ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Gwiezdny pył

Ludzie powiadają często, że równie łatwo jest przeoczyć coś wielkiego i oczywistego, jak zapomnieć o nieważnym drobiazgu, i że owe wielkie przeoczenia często mogą stać się przyczyną poważnych problemów.

Tristran Thorn po raz drugi od chwili swego poczęcia osiemnaście lat wcześniej zbliżył się do wyrwy w murze od strony Krainy Czarów. Obok niego kuśtykała gwiazda. W głowie kręciło mu się od zapachów i dźwięków rodzinnej wioski, serce rosło z każdym krokiem. Uprzejmym skinieniem głowy pozdrowił wartowników, rozpoznając ich obu. Młody chłopak, przestępujący leniwie z nogi na nogę i sączący coś z kufla — Tristran przypuszczał, że jest to zapewne najlepsze piwo pana Bromiosa — nazywał się Wystan Pippin. Kiedyś razem chodzili do szkoły, choć nigdy się nie przyjaźnili. Natomiast starszy mężczyzna, z irytacją ssący ustnik fajki, która najwyraźniej zgasła, był nikim innym, jak dawnym pracodawcą Tristrana u Mondaya i Browna, Wielce Szanownym Jerome'em Ambro-sem Brownem. Obaj wartownicy stali zwróceni plecami do Tristrana i Yvaine i spoglądali wyłącznie w stronę wioski, jakby uważali, że oglądanie przygotowań do jarmarku na łące to co najmniej poważny grzech.

— Dobry wieczór — powiedział uprzejmie Tristran — Wystanie, panie Brown.

Obydwaj mężczyźni wzdrygnęli się. Wystan oblał się piwem, pan Brown uniósł pałkę i nerwowo wycelował ją w pierś Tristrana. Wystan Pippin odstawił kufel, chwycił własny kij i zablokował nim przejście.

— Zostań tam, gdzie jesteś! — warknął pan Brown, wymachując pałką, jakby Tristran był dzikim zwierzęciem, które w każdej chwili może na niego skoczyć.

Tristran roześmiał się.

— Nie poznajecie mnie? To ja, Tristran Thorn.

Lecz pan Brown, który, jak Tristran wiedział, szefował straży, nie opuścił broni. Zmierzył Tristrana uważnym spojrzeniem, od znoszonych brązowych butów po zmierzwioną czuprynę. Potem spojrzał prosto w ogorzałą twarz chłopaka i pociągnął wzgardliwie nosem.

— Nawet jeśli rzeczywiście jesteś tym nicponiem, Thornem, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy was przepuścić. Ostatecznie pilnujemy muru.

Tristran zdziwił się.

— Ja także pilnowałem muru — przypomniał. — Nie ma przepisu zabraniającego przepuszczać ludzi przychodzących z tej strony. Tylko z wioski.

Pan Brown skinął powoli głową. Potem rzekł, tonem zarezerwowanym dla dzieci i idiotów:

— Jeśli nawet założymy chwilowo, że rzeczywiście jesteś Tristranem Thornem — choć trudno mi w to uwierzyć, bo wyglądasz zupełnie inaczej, a i nie mówisz podobnie — przez wszystkie lata, które tu spędziłeś, ilu ludzi przeszło przez mur od strony łąki?

— Z tego, co wiem, żaden — przyznał Tristran.

Pan Brown uśmiechnął się. Był to ten sam uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy, gdy pozbawiał Tristrana porannych zarobków za pięciominutowe spóźnienie.

— Nie ma takiego zakazu, bo to się nie zdarza. Nikt nie przychodzi z tamtej strony, a już na pewno nie na mojej warcie. Znikaj stąd, zanim oberwiesz pałką w głowę.

Przez moment Tristran nie wiedział, co rzec.

— Jeśli sądzisz, że przeszedłem przez, no… wszystko, przez co przeszedłem, tylko po to, by w ostatniej chwili zawrócił mnie nadęty liczykrupa i ktoś, kto ściągał ode mnie na historii… — zaczął, lecz Yvaine dotknęła jego ramienia.

— Tristranie, daj spokój. Nie będziesz się bił ze swoimi.

Tristran nie odpowiedział. Bez słowa odwrócił się na pięcie i razem wrócili na łąkę. Wokół nich zbieranina istot i ludzi rozkładała kramy, wieszała flagi, pchała przed sobą taczki, l nagle Tristrana ogarnęła dziwna tęsknota, złożona w równych częściach z nostalgii i rozpaczy, zrozumiał bowiem, że równie dobrze to mógłby być jego lud. Czuł się z nim bardziej związany niż z bladymi mieszkańcami Muru, w ich wełnianych kurtach i podkutych buciorach.

Zatrzymali się, patrząc, jak niska kobieta, niemal równie szeroka jak wysoka, krząta się przy swym kramie. Tristran, nieproszony, podszedł i zaczął jej pomagać, dźwigając ciężkie pudła z wozu, wdrapując się na wysoką drabinę, by rozwiesić na gałęziach proporce, rozpakowując ciężkie, szklane karafki i dzbany (wszystkie, bez wyjątku, zatkane dużymi poczerniałymi korkami, zapieczętowane srebrzystym woskiem i pełne ciężkiego kolorowego dymu) i rozstawiając je na półkach. Podczas gdy pracował u boku kobiety, Yvaine przysiadła na pobliskim pniaku i zaczęła im śpiewać cichym, czystym głosem pieśni odległych gwiazd i piosnki ludzi, zasłyszane od spotkanych po drodze wędrowców.

Gdy Tristran i niska kobieta skończyli pracę i kram był gotowy na przyjęcie klientów, wokół zapalono już lampy. Kobieta uparła się, że ich nakarmi. Yvaine z trudem zdołała ją przekonać, że nie jest głodna, lecz Tristran z entuzjazmem pochłonął wszystko, co mu dała, i z nietypowym dla siebie zapałem wypił niemal całą karafkę słodkiego, żółtego wina, upierając się, że nie jest wcale mocniejsze niż świeży sok z winogron i że zupełnie na niego nie działa. Kiedy jednak kobieta zaproponowała im miejsce na nocleg na polance za wozem, Tristran skorzystała z niego natychmiast i zapadł w głęboki pijacki sen.

Była zimna, pogodna noc. Gwiazda usiadła obok śpiącego mężczyzny, który niegdyś ją schwytał, a później stał się bliskim towarzyszem podróży. Zastanawiał się, gdzie się podziała jej nienawiść. Nie czuła senności.

Trawa za jej plecami zaszeleściła i obok stanęła ciemnowłosa kobieta. Razem spojrzały na Tristrana.

— Wciąż jest w nim coś z susła — powiedziała nieznajoma. Uszy miała kocie, spiczaste. Wyglądała na niewiele starszą od Tristrana. — Czasem zastanawiam się, czy ona naprawdę zamienia ludzi w zwierzęta, czy też raczej odnajduje ukryte w nich zwierzę i je uwalnia. Może jest we mnie coś, co z natury przypomina jaskrawo upierzonego ptaka? Często się nad tym zastanawiam, ale nie doszłam do żadnych wniosków.

Tristran wymamrotał coś niewyraźnie i przekręcił się z boku na bok. Potem zaczął cicho chrapać.

Kobieta okrążyła go i usiadła obok.

— Ma chyba dobre serce — rzekła.

— Tak — przyznała gwiazda. — Chyba tak.

— Powinnam cię ostrzec — powiedziała kobieta — że jeśli opuścisz tę krainę i przejdziesz tam… — gestem smukłej ręki, wokół przegubu której migotał srebrny łańcuszek, wskazała wioskę Mur — natychmiast zmienisz się w to, czym byłabyś w tamtym świecie: zimny, martwy kamień z nieba.

Gwiazda zadrżała, nie odpowiedziała jednak. Wyciągnęła jedynie rękę ponad śpiącym Tristranem i musnęła palcami srebrny łańcuszek, opasujący przegub i kostkę kobiety i znikający w krzakach.

— Z czasem można do tego przywyknąć — stwierdziła tamta.

— Naprawdę?

Fiołkowe oczy spojrzały w oczy niebieskie. Kobieta odwróciła wzrok.

— Nie.

Gwiazda puściła łańcuszek.

— Kiedyś związał mnie łańcuchem podobnym do twojego. Potem mnie uwolnił, a ja uciekłam. On jednak znalazł mnie i przywiązał do siebie wdzięcznością, która więzi takich jak ja mocniej niż jakiekolwiek kajdany świata.

Kwietniowy wietrzyk powiał przez łąkę. Chłodny podmuch poruszył gałęziami krzaków i drzew. Kobieta o kocich uszach odrzuciła z twarzy kręcone włosy.

— Masz jednak także wcześniejsze zobowiązanie, prawda? Nosisz przy sobie coś, co do ciebie nie należy i co musisz oddać prawowitemu właścicielowi.

Usta gwiazdy zacisnęły się mocno.

— Kim jesteś? — spytała.

— Już mówiłam. Byłam ptakiem w wozie — odparła tamta. — Wiem, czym ty jesteś, i wiem, dlaczego czarownica nie dostrzegała twojej obecności. Wiem, kto cię szuka i po co. Znam też pochodzenie topazu, który nosisz u pasa na srebrnym łańcuchu. Ponieważ wiem to wszystko, znam też obowiązek, który na tobie spoczywa.

Nachyliła się i delikatnym gestem czule odgarnęła włosy z twarzy Tristrana. Śpiący młodzieniec nawet nie drgnął.

— Chyba ci nie wierzę i nie ufam — oznajmiła gwiazda. Nocny ptak krzyknął głośno z drzewa nad ich głowami. W jego głosie dźwięczała przejmująca samotność.

— Gdy byłam ptakiem, zobaczyłam topaz u twego pasa. — Kobieta wstała. — Obserwowałam cię podczas kąpieli w rzece i natychmiast go rozpoznałam.

— Jak? — spytała gwiazda. — Jak go rozpoznałaś?

Ciemnowłosa kobieta jedynie potrząsnęła głową i odeszła tam, skąd przybyła. Po raz ostatni obejrzała się przez ramię na śpiącego chłopaka, a potem pochłonęła ją ciemność.

Włosy Tristrana ponownie opadły na twarz. Gwiazda pochyliła się i łagodnie odsunęła je na bok. Czubkami palców pogładziła policzek towarzysza. Tristran spał.


* * *

Obudził się niedługo po wschodzie słońca. Ściślej mówiąc, obudził go duży borsuk, maszerujący na tylnych nogach, odziany w wyświecony szlafrok z zielonego jedwabiu. Zaczął prychać mu nad uchem, aż w końcu Tristran otworzył zaspane oczy.

— Nazwisko Thorn? — spytał wyniośle. — Tristran tegoż miana?

— Mmm? — spytał Tristran. W ustach mu zaschło, czuł w nich ohydny smak. Chętnie pospałby jeszcze kilka godzin.

— Pytali o ciebie — oznajmił borsuk. — Przy murze. Jakaś młoda dama chce zamienić z tobą słówko.

Tristran usiadł na trawie i uśmiechnął się szeroko. Dotknął lekko ramienia śpiącej gwiazdy, która otwarła zaspane niebieskie oczy.

— Co się stało?

— Mam dobre wieści — oznajmił. — Pamiętasz Victorię Forester? Chyba wspomniałem o niej raz czy dwa podczas naszej wędrówki.

— Tak — odparła. — Chyba wspomniałeś.

— Idę się z nią spotkać — oznajmił. — Czeka przy przejściu. — Urwał na chwilę. — Posłuchaj. No cóż, chyba lepiej będzie, jeśli tu zostaniesz. Nie chciałbym, żeby coś sobie pomyślała, czy coś takiego.


Gwiazda przekręciła się na drugi bok i bez słowa przykryła głowę przedramieniem. Tristran uznał, że znów zasnęła. Naciągnął buty, umył twarz i przepłukał usta w strumieniu, po czym popędził przez łąkę w stronę wioski.

Tego ranka przy murze straż pełnili: wielebny Myłeś, wikary i pan Bromios, właściciel gospody. Między nimi stała młoda panna, odwrócona plecami do wyrwy.

— Victoria! — krzyknął radośnie Tristran. Wtedy jednak dziewczyna odwróciła się i ujrzał, że nie jest to Victoria Forester (która, jak przypomniał sobie nagle z ogromną radością, miała szare oczy. Tak, właśnie szare. Jak mógł o tym zapomnieć?). Nie potrafił orzec, kim jest młoda panna w eleganckim czepku i szalu, jednak na jego widok do jej oczu napłynęły łzy.

— Tristran! — westchnęła. — To naprawdę ty, tak jak mówili. Och, Tristranie, jak mogłeś? Jak mogłeś? W tym momencie pojął, kim musi być dziewczyna.

— Louisa? Jak ty wyrosłaś! Przez ten czas, gdy mnie nie było, z małej dziewczynki zmieniłaś się w piękną pannę.

Louisa chlipnęła i wytarła nos w wydobytą z rękawa koronkową płócienną chusteczkę.

— A ty — odparła ocierając mokre policzki — wyglądasz teraz jak kudłaty, obdarty Cygan. Wydajesz się jednak zdrowy i zadowolony. To dobrze. Chodź. — Niecierpliwym gestem wezwała go do siebie.

— Ale mur… — zaczął, nerwowo zerkając na karczmarza i wikarego.

— Tym się nie przejmuj. Gdy wczoraj wieczorem pan Brown i Wystan skończyli służbę, poszli „Pod Siódmą Srokę”. Tam Wystan wspomniał o spotkaniu z obdartu-sem, twierdzącym, że jest tobą, i o tym jak zagrodzili mu drogę. Kiedy wieść ta dotarła do uszu ojca, natychmiast pomaszerował „Pod Srokę” i tak okrutnie złajał i zrugał ich obu, że nie mogłam uwierzyć własnym uszom.

— Niektórzy z nas chcieli przepuścić cię już dziś rano — wtrącił wikary. — Inni głosowali, by zatrzymać cię tu do południa.

— Lecz nikt ze zwolenników czekania nie pełni dziś warty przy murze — dodał pan Bromios. — Co zresztą wymagało nie lada dyplomacji — i to w dniu, kiedy powinienem siedzieć w namiocie z napojami, dodam. Mimo wszystko jednak, dobrze cię widzieć. Przechodź.

Wyciągnął rękę. Tristran uścisnął ją z entuzjazmem. Następnie to samo uczynił z dłonią wikarego.

— Tristranie — rzekł wielebny — przypuszczam, że w swych wędrówkach natknąłeś się na wiele niezwykłych rzeczy.

Tristran zastanowił się przez moment.

— Chyba rzeczywiście — odparł.

— Musisz wpaść w przyszłym tygodniu na plebanię — oznajmił wikary. — Zjemy razem podwieczorek i opowiesz mi o wszystkim, kiedy już się urządzisz. Co ty na to? — A Tristran, który zawsze czuł się onieśmielony w obecności wikarego, mógł jedynie przytaknąć.

Louisa westchnęła z nieco teatralną przesadą i ruszyła szybkim krokiem w stronę „Siódmej Sroki”. Tristran podbiegł wyłożoną kamieniami ścieżką, doganiając ją. Potem maszerowali już razem.

— Serce me raduje się z naszego spotkania, siostro — powiedział.

— A my tymczasem zamartwialiśmy się na śmierć — odparła cierpko — tymi twoimi włóczęgami. Nie obudziłeś mnie nawet, żeby się pożegnać. Ojciec szalał z niepokoju. A w Święta, gdy wciąż się nie zjawiłeś, po tym jak zjedliśmy gęś i pudding, ojciec wyjął porto i wzniósł toast za nieobecnych przyjaciół. Matka rozpłakała się wtedy jak dziecko, więc oczywiście ja także zaczęłam płakać, a potem ojciec wydmuchnął nos w najlepszą chustkę, a babcia i dziadek Hempstock uparli się, żebyśmy wszyscy rozłamali świąteczne ciasteczka i przeczytali ukryte wewnątrz zabawne maksymy, co tylko pogorszyło nastrój. Brutalnie mówiąc, Tristranie, kompletnie zepsułeś nam Święta.

— Bardzo przepraszam — odparł Tristran. — Co teraz zrobimy? Dokąd właściwie idziemy?

— Idziemy „Pod Siódmą Srokę” — oznajmiła Louisa. — Sądziłam, że to oczywiste. Pan Bromios mówi, że możesz skorzystać z jego saloniku. Ktoś chce z tobą pomówić.

Umilkła i nie odezwała się więcej. Po chwili dotarli do gospody. Wewnątrz Tristran ujrzał kilka znajomych twarzy. Ludzie pozdrawiali go skinieniem głowy, uśmiechali się bądź nie, a on przeciskał się przez tłum ku wąskim schodom za barem. Louisa dreptała obok niego. Drewniane stopnie zaskrzypiały pod ich nogami.

Siostra spojrzała na niego gniewnie. Po chwili jednak jej usta zadrżały i, ku zdumieniu Tristrana, zarzuciła mu ramiona na szyję i objęła tak mocno, że ledwie mógł oddychać. Potem bez słowa uciekła na dół.

Zastukał do drzwi salonu i wszedł do środka. Wewnątrz dostrzegł sporo niezwykłych bibelotów: małych, starych figurynek i glinianych garnków. Na ścianie wisiał kij, opleciony liśćmi bluszczu, czy raczej kawałkami ciemnego metalu, misternie wykutymi tak, że przypominały bluszcz. Pomijając ozdoby, pomieszczenie to mogłoby być salonem typowego starego kawalera, nie mającego zbyt wiele czasu na zabawy salonowe. Stał w nim niewielki szezlong, niski stół, na którym spoczywał mocno zaczytany, oprawny w skórę egzemplarz „Kazań” Laurence'a Sterne'a, fortepian i kilka skórzanych foteli. W jednym z nich siedziała Victoria Forester.

Tristran podszedł do niej powoli, po czym ukląkł na jedno kolano, jak kiedyś na błotnistej, wiejskiej dróżce.

— Proszę, nie rób tego. — Victoria sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Wstań, proszę. Może zechcesz usiąść \v tamtym fotelu? Tak, tak lepiej. — Promienie porannego słońca przeświecały przez koronkowe firanki i rozjaśniały kasztanowe włosy dziewczyny, sprawiając, że jej twarz wydawała się obramowana złotem. — Spójrz tylko na siebie — rzekła. — Stałeś się mężczyzną. A twoja ręka… co się z nią stało?

— Oparzyłem ją — odparł. — W ogniu.

Z początku nie odpowiedziała, jedynie patrzyła na niego bez słowa. Potem wyprostowała się w fotelu i spojrzała wprost przed siebie, może na kij na ścianie bądź jedną z dziwacznych, starych figurek pana Bromiosa.

— Mam ci do powiedzenia kilka rzeczy, Tristranie. Żadna z nich nie będzie łatwa. Byłabym zatem wdzięczna, gdybyś milczał, póki nie skończę. A zatem, po pierwsze i najważniejsze, muszę cię przeprosić. To mój niemądry kaprys, moja głupota sprawiły, że wysłałam cię w nieznane. Sądziłam, że żartujesz… nie, nie żartujesz; myślałam, że jesteś zbyt wielkim tchórzem, w zbyt wielkim stopniu chłopcem, by dotrzymać swej pięknej, nierozsądnej obietnicy. Dopiero gdy odszedłeś i gdy dni mijały, a ty nie wracałeś, zrozumiałam, że mówiłeś szczerze. Wtedy było już jednak za późno.

Każdego dnia musiałam żyć ze świadomością, że być może wysłałam cię na śmierć.

Mówiąc, cały czas patrzyła przed siebie, i Tristran podejrzewał — po chwili był już niemal pewien — że podczas jego nieobecności setki razy przeprowadzała w myślach tę samą rozmowę. Dlatego właśnie nie pozwoliła mu się odzywać. I tak było to dla niej dostatecznie trudne. Nie poradziłaby sobie, gdyby zmusił ją do odejścia od scenariusza.

— A ja nie grałam z tobą uczciwie, mój biedny subiekciku — ale nie jesteś już przecież subiektem, prawda? — bo uważałam, że twoja wyprawa jest pod każdym względem niemądrym wybrykiem. — Urwała. Jej dłonie zacisnęły się na drewnianych poręczach fotela, chwytając je tak mocno, że kostki najpierw poczerwieniały, a potem zbielały. — Spytaj mnie, dlaczego tamtego wieczoru nie chciałam cię pocałować, Tristranie Thornie.

— Miałaś do tego pełne prawo — odparł Tristran. — Nie przyszedłem tu, by cię zasmucać, Vicky. Nie po to znalazłem ci gwiazdę, byś była nieszczęśliwa.

Jej głowa przechyliła się na bok.

— Naprawdę znalazłeś gwiazdę, którą widzieliśmy tamtego wieczoru?

— O, tak — odparł Tristran. — Czeka w tej chwili na łące. Zrobiłem to, o co prosiłaś.

— Zatem zrób dla mnie coś jeszcze. Spytaj, dlaczego nie pocałowałam cię tamtego wieczoru. Ostatecznie kiedyś całowałam cię już wcześniej, gdy oboje byliśmy młodsi.

— Dobrze, Vicky. Czemu tamtego wieczoru nie chciałaś mnie pocałować?

— Bo — odparła, a w jej głosie zadźwięczała ulga, ogromna, wymykająca się spod kontroli, ulga — dzień przedtem, nim ujrzeliśmy spadającą gwiazdę, Robert poprosił mnie o rękę. Tego wieczoru, gdy się spotkaliśmy, poszłam do sklepu z nadzieją, że go tam zastanę i będę mogła z nim porozmawiać, powiedzieć, że się zgadzam i że powinien pomówić z mym ojcem.

— Robert? — powtórzył Tristran. Nagle zakręciło mu się w głowie.

— Robert Monday. Pracowałeś w jego sklepie.

— Pan Monday? — rzucił Tristran. — Ty i pan Monday?

— Właśnie. — Teraz patrzyła wprost na niego. — A ty musiałeś potraktować mnie poważnie i uciec z domu na poszukiwanie gwiazdy. Nie było dnia, bym nie czuła, że i zrobiłam coś złego i głupiego. Przyrzekłam, że kiedy wrócisz z gwiazdą, wyjdę za ciebie za mąż. Bywało, Tristranie, że sama nie wiedziałam, co byłoby gorsze: czy gdybyś zginął w krainach poza Murem z miłości do mnie, czy też, gdyby udało ci się to szaleństwo i gdybyś powrócił z gwiazdą, żądając mojej ręki. Oczywiście ludzie powtarzali mi, że nie powinnam się przejmować i że to było nieuniknione: i tak odszedłbyś do krainy poza Murem, taka już twoja natura. W końcu stamtąd pochodzisz. Jednak w głębi serca wiedziałam, że wszystko to moja wina i że pewnego dnia powrócisz do mnie.

— Czy ty kochasz pana Mondaya? — spytał Tristran, chwytając się rozpaczliwie jedynej rzeczy, którą choć trochę rozumiał.

Przytaknęła i uniosła głowę tak, że jej śliczny podbródek celował wprost w Tristrana.

— Ale dałam ci słowo, Tristranie, i dotrzymam go. To właśnie powiedziałam Robertowi. Jestem odpowiedzialna za wszystko, przez co przeszedłeś, nawet za twą biedną, poparzoną rękę. Jeśli wciąż mnie chcesz, jestem twoja.

— Szczerze mówiąc — powiedział — uważam, że nie ty jesteś odpowiedzialna za to, co zrobiłem, lecz ja sam. Trudno mi też czegokolwiek żałować. Od czasu do czasu tęskniłem za miękkim łóżkiem i nigdy już nie będę mógł spojrzeć obojętnie na susła. Ale ty wcale nie obiecałaś mi swojej ręki, jeśli wrócę do ciebie z gwiazdą, Vicky.

— Nie?

— Nie. Przyrzekłaś dać mi wszystko, czegokolwiek zapragnę.

Victoria Forester wyprostowała się gwałtownie i wbiła wzrok w ziemię. Na jej policzki wystąpiły czerwone plamy, jakby ktoś uderzył ją w twarz.

— Czy dobrze rozumiem, że… — zaczęła, lecz Tristran jej przerwał.

— Nie, nie sądzę, żebyś rozumiała. Powiedziałaś, że dasz mi, czegokolwiek zapragnę.

— Tak.

— Zatem… — Urwał. — Pragnę, abyś poślubiła pana Mondaya. Pragnę, abyście pobrali się jak najszybciej. Jeśli da się to załatwić, to jeszcze w tym tygodniu. I pragnę, żebyście byli ze sobą tak szczęśliwi, jak to tylko możliwe.

Powoli, z cichym jękiem wypuściła z ust powietrze. Spojrzała na niego.

— Mówisz to szczerze? — spytała.

— Wyjdź za niego z moim błogosławieństwem i nasze rachunki będą wyrównane. Gwiazda prawdopodobnie też się ucieszy.

W tym momencie ktoś zapukał do drzwi.

— Wszystko w porządku? — usłyszeli męski głos.

— W absolutnym porządku — odparła Victoria. — Proszę, wejdź, Robercie. Pamiętasz Tristrana Thorna, prawda?

— Dzień dobry, panie Monday. — Tristran uścisnął dłoń mężczyzny, spoconą i chłodną. — Rozumiem, że wkrótce się pan żeni. Zechce pan przyjąć moje gratulacje.

Pan Monday uśmiechnął się szeroko. Wyglądał w tym momencie, jakby bolały go wszystkie zęby. Potem wyciągnął rękę do Victorii, która wstała z fotela.

— Jeśli chce pani zobaczyć gwiazdę, panno Forester… — zaczął Tristran, ale Victoria potrząsnęła głową.

— Niezmiernie się cieszę, że bezpiecznie wrócił pan do domu, panie Thorn. Ufam, że przyjdzie pan na nasz ślub.

— Z pewnością nic nie mogłoby sprawić mi większej radości — odparł Tristran, choć w istocie wcale nie był tego taki pewien.


* * *

W zwykły dzień „Pod Siódmą Sroką” nigdy nie spotykało się takiego tłumu gości, i to jeszcze przed śniadaniem. To jednak był dzień targowy. Mieszkańcy Muru i przybysze tłoczyli się przy barze, pochłaniając kopiaste talerze pieczonej baraniny, bekonu, pieczarek, smażonych jajek i kaszanki.

Dunstan Thorn czekał na Tristrana przy barze. Gdy ujrzał syna, wstał, podszedł do niego i bez słowa uścisnął.

— Widzę, że wróciłeś bez szwanku — rzekł. W jego głosie dźwięczała duma.

Tristran zastanowił się przelotnie, czy podczas swej nieobecności przypadkiem nie urósł. Pamiętał ojca jako znacznie roślejszego mężczyznę.

— Witaj, ojcze — rzekł. — Trochę szwankuje mi ręka.

— Matka czeka na ciebie ze śniadaniem na farmie — oznajmił Dunstan.

— „Śniadanie” brzmi cudownie — przyznał Tristran. — I oczywiście cieszę się, że znów zobaczę matkę. No i musimy porozmawiać. — Jego myśli wciąż krążyły wokół czegoś, co powiedziała Victoria Forester.

— Jesteś chyba wyższy — zauważył ojciec — i stanowczo powinieneś odwiedzić balwierza.

Opróżnił kufel i razem wyszli na słoneczny świat.

Dwaj Thornowie przeleźli przez plot na jedno z pól Dunstana i, gdy maszerowali przez łąkę, na której bawił się w dzieciństwie, Tristran poruszył dręczący go temat: kwestię swoich narodzin. Ojciec odpowiedział mu najszczerszej, jak potrafił, wspominając podczas długiego marszu na farmę rzeczy, które wydarzyły się bardzo dawno temu komuś zupełnie innemu: historię miłości.

A potem znaleźli się w starym domu Tristrana. W środku czekała już na niego siostra. Na piecu stały garnki, a na stole śniadanie, przyszykowane z miłością przez kobietę, którą zawsze uważał za swą matkę.


* * *

Madame Semele poprawiła ostatnie szklane kwiaty i powiodła niechętnym wzrokiem po jarmarku. Minęło już południe. Na łące zjawiali się pierwsi klienci. Jak dotąd żaden z nich nie zatrzymał się przy ich kramie.

— Każdego dziewiątego roku jest ich coraz mniej i mniej — zauważyła. — Zapamiętaj moje słowa: wkrótce z jarmarku pozostanie tylko wspomnienie. Są jeszcze inne targi, inne miejsca. Czasy tego jarmarku już niemal minęły. Jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt, najwyżej sześćdziesiąt lat, i koniec.

— Możliwe — odparła jej służka o fiołkowych oczach — ale mnie już to nie obchodzi. To ostatni jarmark, w którym uczestniczę.

Madame Semele spojrzała na nią gniewnie.

— Sądziłam, że już dawno wybiłam ci z głowy bezczelność.

— To nie bezczelność — odparł niewolnica. — Spójrz.

Uniosła krępujący ją srebrny łańcuch. Jego ogniwa połyskiwały w blasku słońca. Wydawały się jednak cieńsze, bardziej przejrzyste. Miejscami wyglądały jak zrobione nie z metalu, lecz z mgły.

— Coś ty zrobiła? — Na wargi starej kobiety wystąpiły kropelki śliny.

— Nic. Nic, czego nie zrobiłabym osiemnaście lat temu. Miałam pozostać twą niewolnicą do dnia, w którym księżyc straci córkę, jeśli wydarzy się to w tygodniu, w którym połączą się dwa poniedziałki. Mój czas niewoli już niemal upłynął.


* * *

Była trzecia po południu. Gwiazda siedziała na łące obok stoiska z winem, piwem i jadłem pana Bromiosa i spoglądała w stronę wyrwy w murze i leżącej za nią wioski. Od czasu do czasu klienci częstowali ją winem, piwem bądź pysznymi, tłustymi kiełbaskami. Ona jednak zawsze odmawiała.

— Czekasz na kogoś, moja droga? — spytała nagle młoda kobieta o miłej twarzy. Popołudnie ciągnęło się bez końca.

— Nie wiem — odparła gwiazda. — Chyba tak.

— Jeśli się nie mylę, pewnie na jakiegoś młodzieńca. Taka piękna dziewczyna jak ty. Gwiazda przytaknęła.

— W pewnym sensie — przyznała.

— Jestem Victoria — przedstawiła się tamta. — Victoria Forester.

— Ja nazywam się Yvaine. — Gwiazda zmierzyła swą rozmówczynię uważnym spojrzeniem. — A zatem — rzekła — ty jesteś Victoria Forester. Twoja sława cię wyprzedza.

— Chodzi ci o ślub? — W oczach Victorii zalśniły iskry dumy i radości.

— Będzie więc ślub? — spytała Yvaine. Uniosła rękę do pasa i poczuła ukryty pod suknią topaz na srebrnym łańcuchu. Potem spojrzała w stronę otworu w murze i przygryzła wargę.

— Och, moje biedactwo! Co z niego za potwór! Czemu każe ci tu czekać? — wykrzyknęła Victoria Forester. — Może pójdziesz i go poszukasz?

— Nie, bo… — zaczęła gwiazda i urwała. — Rzeczywiście — mruknęła — może pójdę.

Niebo nad ich głowami zasnuły szarobiałe ławice chmur. Między nimi widać było skrawki błękitu.

— Szkoda, że nie ma mojej matki — westchnęła gwiazda. — Mogłabym się z nią pożegnać. — Niezgrabnie dźwignęła się z ziemi.


Victoria jednak nie zamierzała tak łatwo pozwolić odejść swej nowej przyjaciółce. Szczebiotała bez przerwy o zapowiedziach, zezwoleniach ślubnych i specjalnych licencjach, udzielanych wyłącznie przez arcybiskupa — jakie to szczęście, że Robert osobiście zna arcybiskupa. Z jej słów wynikało, że ślub ma się odbyć za sześć dni w południe.

Potem Victoria wezwała gestem szacownego dżentelmena, siwiejącego na skroniach, który palił czarne cygaro i uśmiechał się, jakby bolały go zęby.

— To jest właśnie Robert — oznajmiła. — Robercie, poznaj Yvaine. Czeka na swego młodzieńca. Yvaine, to jest Robert Monday. W następny piątek w południe zostanę panią Victorią Monday. Victoria Poniedziałek. Może mógłbyś wykorzystać to w swej mowie weselnej — w piątek połączą się dwa poniedziałki.

Pan Monday zaciągnął się dymem z cygara i odparł narzeczonej, że zastanowi się nad tym pomysłem.

— Czyli — zagadnęła Yvaine, starannie dobierając słowa — nie wychodzisz za mąż za Tristrana Thorna?

— Nie — odparła Victoria.

— Ach tak — rzekła gwiazda. — To dobrze. — I usiadła.

Wciąż tam siedziała, gdy Tristran wynurzył się z wyrwy w murze. Sprawiał wrażenie nieco oszołomionego, lecz na jej widok wyraźnie się rozpromienił.

— Witaj — rzekł, pomagając jej wstać. — Miło ci się czekało?

— Nieszczególnie — odparła.

— Przepraszam — mruknął Tristran. — Chyba powinienem był zabrać cię ze sobą do wioski.

— Nie — powiedziała gwiazda. — Nie powinieneś. Żyję tylko dopóty, póki przebywam w Krainie Czarów. Gdybym postawiła stopę w twoim świecie, stałabym się jedynie bryłą zimnego żelaza z nieba, popękaną i poobijaną.

— Ale ja omal cię tam nie zabrałem! — wykrzyknął wstrząśnięty Tristran. — Zeszłego wieczoru próbowałem.

— Owszem — odparła — co dowodzi, że istotnie jesteś głupkiem, półgłówkiem i… matołkiem.

— Zakutym łbem — podsunął Tristran. — Stale nazywałaś mnie zakutym łbem i osłem.

— Cóż, jesteś tym wszystkim i jeszcze mnóstwem innych rzeczy. Czemu kazałeś mi tak długo czekać? Myślałam już, że spotkało cię coś okropnego.

— Przepraszam — powiedział. — Nigdy już cię nie zostawię.

— Nie — odrzekła z powagą i pewnością w głosie. — Nie zostawisz.

Ich dłonie spotkały się. Trzymając się za ręce, przeszli przez jarmark. Zerwał się wiatr, łopocząc płótnem namiotów i flagami. Z nieba lunął zimny deszcz. Ukryli się wraz z innymi istotami i ludźmi pod płóciennym dachem kramu z książkami. Właściciel pospiesznie wsuwał pudła głębiej pod dach, bojąc się, że zmokną.

— Zmienne niebiosa, zmienne niebiosa. To świeci słońce, to pada rosa — powiedział do Tristrana i Yvaine człowiek w czarnym jedwabnym cylindrze. Kupował właśnie od kramarza małą książkę w czerwonej skórzanej oprawie.

Tristran uśmiechnął się i skinął głową. A ponieważ deszcz zaczął wyraźnie słabnąć, oboje z Yvaine odeszli.

— Założę się, że to jedyne podziękowanie z ich strony, jakiego mogę się spodziewać — mruknął mężczyzna w cylindrze do sprzedawcy, który nie miał najmniejszego pojęcia, o czym tamten mówi, i w ogóle go to nie obchodziło.

— Pożegnałem się już z rodziną — oznajmił Tristran — ojcem, matką — może raczej powinienem rzec: żoną ojca — i moja siostrą Louisa. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś tam wrócił. Teraz pozostaje nam tylko rozwiązać problem tego, jak umieścić cię z powrotem na niebie. Może mógłbym ci towarzyszyć?


— Nie spodobałoby ci się na niebie — zapewniła go gwiazda. — Zatem… rozumiem, że nie poślubisz Victorii Forester?

Tristran przytaknął.

— Nie.

— Poznałam ją — dodała. — Wiedziałeś, że spodziewa się dziecka?

— Co takiego? — Wiadomość ta wstrząsnęła Tristranem.

— Wątpię, by sama o tym wiedziała. To dopiero pierwszy, najwyżej drugi miesiąc.

— Dobry Boże! Skąd wiesz?

Tym razem to gwiazda wzruszyła ramionami.

— Wiesz — rzekła — bardzo się ucieszyłam, gdy usłyszałam, że nie poślubisz Victorii Forester.

— Ja też — wyznał.

Znów zaczęło padać, ale oni nie próbowali się nawet schować. Tristran ścisnął jej rękę.

— Wiesz — zaczęła — gwiazda i człowiek śmiertelny…

— Tylko w połowie śmiertelny — podpowiedział Tristran. — Wszystko, co dotąd wiedziałem o sobie, o tym kim jestem, czym jestem, okazało się kłamstwem, czy też prawie kłamstwem. Nie masz pojęcia, jakie to cudowne uczucie.

— Kimkolwiek jesteś — odparła — chciałam tylko zauważyć, że prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieć dzieci. To wszystko.

I wtedy Tristran spojrzał na gwiazdę i zaczął się uśmiechać. Milczał. Jego dłonie spoczywały na jej ramionach. Stał przed nią i spoglądał jej prosto w twarz.

— Po prostu chciałam, żebyś wiedział — dodała gwiazda i pochyliła się lekko.

Pocałowali się po raz pierwszy, w zimnym, wiosennym deszczu, choć oboje w ogóle nie zauważyli, że pada. Serce Tristrana tłukło się w piersi, jakby nie mogło pomieścić w sobie tej ogromnej radości. Całując gwiazdę, otworzył oczy. Spojrzały na niego błękitne jak niebo źrenice i zrozumiał, że nigdy już się nie rozstaną.


* * *

W miejscu srebrnego łańcuszka pozostały już tylko dym i mgła. Przez mgnienie oka wisiały w powietrzu, potem mocniejszy podmuch wiatru sprawił, że rozpłynęły się bez śladu.

— Proszę — powiedziała z uśmiechem kobieta o ciemnych, kręconych włosach, przeciągając się jak kot. — Okres mojej służby dobiegł końca. Nic nas już nie łączy.

Stara niewiasta spojrzała na nią bezradnie.

— Ale co ja teraz pocznę? Nie jestem już młoda. Sama nie zdołam prowadzić kramu. Jesteś złą, głupią dziewką, skoro chcesz mnie porzucić.

— Twoje kłopoty mnie nie obchodzą — odparła niedawna niewolnica. — Lecz nigdy więcej nie pozwolę, by nazywano mnie dziewką, sługą czy jakimkolwiek mianem nie będącym mym imieniem. Jestem panią Uną, pierworodną i jedyną córką Osiemdziesiątego Pierwszego Władcy Cytadeli Burz. Zaklęcie, które na mnie rzuciłaś, zniknęło. Teraz mnie przeproś i nazwij właściwym imieniem albo z ogromną rozkoszą przez resztę życia będę cię ścigać, niszcząc wszystko, co jest dla ciebie bliskie i cenne.

Popatrzyły na siebie, i to starucha pierwsza odwróciła wzrok.

— Muszę zatem przeprosić, że nazwałam cię dziewką, pani Uno. — Niemal wypluła te słowa, jakby każde z nich było kawałkiem gorzkich trocin.

Pani Una przytaknęła.

— Wierzę też, że teraz, gdy czas mej służby już minął, jesteś mi winna zapłatę — dodała. W takich sprawach bowiem obowiązują pewne zasady. Zawsze obowiązują jakieś zasady.


* * *

Deszcz wciąż popadywał. Ustawał na dość długo, by ludzie poczuli się bezpiecznie i opuścili zaimprowizowane kryjówki, a wtedy wzmagał się na nowo. Tristran i Yvaine, mokrzy i szczęśliwi, siedzieli przy ognisku w otoczeniu zbieraniny najróżniejszych ludzi i istot.

Tristran wypytywał wszystkich, czy znają może włochatego człowieczka, którego kiedyś spotkał, opisując go najlepiej, jak umiał. Kilka osób przyznało, że w przeszłości miało z nim do czynienia. Nikt jednak nie widział go na jarmarku.

Dłoń Tristrana mimowolnie muskała mokre włosy gwiazdy. Zastanawiał się, jakim cudem dopiero teraz pojął, ile dla niego znaczy, i powiedział jej to, a ona nazwała go idiotą. On zaś oznajmił, że to najwspanialszy epitet, jakim kiedykolwiek obdarzono mężczyznę.

— Gdzie zatem pójdziemy, gdy skończy się jarmark? — spytał gwiazdę Tristran.

— Nie wiem — odparła. — Ale mam do spełnienia jeszcze jeden obowiązek.

— Tak?

— Tak. Topaz, który ci pokazałam. Muszę go oddać właściwej osobie. Ostatnim razem, gdy zjawiła się właściwa osoba, właścicielka gospody poderżnęła jej gardło, toteż wciąż go mam. Bardzo chciałabym się go pozbyć.

Nagle usłyszeli za jego plecami głos kobiety:

— Poproś ją o niego, Tristranie Thornie.

Odwrócił się i spojrzał w oczy barwy łąkowych fiołków.

— To ty byłaś ptakiem w wozie czarownicy.

— Kiedy ty byłeś susłem, mój synu — odparła kobieta — ja byłam ptakiem. Teraz jednak odzyskałam własną postać. Czas mojej służby dobiegł końca. Poproś Yvaine o to, co jej powierzono. Masz prawo.

Odwrócił się do gwiazdy.

— Yvaine?

Skinęła głową. Czekała.

— Yvaine, zechcesz dać mi to, co ci powierzono?

Spojrzała na niego pytająco. Potem sięgnęła pod szatę, przez chwilę majstrowała przy czymś dyskretnie i wyjęła wielki topaz na zerwanym srebrnym łańcuchu.

— Należał do twojego dziadka — oznajmiła kobieta. — Jesteś ostatnim męskim potomkiem rodu Cytadeli Burz. Załóż go na szyję.

Tristran posłuchał. Gdy zetknął ze sobą końce srebrnego łańcucha, te połączyły się, jakby nigdy go nie zerwano.

— Bardzo ładny — rzekł z lekkim powątpiewaniem.

— To Moc Burzy — powiedziała jego matka. — Nikt nie może mieć wątpliwości. W twoich żyłach płynie krew naszego rodu, wszyscy twoi wujowie nie żyją. Będzie z ciebie świetny władca Cytadeli Burz.

Tristran spojrzał na nią, szczerze zdumiony.

— Ale ja wcale nie chcę być żadnym władcą. Nie pragnę niczego poza sercem mojej pani. — Ujął dłoń gwiazdy i z uśmiechem przycisnął ją do swej piersi.

Kobieta niecierpliwie zastrzygła uszami.

— Przez niemal osiemnaście lat niczego od ciebie nie żądałam, Tristranie Thornie, a teraz, gdy pierwszy raz proszę o drobiazg — absolutny drobiazg, naprawdę — ty odmawiasz. Pytam cię więc, Tristranie, czy tak traktuje się własną matkę?

— Nie, matko — odparł.

— To dobrze — odparła nieco łagodniejszym tonem. — Uważam, że wam, młodym, przyda się własny dom.

Powinieneś też mieć zajęcie. Jeśli nie będzie ci odpowiadało, zawsze możesz odejść. W końcu nikt nie przykuje cię do tronu Cytadeli srebrnym łańcuchem.

Tristrana wyraźnie pocieszyła ta myśl, Yvaine jednak nie była przekonana. Wiedziała, że srebrne łańcuchy miewają najróżniejsze kształty i postaci. Ale wiedziała też, że nie byłoby mądrze zaczynać wspólnego życia z Tristranem od kłótni z jego matką.

— Czy zechciałabyś uczynić nam ten zaszczyt i wyjawić swe imię? — spytała, zastanawiając się, czy aby nie przesadziła. Matka Tristrana wyprostowała się dumnie i Yvaine zrozumiała, że nie.

— Jestem panią Uną z Cytadeli Burz — oznajmiła ciemnowłosa kobieta. Sięgnąwszy do wiszącej u pasa sakiewki, wyjęła z niej różę ze szkła tak ciemnoczerwonego, iż w migotliwym blasku ognia wydawała się niemal czarna. — To moja zapłata — dodała. — Za ponad sześćdziesiąt lat służby. Była wściekła, że musi mija dać, ale zasady są zasadami. Gdyby nie uregulowała rachunku, straciłaby całą swą magię i jeszcze więcej. Zamierzam wymienić tę różę na palankin, którym pojedziemy do Cytadeli. Musimy bowiem przybyć z odpowiednią pompą. Tak bardzo tęskniłam za Cytadelą. Musimy też wynająć lektykarzy, eskortę, może słonia — są bardzo imponujące; nic tak nie mówi: „zejdźcie mi z drogi”, jak maszerujący na czele słoń…

— Nie — wtrącił Tristran.

— Nie? — powtórzyła jego matka.

— Nie — odparł Tristran. — Ty możesz podróżować palankinem, na słoniu, wielbłądzie, jak tylko zechcesz, matko, ale Yvaine i ja sami tam dotrzemy, bez pompy i pośpiechu.

Pani Una odetchnęła głęboko i w tym momencie Yvaine zdecydowała, że nie ma ochoty słuchać ich kłótni. Wstała zatem i oznajmiła, niedługo wróci, bo zamierza się przejść, lecz nie odejdzie daleko. Tristran spojrzał na nią błagalnie, ona jednak potrząsnęła głową. To była jego walka i musiał stoczyć ją sam, bez niej.

Pokuśtykała przez ciemną łąkę. Przystanęła przy namiocie, z którego dobiegała muzyka i oklaski. Spod klapy wylewało się światło, ciepłe i złociste niczym miód. Słuchała muzyki, zatopiona w myślach. I wtedy właśnie ujrzała zgarbioną, siwiuteńką staruszkę, z jednym okiem zasnutym bielmem. Stara kobieta przydreptała do niej i poprosiła o rozmowę.

— O czym chcesz rozmawiać? — spytała gwiazda.

Staruszka, skurczona ze starości, nie większa od dziecka, wspierała się na kiju równie wysokim i wykrzywionym jak ona sama. Teraz zacisnęła na nim mocniej poskręcane, spuchnięte palce. Uniosła ku gwieździe oczy — zdrowe i długie, błękitnobiałe jak mleko — i rzekła:

— Przyszłam, żeby zabrać ci serce.

— Ach tak?

— O, tak — odparła staruszka. — Wtedy, na przełęczy, prawie mi się udało. — Zachichotała gardłowo na to wspomnienie. — Pamiętasz? — Na jej plecach tkwił, niczym garb, wielki worek. Sterczał z niego spiralny, kościany róg. I Yvaine zrozumiała nagle, że widziała go już wcześniej.

— To byłaś ty? — spytała staruszkę. — Ta z nożami?

— Mmm, to byłam ja. Ale zmarnowałam już całą młodość przeznaczoną na tę podróż. Każde użycie magii wiele mnie kosztowało i teraz jestem starsza niż kiedykolwiek wcześniej.

— Jeśli mnie tkniesz — powiedziała gwiazda — jeśli położysz na mnie rękę, będziesz tego żałować do końca życia.

— Kiedy osiągniesz mój wiek — odparła stara kobieta — dobrze poznasz wszelkie możliwe żale i zrozumiesz, że jeden mniej czy więcej na dłuższą metę nie czyni żadnej różnicy.


Pociągnęła nosem. Jej suknia, niegdyś czerwona, była teraz pocerowana i wyblakła ze starości. Zwisała niczym worek, odsłaniając paskudną bliznę, na oko pochodzącą sprzed setek lat.

— Chcę wiedzieć, czemu nie mogę już dłużej odnaleźć cię w myślach. Wciąż jeszcze tam jesteś, ale ulotna i zwiewna niczym duch, błędny ognik. Jeszcze niedawno płonęłaś — twoje serce płonęło w mych myślach srebrnym ogniem, lecz po owej nocy w gospodzie zaczęło blaknąć, a teraz zupełnie zniknęło.

Yvaine pojęła, że owa istota, która pragnęła jej śmierci, budzi w niej wyłącznie litość.

— Czy to możliwe, by serce, którego pragniesz, nie należało już do mnie?

Staruszka zakasłała. Całym jej ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm.

Gwiazda odczekała chwilę, po czym dodała:

— Oddałam swe serce innemu.

— Chłopcu? Temu z gospody? Z jednorożcem?

— Tak.

— Powinnaś zatem dać je raczej mnie i moim siostrom. Znów odzyskałybyśmy młodość, której wystarczyłoby nam do następnej Ery Świata. Twój chłopiec je złamie, zmarnuje bądź straci. Jak oni wszyscy.

— Mimo to jednak ma moje serce — odparła gwiazda. — Mam nadzieję, że gdy wrócisz bez niego, twoje siostry nie potraktują cię zbyt surowo.

W tym momencie Tristran podszedł do Yvaine, ujął jej rękę i skinieniem głowy pozdrowił starą kobietę.

— Wszystko załatwione — oznajmił. — Nie musisz się martwić.

— A palankin?

— Och, matka pojedzie palankinem. Musiałem jej obiecać, że wcześniej czy później zjawimy się w Cytadeli Burz. Możemy jednak podróżować bez pośpiechu. Myślę, że kupimy sobie konie i trochę pozwiedzamy.

— I twoja matka się zgodziła?

— W końcu tak — odparł z błogą miną. — O, przepraszam, przeszkodziłem wam.

— Praktycznie już skończyłyśmy. — Yvaine odwróciła się do drobnej staruszki.

— Moje siostry będą surowe, ale okrutne — powiedziała stara królowa czarownic. — Doceniam jednak twą troskę. Masz dobre serce, moje dziecko. Szkoda, że go nie dostanę.

Gwiazda pochyliła się i ucałowała kobietę w pomarszczony policzek. Jej wargi musnęły porastającą go ostrą szczecinę.

A potem gwiazda i jej ukochany odeszli w stronę muru.

— Kim była ta stara? — spytał Tristran. — Wydała mi się znajoma. Coś jest nie w porządku?

— Nie, wszystko dobrze — odparła. — To tylko ktoś, kogo spotkałam po drodze.

Za nimi lśniły światła jarmarku: latarnie, świece, magiczne ogniki i czarodziejski pył, niczym odbicie nocnego nieba, sprowadzone na ziemię. Przed nimi, po drugiej stronie łąki i muru, chwilowo pozostawionego bez straży, przycupnęło miasteczko Mur. W oknach domów płonęły lampy oliwne i gazowe oraz świece. Tristranowi wydały się równie odległe i nieznane, jak świat baśni z Tysiąca i Jednej Nocy.

Wiedział (świadomość ta przyszła nagle, z niezachwianą pewnością), że po raz ostatni ogląda światła Muru. Jakiś czas przyglądał im się w milczeniu, stojąc u boku upadłej gwiazdy, a potem odwrócił się i razem ruszyli na Wschód.

Загрузка...