszej jabłoni i wokół niej. Szeroki pień był bardzo wygodnym oparciem i siedziskiem; majowy wietrzyk strącał z drzewa różowe kwiaty, które opadały jak śnieg na ich włosy i sukienki. Przez liście przesączało się popołudniowe słońce, zielone i srebrzyste.

— Pan Monday — odparła z pogardą Victoria Forester — ma czterdzieści pięć lat i ani dnia mniej. — Skrzywiła się, demonstrując wszem i wobec, jak stary wydaje się czter-dziestopięciolatek, gdy samemu ma się zaledwie siedemnaście lat.

— Poza tym — wtrąciła Cecilia Hempstock, kuzynka Louisy — był już raz żonaty. Nie chciałabym poślubić kogoś, kto miał już żonę — dodała. — Zupełnie jakby ktoś inny oswoił mojego własnego kucyka.

— Osobiście uważam, że to jedyna dobra strona poślubienia wdowca — oznajmiła Amelia Robinson. — Ktoś wcześniej pozbawił go już złych nawyków, oswoił, jeśli chcesz użyć tego określenia. Poza tym z pewnością zaspokoił już swą żądzę. Dobrze byłoby uniknąć tych wszystkich krępujących rzeczy.

Wśród kwiatów jabłoni rozległy się ciche, pospiesznie stłumione chichoty.

— Mimo wszystko jednak — powiedziała z wahaniem Lucy Pippin — miło byłoby zamieszkać w dużym domu, mieć własna bryczkę i czwórkę koni, móc wyjeżdżać w sezonie do Londynu, do wód w Bath i zażywać kąpieli w Brighton, nawet jeśli pan Monday ma rzeczywiście czterdzieści pięć lat.

Pozostałe dziewczęta zapiszczały, ciskając w nią garściami kwiatów jabłoni. I żadna z nich nie piszczała głośnej i nie rzucała więcej kwiecia niż Victoria Forester.


* * *

W wieku siedemnastu lat Tristran Thorn, zaledwie sześć miesięcy starszy od Victorii, znalazł się w połowie i drogi pomiędzy byciem chłopcem i mężczyzną, i w obutych rolach czuł się równie źle. Można było odnieść wrażenie, że składa się głównie z łokci i jabłka Adama. Włosy miał brązowe niczym mokra strzecha, sterczały mu na głowie pod dziwacznymi kątami, jak to u siedemnastolatka, nieważne, jak często ulizywał je i czesał.

Był bardzo nieśmiały, co, jak to często bywa u bardzo nieśmiałych ludzi, nadrabiał zbyt głośnym zachowaniem w najgorszych momentach. Zwykle Tristran był zadowolony ze swego życia — przynajmniej tak zadowolony, jak to możliwe w przypadku siedemnastolatka, który dopiero zaczynał żyć — a kiedy marzył w polu bądź za ladą w wiejskim sklepie Mondaya i Browna, wyobrażał sobie, że wsiada do pociągu i jedzie do Londynu albo Liverpoolu, a stamtąd parowcem pokonuje szary Atlantyk i ląduje w Ameryce, gdzie zbija majątek pośród dzikusów.

Czasami jednak wiatr zmieniał kierunek i wiał zza muru, niosąc zapach mięty, tymianku i czerwonych porzeczek. Wówczas w płomieniach palenisk całej wioski pojawiały się dziwne kolory. Gdy wiał taki wiatr, nawet najprostsze rzeczy — od zapałek po przeźrocza — przestawały działać.

I w owych chwilach marzenia Tristrana Thorna wypełniały niezwykłe, przesycone poczuciem winy fantazje, dziwaczne i mgliste sny o wędrówkach przez lasy i ratowaniu zamkniętych w pałacach księżniczek, o rycerzach, trollach i syrenach. Kiedy ogarniał go podobny nastrój, chłopak wymykał się z domu, kładł na trawie i patrzył w gwiazdy.

Niewielu z nas miało szczęście oglądać gwiazdy tak jak w tamtych czasach — nasze miasta zbyt mocno świeca w ciemnościach — lecz widziane z wioski Mur gwiazdy lśniły na niebie niczym odrębne światy bądź idee, niezliczone jak drzewa w lesie i liście na drzewie. Tristran wpatrywał się w ciemne niebo, póki jego głowy nie opuściły wszystkie myśli. Wówczas wracał do łóżka i spał jak zabity.

Był niezgrabnym nastolatkiem o wielkim ukrytym potencjale, baryłka prochu, czekającą aż ktoś lub coś podpali lont. Ponieważ jednak nikt tego nie uczynił, w wolne dni i wieczorami pomagał ojcu na farmie, a w dzień pracował dla pana Browna jako sprzedawca w sklepie.

Sklep Mondaya i Browna był jedyną taką placówką we wsi. Choć część towarów mieli u siebie w magazynach, większość interesów prowadzili za pomocą list: mieszkańcy wręczali panu Brownowi listy tego, co potrzebują, od wekowanych mięs po lekarstwa dla owiec, od noży do ryb po dachówki. Sprzedawca u Mondaya i Browna zbierał zamówienia, sporządzając jedną długą listę, a potem pan Monday brał ją, wsiadał na platformę zaprzężoną w dwa wielkie pociągowe konie i wyruszał do najbliższego miasta. Po kilku dniach wracał z platformą wyładowaną najróżniejszymi towarami.

Pewnego zimnego, wietrznego październikowego dnia, takiego kiedy wydaje się, że lada moment lunie deszcz, późnym popołudniem do Mondaya i Browna wmaszerowała Victoria Forester, niosąc listę skreśloną wyraźnym pismem matki. Nacisnęła dzwonek na ladzie, wzywając sprzedawcę.

Z lekkim zawodem spojrzała na Tristrana Thoma, który wynurzył się z pomieszczenia na zapleczu.

— Dzień dobry, panno Forester.

Uśmiechnęła się i wręczyła Tristranowi listę. Oto jak wyglądała:


1/2 funta sago 10 puszek sardynek l butelka sosu grzybowego 5 funtów ryżu

1 puszka złotego syropu

2 funty porzeczek

Butelka koszenili

l funt brązowego cukru

l pudełko najlepszego kakao Rowntrees za szylinga

Puszka pasty do polerowania Oakey za trzy pensy

Brunszwicka czerń za sześć pensów

Paczka żelatyny Swinbourne'a

Butelka pasty do mebli

l trzepaczka


Sitko za dziewięć pensów Tristran przeczytał to wszystko, szukając czegoś, co pozwoliłoby zagaić rozmowę. Nagle usłyszał własny głos:

— Wygląda na to, panno Forester, że wszyscy lubicie pudding ryżowy. Gdy tylko to powiedział, zrozumiał, że nie dokonał właściwego wyboru. Victoria ściągnęła swe idealne wargi i zamrugała szarymi oczami.

— Owszem, Tristranie, lubimy pudding ryżowy, — uśmiechnęła się do niego. — Matka twierdzi, że odpowiednia ilość puddingu ryżowego uodparnia człowieka na chłody, przeziębienia i inne jesienne choroby.

— Moja matka — wyznał Tristran — zawsze wolała pudding z tapioki. Większość towarów możemy dostarczyć jutro rano, resztę po powrocie pana Mondaya, na początku przyszłego tygodnia.

Nagły powiew wiatru potrząsnął okiennicami w wiosce i zakręcił kurkami na dachach tak mocno, że nie umiały już odróżnić północy od zachodu i południa od wschodu.

Ogień na palenisku u Mondaya i Browna zasyczał i rozbłysnął zielenią i szkarłatem, rozsiewając wokół srebrzyste iskry podobne do tych, które można uzyskać, wrzucając do kominka garść opiłków żelaza.

Wiatr wiał ze Wschodu, z Krainy Czarów i Tristran Thorn odnalazł nagle w sobie odwagę, o którą wcześniej się nie podejrzewał.

— Za kilka minut kończę pracę, panno Forester. Może mógłbym odprowadzić panią do domu? To dla mnie prawie po drodze.

Czekał ze ściśniętym sercem, podczas gdy szare oczy Victorii Forester spoglądały na niego z rozbawieniem. Miał wrażenie, że upłynęło co najmniej sto lat, nim w końcu odparła:

— Oczywiście.

Tristran pobiegł do salonu i poinformował pana Browna, że idzie do domu, a pan Brown odchrząknął z udaną irytacją, mówiąc, że kiedy on był młody, nie tylko musiał zostawać co dzień w sklepie do późnego wieczora i zamykać, ale także sypiał na podłodze za ladą, przykryty jedynie płaszczem. Tristran zgodził się, że jest prawdziwym szczęściarzem, życzył panu Brownowi dobrej nocy, zdjął z wieszaka płaszcz i nowy melonik, po czym wyszedł na brukowaną ulicę, gdzie czekała na niego Victoria Forester.

Wokół nich wczesny jesienny zmrok ustąpił miejsca ciemnemu wieczorowi. Tristran czuł w powietrzu odległą woń zimy, połączenie nocnych mgieł, mroźnej ciemności i ostrego zapachu gnijących liści. Wędrowali krętą dróżką, wiodącą na farmę Foresterów. Na niebie wisiał biały półksiężyc. Nad nimi w ciemności płonęły gwiazdy.

— Victorio — powiedział po dłuższej chwili Tristran.

— Tak, Tristranie? — spytała Victoria, wyraźnie zaprzątnięta własnymi myślami.

— Gdybym cię teraz pocałował, czy uznałabyś to za i pertynencję?

— Tak — odparła bez ogródek zimnym tonem. — Wielka impertynencję.

— Aha — rzekł Tristran.

W milczeniu wspięli się na pagórek Dyties. Gdy dotarli na szczyt, odwrócili się i ujrzeli pod sobą wioskę Mur, rozświetloną blaskiem ustawionych w oknach świec i la Żółte, ciepłe płomyki mrugały zapraszająco. W górze lśniły tysiące gwiazd, migoczących i połyskujących na ciemnym niebie, lodowatych, odległych i liczniejszych, niż zdołałby ogarnąć umysł.

Tristran wyciągnął rękę i ujął drobną dłoń Victorii. ] wyrwała mu jej.

— Widziałeś? — spytała Victoria, patrząc w dal.

— Niczego nie widziałem — rzekł. — Patrzyłem na ciebie Victoria uśmiechnęła się w blasku księżyca.

— Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie — wyrzucił z siebie nagle Tristran.

— Daj spokój — prychnęła Victoria, jej głos jednak zabrzmiał ciepło.

— Co widziałaś?

— Spadającą gwiazdę. To dość częste o tej porze rok.

— Vicki — rzekł Tristran — pocałujesz mnie?

— Nie — odparła.

— Kiedy byliśmy młodzi, pocałowałaś mnie pod dębęm w twoje piętnaste urodziny i za oborą twojego ojca w ostatnie Święto Majowe.

— Byłam wtedy kim innym — powiedziała. — Dziś nie pocałuję, Tristranie Thomie.

— Nie chcesz mnie pocałować — rzekł Tristran — może zgodzisz się zostać moją żoną?

Na wzgórzu zapanowała cisza, zakłócana tylko szmerem październikowego wiatru, a potem zakłóciło ją coś jeszcze. To najpiękniejsza dziewczyna na Wyspach Brytyjskich wybuchnęła, rozbawiona, uroczym śmiechem.

— Czy wyjdę za ciebie? — powtórzyła z niedowierzałem. — Czemu miałabym ciebie poślubić, Tristranie Thomie? Co mógłbyś mi dać?

— Dać? Dla ciebie wyruszyłbym do Indii i przywiózł ci kły słonia, perły wielkie jak twój kciuk i rubiny wielkości jajek strzyżyka. Pojadę do Afryki i przywiozę ci diamenty wielkości kul do krykieta. Odnajdę źródła Nilu i nazwę je twoim imieniem. Wyruszę do Ameryki, do San Francisco, na złotonośne pola, i nie wrócę, póki nie zdobędę tyle złota, ile ważysz. Wówczas przywiozę je tutaj i złożę u twoich stóp. Jeśli powiesz choć słowo, pojadę na najdalszą północ. Zabiję potężne polarne niedźwiedzie i podaruję ci ich skóry.

— Szło ci całkiem nieźle, póki nie zacząłeś mówić o zabijaniu niedźwiedzi polarnych. Ale tak czy inaczej, mały subiekcie i parobku, nie pocałuję cię ani za ciebie nie wyjdę.

Oczy Tristrana zabłysły w płomieniach księżyca.

— Dla ciebie wyruszę do Chin i przywiozę ci wielką dżonkę zdobytą od króla piratów, wyładowaną nefrytem, jedwabiem i opium.

— Popłynę do Australii na drugi koniec świata — kontynuował Tristran — i przywiozę ci… mmm… — Gorączkowo przetrząsał w pamięci fragmenty przygodowych powieści, próbując przypomnieć sobie, czy którykolwiek z ich bohaterów odwiedził kiedyś Australię. — Kangura — rzekł w końcu. — I opale — dodał. Co do opali był prawie pewien.

Victoria Forester uścisnęła mu dłonie.

— Co bym zrobiła z kangurem? — spytała. — Powinniśmy już ruszać. W przeciwnym razie moi rodzice zaczną się zastanawiać, co mnie zatrzymało, i dojdą do całkowicie nieuprawnionych wniosków, albowiem nie pocałowałam cię, Tristranie Thornie.

— Pocałuj mnie! — błagał. — Za twój pocałunek zrobiłbym wszystko. Wspiąłbym się na każdą górę, pokona każdą rzekę, przebył każdą pustynię.

Machnął ręką, wskazując leżącą w dole wioskę Mur a potem nocne niebo nad ich głowami. Na wschodzie, nisko nad horyzontem, jedna z gwiazd z konstelacji Oriona rozbłysła, zamigotała i spadła.

— Za pocałunek i obietnicę twej ręki — oznajmił śmiertelną powagą Tristran — przyniosę ci gwiazdę, która właśnie spadła.

Zaczynał marznąć. Stopniowo pojmował, że nie dostanie pocałunku. To odkrycie go zdumiało. Mężni bohaterowie powieści przygodowych i horrorów za grosik nigdy nie mieli problemów ze zdobywaniem pocałunków.

— Ruszaj zatem. Jeśli ci się uda. zrobię to — odparła Victoria. — Jeśli przyniesiesz mi tę gwiazdę, tę która spadła przed chwilą, nie żadną inną, wówczas cię pocałuję i kto wie, co jeszcze zrobię. Proszę. Teraz nie musisz już wyruszać do Australii, do Afryki ani do odległych Chin.

— Co takiego? — rzekł Tristran. A Victoria wybuchnęła śmiechem, cofnęła rękę i szyła wzdłuż zbocza w stronę farmy ojca. Tristran podbiegł do niej.

— Mówiłaś poważnie? — spytał.

— Tak samo poważnie, jak ty, kiedy opowiadałeś bajki o rubinach, złocie i opium — odparła. — Co to w ogóle jest opium?

— Coś w miksturze na kaszel — wyjaśnił Tristran.

— Nie brzmi szczególnie romantycznie — zauważył dziewczyna. — A zresztą, czy nie powinieneś już rusza w drogę, by odnaleźć moją gwiazdę? Spadła na Wschodzie, o tam — znów się zaśmiała. — Niemądry chłopak. Potrafisz tylko dopilnować, abyśmy dostali wszystkie składniki ryżowego puddingu.

— A jeśli przyniosę ci gwiazdę? — spytał Tristran. — To co mi dasz? Pocałunek? Swoją rękę?

— Wszystko, czego zapragniesz — odparła rozbawiona Victoria.

— Przyrzekasz? — spytał Tristran.

Pokonywali już ostatnią ścieżkę biegnącą na farmę Foresterów. W oknach płonęły lampy, żółte i pomarańczowe.

— Oczywiście — rzekła z uśmiechem.

Ścieżka wiodąca do domu Foresterów nie była brukowana. Kopyta koni, krów i owiec; nogi psów i ludzi udeptały ją w lepkie błoto. Tristran Thorn padł w nie na kolana, nie zważając na stan swego płaszcza i wełnianych spodni.

— Doskonale — powiedział.

W tym momencie wiatr znowu powiał ze wschodu.

— Pożegnam cię tu, moja pani — oznajmił Tristran Thorn — bo mam do załatwienia ważną sprawę na Wschodzie.

Wstał, nie myśląc o zabłoconych nogawkach i płaszczu, i ukłonił się, zdejmując melonik.

Victoria Forester wybuchnęła śmiechem, patrząc na chudego subiekta. I śmiała się głośno, długo i uroczo, a jej śmiech odprowadzał go, gdy zbiegał w dół zbocza.


* * *

Resztę drogi do domu Tristran Thorn pokonał biegiem. Kolczaste łodygi wczepiały mu się w ubranie, gałąź strąciła z głowy melonik.

Wreszcie, zdyszany i obdarty, wpadł do kuchni domu na zachodnich łąkach.

— Spójrz tylko na siebie! — wykrzyknęła jego matka. — Na mą duszę. Coś podobnego!

Tristran jedynie uśmiechnął się do niej.

— Tristranie? — zagadnął ojciec, który w wieku trzydziestu pięciu lat wciąż był średniego wzrostu i wciąż miał piegi, choć w jego orzechowych kędziorach pojawi-ło się sporo srebrzystych nitek. — Matka powiedziała coś do ciebie. Nie słyszałeś?

— Bardzo przepraszam, ojcze, matko — powiedział Tristran — ale dziś wieczór opuszczę wioskę. Jakiś czas mnie nie będzie.

— Co za głupoty! — prychnęła Daisy Thorn. — Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur.

Dunstan jednak dostrzegł w oczach syna dziwny wy:

— Ja z nim porozmawiam — rzekł do żony. Spojrzała niego ostro, po czym skinęła głową.

— Dobrze, ale kto pozszywa płaszcz chłopaka? Tyłki to chciałabym wiedzieć. Uniosła głowę i wymaszerowała z kuchni.

Ogień w piecu syczał, rozbłyskując srebrem, zieleni i fioletem.

— Dokąd się wybierasz? — spytał Dunstan.

— Na Wschód — odparł Tristran.

— Wschód. — Ojciec skinął głową. Istniały dwa różne wschody — można było jechać na wschód do następnego hrabstwa przez las, i na Wschód, na drugą stronę muru. Dunstan bez pytania wiedział, który z nich ma na myśli syn.

— A wrócisz? — spytał.

Tristran uśmiechnął się szeroko.

— Oczywiście.

— No cóż — rzekł ojciec — zatem wszystko w porządku — Podrapał się po nosie. — Czy myślałeś o tym, jak się stać na drugą stronę?

Tristran pokręcił głową.

— Na pewno znajdę jakiś sposób — rzekł. — Jeśli trzeba pobiję wartowników.

Ojciec pociągnął nosem.

— Nie zrobisz niczego takiego. Jak by ci się podobało, bym to ja pełnił straż? Albo ty? Nie chcę, by komukolwiek coś się stało. — Ponownie podrapał się po nosie. — Idź, spakuj manatki i pocałuj matkę na pożegnanie. Odprowadzę cię do wioski.

Tristran spakował potrzebne rzeczy. Matka przyniosła mu sześć czerwonych, dojrzałych jabłek, bochenek chleba i gomółkę sera, które włożył do torby. Pani Thorn nie patrzyła na Tristrana. Pocałował ją w policzek i pożegnał. Potem razem z ojcem ruszył do wioski.

Kiedy Tristran skończył szesnaście lat, po raz pierwszy stanął na straży przy murze. Udzielono mu tylko jednej instrukcji: obowiązkiem wartowników jest nie wypuścić nikogo na drugą stronę muru. Mogą do tego użyć wszelkich możliwych środków. Jeśli nie uda się temu zapobiec, strażnicy muszą zaalarmować mieszkańców wioski.

Idąc, zastanawiał się, co planuje ojciec. Może we dwóch uda im się pokonać strażników? Może ojciec odwróci ich uwagę, pozwalając, by Tristran przemknął się przez otwór… może…?

Nirn przeszli przez wioskę i dotarli do otworu w murze, Tristran wyobraził sobie wszelkie możliwe ewentualności, poza tą, która zaszła naprawdę.

Tego wieczoru straż przy murze pełnili: Harold Crutchbeck i pan Bromios. Harold Crutchbeck był synem młynarza, rosłym, młodym mężczyzną, kilka lat starszym od Tristrana. Włosy pana Bromiosa były czarne i kręcone, oczy zielone, zęby białe; otaczała go woń winogron i gronowego soku, słodu i chmielu.

Dunstan Thorn podszedł do pana Bromiosa i zatrzymał się przed nim. Kilka razy tupnął nogą na rozgrzewkę.

— Dobry wieczór, panie Bromios. Dobry wieczór, Haroldzie — rzekł Dunstan.

— Dobry wieczór, panie Thorn — odparł Crutchbeck.

Dobry wieczór, Dunstanie — dodał pan Bromios. — Nadzieję, że dobrze się miewasz.


Dunstan przyznał, że owszem. Chwilę rozmawiali o pogodzie i zgodzili się, że nie wróży nic dobrego farmerom i, sądząc po ilości jagód cisu i ostrokrzewu, czeka ich długa, ciężka zima.

Słuchając ich rozmowy, Tristran aż kipiał z frustracji i zdenerwowania. Gryzł się jednak w język i milczał.

Wreszcie jego ojciec rzekł:

— Panie Broniłoś, Haroldzie. Obaj chyba znacie mojego syna, Tristrana.

Tristran nerwowo ukłonił się, uchylając melonika.

A potem ojciec powiedział coś, czego chłopak nie zrozumiał.

— Przypuszczam, że wiecie, skąd się wziął? Pan Bromios bez słowa kiwnął głową. Harold Crutchbeck odparł, że słyszał pogłoski, chodź nigdy nie wierzył w połowę tego, co usłyszał.

— To prawda — oznajmił Dunstan. — I nadszedł czas, aby tam wrócił.

— Spadła gwiazda… — zaczął wyjaśniać Tristran, ojciec uciszył go jednym gestem.

Pan Bromios potarł podbródek i przeczesał dłonią gęste, czarne loki.

— Doskonale — rzekł. Odwrócił się i powiedział coś cicho do Harolda. Tristran nie usłyszał ani słowa. Ojciec wcisnął mu do ręki coś zimnego.

— Ruszaj w drogę, chłopcze. Idź i przynieś swą gwiazdę. Niech Bóg i wszyscy jego aniołowie towarzyszą ci w drodze.A pan Bromios i Harold Crutchbeck — strażnicy u wrót; — odsunęli się, aby go przepuścić.

Tristran przeszedł przez otwór w kamiennym mur i znalazł się na łące po drugiej stronie.

Odwróciwszy głowę, ujrzał trzech stojących w otwo-rze mężczyzn, zastanawiając się, czemu pozwolili mu przejść.

A potem, wymachując trzymaną w jednym ręku torbą i ściskając w drugiej dłoni przedmiot, który dał mu ojciec, Tristran Thorn ruszył pod górę łagodnym zboczem w stronę lasu.


* * *

Gdy tak szedł, chłód nocy wydał się Tristranowi nagle lżejszy, a kiedy znalazł się wśród drzew na szczycie wzgórza, ze zdumieniem uświadomił sobie, że pomiędzy wierzchołkami widzi świecący jasno księżyc. Zdumiało oo to, bo księżyc zaszedł godzinę wcześniej, a poza tym zamiast widzianego już tego wieczoru, wąskiego, srebrne-ao półksiężyca ujrzał nad sobą złocistą tarczę w pełni, żółtą i ogromną.

Zimny przedmiot w jego dłoni zabrzęczał lekko, wydając krystaliczny dźwięk, niczym dzwon maleńkiej szklanej katedry. Tristran otworzył dłoń i uniósł ją do światła.

Ujrzał zrobiony ze szkła przebiśnieg.

Ciepły wiatr musnął mu twarz. Niósł ze sobą woń mięty, liści, porzeczek i czerwonych dojrzałych śliwek, i w tym momencie Tristran Thorn pojął ogromną wagę swej niedawnej decyzji. Wybierał się w głąb Krainy Czarów, w poszukiwaniu gwiazdy, która spadła, nie mając pojęcia, jak ją znaleźć i jak zachować przy tym zdrowie i życie. Obejrzał się za siebie i wydawało mu się, że wciąż dostrzega światła wioski Mur, migoczące i mrugające niczym obraz w rozedrganym od gorąca powietrzu, nadal ciepłe i zachęcające.

Wiedział, że jeśli zawróci, nikt nie będzie miał mu tego za złe — ani ojciec, ani matka, ani nawet Victoria Forc-ster, która zapewne jedynie uśmiechnie się następnym razem, gdy go ujrzy. Znów nazwie go subiekcikiem i doda,że gwiazdy, kiedy już spadną, zwykle okazują się trudne do znalezienia.

Zawahał się. Pomyślał o ustach Victorii, jej szarych oczach, jej śmiechu. Wyprostował plecy, wsunął szklany przebiśnieg w najwyższą dziurkę rozpiętego płaszcza wiedząc zbyt mało, by się bać, będąc zbyt młodym, by czuć podziw, Tristran Thorn przeszedł za pola, które znamy…

…do Krainy Czarów.

Загрузка...