ROZDZIAŁ PIĄTY

W którym sporo walczy o koronę

W jasnym świetle poranka dziewczyna wydawała się bardziej ludzka, mniej eteryczna. Od chwili, gdy Tristran ocknął się ze snu, nie przemówiła ani słowa.

Tristran wyjął nóż i wystrugał ze złamanej gałęzi kulę w kształcie litery „Y”. Ona tymczasem siedziała pod klonem, wykrzywiała się i posyłała mu wrogie spojrzenia. Zdarł korę z zielonej gałęzi i owinął nią rozwidlenie w literze Y.

Jak dotąd nie zjedli śniadania i Tristran umierał z głodu. Nieustannie burczało mu w brzuchu. Gwiazda nie wspominała, że jest głodna. Z drugiej strony, w ogóle nic nie mówiła. Patrzyła tylko na niego, najpierw z wyrzutem, a potem z nieskrywaną nienawiścią.

Zaciągnął ciasno ostatni zwój kory, po czym podwinął koniec i raz jeszcze szarpnął.

— Naprawdę to nic osobistego — rzekł, zwracając się ni to do dziewczyny, ni to do drzew. W jasnych promieniach słońca prawie nie świeciła, poza miejscami, na które padał najgłębszy cień.

Gwiazda przesunęła bladym palcem tam i z powrotem po łączącym ich srebrnym łańcuszku i nie odpowiedziała.

— Zrobiłem to z miłości — dodał. — Jesteś moją jedyną nadzieją. Ona, to znaczy moja ukochana, nazywa się Vic-toria, Victoria Forester. Jest najpiękniejszą, najmądrzejszą. najsłodszą dziewczyną na całym szerokim świecie.

Jego towarzyszka prychnęła wzgardliwie.

— I ta mądra, słodka istota przysłała cię tu, abyś się nade mną znęcał?

— No, nie do końca. Widzisz, ona obiecała mi cokolwiek zapragnę — czy to rękę, czy pocałunek słodkich ust — jeśli przyniosę jej spadającą gwiazdę, którą ujrzeliśmy przedostatniej nocy. Sądziłem, że gwiazda, która spadła przypomina raczej diament albo kamień. Z całą pewnością nie spodziewałem się damy.

— A zatem, skoro jednak znalazłeś damę, czy nie mogłeś służyć jej pomocą albo zostawić w spokoju? Czemu wciągasz ją w to wszystko?

— Z miłości — wyjaśnił.

Spojrzała na niego oczami błękitnymi niczym niebo.

— Mam nadzieję, że się nią udławisz — powiedziała z naciskiem.

— Nie udławię się — odparł Tristran z większą radością i pewnością siebie, niż odczuwał w istocie. — Proszę, spróbuj tego. Podał jej kulę i schylając się, spróbował pomóc wstać. Gdy jego dłonie dotknęły skóry gwiazdy, poczuł lekkie, całkiem przyjemne mrowienie. Dziewczyna wciąż siedziała na ziemi, nawet nie usiłując się podnieść.

— Mówiłam już — rzekła — że uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby obrócić wniwecz twoje plany i zamiary. — Rozejrzała się po zagajniku. — Jak nieciekawie wygląda za dnia ten świat. Jak nudno.

— Po prostu oprzyj się na mnie całym ciężarem i wesprzyj na kuli — poradził. — Kiedyś będziesz musiała wstać.

Pociągnął łańcuszek i gwiazda z wahaniem zaczęła dźwigać się z ziemi, najpierw opierając się na Tristranie, a potem, jakby jego bliskość budziła w niej wstręt, na kuli.

Nagle zachłysnęła się gwałtownie i runęła na trawę. Jej twarz wykrzywił grymas bólu. Z ust uleciał cichy jęk. Tristran ukląkł obok dziewczyny.

— Co się stało? — spytał.

Błękitne oczy błysnęły. Kręciły się w nich łzy.

— Moja noga. Nie mogę na niej stanąć. Chyba naprawdę złamana. — Skóra dziewczyny zbielała niczym chmura.

— Bardzo mi przykro — rzekł bezradnie Tristran. — Mogę ci zrobić łubki. Robiłem je dla owiec. Wszystko będzie dobrze. — Mocno uścisnął jej rękę, a potem podszedł do strumienia, zanurzył w wodzie chustkę i dał ją gwieździe, aby otarła czoło.

Rozszczepił nożem kilka kolejnych gałęzi, zdjął kurtkę i koszulę, a następnie podarł na długie pasy, którymi przywiązał patyki do jej nogi, jak najmocniej potrafił. Kiedy to robił, gwiazda milczała, choć gdy zacisnął ciasno ostatni węzeł, wydało mu się, że słyszy cichutki jęk.

— Słowo daję — rzekł — powinniśmy zaprowadzić cię do prawdziwego lekarza. Nie jestem przecież chirurgiem czy lekarzem.

— Nie? — odparła sucho. — Zadziwiasz mnie.

Pozwolił jej odpocząć chwilę w słońcu.

— Chyba powinniśmy znów spróbować — powiedział wreszcie i dźwignął ją na nogi.

Powoli opuścili polanę. Gwiazda wspierała się ciężko na kuli i na ramieniu Tristrana, krzywiąc się po każdym kroku, a za każdym razem, gdy się krzywiła bądź wzdry-gała, Tristrana ogarniało krępujące poczucie winy. Uspokajał się jednak, wspominając szare oczy Victorii Forester. Wędrowali jelenią ścieżką, wiodącą przez leszczynowy zagajnik. Tristran uznał, że najwłaściwszą rzeczą będzie nawiązać rozmowę z gwiazdą, toteż pytał, od jak dawna jest gwiazdą, czy to miłe być gwiazdą i czy wszystkie gwiazdy to kobiety? Poinformował ją również, że zawsze sądził, iż gwiazdy to, jak uczyła pani Cherry, ogniste kule płonącego gazu, podobne do słońca, lecz tkwiące znacznie dalej.

Dziewczyna nie zareagowała na wszystkie jego pytania i stwierdzenia.

— Czemu właściwie spadłaś? — spytał. — Potknęłaś się o coś?

Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego, jakby z oddali przyglądała się czemuś wyjątkowo ohydnemu.

— Nie potknęłam się — odparła w końcu. — Zostałam uderzona. Tym. — Sięgnęła za dekolt i wyciągnęła duży żółty kamień wiszący na srebrnym łańcuchu. — Na boku mam siniak, w miejscu gdzie to mnie uderzyło i strąciło z nieba. A teraz muszę to nosić ze sobą.

— Czemu?

Przez moment wydawało się, że odpowie, potem jednak potrząsnęła głową, zacisnęła wargi i umilkła. Po ich prawej stronie szemrał strumień, dotrzymując im kroku. Nad głowami wisiało południowe słońce, a Tristran z każdą chwilą stawał się coraz bardziej głodny. Wyjął z torby piętkę zeschniętego chleba, zwilżył ją w strumieniu i podzielił na pół.

Gwiazda z pogardą obejrzała mokry chleb i nie włożyła go do ust.

— Umrzesz z głodu — ostrzegł Tristran.

Nie odpowiedziała. Jedynie uniosła wyżej głowę.

Ruszyli dalej przez las, maszerując powoli. Wędrowali zboczem wzgórza, jelenią ścieżką, wiodącą przez zwalone pnie i coraz bardziej stromą. Tristran zaczął się obawiać, że kulejąca gwiazda potknie się i runie w dół, pociągając go za sobą.

— Nie ma innej drogi? — spytała po pewnym czasie. — Jakiegoś traktu albo płaskiej polany?

Gdy tylko zadała to pytanie, Tristran pojął, że zna odpowiedź.

— Pół mili stąd w tamtą stronę znajduje się droga — oznajmił, wskazując kierunek. — A tam, za krzakami, polana — dodał, obracając się w drugą stronę.

— Wiedziałeś o tym?

— Tak. Nie. Wiedziałem dopiero, gdy zapytałaś. — Chodźmy na polanę — powiedziała. Zaczęli się przeciskać

przez gęsty młodniak. Dotarcie na miejsce zajęło im niemal godzinę, lecz gdy się tam znaleźli, ziemia pod ich stopami była płaska i ubita niczym boisko do gry, zupełnie jakby ktoś starannie oczyścił to miejsce, choć Tristran nie potrafił sobie wyobrazić, w jakim celu miałby to czynić.

Pośrodku polany na trawie nieopodal nich leżała ozdobna złota korona, połyskująca w popołudniowym słońcu. W złocie iskrzyły się czerwone i niebieskie kamienie. Rubiny i szafiry, pomyślał Tristran. Miał właśnie podejść do korony, gdy gwiazda dotknęła jego ramienia.

— Zaczekaj. Słyszysz bębny?

Uświadomił sobie, że owszem, słyszy: ciche, pulsujące bębnienie, dochodzące zewsząd wokół nich, z bliska i z daleka; odbijające się echem wśród wzgórz. A potem, miedzy drzewami po drugiej stronie polany, rozległ się donośny trzask i wysoki krzyk. Z lasu wynurzył się wielki, biały koń. Jego boki pokrywała krew i głębokie rany. Wypadł na środek polany, po czym odwrócił się i zniżył głowę, czekając na swego prześladowcę, który skoczył na trawę z rykiem mrożącym krew w żyłach Tristrana. Był to lew, nie przypominał jednak zwierzęcia, które Tristran oglądał kiedyś na jarmarku w sąsiedniej wiosce — sparszywiałego, bezzębnego, połamanego reumatyzmem stworzenia. Ten lew był ogromny i miał barwę piasku. Wpadł na polanę biegiem, po czym zatrzymał się i ryknął na białego konia.

Koń sprawiał wrażenie przerażonego. Jego grzywa była mokra od potu i krwi, w oczach drzemało szaleństwo. Miał też, jak nagle uświadomił sobie Tristran, długi kościany róg, wyrastający ze środka czoła. Zwierzę wspięło się na tylne nogi, rżąc i parskając. Ostre, nie podkute kopyto trafiło w grzbiet lwa, który wrzasnął niczym sparzony kot i uskoczył w tył. A potem, utrzymując bezpieczną odległość, lew zaczął okrążać czujnego jednorożca. Spojrzenie jego złocistych oczu ani na moment nie odrywało się od skierowanego wprost ku niemu ostrego rogu.

— Powstrzymaj je — szepnęła gwiazda. — Pozabijają się nawzajem.

Lew warknął na jednorożca. Warkot, z początku cichy niczym odgłos dalekiego grzmotu, wzniósł się w ogłuszający ryk, który wstrząsnął drzewami, skałami, doliną i niebem. Potem lew skoczył. Jednorożec rzucił się naprzód i na polanie zakotłowało się od złota, srebra i czerwieni. Lew wskoczył na grzbiet jednorożca, wbijając głęboko szpony w jego boki i wgryzając się w kark, a jednorożec zawodził rozpaczliwie, wierzgał i tarzał się, próbując zrzucić z siebie wielkiego kota; cały czas wymachiwał bezskutecznie rogiem i wierzgał kopytami, usiłując dosięgnąć prześladowcę.

— Proszę, zrób coś! Lew go zabije! — błagała dziewczyna.

Tristran chciał wyjaśnić, że gdyby podszedł do szalejących zwierząt, mógłby liczyć najwyżej na to, że zostanie przebity rogiem, kopnięty, rozszarpany szponami i pożarty. Chciał też dodać, że gdyby nawet przeżył moment podejścia, wciąż nic nie mógłby zrobić. Nie miał przy sobie nawet cebrzyka wody, tradycyjnie służącego w wiosce Mur do rozdzielania walczących zwierząt. Nim jednak wszystkie te myśli przebiegły przez jego głowę, Tristran stanął już pośrodku polany, na odległość wyciągniętej ręki od walczących bestii. W powietrzu unosiła się woń ciała lwa: ostra, zwierzęca, przerażająca. Tristran był dostatecznie blisko, by dostrzec błagalne spojrzenie jednorożca.

Raz lew i jednorożec o koronę walczyły, pomyślał Tristran, przypominając sobie stary, dziecinny wierszyk.

Lew pognał jednorożca przez miasto z całej siły

Pobił go raz

Pobił go dwa

Swą mocą go poskromił

Trzy razy go pokonał, i

Tak władzę swą obronił.

Powoli podniósł z trawy koronę. Była ciężka i wykonana metalu miękkiego jak ołów. Podszedł do zwierząt, przemawiając do lwa, tak jak zwykle mówił do złośliwych baranów i zdenerwowanych owiec na polach ojca.

— Już dobrze… spokojnie… masz swoją koronę…

Lew potrząsnął trzymanym w zębach jednorożcem, niczym kot bawiący się wełnianym szalem, i spojrzał na Tristrana z absolutnym zdumieniem.

— Witaj — powiedział Tristran. W grzywie lwa tkwiły liście i rzepy. Chłopak uniósł ciężką koronę i ofiarował ją drapieżcy. — Wygrałeś. Puść jednorożca.

Podszedł krok bliżej, a potem sięgnął drżącymi rękami i złożył koronę na wielkim, płowym łbie.

Lew porzucił nieruchome ciało jednorożca i zaczął przechadzać się dumnie po polanie z wysoko uniesioną głową. Gdy dotarł do skraju lasu, zatrzymał się na kilka minut, aby wylizać rany czerwonym — bardzo czerwonym — językiem. Potem zaś, pomrukując niby nadchodzące trzęsienie ziemi, zniknął wśród drzew.

Gwiazda pokuśtykała do rannego jednorożca i, mając usztywnioną nogę, niezręcznie usiadła na ziemi. Pogładziła łeb zwierzęcia.

— Biedactwo, moje biedactwo — rzekła. Jednorożec otworzył ciemne oczy i spojrzał na nią, a potem złożył głowę na kolanach dziewczyny i jego powieki znów opadły.

Tego wieczoru Tristran zjadł na kolację resztkę suchego chleba. Gwiazda w ogóle nie jadła. Upierała się, że zostanie przy jednorożcu, a Tristran nie miał serca •odmówić.

Na polanie panował mrok. Niebo nad ich głowami zapełniło się tysiącami mrugających gwiazd. Towarzysząca mu dziewczyna także lśniła i migotała, jakby otarła się o mleczną drogę. Jednorożec natomiast świecił łagodnie w ciemności niczym skryty za chmurami księżyc. Tristran położył się obok wielkiego zwierzęcia; czuł promieniujące z niego ciepło. Gwiazda leżała po drugiej stronie jednorożca. Zdawało się, że nuci cichutko jakąś pieśń. Tristran żałował, że nie słyszy jej wyraźnie. Dochodzące go fragmenty melodii były niezwykłe i upajające. Śpiewała jednak tak cicho, że prawie w ogóle jej nie słyszał. Jego palce musnęły łączący ich łańcuch, zimny jak śnieg i śliski niczym blask księżyca odbity w wodach młyńskiego stawu, jak migotanie światła na srebrnych łuskach pstrąga, wypływającego o zmierzchu na żer.

Wkrótce zasnął.


* * *

Królowa czarownic jechała leśną dróżką, smagając batem swoje białe kozły, gdy zaczynały zwalniać kroku. Już z odległości pół mili dostrzegła mały ogienek płonący przy ścieżce i po kolorze płomieni poznała, że rozpaliła go jedna z jej poddanych; ognie czarownic bowiem przybierają osobliwą barwę. Kiedy zatem dotarła do kolorowego cygańskiego wozu i ogniska, ściągnęła wodze tuż przed starą kobietą o stalowoszarych włosach, która siedziała przy ogniu, pilnując rożna z nabitym nań zającem. Z rozciętego brzucha zwierzęcia ściekał tłuszcz, sycząc i skwiercząc wśród płomieni. Ognisko otaczała woń pieczonego mięsa i płonących drewien.

Na żerdzi obok siedziska woźnicy przycupnął wielobarwny ptak. Gdy ujrzał królową czarownic, nastroszył pióra i krzyknął głośno. Nie mógł jednak uciec, bo z żerdzią łączył go cienki łańcuszek.

— Zanim cokolwiek powiesz — zagadnęła siwowłosa kobieta — powinnam uprzedzić, że jestem tylko biedną kwiaciarką, nieszkodliwą staruszką, która nigdy nie wyrządziła nikomu krzywdy, i widok tak wielkiej i groźnej damy wypełnia me serce lękiem.

— Nie skrzywdzę cię — odparła królowa czarownic.

Starucha przebiegle zmrużyła oczy i zmierzyła wzrokiem kobietę w czerwonej sukni.

— Teraz tak mówisz — rzekła. — Ale skąd mam wiedzieć, że to prawda? Jestem wszak tylko słodziusieńką staruszką, drżącą ze strachu od stóp do czubka głowy. Może planujesz okraść mnie w nocy albo jeszcze gorzej? — Trąciła ognisko patykiem i płomienie wystrzeliły w górę. W nieruchomym wieczornym powietrzu wisiała woń pieczeni.

— Przysięgam — powiedziała pani w szkarłatnej spódnicy — na prawa i zakazy naszej Ligi, do której należymy obie, na potęgę Lilim i na me usta, piersi i panieństwo, że nie żywię wobec ciebie złych zamiarów i potraktuję cię, jakbyś była moim gościem.

— To mi wystarczy, kochaniutka — odparła starucha. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — Chodź, usiądź. Kolacja będzie gotowa w dwa mgnienia oka.

— Bardzo chętnie — odparła dama w czerwonej sukni.

Kozły, prychając, zaczęły skubać trawę i liście obok rydwanu, spoglądając niechętnie na zaprzężone do wozu muły.

— Ładne capy — zauważyła stara wiedźma. Królowa czarownic skłoniła głowę i uśmiechnęła się skromnie. Blask ognia zamigotał na łuskach małego, szkarłatnego węża wokół jej przegubu.

~ Kochaniutka, bez dwóch zdań nie mam już takich oczu jak kiedyś — ciągnęła starucha — ale nie mylę się chyba, sądząc, że jeden z tych pięknych zwierzaków rozpoczął życie, chodząc na dwóch nogach.

— Zdarzają się takie wypadki — przyznała królowa czarownic. — Na przykład twój uroczy ptak.

— Ten ptak niemal dwadzieścia lat temu oddał jeden z najcenniejszych okazów mojej kolekcji jakiemuś nicponiowi i nie da się opisać kłopotów, w jakie mnie wpędził. Teraz zatem cały czas pozostaje ptakiem, chyba że mam dla niej robotę albo potrzebuję do prowadzenia kramu. A jeśli znajdę dobrego, silnego sługę, który nie będzie się bał ciężkiej pracy, zostanie ptakiem na zawsze.

Ptak zaświergotał ze smutkiem na swej żerdzi.

— Nazywają mnie madame Semele — oznajmiła starucha. Kiedy byłaś smarkulą, zwano cię Brudaską Sal, pomyślała królowa czarownic; nie powiedziała jednak tego głośno.

— Mnie możesz nazywać Morwanneg — oznajmiła zamiast tego. Był to całkiem niezły żart („Morwanneg” bowiem to inaczej „morska fala”, a jej prawdziwe imię już dawno temu zniknęło i zatonęło w falach oceanu).

Madame Semele wstała z miejsca i zniknęła w wozie. Po chwili pojawiła się z dwiema malowanymi drewnianymi miskami, dwoma nożami o drewnianych rączkach i z małym słoikiem ziół, wysuszonych i startych na zielony proszek.

— Zamierzałam jeść palcami z talerza ze świeżych liści — oznajmiła, podając miskę damie w szkarłatnej sukni. Na dnie miski, pod warstwą kurzu, można było dostrzec malowany słonecznik. — Ale pomyślałam: Jak często miewam tak świetne towarzystwo? Warto podać wszystko co najlepsze. Głowa czy ogon?

— Wybierz sama — odparła jej towarzyszka.

— Zatem dla ciebie głowa z soczystymi oczami i mózgiem, i chrupiącymi uszami, a ja zadowolę się zadem, pełnym jedynie nieciekawego mięsa. — Mówiąc to, zdjęła z ognia rożen, i posługując się nożami tak szybko, że ich ostrza jedynie zamigotały, podzieliła pieczeń i odkroiła mięso od kości, rozkładając je na dwie równe porcje do misek. Podała swej rozmówczyni słój z ziołami. — Nie mam soli. kochaniutka, ale wystarczy, że posypiesz mięso tym. Odrobina bazylii, trochę górskiego tymianku — mój własny przepis.

Królowa czarownic wzięła swą porcję i jeden z noży i posypała danie szczyptą ziół; nabiła mięso na ostrze i zjadła ze smakiem. Tymczasem jej gospodyni bawiła się swoja kolacją, potem zaczęła starannie dmuchać na mięso, z brązowej pieczeni unosiła się para.

— I jak? — spytała starucha.

— Nader smakowite — odparła szczerze jej towarzyszka.

— To zioła dodają mu smaku — wyjaśniła wiedźma.

— Czuję bazylię i tymianek, ale jest jeszcze jeden smak, którego nie potrafię określić.

— Ach — westchnęła madame Semele, przeżuwając włókienko mięsa.

— Jest naprawdę niezwykły.

— Istotnie. To zioło rosnące jedynie w Garamondzie, na wyspie pośrodku wielkiego jeziora. Doskonale pasuje do wszelkich mięs i ryb. Smakiem przypomina nieco koper z lekką nutą gałki muszkatołowej; ma kwiaty o pięknym odcieniu pomarańczy. Dobrze robi na wiatry i drżączkę. Jest też łagodnym środkiem nasennym, a do tego ma szczególną właściwość: sprawia, że ten, kto go skosztuje, przez kilka godzin mówi wyłącznie prawdę.

Dama w szkarłatnej spódnicy upuściła miskę.

— Trawa otchłanna? — rzekła. — Ośmieliłaś się nakarmić mnie trawą otchłanną?

— Na to wygląda, kochaniutka — odparła starucha, zanosząc się donośnym chichotem. — A zatem powiedz mi, moja pani Morwanneg, jeśli tak się nazywasz, dokąd to się wybierasz w swym wytwornym rydwanie. I czemu. przypominasz mi kogoś, kogo kiedyś znałam. A madame. Semele nie zapomina nikogo i niczego.

— Podróżuję, by odnaleźć gwiazdę — powiedziała królowa czarownic — która spadła w wielkiej puszczy po drugiej stronie Góry Brzucha. A kiedy ją znajdę, wezmę swój wielki nóż i wytnę jej serce, gdy będzie jeszcze żyła i gdy jej serce będzie należeć do niej. Albowiem serce żyjącej gwiazdy to panaceum na dolegliwości wieku i czasu. Moje siostry oczekują mego powrotu.

Pani Semele zachichotała jeszcze głośniej i zakołysała się, podpierając się pod boki. Kościste palce wbiły się w ciało.

— Serce gwiazdy, ha, ha. Cóż to dla mnie za zdobycz! Skosztuję kawałek, aby odzyskać młodość, by me siwe włosy znów stały się złociste, a piersi urosły i sterczały jak kiedyś. Potem zabiorę resztę serca na wielki jarmark w Murze. Haaa!

— Nie zrobisz niczego podobnego — powiedziała tamta bardzo cicho.

— Nie? Jesteś moim gościem, kochanieńka. Złożyłaś przysięgę. Skosztowałaś mojego jedzenia. Wedle praw naszej Ligi w żaden sposób nie możesz mnie skrzywdzić.

— Och, istnieje wiele sposobów, na które mogłabym ci? skrzywdzić, Brudasko Sal, ale przypomnę ci jedynie, że ten, kto skosztował trawy otchłannej, przez następnych kilka godzin może mówić wyłącznie prawdę. I jeszcze jedno… — Gdy mówiła, w jej słowach migotała odległa błyskawica groźby. W lesie zapadła cisza, jakby każdy liść i każde drzewo słuchały uważnie tego, co miała do powiedzenia. — Oto, co rzeknę: Ukradłaś wiedzę, na którą nie zasłużyłaś. Nie skorzystasz z niej jednak, albowiem nie będziesz mogła dostrzec gwiazdy, wyczuć jej obecności, nie będziesz mogła jej dotknąć, skosztować znaleźć, zabić. Nawet gdyby ktoś inny wyciął jej serce i dał ci je, nie dostrzeżesz go i nie będziesz wiedziała, co miałaś w ręce — rzekła — To moje słowa. A mówię prawdę.

I wiedz jeszcze jedno. Przysięgłam na prawa Ligi, że cię nie skrzywdzę. Gdybym nie złożyła takiej przysięgi, zamieniłabym cię w karalucha i wyrwała wszystkie nogi, po czym zostawiła na żer ptakom, za to, że potraktowałaś mnie tak niegodnie.

Oczy madame Semele otwarły się szeroko. Przerażona spoglądała ponad płomieniami na nieznajomą.

— Kim ty jesteś? — szepnęła.

— Kiedy widziałaś mnie ostatnio — odparła kobieta w szkarłatnej sukni — władałam ze swymi siostrami Karnacją, nim pochłonęły ją fale.

— Ty??? Ależ ty nie żyjesz! Już od dawna.

— Nieraz już mówiono, że Lilim umarły, ale to zawsze były kłamstwa. Wiewiórka nie znalazła jeszcze żołędzi, z której wyrośnie dąb, z którego wyrzeźbią kołyskę dziecka, które zabije mnie, gdy dorośnie.

Kiedy mówiła, w płomieniach pojawiały się srebrzyste błyski.

— A zatem to rzeczywiście ty. I odzyskałaś młodość. — Madame Semele westchnęła. — A teraz ja także znów będę młoda.

Dama w szkarłatnej sukni wstała i rzuciła do ognia miskę ze swą porcją zająca.

— Nic z tego — rzekła. — Nie słyszałaś, co powiedziałam? Gdy tylko odejdę, zapomnisz, że kiedykolwiek mnie widziałaś. Zapomnisz o wszystkim, nawet o mej klątwie, choć jej świadomość będzie cię dręczyć i drażnić niczym swędzenie dawno amputowanej kończyny. Obyś w przyszłości traktowała gości z większą grzecznością i szacunkiem.

I wtedy drewniana miska zajęła się ogniem. Płomienie wystrzeliły w górę, opalając liście dębu nad ich głowami.


Madame Semele kijkiem wypchnęła poczerniałą z ognia i zgasiła ją w trawie.

— Co mnie opętało? Czemu wrzuciłam miskę do ogniska?! — wykrzyknęła. — I do tego jeszcze jeden z moich noży, zniszczony i spalony! Co mnie podkusiło?

Nikt nie odpowiedział. Z oddali dobiegał oddalający się. rytmiczny stukot, być może tętent racic. Madame Semele potrząsnęła głową, próbując oczyścić umysł z mgiełki snu.

— Starzeję się — powiedziała do wielobarwnego ptaka przycupniętego na żerdzi obok siedziska dla woźnicy; ptaka, który wszystko widział i niczego nie zapomniał. — O tak, starzeję się i nic nie da się na to poradzić.

Ptak niezgrabnie przestąpił z nogi na nogę.

Ruda wiewiórka po chwili wahania wbiegła w krąg światła. Podniosła żołądź, przytrzymała ją przez moment w swych przednich, przypominających ręce, łapkach, jakby odmawiała modlitwę, a potem odbiegła, by zakopać żołądź i zapomnieć o niej.


* * *

Czarci Prąd to mały port wzniesiony na granitowych skałach, miasto sklepikarzy, cieśli i żaglomistrzów oraz starych żeglarzy, którym brak palców i rąk i którzy otwierają własne tawerny bądź spędzają w nich całe dnie przy szklanicy grogu. Resztki włosów wciąż splatają w nasmołowane warkoczyki, choć ich brody już dawno zbielały. W Czarcim Prądzie nie ma ladacznic, a przynajmniej takich, które się za nie uważają, choć nigdy nie brakowało tu kobiet określających się, jeśli ktoś upiera się przy dokładnej odpowiedzi, jako intensywnie zamężne. Jednego męża mają na tym statku, który przybywa do brzegu co pół roku, drugiego na innym, zjawiającym się w porcie na miesiąc, co dziewięć miesięcy.

W sumie układ ten odpowiada większości ludzi, a jeśli nawet zdarzają się chwile zawodu, gdy jeden z mężczyzn wraca do swej żony i zastaje innego, cóż… wówczas wybucha bójka, a przegrany może zawsze pocieszyć się grogiem. Marynarze są w zasadzie zadowoleni, bo wiedzą, że dzięki temu mają przynajmniej jedną osobę, która zauważy, gdy nie wrócą z morza, i będzie opłakiwać ich stratę. Ich żony zaś zadowalają się świadomością, że mężowie także są wobec nich niewierni. Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.

Do tego właśnie miasta przybył pewnej nocy pan Primus z Cytadeli Burz; od stóp do głów odziany w czerń, z brodą gęstą i dostojną niczym bocianie gniazdo na jednym z miejskich kominów. Przyjechał powozem ciągniętym przez cztery karę konie i wynajął pokój w „Marynarskiej Przystani” na ulicy Krzywej. W gospodzie uznano go za dziwaka o osobliwych wymaganiach, gdyż przywiózł ze sobą własny prowiant i napoje i przechowywał je cały czas w zamkniętej drewnianej skrzyni, którą otwierał jedynie po to, by wyjąć jabłko, kawałek sera czy kielich korzennego wina. Mieszkał w najwyższym pokoju „Marynarskiej Przystani”, wysokiego, smukłego budynku wzniesionego na skalnym wzniesieniu ułatwiającym przemyt.

Przekupił kilkunastu miejscowych uliczników, aby donieśli mu, gdy tylko dostrzegą kogokolwiek nowego w mieście, nieważne, czy przybędzie morzem, czy lądem. Mieli zwłaszcza wypatrywać bardzo wysokiego mężczyzny o ciemnych włosach, chudej wygłodniałej twarzy i czarnych oczach.

— Primus niewątpliwie nauczył się ostrożności — powiedział Secundus do swych czterech martwych braci.

— Wiesz co powiadają — odszepnął Kwintus cichym żałobnym tonem umarłych, który tego dnia przypomniał odgłos odległych fal, rozbijających się o skały. — Ten kogo zmęczy oglądanie się przez ramię w poszukiwaniu Septimusa, musi być także zmęczony życiem.

Każdego ranka Primus rozmawiał z kapitanami statków cumujących w Czarcim Prądzie. Chętnie stawiał grog, ale sam niczego nie jadł ani nie pił. Popołudniami oglądał statki w porcie.

Plotkarze z Czarciego Prądu (a tych tam nie brakuje) szybko odgadli, w czym rzecz: brodaty dżentelmen zamierzał popłynąć na wschód. Wkrótce po mieście rozeszła się kolejna wieść, że wybrał do tego statek „Serce Snu”, dowodzony przez kapitana Yanna, czarny okręt o szkarłatnoczerwonym pokładzie, cieszący się stosunkowo dobrą reputacją (co oznaczało, że co prawda jego załoga nie stroni od piractwa, ale czyni to daleko od domu) i że podniosą kotwicę, gdy tylko da im znak.

— Dobry panie — powiedział do Primusa jeden z uliczników. — W mieście zjawił się jakiś człowiek. Przybył lądem. Zamieszkał u pani Pettier. Jest wysoki i ponury jak kruk. Widziałem go we „Wzburzonym Oceanie”. Stawiał grog wszystkim. Twierdzi, że tęskni za morzem i szuka wolnej koi.

Primus poklepał chłopca po brudnej ręce i wręczył mu monetę. Następnie podjął swe przygotowania. Tego popołudnia ogłoszono, że za trzy dni „Serce Snu” opuści przystań.

W dzień przed odpłynięciem „Serca snu” widziano, jak Primus sprzedawał swój powóz i czwórkę koni właścicielowi stajni na ulicy Strażniczej. Potem skierował swe kroki ku przystani, rozrzucając po drodze małe monety wśród uliczników. Zamknął się w swej kabinie na pokładzie „Serca Snu”, rozkazując, by nikt mu nie przeszkadzał nieważne, jak dobry miałby powód, póki nie znajdą się co najmniej o tydzień drogi od portu. Tego wieczoru marynarza z załogi „Serca snu” spotkał nieszczęśliwy wypadek. Po pijanemu pośliznął się na mokrym bruku ulicy Dochodowej i złamał nogę. Na szczęście szybko znalazł się zastępca, w osobie żeglarza, z którym razem pili i który przekonał rannego, by zademonstrował mu na śliskich kamieniach wyjątkowo skomplikowany krok marynarskiego tańca. Marynarz ów, wysoki i ciemnowłosy, przypominający nieco kruka, jeszcze tej samej nocy podpisał swe papiery znakiem kółka i o świcie, gdy statek wypłynął z portu w porannej mgle, był już na pokładzie. „Serce snu” pożeglowało na wschód.

Pan Primus z Cytadeli Snów z wysokiego urwiska odprowadził wzrokiem statek, póki ten nie zniknął mu z oczu. Pogładził świeżo ogolony podbródek. Potem zszedł na ulicę Strażniczą, gdzie zwrócił właścicielowi stajni pieniądze wraz ze sporym naddatkiem, i wyjechał z miasta na zachód czarnym powozem zaprzężonym w cztery kare konie.


* * *

Rozwiązanie było oczywiste. Ostatecznie jednorożec i tak dreptał za nimi przez cały ranek, od czasu do czasu trącając szerokim czołem ramię gwiazdy. Pokrywające jego boki rany, które poprzedniego dnia rozkwitały czerwienią pod szponami lwa, obecnie pokryły się suchymi, brązowymi strupami.

Gwiazda kuśtykała, kulała i potykała się. Tristran maszerował obok, złączony z nią łańcuchem, przegub z przegubem.

Z jednej strony uważał, że sam pomysł jazdy na jednorożcu ma w sobie coś niemal świętokradczego: nie był to przecież koń i nie podlegał żadnemu ze starożytnych traktatów pomiędzy Ludźmi i Końmi. W jego czarnych oczach kryła się dzikość. Każdy krok kipiał niebezpieczną, nieposkromioną energią. Z drugiej jednak strony Tristran odnosił coraz silniejsze wrażenie, choć sam nie wiedział dlaczego, że jednorożca obchodzi los gwiazdy i pragnie jej pomóc. Rzekł zatem:

— Posłuchaj, doskonale pamiętam, że zamierzasz na każdym kroku niweczyć moje plany, ale jeśli jednorożec się zgodzi, może mógłby przez jakiś czas ponieść cię na grzbiecie?

Gwiazda milczała.

— Co ty na to? Wzruszyła ramionami.

Tristran odwrócił się do jednorożca i spojrzał w jego głębokie, czarne oczy.

— Rozumiesz mnie? — spytał. Zwierzę nie odpowiedziało. Miał nadzieję, że skinie głową albo może uderzy w ziemię kopytem, jak szkolony koń, którego widział kiedyś na wioskowych błoniach, gdy był młodym chłopcem. Lecz jednorożec jedynie na niego patrzył. — Poniesiesz tę panią? Proszę!

Zwierzę nie odpowiedziało. Nie skinęło też głową ani nie tupnęło. Zamiast tego podeszło do gwiazdy i uklękło u jej stóp. Tristran pomógł dziewczynie wsiąść na grzbiet jednorożca. Gwiazda chwyciła oburącz splątaną grzywę i usiadła bokiem, unosząc złamaną nogę. Następnych kilka godzin podróżowali w ten właśnie sposób.

Tristran maszerował obok nich, niosąc na ramieniu kulę gwiazdy, na której zawiesił torbę. Wkrótce odkrył, że podróżowanie z gwiazdą dosiadającą jednorożca jest równie trudne, jak wcześniejsza wędrówka we dwoje. Wówczas musiał iść wolno, by dotrzymać kroku kulejącej dziewczynie. Teraz spieszył się, by nie zostać w tyle za jednorożcem, bo gdyby tamten zanadto wyrwał do przodu. łańcuch łączący ich oboje ściągnąłby gwiazdę z grzbietu zwierzęcia. Tristranowi burczało w brzuchu. Był boleśnie świadom. jak bardzo jest głodny. Wkrótce oczyma duszy widział siebie samego jako jeden wielki chodzący głód, otoczony cieniutką warstewką ciała, i szedł naprzód najszybciej', jak potrafił…

W pewnej chwili potknął się i wiedział, że zaraz upadnie.

— Proszę, zatrzymaj się! — wydyszał.

Jednorożec zwolnił kroku i przystanął. Gwiazda spojrzała na chłopaka z góry, potem skrzywiła się i potrząsnęła głową.

— Lepiej też tu wejdź, jeśli jednorożec ci pozwoli. W przeciwnym razie po prostu zemdlejesz, czy coś takiego, i ściągniesz mnie na ziemię. Musimy dotrzeć gdzieś, gdzie będziesz mógł zdobyć coś do jedzenia.

Tristran z wdzięcznością skinął głową.

Jednorożec nie protestował. Czekał cierpliwie, toteż Tristran spróbował wgramolić się na niego, zupełnie jakby wdrapywał się na wysoki, gładki mur. W końcu poprowadził zwierzę do buku, wyrwanego kilka lat wcześniej z korzeniami przez burzę, wichurę bądź zeźlonego olbrzyma, i trzymając w ręku torbę i kulę gwiazdy, wspiął się po korzeniach na pień, a stamtąd na grzbiet jednorożca.

— Po drugiej stronie wzgórza jest wioska — oznajmił Tristran. — Przypuszczam, że tam znajdziemy coś do jedzenia.

Wolną ręką poklepał zad wierzchowca. Jednorożec ruszył naprzód i Tristran natychmiast przeniósł rękę na bok gwiazdy, by utrzymać równowagę. Czuł pod palcami jedwabistą materię jej cienkiej sukni, a pod nią gruby łanich z topazem, opasujący talię.

Jazda na jednorożcu zupełnie nie przypominała jazdy konnej. Zwierz nie poruszał się jak koń, lecz bardziej• swobodnie, niezwykle, dziko. Jednorożec zaczekał aż Tristran i gwiazda usadowią się wygodnie, a potem powoli, lekko, zaczął się rozpędzać. Drzewa poruszyły się i zostały w tyle. Gwiazda pochyliła się, wplatając w grzywę jednorożca. Tristran — ze strachu zapominając o głodzie — kolanami ściskał boki wierzchowca i modlił się, by jakaś zbłąkana gałąź nie zrzuciła go na ziemię. Wkrótce odkrył, że nawet zaczyna mu się to podobać. Jazda na jednorożcu — to informacja dla ludzi, którzy mają możliwość jej zakosztować — miała w sobie coś niezwykłego, różniącego ją od wszelkich innych przeżyć: coś podniecającego, oszałamiającego i cudownego.

Gdy dotarli na obrzeża wioski, zachodziło już słońce. Jednorożec zatrzymał się gwałtownie na łące pod rozłożystym dębem i nie chciał postąpić ani kroku dalej. Tristran zsunął się z niego i wylądował z jękiem na trawie. Bolały go pośladki, ale czując na sobie obojętny wzrok gwiazdy, nie odważył się ich rozetrzeć.

— Nie jesteś głodna? — spytał. Milczała.

— Posłuchaj, ja umieram z głodu. Aż mnie skręca. Nie wiem, czy ty, czy gwiazdy w ogóle jedzą, ani co jedzą; nie pozwolę jednak, byś się głodziła. — Spojrzał na nią pytająco, a ona na niego, najpierw beznamiętnie, lecz po sekundzie w jej błękitnych oczach zakręciły się łzy. Uniosła dłoń i otarła je, pozostawiając na policzkach smugę błota.

— Jemy tylko ciemność — oznajmiła. — Pijemy wyłącznie światło. Nie jestem więc gło-gło-głodna. Jestem samotna, przerażona, zmarznięta i nie-nieszczęśliwa oraz schwy-schwytana w niewolę, ale nie głodna.

— Nie płacz — rzekł Tristran. — Posłuchaj, pójdę do wioski i zdobędę prowiant. Ty zaczekaj tutaj. Jeśli ktoś się zjawi, jednorożec cię obroni.

Sięgnął ku niej i delikatnie zsadził z grzbietu wierzchowca. Jednorożec potrząsnął grzywą i zaczął z ukontentowaniem skubać trawę.

Gwiazda pociągnęła nosem.

— Mam tu zaczekać? — spytała, unosząc łączący ich łańcuch.

— Ach tak — odparł Tristran. — Daj mi rękę. — Wyciągnęła ku niemu dłoń. Zaczął majstrować przy łańcuszku, próbując go odwiązać. Jednak na próżno.

— Hm — mruknął. Pociągnął łańcuch wokół przegubu, alee on także trzymał mocno. — Wygląda na to — rzekł — że jestem z tobą związany tak samo jak ty ze mną.

Gwiazda odrzuciła włosy, zamknęła oczy i westchnęła głęboko, a potem, odzyskawszy panowanie nad sobą, uniosła powieki.

— Może znasz jakieś magiczne słowo albo coś w tym stylu?

— Nie znam żadnych magicznych słów — odparł Tristran. Uniósł łańcuszek, połyskujący czerwienią i fioletem w promieniach zachodzącego słońca. — Proszę — powiedział. Łańcuszek zafalował i Tristran wysunął z niego rękę.

— Trzymaj — rzekł, podając gwieździe koniec krępującego ją łańcucha. — Postaram się nie wracać zbyt późno. A jeśli mały ludek zacznie ci śpiewać swoje głupie piosenki, na miłość boską, nie rzucaj w niego kulą. Tylko ci ją ukradną.

— Nie rzucę — obiecała.

— Będę musiał ci zaufać na twój honor jako gwiazdy, że nie uciekniesz.

Przesunęła palcami po nodze w łubkach.

~ Przez jakiś czas nie będę mogła uciekać — odparła znacząco i tym Tristran musiał się zadowolić.

Ostatnie pół mili dzielące go od wioski pokonał pieszo. Ponieważ wieś leżała z dala od ubitego szlaku, nie było w niej gospody, ale tęga, stara kobieta, która mu o tym powiedziała, uparła się, by towarzyszył jej do jej domu. Tam wmusiła weń drewnianą miskę krupniku z marchewką i kubek słabego piwa. Tristran wymienił swą batystową chustkę za flaszkę kordiału z kwiatu bzu gomółkę pleśniowego sera i kilka nieznanych owoców,. były miękkie i włochate jak morele, lecz fioletowoniebieską barwą przypominały winogrona, a pachniały odrobinę jak dojrzałe gruszki. Kobieta dała mu także niewielkie naręcze siana dla jednorożca.

Maszerując z powrotem na łąkę, Tristran pogryzał owoc, soczysty, twardawy i dość słodki. Zastanawiał się, czy gwiazda zechce go skosztować, a jeśli tak, to czy jej zasmakuje. Miał nadzieję, że dziewczyna ucieszy się z tego, co jej przyniósł.

Z początku myślał, że się pomylił i zabłądził w świetle księżyca. Nie. To był ten sam dąb. Ten, pod którym zostawił gwiazdę.

— Halo! — zawołał. Świetliki i robaczki świętojańskie połyskiwały żółcią i zielenią w krzakach i wśród gałęzi drzew. Nikt nie odpowiedział i Tristranowi ścisnął się nagle żołądek. — Halo? — powtórzył. A potem przestał wołać, bo nie miał mu kto odpowiedzieć.

Puścił snopek i kopnął go gniewnie. Była na południowy zachód od niego. Poruszała się szybciej, niż on zdołałby iść. Ruszył za nią w jasnych promieniach księżyca. Czuł się niemądry i otępiały, dręczył go wstyd, żal i poczucie winy. Nie powinien zdejmować łańcuszka. Trzeba było przywiązać go do drzewa albo zmusić gwiazdę, by poszła z nim do wioski. Myśli te przelatywały mu przez głowę, lecz w duchu słyszał też inny głos, mówiący, że gdyby tym razem nie zdjął łańcucha, zrobiłby to wkrótce, a wtedy i tak by mu uciekła.

Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zobaczy gwiazdę.

Coraz bardziej zagłębiał się między drzewa, potykając się o korzenie. Gęsta kopuła liści przysłoniła księżyc i po tym jak Tristran kilkakrotnie o mało się nie przewrócił, zrezygnował z walki. Położył się pod drzewem, oparł głowę na torbie i zamknął oczy, użalając się nad sobą, póki nie zasnął.


* * *

Na skalnej przełęczy na najdalej wysuniętym na południe zboczu Góry Brzucha królowa czarownic ściągnęła wodze zaprzężonego w kozły rydwanu. Zatrzymała go, węsząc w mroźnym powietrzu. Na niebie nad jej głową lśniły tysiące gwiazd.

Jej czerwone, jakże czerwone, wargi wygięły się w uśmiechu tak pięknym i radosnym, pełnym czystego, absolutnego szczęścia, że jego widok zmroziłby wam krew w żyłach.

— No proszę — rzekła. — Zmierza wprost ku mnie.

A wiatr na przełęczy zawył tryumfalnie, jakby w odpowiedzi na jej słowa.


* * *

Primus siedział przy dogasającym ognisku. Jego ciało, okryte grubą, czarną szatą, zadrżało. Jeden z karych koni zarżał cicho — nie wiadomo, czy się przebudziwszy, czy przez sen — po czym znów zamilkł. Primus czuł na twarzy dziwne zimno. Tęsknił za swą gęstą brodą. Patykiem wyciągnął z żaru glinianą kulę, splunął na dłonie, po czym rozbił gorącą glinę; w powietrzu rozeszła się słodka woń mięsa jeża, który piekł się wolno w żarze, kiedy Primus spał.

Powoli zjadł śniadanie, wypluwając do ogniska drobne kostki, gdy tylko ogryzł je do gołego z mięsa. Przekąsił jeża kawałkiem twardego sera i przepłukał gardło kwaśnym jak ocet białym winem.

Gdy skończył się pożywiać, otarł dłonie w szatę i rzucił runy, by odnaleźć topaz przekazujący władzę nad górskimi miastami i rozległymi ziemiami Cytadeli Burz. Przez chwilę ze zdumieniem wpatrywał się w małe kwadratowe, czerwone granitowe płytki. Pozbierał je, potrząsnął w dłoni, ponownie rzucił na ziemię i spojrzał.Potem splunął w żar. Odpowiedział mu leniwy syk. Zebrał płytki i schował w wiszącej u pasa sakiewce.

— Porusza się szybciej, dalej — rzekł do siebie.

Wysikał się na resztki ogniska, był bowiem w dzikim kraju, a w owych krainach roiło się od bandytów, hobgoblinów i jeszcze gorszych istot. Nie miał najmniejszego zamiaru zdradzać im swej obecności. Zaprzągł konie do powozu, wdrapał się na kozioł i ruszył na zachód, w stronę lasów i rozciągających się za nimi gór.


* * *

Dziewczyna trzymała się mocno szyi jednorożca, pędzącego przez mroczny las.

Promienie księżyca nie docierały między drzewa, lecz jednorożec lśnił i migotał słabym światłem, niczym księżyc. Dziewczyna także połyskiwała i świeciła, jakby zostawiała za sobą chmurę świetlistego pyłu. I gdy tak pędziła wśród drzew, obserwator, który oglądałby ją z daleka, ujrzałby, jak rozbłyska i przygasa, rozbłyska i przygasa, niczym maleńka gwiazda.

Загрузка...