ROZDZIAŁ CZWARTY

Czy można dojść tam w blasku świeczki?

Z każdym krokiem Tristran zostawiał za sobą październik. Miał wrażenie, że wkracza do krainy lata. Przez las wiodła ścieżka, po jednej stronie ograniczona wysokim żywopłotem. Na niebie lśniły gwiazdy. Księżyc w pełni błyszczał złocistym blaskiem barwy dojrzałej kukurydzy. W jego promieniach Tristran widział kwitnące w żywopłocie dzikie róże.

Zaczynał robić się senny. Przez jakiś czas walczył z tym, potem zdjął płaszcz, położył na ziemi torbę — dużą skórzaną torbę, którą za dwadzieścia lat powszechnie zaczną nazywać gladstonką — oparł na niej głowę i okrył się płaszczem.

Patrzył w gwiazdy i nagle wydało mu się, że widzi tancerzy, wdzięcznych i wytwornych, wykonujących taniec niemal niepojęty w swej złożoności. Wyobraził sobie też, że dostrzega twarze gwiazd — były blade, łagodnie uśmiechnięte, jakby ich właściciele zbyt wiele czasu spędzali ponad światem, obserwując krzątaninę, radość i ból ludzi w dole, i nie mogli powstrzymać rozbawienia, gdy kolejny maleńki człowiek zaczyna wierzyć, iż jest środkiem wszechświata. A przecież wierzy w to każdy z nas.

Potem zaś Tristran zrozumiał, że śni, i wszedł do swej sypialni, w której jednocześnie mieściła się sala szkolna wioski Mur. Pani Cherry postukała w tablicę, nakazując uczniom milczenie. Tristran spuścił wzrok, patrząc na tabaczkę, by dowiedzieć się, o czym będzie dzisiejsza lekcja, nie mógł jednak odczytać własnych słów, a potem pan Cherry, tak bardzo przypominająca jego matkę, że Tristran zdumiał się, iż nigdy wcześniej nie pojął, że są tą samą osobą, wywołała go, by wymienił głośno daty panowania wszystkich królów i królowych Anglii…

— Przempraszam — usłyszał cichy, włochaty głos w swym uchu — ale czy zechciałbyś śnić nieco ciszej? Twoje sny przelewają się do moich. A jeśli czegoś naprawdę nie lubię, to właśnie dat. Wilhelm Bywca, 1066. Tylko tyle pamiętam, a i jego zamieniłbym na tańczącą mysz.

— Mmm? — spytał Tristran.

— Proszę ciszej — dodał głos — jeśli łaska.

— Przepraszam — powiedział Tristran i odtąd śnił już tylko ciemność.


* * *

— Śniadanie — powiedział ktoś przy jego uchu. — To pieczarki smażone na maśle z dzikim czosnkiem.

Tristran otworzył oczy. Przez różany żywopłot przeświecały promienie słońca, zalewając trawę złocistozielonym blaskiem. W pobliżu coś niebiańsko pachniało.

Tuż przed nim stanęła blaszana miska.

— Skromny posiłek — rzekł ten sam ktoś. — Wiejski, ni mniej, ni więcej. Nic, co zjadłby szlachcic, lecz tacy jak my lubią dobre piczarki.

Tristran zamrugał. Sięgnął do miski i wyciągnął duży grzyb; uniósł go dwoma palcami, ugryzł ostrożnie i poczuł, jak usta zalewa ciepły sok. Był to najsmaczniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadł. Kiedy przełknął pierwszy kęs, powiedział to głośno.

— To miłe z twojej strony — odparła drobna postać, siedząca po drugiej stronie niewielkiego ognia, potrzaskującego i dymiącego w porannym powietrzu. — Bardzo miło o tak, ale i ty, i ja wiemy, że to tylko smażona polna pieczarka. Nic szczególnego.

— Jest ich może więcej? — spytał Tristran, uświadamiając obie nagle, jak bardzo jest głodny. Czasami tak właśnie działa na człowieka kęs jedzenia.

— To dopiero wytworne maniery — oznajmiła mała postać w wielkim, miękkim kapeluszu i obszernym, miękkim płaszczu. — „Czy jest ich więcej?”. Mówi, jakby chodziło o sadzone przepiórcze jaja, wędzone mięso ga-zeli i trufle, nie zwykłą piczarkę, smakującą jak coś, co nie żyje od tygodnia i czego nie tknąłby nawet kot. Maniery, ot co.

— Naprawdę, ale to naprawdę, chętnie zjadłbym jeszcze jedną pieczarkę — rzekł Tristran — jeśli to nie kłopot.

Drobny człowieczek — jeśli rzeczywiście był człowiekiem, w co Tristran mocno wątpił — westchnął żałośnie, wsunął nóż do stojącego na ogniu skwierczącego rondla i wrzucił do miski Tristrana dwie duże pieczarki.

Tristran podmuchał na nie, po czym wziął obie palcami i zjadł.

— Spójrzcie tylko — rzekł mały, włochaty osobnik. W jego głosie dźwięczała dziwna, ponura duma. — Chłopak je piczarki, jakby mu smakowały, a nie stawały w ustach niczym piołun, trociny czy ruta.

Tristran oblizał palce i raz jeszcze zapewnił swego dobroczyńcę, że przyrządził najlepsze pieczarki, jakie on, Tristran, miał kiedykolwiek zaszczyt jeść.

— Teraz tak mówisz — powiedział melancholijnie jego gospodarz — lecz za godzinę zmienisz zdanie. Bez wątpienia będą zalegać ci w żołądku, tak jak rybak zaległ w łożu syreny, co nie spodobało się jego żonie. Ich kłótnię słychać było od Garamondu po Cytadelę Burz. Co za język. Od samego słuchania posiniały mi uszy. — Mała włochata osobistość westchnęła głęboko. — A skoro już mowa o twoich wnętrznościach, to muszę opróżnić moje, tam za drzewem. Zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i przypilnować w tym czasie mojego worka? Będę wdzięczny.

— Oczywiście — odparł uprzejmie Tristran. Włochaty człowieczek zniknął za pniem dębu. Tristran usłyszał kilka stęknięć, a potem jego nowy przyjaciel znów się pojawił.

— No proszę. Znałem jegomościa w Paflagonii, który co rano, kiedy tylko wstał, połykał żywego węża. Twierdził, że dzięki temu ma pewność, iż przez cały dzień nie spotka go nic gorszego. Oczywiście, zanim go powiesili zmusili do zjedzenia całej miski włochatych stonóg, więc może przeliczył się w swych rachubach.

Tristran przeprosił nieznajomego. Wysikał się pod drzewem, obok małej kupki odchodów, bez wątpienia nie pochodzących od istoty ludzkiej. Wyglądały jak bobki samy bądź królika.

— Nazywam się Tristran Thorn — oświadczył, wracając do ogniska. Jego towarzysz pozbierał już rzeczy po śniadaniu — ognisko, rondle i resztę — i schował w swym worku.

Teraz zdjął kapelusz, przycisnął go do piersi i uniósł wzrok, patrząc na Tristrana.

— Jestem zachwycony — rzekł. Poklepał worek, na którego boku wypisano: ZACHWYCONY, ZAUROCZONY, ZAKLĘTY I ZAGUBIONY. — Kiedyś byłem zagubiony, ale wiesz, jak to jest.

Po tych słowach ruszył w drogę. Tristran pomaszerował za nim.

— Hej, posłuchaj! — zawołał. — Mógłbyś nieco zwolnić ? Albowiem mimo wielkiego wora (który Tristranowi skojarzył się z chrześcijańskim brzemieniem w „Wyprawie pielgrzyma”, książce, której fragmenty pani Cherry czytała im każdego poniedziałkowego ranka, mówiąc, że choć została napisana przez partacza, to nadal pozostaje wspaniałym dziełem) ów mały człowieczek — Zachwycony ?

Czy tak się nazywał? — oddalał się od niego szybko niczym wbiegająca na drzewo wiewiórka.

Nieznajomy zawrócił i pospieszył ku niemu.

— Coś się stało?

— Nie mogę dotrzymać ci kroku — wyznał Tristran. — Maszerujesz okrutnie szybko.

Mały. włochaty człowieczek zwolnił.

Bardzo przempraszam — rzekł do Tristrana, który, potykając się, ruszył za nim. — Od tak dawna podróżuję sarn, że przywykłem ustalać własne tempo.

Szli obok siebie w zielonozłocistym blasku słońca, prześwitującym przez młode listki. Tristran pamiętał to światło, jakże typowe dla wiosny. Zastanawiał się, czy zostawili lato za sobą równie daleko jak październik. Od czasu do czasu wspominał coś o barwnym mignięciu na drzewie i w krzakach. A wówczas jego włochaty kompan mówił:

— Zimorodek. Kiedyś nazywano go Panem Rzeki. Ładny ptak. — Albo: — Purpurowy koliber. Spija nektar z kwiatów. Zawisa w powietrzu. — Albo: — Szczygieł. Nie pozwala zbliżyć się do siebie. Nawet nie próbuj go ścigać ani drażnić, bo przysporzy ci to tylko kłopotu.

Usiedli na brzegu strumienia, aby zjeść drugie śniadanie. Tristran wyjął z torby chleb, czerwone dojrzałe jabłka i gomółkę sera — twardego, ostrego i kruchego — które dała mu matka. A choć człowieczek z początku przyglądał im się podejrzliwie, z apetytem pochłonął swą porcję, zlizując z palców okruchy chleba i sera, i głośno wgryzł się w jabłko. Potem napełnił kociołek wodą ze strumienia i zagotował wodę na herbatę.

— Może opowiesz mi, co cię tu sprowadza? — spytał, gdy znów usiedli na ziemi, popijając gorący napój. Tristran zastanowił się długą chwilę.

— Pochodzę z wioski Mur, w której mieszka młoda panna Victoria Forester, nie mająca sobie równych na całym świecie, i to jej właśnie, wyłącznie jej, oddałem swoje serce. Jej twarz…

— Niczego jej nie brakuje? — spytał jego towarzysz — Oczu? Nosa? Zębów? Wszystko w normie?

— Oczywiście.

— Możesz zatem opuścić tę część historii. Wierzę ci na słowo. Jaką zatem szaleńczą głupotę kazała ci zrobić twoja młoda dama?

Tristran, urażony, odstawił drewniany kubek z herbatą i wstał.

— Co — spytał tonem, który — nie wątpił — zabrzmiał wyniośle i wzgardliwie — pozwala ci sądzić, że moja ukochana wysłała mnie z jakąś głupią misją?

Mały człowieczek przyglądał mu się oczyma niczym dżetowe paciorki.

— Bo tylko to mogło sprawić, że chłopak taki jak ty do tego stopnia stracił rozum, by przekroczyć granicę Krainy Czarów. Jedyni ludzie, którzy przebywają tu z waszych krain to minstrele, kochankowie i szaleńcy. Na moje oko nie wyglądasz na minstrela. Jesteś też — wybacz me słowa chłopcze, ale to prawda — tak zwyczajny, że zwyczajniejszym już być nie można. Zatem to musi być miłość.

— Ponieważ — oznajmił Tristran — każdy kochanek jest w głębi serca szaleńcem, a w umyśle minstrelem.

— Naprawdę? — rzekł z powątpiewaniem człowieczek Nigdy tego nie zauważyłem. W grę wchodzi więc młoda dama. Czy przysłała cię tu, abyś zdobył majątek? Kiedyś było to bardzo popularne. Młodzieńcy wałęsali się wszędzie wokół, szukając skarbów, których zgromadzenie zabrało jakiemuś biednemu smokowi czy ogrowi setki lat.

— Nie. Nie chodzi o majątek, lecz o obietnicę, którą jej złożyłem. Ja… rozmawialiśmy, obiecywałem jej różne rzeczy, a potem zobaczyliśmy spadającą gwiazdę i przyrzekłem że ją jej przyniosę. A gwiazda spadła… — Machnął ręką w stronę łańcucha gór, w kierunku, gdzie wschodziło słońce …

— Gdzieś tam.

Włochaty człowieczek podrapał się po brodzie — a może po pysku? Równie dobrze mógł to być pysk.

— Wiesz co bym zrobił na twoim miejscu?

— Nie —Tristran poczuł nagły przypływ nadziei.

— Co takiego?

Jego towarzysz wytarł nos.

Powiedziałbym jej, żeby wepchnęła swą piękną twarz do chlewika, i poszukałbym innej dziewczyny, która pocałowałaby mnie, nie prosząc o Bóg wie co. Z pewnością jakąś byś znalazł. W waszych krainach nie można rzucić kamieniem, bo na pewno się w jakąś trafi.

— Nie ma żadnych innych dziewczyn — rzekł Tristran pewnym siebie tonem.

Człowieczek pociągnął nosem. Spakowali rzeczy i ruszyli w dalszą drogę.

— Mówiłeś poważnie? — spytał karzeł. — O spadającej gwieździe?

— Tak.

— Na twoim miejscu nie wspominałbym o tym. Są tacy, których nieprzyzwoicie zainteresowałaby podobna informacja. Lepiej siedź cicho. Ale nie kłam.

— Co więc mam mówić?

— No, cóż — rzekł mały człowieczek. — Na przykład, jeśli spytają cię, skąd przybywasz, możesz powiedzieć „Stamtąd” i wskazać za siebie. A kiedy będą chcieli wiedzieć, dokąd zmierzasz, powiesz: „Tam”…

— Rozumiem — mruknął Tristran.

Ścieżka, którą wędrowali, stawała się coraz mniej wyraźna. Chłodny powiew uniósł włosy Tristrana. Chłopak zadrżał. Ścieżka wiodła do szarego lasu, pełnego cienkich, białych brzóz.

— Sądzisz, że to daleko? — spytał Tristran. — Do gwiazdy?


— Ile stąd mil do Babilonu? — zapytał retorycznie jego towarzysz. — Gdy ostatni raz tędy szedłem, tego lasu jeszcze nie było.

— Ile stąd mil do Babilonu? — wyrecytował do się Tristran, maszerując przez szary las.


Sześć razy dziesięć, nie wiesz o tym?

Czy można dojść tam, nim zgaśnie świeczka?

Nie tylko tam, ale i z powrotem.

Jeśliś więc szybki, przyjacielu

Nim zgaśnie świeczka, dojdziesz do celu.{Przełożyła Irena Tuwim i Paulina Braiter (przypis tłumacza).}


O to mi właśnie chodziło — powiedział włochaty człowieczek, kołysząc głową, jakby myślami przebywał gdzie indziej albo się czymś denerwował.

— To tylko wierszyk dla dzieci — odparł Tristran.

— Tylko wierszyk…? Do licha, po tej stronie muru mieszkają tacy, którzy oddaliby siedem lat ciężkiej pracy za jedno krótkie zaklęcie, a wy recytujecie je dzieciom obok „koci, koci, łapci” i „luli, luli, łaj”. Bez cienia namysłu Zimno ci, chłopcze?

— Skoro o tym wspominasz, to owszem, odrobinę.

— Rozejrzyj się. Widzisz ścieżkę?

Tristran zamrugał ze zdumienia. Szary las wchłaniał bez śladu światło, barwy i odległości. Dotąd wydawało mu się, że wędrują ścieżką, kiedy jednak teraz spróbował ją zobaczyć, ta zamigotała i zniknęła niczym złudzenie optyczne. To drzewo i tamto, i jeszcze inne wskazywało położenie ścieżki, tyle że jej tam nie było. Jedynie półmrok, zmierzch i białe drzewa.

— No to wpadliśmy. — Człowieczek westchnął cicho.

— Nie powinniśmy uciekać? — Tristran zdjął melonik i uniósł go przed siebie.

Jego towarzysz potrząsnął głową.

— Nie ma po co — odparł. — Weszliśmy wprost w pułapkę — wciąż w niej będziemy, nawet jeśli spróbujemy ucieczki.

Podszedł do najbliższego drzewa, wysokiego i białego, podobnym do brzozy pniu, i kopnął je mocno. Na jego głowę posypały się suche liście, a potem coś białego zleciało z gałęzi i z upiornym szelestem uderzyło w ziemię.

Tristran podszedł bliżej i przekonał się, że to szkielet ptaka: czysty, biały i suchy.

Człowieczek zadrżał.

— Roszada to jakieś wyjście — poinformował Tristrana — lecz nie ma nikogo, z kim mógłbym się wymienić, kto poradziłby sobie lepiej niż my. Sądząc po tym — trącił włochatą stopą drobny szkielet — lot też nie pomoże w ucieczce, a tacy jak ty nie potrafią ryć prawdziwych nor. Nie, żeby w tym przypadku na coś się przydały…

— Może powinniśmy się uzbroić? — podsunął Tristran.

— Uzbroić?

— Zanim po nas przyjdą.

— Zanim przyjdą ? Ależ oni już tu są, młotku. To drzewa. Jesteśmy w złylesie.

— W złylesie?

— To moja wina. Powinienem był bardziej uważać, gdzie idziemy. Teraz nigdy nie zdobędziesz swojej gwiazdy, a ja moich towarów. Któregoś dnia inny nieszczęśnik zabłądzi w lesie i znajdzie nasze czyściuchne szkilety. To koniec.

Tristran rozejrzał się wokół. W półmroku zdawało się, ze otaczający ich las stał się gęstszy, choć nic się nie poruszało. Może jego towarzysz oszalał albo coś sobie wyobraził?

Coś ukłuło go w lewą dłoń. Klepnął ją, spodziewając się, że zobaczy owada. Gdy jednak spuścił wzrok, ujrzał jasnożółty liść, który z lekkim szmerem opadł na ziemię Na grzbiecie dłoni pojawiła się rosnąca kropla krwi. Drzewa szumiały wokół nich.

— Czy możemy cokolwiek zrobić? — spytał.

— Nic nie przychodzi mi do głowy. Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie jest prawdziwa ścieżka… Nawet złylas potrafi zniszczyć prawdziwej ścieżki. Umie tylko ja ukryć. Odciągnąć nas… — Człowieczek wzruszył ramionami i westchnął.

Tristran uniósł rękę i potarł czoło.

— Ja… ja wiem, gdzie jest ścieżka — rzekł, wskazując kierunek. — Tam.

Czarne oczka jego towarzysza rozbłysły.

— Jesteś pewien?

— Tak, proszę pana. Za tymi drzewami i trochę w prawo. Tam jest ścieżka.

— Skąd wiesz? — spytał tamten.

— Wiem — odparł Tristran.

— To świetnie. Chodź.

Włochaty człowieczek chwycił swój wór i ruszył biegiem, dostatecznie wolno, by Tristran ze skórzaną torbą obijającą się o kolana, mógł dotrzymać mu kroku. Dyszał ciężko. Serce waliło mu w piersi.

— Nie! Nie tędy! W lewo! — krzyknął. Gałęzie i ciernie szarpały mu ubranie. Obaj biegli w milczeniu.

Drzewa sprawiały wrażenie, że się przesuwają, tworząc mur. Na głowy biegnących spadały tumany liści. Gdy dotykały skóry Tristrana, kłuły boleśnie, rozcinając ciało i ubranie. Biegł po zboczu wzgórza, wolną ręką opędzając się od liści i uderzając torbą atakujące gałęzie. Nagle ciszę zakłóciło czyjeś zawodzenie. To był włochaty człowieczek. Zatrzymał się i odrzucając w tył głowę, zaczął wyć wprost w niebo.

— Pozbieraj się! — rzucił Tristran. — Jesteśmy już prawie na miejscu.

Chwycił wolną rękę włochatego towarzysza swą własną, znacznie większą dłonią, i pociągnął go naprzód, I nagle znaleźli się na prawdziwej ścieżce, wstędze zielonej murawy, biegnącej przez szary las.

— Jesteśmy tu bezpieczni? — spytał Tristran, dysząc i rozglądając się z lękiem.

— Owszem, póki trzymamy się ścieżki — odparł włochaty człowieczek. Złożył na ziemi swój wór i usiadł na trawie, przyglądając się otaczającym ich drzewom.

Białe gałęzie kołysały się, choć nie wiał nawet najlżejszy wiatr. Tristranowi wydawało się, że wygrażają im gniewnie.

Jego towarzysz zaczął dygotać. Włochate palce gładziły i przeczesywały zieloną trawę. W końcu uniósł wzrok i spojrzał na Tristrana.

— Wątpię, byś miał przy sobie butelczynę czegoś mocniejszego? Albo może garniec gorącej, słodkiej herbaty?

— Nie — rzekł Tristran. — Obawiam się, że nie. Człowieczek pociągnął nosem i zaczął majstrować przy kłódce swego wielkiego wora.

— Odwróć się — polecił. — I nie podglądaj. Tristran posłuchał.

Usłyszał, jak tamten grzebie wśród rzeczy. Potem szczęknęła kłódka. A po chwili człowiek się odezwał:

— Możesz już się odwrócić, jeśli chcesz. Towarzysz Tristrana trzymał w dłoni emaliowaną butelkę i bez powodzenia usiłował wyciągnąć korek.

— Przepraszam, może mógłbym ci pomóc? — Tristran miał nadzieję, że jego sugestia nie urazi towarzysza. Nie powinien był się martwić. Człowieczek praktycznie wcisnął mu flaszkę do ręki.

— Proszę — rzekł. — Twoje palce lepiej się do tego nadają. Tristran pociągnął korek, który wyszedł gładko. W powietrzu rozeszła się upajająca woń, przypominająca miód zmieszany z dymem drzewnym i goździkami. Oddał butelkę właścicielowi.

— To zbrodnia pić tak wspaniały i rzadki trunek Wprost z butelki — oznajmił tamten. Odwiązał od pasa mały drewniany kubek i trzęsącymi się rękami nalał do niego odrobinę bursztynowego płynu. Powąchał go, potem pociągnął łyk i uśmiechnął się, ukazując małe, ostre zęby.

— Tak lepiej.

Podał kubek Tristranowi.

— Pij powoli — pouczył go. — Ta butelka warta jest królewskiej zapłaty. Kosztowała mnie dwa duże błękitne diamenty, mechanicznego ptaka, który umiał śpiewać, i smoczą łuskę.

Tristran upił łyk. Trunek rozgrzał całe ciało. Poczuł się nagle, jakby głowę wypełniły mu maleńkie bąbelki.

— Dobre, co? Tristran przytaknął.

— Obawiam się, że zbyt dobre dla takich jak ty i ja. No cóż, podnosi na duchu w tarapatach, a bez wątpie nia w takich się właśnie przed chwilą znaleźliśmy. Wyjdźmy z tego lasu — dodał włochaty człowieczek.Ale którędy?

— Tędy. — Tristran wskazał w lewo. Jego towarzysz zatkał korkiem butelkę i wsunął ją do kieszeni. Zarzucił na plecy wór i obaj ruszyli razem zieloną ścieżką przez szary las.

Po kilku godzinach białe drzewa zaczęły rzednąć.Wkrótce zostawili za sobą złylas. Szli teraz szczytem dłu giego wzniesienia pomiędzy dwoma niskimi, kamiennymi,murkami. Kiedy Tristran obejrzał się, nie dostrzegł ani śladu lasu. Za ich plecami rozciągały się fioletowe, pagórkowate wrzosowiska.

— Możemy już się zatrzymać — oznajmił jego towarzysz. — Musimy porozmawiać o kilku rzeczach. Usiądź.

Odłożył swój ogromny wór i wdrapał się na niego. Patrzył teraz z góry na Tristrana, który przycupnął na kamieniu obok drogi.

— Jest coś, czego do końca nie rozumiem. Powiedz mi, skąd pochodzisz?

— Z Muru — odrzekł Tristran. — Mówiłem już.

— Kim są twoi rodzice?

— Mój ojciec nazywa się Dunstan Thorn. Moja matka to Daisy Thorn.

— Mmm. Dunstan Thorn… Mmm. Spotkałem kiedyś twojego ojca. Przenocował mnie. Niezły gość, choć marudny nieco, gdy przerwać mu drzemkę. — Podrapał się po brodzie. — To jednak nie wyjaśnia… Czy w twojej rodzinie ktoś potrafi robić coś niezwykłego?

— Moja siostra Louisa umie ruszać uszami. Włochaty człowieczek lekceważąco zastrzygł własnymi dużymi, porośniętymi włosami uszami.

— Nie. To nic to — rzekł. — Myślałem raczej o babce — słynnej czarodziejce, wuju — wybitnym magu, albo o kilku wróżkach ukrytych wśród gałęzi waszego drzewa genealogicznego.

— Nic mi o tym nie wiadomo — przyznał Tristran. Jego towarzysz zmienił temat.

— Gdzie leży wioska Mur? — spytał. Tristran wskazał ręką. — Gdzie są Wzgórza Wątpliwe? — Tristran pokazał ponownie bez cienia wahania. — A Katawarskie Wyspy? — Tristran wskazał na południowy zachód. Dopóki człowieczek nie wymienił ich nazw, w ogóle nie wiedział, że istnieje coś takiego jak Wzgórza Wątpliwe czy Katawarskie Wyspy, jednakże znał ich położenie równie dobrze, jak położenie własnej lewej stopy czy nosa.

— Hmm. No tak. Czy wiesz, gdzie przebywa teraz Jego Przeogromność Piżmowaty Jagniot? Tristran pokręcił głową.


— A gdzie jest Prześwietlista Cytadela Jego Przeogroności Piżmowatego Jagniota? Tristran wskazał bez wahania.

— Co powiesz na Paryż? Ten we Francji? Tristran zastanowił się przez moment.

— No, skoro Mur znajduje się tam, to Paryż leży chyba w tych samych stronach, nieprawdaż?

— Pomyślmy… — Mały, włochaty człowieczek mówił bardziej do siebie niż do Tristrana. — Potrafisz znajdować miejsca w Krainie Czarów, ale nie w swoim świeci oprócz Muru, który leży na granicy. Nie umiesz znajdować ludzi, ale… Powiedz mi, chłopcze, wiesz, gdzie leźć twoją gwiazdę?

Tristran błyskawicznie pokazał kierunek.

— Tam.

— Hmmm. To dobrze, ale nadal niczego nie wyjaśnia. Głodnyś?

— Odrobinę. I mam podarte ubranie. — Tristran pomacał spodnie i płaszcz, podziurawione i poszarpane w miejscach, gdzie chwytały go ciernie i gałęzie i kaleczyły liście. — Spójrz na moje buty.

— Co masz w torbie?

Tristran otworzył swą gladstonkę.

— Jabłka, ser, pół bochna chleba i słoik pasty rybnej,. Scyzoryk. Mam też zmianę bielizny, kilka par wełnianych skarpet. Chyba powinienem był zabrać zapasowe ubranie.

— Pastę rybną zatrzymaj — powiedział towarzysz podróży i błyskawicznie rozdzielił pozostały prowiant dwie równe porcje.

— Oddałeś mi przysługę — powiedział, chrupiąc soczyste jabłko. — A ja nie zapominam przysług. Najpierw zajmiemy się twoim ubraniem, a potem wyślemy cię gwiazdy. Tak?

— To okropnie miłe z twojej strony. — Tristran nerwowo odkroił plasterek sera i położył na skórce od chleba.

— Dobra — rzekł włochaty człowieczek. — Poszukajmy dla ciebie koca.


* * *

O świcie skalnym traktem z gór zjechali trzej panowie.

Cytadeli Burz. Siedzieli w powozie ciągniętym przez sześć karych koni, których głowy ozdobiono czarnymi pióropuszami. Powóz został świeżo pomalowany na czarno, a wszyscy trzej mieli na sobie żałobne stroje.

W przypadku Primusa strój ów przypominał długi czarny habit mnicha. Tertius był ubrany w surowy kostium pogrążonego w żałobie kupca, a Septimus miał na sobie czarną tunikę i nogawice oraz czarny kapelusz z czarnym piórem i nieodparcie kojarzył się z fircykowa-tym zabójcą wprost z kart popularnej sztuki elżbietań-skiej. Panowie Cytadeli Burz patrzyli po sobie — jeden wyczekująco, drugi czujnie, trzeci obojętnie. Milczeli. Gdyby można było zawierać sojusze, Tertius być może sprzymierzyłby się z Primusem przeciw Septimusowi. To jednak nie było możliwe.

Powóz trząsł się i podskakiwał na kamieniach. Raz się zatrzymał, aby trzej panowie mogli opróżnić pęcherze, potem znów ruszył w dół wyboistej drogi. Trzej panicze wspólnie umieścili szczątki swego ojca w Sali Przodków. Zza progu obserwowali ich martwi bracia. Milczeli jednak.

Pod wieczór woźnica zawołał:

— Jesteśmy w Nietędy! — Zatrzymał zaprzęg przed podupadłą gospodą wzniesioną obok czegoś, co przywodziło na myśl ruiny domu olbrzyma.

Trzej panowie z Cytadeli Burz wysiedli i rozprostowali zdrętwiałe nogi. Przez grube szyby gospody spoglądały na nich liczne twarze.

Gospodarz, gnom choleryk o drażliwym usposobieniu wyjrzał za drzwi.

— Trzeba przewietrzyć pościel i nastawić gulasz barani! — zawołał.

— Ile łóżek przygotować? — spytała ze schodów pokojówka Letycja.

— Trzy — odparł gnom. — Założę się, że każą woźnicy spać z końmi.

— Trzy, akurat — szepnęła posługaczka Tilly do stajennego Laceya. — Przecież każdy widzi, że na drodze stoi siedmiu paniczów.

Kiedy jednak panowie z Cytadeli Burz przekroczyli próg, okazało się, że istotnie jest ich tylko trzech. Od razu oznajmili, że woźnica będzie spał w stajni.

Na obiad podano gulasz z baraniny i chleb, tak gorący i świeży, że parował, gdy przełamywano bochenki. Każdy z panów zamówił też zamkniętą butelkę wina, najlepszego baragunda (żaden z nich bowiem nie zamierzał dzielić się trunkiem z innymi, nie pozwolił też, by nalano mu wina do kielicha). To oburzyło gnoma, który uważał — choć nie wygłaszał tej opinii przy gościach — że winu powinno pozwolić się trochę pooddychać.

Woźnica zjadł miskę gulaszu, wypił dwa dzbanki piwa i poszedł do stajni. Trzej bracia skierowali się do swych pokojów i zaryglowali drzwi.

Gdy Letycja przyniosła Tertiusowi butelkę z gorącą wodą do ogrzania łóżka, ten wsunął jej w rękę srebrną monetę, toteż nie zdziwił się wcale, gdy tuż przed północą usłyszał ciche pukanie do drzwi.

Miała na sobie zwiewną, białą koszulę. Gdy otworzył drzwi, dygnęła i uśmiechnęła się nieśmiało. W dłoni trzymała flaszkę wina.

Zamknął za nią drzwi i poprowadził do łóżka, gdzie, gdy kazał jej już zdjąć koszulę, obejrzał twarz i ciało w blasku świecy, pocałował ją w czoło, usta, piersi, pępek i stopy i zdmuchnął płomień; kochał się z nią bez słowa w srebrnym blasku księżyca.

Po jakimś czasie mruknął głośno i znieruchomiał.

— I jak, kochasiu, dobrze było? — spytała Letycja.

— Tak — odparł czujnie Tertius, jakby jej słowa kryły w sobie jakąś pułapkę. — Całkiem dobrze.

— Chciałbyś spróbować jeszcze raz, nim odejdę?

W odpowiedzi Tertius wskazał między swe nogi. Letycja zachichotała.

— Możemy go postawić w mgnieniu oka.

Wyciągnęła korek ze stojącej dotąd obok łóżka butelki wina, którą ze sobą przyniosła, i podała ją Tertiusowi. On zaś uśmiechnął się do niej, pociągnął łyk trunku i mocno objął Letycję.

— Założę się, że smaczne — rzekła. — A teraz, kochasiu, pozwól, że pokażę ci, co sprawia przyjemność mnie… Hej, co się dzieje?

Przeraziła się, albowiem pan Tertius z Cytadeli Burz zwijał się na łóżku z wybałuszonymi oczami, dysząc ciężko.

— To wino — wykrztusił. — Skąd je wzięłaś?

— Od twojego brata — odparła Letty. — Spotkałam go na schodach. Powiedział, że przywróci pełnię sił i doda wigoru i że dzięki niemu będzie to noc, której nigdy nie zapomnimy.

— I rzeczywiście była — wydyszał Tertius. Potem zadrżał raz, drugi, trzeci i zesztywniał. Nie oddychał.

Tertius usłyszał krzyk Letycji dobiegający jakby z wielkiej odległości. Tuż obok siebie poczuł obecność jakże znajomych postaci, stojących w cieniu obok ściany.

— Była bardzo piękna — szepnął Secundus. Letycji wydało się, że słyszy szelest zasłony.


— Septimus jest wyjątkowo zręczny — dodał Kwintus — Użył tego samego wyciągu z trujących jagód, którym przyprawił moje węgorze. — Letycji zdawało się, że słyszy wiatr łkający w dali pośród skalnych wierzchołków.

Otworzyła drzwi, wpuszczając do środka resztę wyrwanych ze snu domowników. Rozpoczęto poszukiwania jednakże pan Septimus zniknął bez śladu, wraz z jednym z karych ogierów ze stajni (w której woźnica spał, chrapiąc głośno, i nie dało się go dobudzić).

Gdy pan Primus wstał z łóżka następnego ranka, był w paskudnym nastroju.

Nie pozwolił ukarać Letycji śmiercią, twierdząc, że podobnie jak Tertius stała się tylko ofiarą podstępu Septimusa, rozkazał jednak, by towarzyszyła zwłokom jego brata aż do Cytadeli Burz.

Zostawił w gospodzie konia, na którym polecił zawieźć ciało, oraz sakiewkę srebrnych monet. Wystarczyło ich, by opłacić jednego z mieszkańców Nietędy, który miał jej towarzyszyć — dopilnować, by wilki nie porwały konia ani zwłok brata — i wynagrodzić woźnicę, gdy w końcu się ocknie.

A potem, w powozie ciągniętym przez czwórkę czarnych jak węgiel ogierów pan Primus opuścił wioskę Nietędy w zdecydowanie gorszym humorze niż poprzedniego dnia, gdy tu przybył.


* * *

Brevis dotarł do rozstajów, ciągnąc za sobą postronek. Do postronka uwiązany był brodaty, rogaty, złośliwy cap, którego Brevis prowadził na targ.

Tego ranka matka położyła przed nim na stole jedną samotną rzodkiewkę i oznajmiła:

— Brevisie, synu, ta rzodkiewka to wszystko, co zdołałam wydobyć dziś z ziemi. Nasze zbiory obumarły. Skończyło się nam jedzenie. Nie mamy do sprzedania nic oprócz capa Chcę, żebyś go uwiązał, zaprowadził na targ i sprzedał jakiemuś rolnikowi. Za pieniądze, które dostaniesz — a masz wziąć co najmniej florena, zapamiętaj to sobie — kupisz kurę, kukurydzę i rzepy. Dzięki temu może nie umrzemy z głodu.

Brevis schrupał rzodkiewkę, smakującą jak pikantne drewno, i przez resztę ranka ganiał w zagrodzie kozła, zarabiając przy okazji potężnego kuksańca w żebra i ugryzienie w udo. W końcu z pomocą wędrownego druciarza zdołał pokonać zwierzę i je uwiązać. Pozostawiając matce opatrzenie ran druciarza, pociągnął capa w stronę targu.

Chwilami kozioł zaczynał się szarpać i rwać przed siebie, wlokąc za sobą Brevisa, któremu pozostawało tylko wbić obcasy w zaschnięte błoto. A potem — zwykle nagle, bez ostrzeżenia i, przynajmniej według Brevisa, bez najmniejszego powodu — zwierzak zmieniał zdanie i się zatrzymywał. Wówczas Brevis podnosił się z ziemi i znów zaczynał wlec za sobą capa. W końcu dotarł do rozstajów na skraju lasu — spocony, wygłodniały i posiniaczony, ciągnąc odmawiającego współpracy kozła. Na środku rozstajów stała wysoka kobieta. W jej ciemnych włosach na szkarłatnej opasce spoczywała srebrna obręcz. Suknię miała szkarłatną, podobnie jak usta.

— Jak cię zwą, chłopcze? — spytała głosem głębokim i słodkim niczym brązowy miód.

— Zwą mnie Brevis, proszę pani.

Brevis dostrzegł, że za kobietą stoi coś dziwnego. Był to mały powóz, ale między dyszlami nie dostrzegł żadnego zwierzęcia. Zastanawiał się, skąd się tu wziął.

— Brevis — mruknęła. — Cóż za śliczne imię. Czy zechcesz sprzedać mi swojego kozła, mój chłopcze Brevisie? Chłopak zawahał się.

— Matka kazała mi zabrać kozła na targ — oznajmił — i sprzedać go za kurę, kukurydzę i rzepę, a potem przynieść do domu resztę.

— Ile miałeś wziąć za tego kozła? — spytała kobieta w szkarłatnej spódnicy.

— Nie mniej niż florena — odparł. Uśmiechnęła się i uniosła dłoń. Coś rozbłysło na niej złociście.

— Ja dam ci złotą gwineę — oznajmiła. — Dość, by kupić kojec kur i sto korców rzepy. Chłopcu opadła szczęka.

— Umowa stoi?

Brevis przytaknął i wyciągnął rękę, w której trzymał sznurek z uwiązanym na końcu capem.

— Proszę. — To wszystko, co zdołał wykrztusić. W jego głowie wirowały wizje nieskończonego bogactwa i niezliczonych stosów rzepy.

Dama ujęła sznurek. Potem dotknęła palcem głowy capa pomiędzy jego żółtymi oczami i wypuściła zaimprowizowaną smycz.

Brevis spodziewał się, że kozioł natychmiast czmychnie w las albo odbiegnie jedną z dróg. Zwierzę jednak pozostało na miejscu, jak wmurowane.

Chłopak wyciągnął rękę po złotą gwineę.

I wtedy kobieta spojrzała na niego, przyglądając mu się uważnie, od zabłoconych stóp po mokre od potu krótko ostrzyżone włosy na czubku głowy, i ponownie się uśmiechnęła.

— Wiesz — rzekła — myślę, że parka będzie wyglądała lepiej niż jeden. Co ty na to?

Brevis nie miał pojęcia, o czym mówiła kobieta, i otworzył usta, by jej to powiedzieć. W tym momencie jednak wyciągnęła palec, dotknęła grzbietu jego nosa pomiędzy oczami i odkrył, że nie może już mówić.

Pstryknęła palcami. Brevis i cap posłusznie stanęli pomiędzy dyszlami wózka. Brevisa zdumiało odkrycie, że chodzi teraz na czworakach i jest nie wyższy niż stojące obok zwierzę.

Czarownica strzeliła z bata i powozik potoczył się błotnistą drogą, ciągnięty przez parę identycznych rogatych białych capów.


* * *

Włochaty człowieczek zabrał podarte spodnie, płaszcz i kamizelkę Tristrana i, pozostawiając go owiniętego w koc, pomaszerował do wioski, przycupniętej w dolince pomiędzy trzema porośniętymi wrzosem wzgórzami.

Tristran siedział posłusznie pod kocem w miłym wieczornym cieple.

W krzaku głogu za jego plecami rozbłysły światełka. Z początku wydało mu się, że widzi świetliki albo robaczki świętojańskie. Gdy jednak przyjrzał się uważniej, przekonał się, że to maleńcy ludzie; maciupeńkie, migoczące postaci przeskakiwały z gałęzi na gałąź.

Chrząknął. Spojrzało na niego kilkanaście maleńkich oczu. Część niezwykłych istot zniknęła, inne wycofały się wysoko w głąb krzaku głogu, jednakże garstka śmiałków podleciała ku niemu.

Zaczęli się śmiać wysokimi, melodyjnymi głosikami, wskazując na Tristrana, jego zniszczone buty i koc, bieliznę i melonik. Tristran oblał się ciemnym rumieńcem i szczelniej owinął kocem.

Jeden z maleńkich ludzików zaczął śpiewać:

Hocyku pocyku

Młodzieniec w kocyku

W nadziei promyku

Za gwiazdą gna.

Deterministycznie

Przez Czarów Kraje mknie

Zrzuć koc więc, wędrowcze

I pokaż, ktoś zacz.

Drugi mu zawtórował:

Tristran Thorn

Tristran Cierń

Nie wie, po co zrodził się.

Przysiągł był miłości swej,

Że odnajdzie gwiazdy cień.

Siedzi smutny, nie wie, że

Ukochana wzgardzi wnet

Tą miłością, zdradzi ją.

Wistran

Bistran

Tristran

Thorn.

Odejdźcie, niemądre istoty. — Twarz Tristrana płonęła. Nie mając pod ręką niczego innego, rzucił w stworki melonikiem.

I kiedy włochaty człowieczek wrócił z wioski Uciecha (czemu ją tak ochrzczono, nikt nie potrafił rzec, była bowiem ponurym, niegościnnym miejscem, i to od niepamiętnych czasów), zastał Tristrana siedzącego z gniewną miną obok krzaku głogu, owiniętego w koc i opłakującego utratę kapelusza.

— Mówili okrutne rzeczy o mojej miłości — rzekł Tristran. — O pannie Victorii Forester. Jak oni śmieli!

— Mały ludek nie lęka się niczego — odparł przyjaciel — i często gada bzdury, ale mówi też mnóstwo mądrych rzeczy.

Słuchasz ich na swe własne ryzyko, lecz na swe własne ryzyko także puszczasz ich słowa mimo uszu. — Mówił — że ukochana wzgardzi mą miłością.

— Naprawdę? — Włochaty człowieczek układał na trawie przyniesione rzeczy. Nawet w blasku księżyca Tristran dostrzegł, że nowe ubranie w żaden sposób nie przypomina tego, które zdjął z siebie wcześniej.

W wiosce Mur mężczyźni ubierali się w brązy, szarości i czernie. Nawet najczerwieńsza chusta noszona przez najbardziej rumianego farmera wkrótce blakła w promieniach słońca, przybierając bardziej męski kolor. Ponownie spojrzał na szkarłatne, żółte i rdzawe ubranie, bardziej przypominające kostium wędrownego aktorzyny czy zawartość kufra dla lalek jego kuzynki Joanny.

— A moje ubranie?

— To jest teraz twoje ubranie — odparł z dumą jego towarzysz. — Zamieniłem je. Te rzeczy są znacznie lepsze, widzisz? Niełatwo je podrzeć, nie są też poszarpane. A poza tym nie będziesz wyróżniał się w tłumie. Tu nosi się właśnie takie stroje.

Tristran przez moment rozważał, czy nie powinien dopełnić swej misji owinięty tylko w koc niczym dziki abo-rygen wprost z kartek podręcznika. Potem zdjął buty, odrzucił koc i z pomocą włochatego człowieczka („Nie, nie, chłopcze, to na to. Na mą duszę, czego was dziś uczą?”) wkrótce przywdział swój nowy, piękny strój.

Nowe buty okazały się wygodniejsze niż stare.

Niewątpliwie był to bardzo piękny strój. I choć, jak twierdzi przysłowie, nie szata zdobi człowieka i nie pióra Ptaka, czasami mogą one jednak dodać nieco smaczku, a Tristran Thorn w szkarłatach i kanarkowej żółci nie był już tym samym człowiekiem co Tristran Thorn w płaszczu, niedzielnym ubraniu i meloniku. Jego krok nabrał sprężyści, ruchy stały się bardziej zamaszyste. Podbródek, miast opadać, unosił się zawadiacko. W oczach pojawił się błysk, którego, gdy nosił jeszcze melonik, nigdy byście nie dostrzegli. Do czasu, gdy zjedli posiłek, który jego towarzysz przyniósł z Uciechy — wędzonego pstrąga, miskę świeżego groszku, kilka ciasteczek z rodzynkami i butelkę słabego piwa — Tristran czuł się już zupełnie swobodnie w swym nowym przyodziewku.

— A teraz do rzeczy — rzekł włochaty człowieczek.-Tam w złylesie ocaliłeś mi życie, chłopcze, a nim jeszcze przyszedłeś na świat, twój ojciec uczynił mi przysługę. Nikt nie powie, że jestem niewdzięcznikiem, który nie spłaca długu.

Tristran zaczął mamrotać coś pod nosem o tym, że przyjaciel zrobił już dla niego wystarczająco dużo, lecz człowieczek puścił te słowa mimo uszu.

— Rozmyślałem tedy nieco. Wiesz, gdzie jest twoja gwiazda, prawda?

Tristran wskazał bez wahania ku ciemnemu horyzontowi.

— A jak daleko jest do niej? Wiesz i to? Do tej pory Tristran w ogóle o tym nie myślał. Teraz jednak rzekł, zaskakując sam siebie:

— Człowiek mógłby wędrować, zatrzymując się jeno na nocleg przez czas, gdy księżyc pół tuzina razy rósłby i malał nad jego głową, poprzez zdradzieckie góry i ogniste pustynie, nim dotarłby do miejsca, w którym spadła gwiazda.

Zupełnie nie brzmiało to jak jego własne słowa. Wzdrygnął się ze zdumienia.

— Tak jak sądziłem — powiedział człowieczek.Podszedł do swego wora i nachylił się nad nim tak, by Tristran nie zobaczył, jak się go otwiera. — I nie ty jeden będziesz jej szukał. Pamiętasz, co ci mówiłem?

— O tym, że powinienem zakopywać własną kupę?

— Nie to.

— Że nie należy zdradzać mojego imienia ani celu podróży?

— To też nie.

— Zatem co?

— Ile stąd mil do Babilonu? — wyrecytował tamten.

— A tak, to.

— Czy można dojść tam w blasku świeczki? Nie tylko tam, ale i z powrotem. Tyle że tu chodzi o wosk świecy. I większość świeczek nie nadaje się do tego. Długo szukałem tej właściwej.

Wyciągnął z wora ogarek świeczki wielkości dzikiego jabłka i wręczył go Tristranowi.

Tristran przyjrzał się ogarkowi, nie dostrzegł w nim jednak niczego nadzwyczajnego. Świeca była zrobiona z wosku, nie z łoju, i prawie całkiem wypalona. Knot miała czarny i zwęglony.

— Co mam z nią zrobić? — spytał.

— Wszystko w swoim czasie — odparł włochaty człowieczek i znów sięgnął do wora. — Weź jeszcze to. Będziesz go potrzebował.

Przedmiot zalśnił w blasku księżyca. Tristran wziął go do ręki. Dar towarzysza okazał się cienkim srebrnym łańcuszkiem z obu stron zakończonym pętlą, w dotyku zimnym i śliskim.

— Co to?

— Jak zwykle, koci oddech, rybie łuski, promień księżyca odbity w młyńskim stawie, przetopione i przekute przez krasnale. Przyda ci się, żeby sprowadzić tu gwiazdę.

— Naprawdę?

— O tak.

Tristran zważył łańcuszek w ręce. Miał wrażenie, że trzyma żywą rtęć.


— Ale gdzie go schowam? To przeklęte ubranie nie ma kieszeni.

— Owiń się nim w pasie do czasu, gdy będziesz go potrzebował. O tak, doskonale. A poza tym w tunice masz kieszeń. Tutaj, widzisz?

Tristran znalazł ukrytą kieszeń. Tuż nad nią wymacał małą dziurkę od guzika. Umieścił w niej przebiśnieg szklany kwiat, który podarował mu na szczęście ojciec, kiedy Tristran odchodził z Muru. Zastanawiał się, czy prezent rzeczywiście przyniósł mu szczęście, czy może raczej pecha?

Potem wstał, ściskając w dłoni swą skórzaną torbę.

— Do rzeczy — powiedział jego towarzysz. — Oto, co musisz zrobić. Weź świecę w prawą dłoń. Zapalę ci ją. A potem idź do gwiazdy. Używając łańcuszka, przyprowadź ją tutaj. W świecy nie zostało już wiele knota, wiec musisz się pospieszyć i maszerować szybko. Zaczniesz zwlekać, to pożałujesz. „Jeśliś więc szybki, przyjacielu, nim zgaśnie świeczka, dojdziesz do celu”. Rozumiesz?

— Ja… chyba tak — odparł Tristran.

Czekał w milczeniu. Włochaty człowieczek przesunął dłonią nad świecą, która zapaliła się płomieniem żółtym u góry i niebieskim na dole. Powiał wiatr, lecz płomyk nawet nie zadrżał.

Tristran wziął świecę i zaczął iść naprzód. Blask płomyka oświetlał świat, każde drzewo, krzak, źdźbło trawy.

Po następnym kroku znalazł się na brzegu jeziora. Płomyk odbijał się jasno w wodzie. A potem wędrował wśród gór, między samotnymi turniami, a blask świeczki migotał w oczach istot żyjących pośród śniegów na szczytach. Później maszerował w chmurach, które, choć nie do końca materialne, utrzymywały jego ciężar, a potem, ściskając w dłoni świecę, znalazł się pod ziemią i płomyk zalśnił na powierzchni wilgotnych ścian jaskini. Wreszcie znów był w górach, a później na drodze wiodącej przez dziką puszczę. Kątem oka dostrzegł rydwan, ciągnięty przez dwa kozły którym powoziła kobieta w czerwonej sukni, przypominająca, z tego co dostrzegł, Boadiceę z obrazka w książce do historii. Kolejny krok zaniósł go na zieloną polanę. Tristran słyszał w pobliżu srebrzysty śmiech strumyka, szmer wody płynącej po kamieniach.

Postąpił kolejny krok, lecz nadal był na polanie. Wokół rosły wysokie paprocie, wiązy i mnóstwo naparstnic. Księżyc już zaszedł. Tristran uniósł świecę, szukając upadłej gwiazdy — może kamienia czy klejnotu. Niczego jednak nie dostrzegł.

Usłyszał coś jednak mimo szmeru strumienia. Gwałtowne przełykanie śliny, pociąganie nosem, dźwięk wydawany przez kogoś, kto usilnie stara się nie rozpłakać.

— Halo! — zawołał Tristran.

Głos ucichł, lecz Tristran był pewien, że dostrzega światło pod leszczyną, i ruszył ku niemu.

— Przepraszam — rzekł z nadzieją, że uspokoi tajemniczą osobę pod leszczyną. Modlił się, by nie był to znów mały ludek, który ukradł mu kapelusz. — Szukam gwiazdy.

W odpowiedzi, spod krzewu pofrunęła ku niemu bryła mokrej ziemi, trafiając go w policzek. Poczuł lekki ból. Grudki ziemi posypały mu się za kołnierz i pod ubranie.

— Nie zrobię ci krzywdy — powiedział głośno.

Tym razem, widząc nadlatującą grudę ziemi, odskoczył i pocisk trafił w pień wiązu za jego plecami. Ruszył naprzód.

— Idź sobie — usłyszał czyjś głos, zduszony i ochrypły, jakby jego właścicielka dopiero co przestała płakać. — Idź sobie i zostaw mnie samą.

Leżała w dziwnej pozie pod leszczyną i patrzyła na Tristrana z nieskrywaną wrogością. Uniosła groźnie kolejną bryłę ziemi, nie rzuciła nią jednak.


Oczy miała czerwone i zapuchnięte, włosy tak jasne, że niemal białe, a suknię z błękitnego jedwabiu, połyskującego w blasku świecy. Cała lśniła.

— Proszę, nie rzucaj już we mnie błotem — rzekł błagalnie Tristran. — Posłuchaj, nie chcę ci przeszkadzać.Tylko wiem, że gdzieś w pobliżu jest gwiazda, która spadła i muszę ją stąd zabrać, zanim zgaśnie świeczka.

— Złamałam nogę — oznajmiła młoda kobieta.

— Oczywiście bardzo mi przykro — rzekł Tristran. — Ale gwiazda…

— Złamałam nogę — powtórzyła ze smutkiem — kiedy spadłam. — To rzekłszy, cisnęła w niego kawałem ziemi. Gdy jej ręka poruszyła się, posypał się z niej lśniący pył.

Bryła błota uderzyła Tristrana prosto w pierś.

— Idź sobie — wyszlochała dziewczyna, ukrywając twarz w dłoniach. — Idź sobie i zostaw mnie!

— Ty jesteś gwiazdą — zrozumiał nagle Tristran.

— A ty jesteś głupkiem — odparła z goryczą — matołkiem, baranim łbem, kretynem i pajacem.

— Tak — mruknął Tristran. — Chyba tak. — To rzekłszy, odwinął z pasa koniec srebrnego łańcuszka i zarzucił na na smukły przegub dziewczyny. Poczuł, jak pętla zaciska się wokół jej ręki.

Spojrzała na niego z goryczą.

— Co ty wyrabiasz? — spytała głosem pełnym nieopisanego oburzenia i nienawiści.

— Zabieram cię ze sobą do domu — odparł Tristran. — Złożyłem przysięgę.

W tym momencie ogarek zakrztusił się gwałtownie. Resztka knota unosiła się w kałuży stopionego wosku Przez moment ułamek świecy rozbłysł jasno, oświetlając polanę i dziewczynę, oraz nierozerwalny łańcuszek łączący ich przeguby.

A potem świeca zgasła.

Tristran patrzył na gwiazdę — dziewczynę — z trudem powstrzymując cisnące się na usta słowa. Czy można dojść tam w blasku świeczki? — pomyślał. Nie tylko tam, ale i z powrotem. Lecz świeczka zgasła, a od Wioski Mur dzieliło go sześć miesięcy ciężkiego marszu.

— Chcę tylko, żebyś wiedział — powiedziała lodowato dziewczyna — że kimkolwiek jesteś i cokolwiek zamierzasz ze mną zrobić, w żaden sposób ci tego nie ułatwię i nie udzielę żadnej pomocy. Uczynię też wszystko, by twoje plany spełzły na niczym. — A potem dodała: — Idiota.

— Mmm — odparł Tristran. — Możesz iść?

— Nie — powiedziała. — Mam złamaną nogę. Jesteś nie tylko głupi, ale i głuchy?

— Czy wy w ogóle sypiacie? — spytał.

— Oczywiście, ale nie nocą. Nocą świecimy.

— Cóż — rzekł — ja zamierzam się przespać. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Mam za sobą ciężki dzień. Może ty także powinnaś się zdrzemnąć? Czeka nas długa droga.

Niebo nad nimi zaczynało jaśnieć. Tristran złożył głowę na skórzanej torbie, starając się ignorować wyzwiska i obelgi, jakimi obrzucała go dziewczyna w niebieskiej sukni na drugim końcu łańcuszka. Zastanawiał się, jak zareaguje włochaty człowieczek, gdy on, Tristran, nie wróci.

Myślał też o tym, co może robić w tej chwili Victoria Forester, i uznał, że prawdopodobnie śpi w swym łóżku, w sypialni w domu ojca.

Zastanawiał się, czy sześciomiesięczna podróż to daleka droga i co będą jedli w jej trakcie.

Zastanawiał się, co jadają gwiazdy… a potem zasnął.

— Ptasi móżdżek, błazen, głuptak — powiedziała gwiazda. Później westchnęła i spróbowała ułożyć się jak najwygodniej w tych okolicznościach. Noga bolała ją, słabiej, lecz bez przerwy. Szarpnęła opasujący przegub łańcuszek, był on jednak ciasny i mocny i nie mogła ani zsunąć go z siebie, ani zerwać.

— Tępy, obmierzły baran — mruknęła. A potem i ona zasnęła.

Загрузка...