SOBOTA

21

Courtney zgromadziła w jednym miejscu stertę śmieci, jakie pozostały po dostarczeniu mebli – puste drewniane skrzynki, kartony, stosy podartych gazet, plastikowe i papierowe opakowania, sznurki, druty, powrozy – i przeniosła to wszystko do gościnnej sypialni, która nie była jeszcze umeblowana. Na środku dywanu powstała ogromna, brzydka góra. Courtney wyszła na korytarz i zamknęła drzwi, by nie oglądać tego śmietniska. Gotowe. Nie będą musieli patrzeć na ten bałagan albo myśleć o nim aż do poniedziałku, kiedy trzeba będzie przenieść gdzieś całe to świństwo, żeby zrobić miejsce dla mebli. Miała świadomość, że przypominało to trochę wmiatanie brudu pod dywan, ale dopóki nikt go nie podnosi, żeby zajrzeć pod spód, to co w tym złego?

Wróciła do sypialni i stanęła w drzwiach, rozglądając się uważnie. Komódka z lustrem, wąski kredensik, nocne stoliki i łóżko zrobione były z ciężkiego, ciemnego drewna, które wyglądało jak ręcznie rzeźbione i polerowane. Dywan był ciemnoniebieski i włochaty. Narzuta na łóżko i zasłony uszyte były z grubego, ciemnozłotego aksamitu, który swą miękkością i miodową barwą przypominał jej ciemno opaloną skórę. Biorąc wszystko pod uwagę, myślała, pokój wyglądał diabelnie sexy.

Narzuta, naturalnie, nie zwieszała się równo z każdej strony łóżka. Na komódce stały w nieładzie perfumy i kosmetyki do makijażu. Może jeszcze wysokie lustro wymagało wypolerowania… Ale wszystkie te niedociągnięcia sprawiały, że był to właśnie pokój Courtney Doyle. Wszędzie, gdzie mieszkała, panował charakterystyczny dla niej, przypadkowy, mały i nieszkodliwy bałagan.

– Pamiętaj – uprzedziła Alexa w noc poprzedzającą ich ślub – nie bierzesz sobie za żonę dobrej gospodyni.

– Nie chcę żenić się z gospodynią – powiedział. – Do diabła, mogę zatrudnić całe tuziny gospodyń.

– I nie jestem fantastyczną kucharką.

– A po co Bóg stworzył restauracje?

– Poza tym – powiedziała, krzywiąc się na myśl o swoim niechlujstwie i lenistwie – tak długo gromadzę brudną bieliznę, aż trzeba zrobić pranie albo kupić nowe rzeczy.

– Jak myślisz, Courtney, dlaczego Bóg wymyślił pralnie publiczne? Hę?

Przypominając sobie tę rozmowę, i to, jak wybuchnęli śmiechem i chichotali bez opamiętania, obejmując się i kiwając na podłodze jak niemądre dzieciaki, uśmiechnęła się i podeszła do ich nowego łóżka, żeby usiąść na nim i wypróbować sprężyny.

Prawdę powiedziawszy zdążyła wypróbować je wcześniej. Zrzuciła z siebie ubranie i skakała na środku materaca, tak, jak opisała to Alexowi przez telefon. Wydawało się to wtedy znakomitym pomysłem. Ale takie ćwiczenie w połączeniu z chłodem powietrza na nagiej skórze natchnęło ją nieprzyzwoitymi myślami i ochotą na miłość. Pragnęła go tej nocy tak bardzo, że z trudem mogła zasnąć. Wciąż myślała o Alexie, o tym jak to jest, kiedy żyje się z kimś takim jak on, o tym, jak znakomicie do siebie pasowali i jak wspaniale czuła się z nim w łóżku, jak z nikim innym.

Było im ze sobą dobrze pod wieloma względami, nie tylko w łóżku. Lubili te same książki, te same filmy i zazwyczaj tych samych ludzi. Jeśli było prawdą, że przeciwieństwa się przyciągają, to było także prawdą, że duplikaty przyciągają się jeszcze bardziej.

– Sądzisz, że kiedykolwiek znudzimy się sobą? – spytała, gdy dobiegał końca ich pierwszy miesiąc miodowy.

– Znudzimy? – spytał, udając potężnie ziewniecie.

– Mówię poważnie.

– Nie będziemy się nudzić nawet przez minutę – powiedział.

– Ale jesteśmy tak do siebie podobni, że…

– Nudzą mnie tylko trzy rodzaje ludzi – odparł. – Po pierwsze: ci, którzy potrafią mówić tylko o sobie. A ty nie jesteś egocentryczką.

– Po drugie?

– Ci, którzy nie potrafią mówić o niczym. Ci nudzą mnie śmiertelnie. Ale ty jesteś inteligentną, aktywną, podniecającą kobietą, która zawsze czymś się zajmuje. Zawsze będziesz miała coś do powiedzenia.

– A po trzecie?

– Najbardziej nudną osobą ze wszystkich jest ta, która nie słucha kiedy opowiadam o sobie – oznajmił Alex i choć mówił z powagą, chciał także ją rozśmieszyć.

– Zawsze słucham – powiedziała. – Lubię słuchać, gdy mówisz o sobie. Jesteś fascynującym tematem.

Teraz, siedząc na łóżku, które mieli dzielić tej nocy, uświadomiła sobie, że to właśnie umiejętność słuchania siebie nawzajem czyni ich związek tak udanym. Chciała go poznać, a on chciał ją w pełni zrozumieć. Chciał wiedzieć, co ona myśli i robi, a ona chciała być częścią wszystkiego, co go dotyczy. Może wcale nie byli duplikatami, gdy się nad tym głębiej zastanowić. Może będąc tak dobrymi słuchaczami, po krótkim czasie poznali i zaakceptowali swoje gusta, i zaczęli je szybko podzielać. Nie tyle kopiowali siebie nawzajem, ile jedno pomagało drugiemu rozwijać się i dojrzewać.

Przyszłość wyglądała tak obiecująco, a Courtney była taka szczęśliwa, że objęła się ramionami, który to gest był podświadomym wyrazem satysfakcji i zachwytu, a który bezwiednie przejął od niej Colin.

Na dole rozległ się dzwonek do drzwi.

Spojrzała na zegarek przy łóżku: dziesięć po dwudziestej drugiej.

Czy to możliwe, żeby przyjechali kilka godzin wcześniej? Czy mógł pomylić się w swoich obliczeniach aż tak bardzo?

Zerwała się z łóżka i zbiegła do hallu, pokonując po dwa stopnie naraz. Była podekscytowana tym, że za chwilę ich ujrzy i zada im mnóstwo pytań dotyczących podróży, ale… była równocześnie trochę zła. Czy mylnie obliczył czas potrzebny na dojazd z Reno? Czy też przekroczył wszelkie limity szybkości? Jeśli tak… jak śmiał ryzykować ich przyszłość tylko po to, by zaoszczędzić jedną dobę z tej pięciodniowej podróży? Kiedy doszła do drzwi, jej złość dorównywała radości płynącej z faktu, że wreszcie dotarli do domu.

Zdjęła łańcuch i otworzyła drzwi.

– Witaj, Courtney – powiedział, wyciągając dłoń, by pogłaskać jej twarz.

– George? Co ty tu robisz?

22

Zanim zdołała odwrócić się i uciec, zanim nawet pojęła, że jest coś złowróżbnego w jego niespodzianej wizycie, unieruchomił jej ramię w żelaznym uścisku i poprowadził Courtney na hiszpańską sofę, gdzie usiadł razem z nią. Rozejrzał się po pokoju i pokiwał z uśmiechem głową.

– Miło tu. Podoba mi się.

– George? Co…

Wciąż zaciskając dłoń na jej ramieniu, dotknął twarzy dziewczyny, przesuwając palcami po delikatnej linii podbródka.

– Jesteś taka cudowna – powiedział.

– George, po co tu przyjechałeś? – Była przestraszona, chociaż nie przerażona. Jego pojawienie się nie miało najmniejszego sensu, ale nie był to jeszcze powód, żeby wpadać w panikę.

Ręka Lelanda ześliznęła się po jej szyi, badał palcami puls, a następnie opuścił dłoń i objął jej ciężką, nie podtrzymywaną stanikiem pierś.

– Cudowna jak zawsze.

– Proszę. Nie dotykaj mnie w ten sposób – powiedziała.

Próbowała odsunąć się od niego.

Trzymał ją mocno, pieszcząc wolną ręką. Teraz dotykał drugiej piersi.

– Powiedziałaś, że znów będę mógł cię dotykać.

– Co masz na myśli? – Jego palce wbijały się w ramię dziewczyny tak głęboko, że poczuła w barku eksplozję ostrego bólu.

– Powiedziałaś, że znów mógłbym się z tobą kochać. – Głos Lelanda był niski i senny. – Tak jak dawniej.

– Nie. Nigdy tego nie mówiłam.

– Owszem, Courtney. Mówiłaś.

Spojrzała w jego podkrążone, nabiegłe krwią oczy, w lekko niesymetryczne niebieskie źrenice i po raz pierwszy w życiu doznała lęku, który odczuwają wyłącznie kobiety. Wiedziała, że może spróbować ją zgwałcić. I wiedziała, że choć jest wychudzony, będzie miał dość siły, by to zrobić… ale czy takie obawy nie były śmieszne? Czy w przeszłości nie była z nim w łóżku dziesiątki razy, zanim zaczął się zmieniać? Czego w takim razie się obawiała? Ale ona wiedziała czego.

Nie seksu. Chodziło o siłę, przemoc, poniżenie i uczucie, że zostało się wykorzystanym. Nie miała pojęcia, jak się tu dostał, ani skąd wziął jej adres. Nie znała jego motywów postępowania. Ale teraz nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Najważniejsze było to, czy będzie chciał ją zgwałcić czy nie. Czuła się słaba, bezradna i zagrożona. Czuła wewnętrzną pustkę i chłód, drżąc na myśl, że będzie musiała zaakceptować jego przymusowe zaloty.

– Lepiej, żebyś dłużej tu nie siedział – powiedziała, czując do siebie pogardę za drżenie głosu. – Alex będzie tu za parę minut.

Leland uśmiechnął się.

– No pewnie. Wiem o tym.

Nie mogła pojąć, czego chce, o co mu jeszcze chodzi oprócz krótkiego, brutalnego zniewolenia jej.

– Więc co tu jeszcze robisz?

– Rozmawialiśmy już o tym.

– Nie. Nie rozmawialiśmy.

– Pewnie, Courtney. Pamiętasz. W furgonetce. Kiedy tu jechaliśmy. Ty i ja. Rozmawialiśmy o tym przez kilka dni – jak ich załatwimy, a potem będziemy razem.

Już nie była tylko przestraszona. Była przerażona. W końcu przekroczył granicę obłędu. Cokolwiek było przyczyną – jakieś fizyczne schorzenie czy choroba psychiczna – wypchnęło go ostatecznie poza granice normalności.

– George, musisz posłuchać. Czy mnie słuchasz?

– Oczywiście, Courtney. Lubię twój głos.

Nie mogła opanować drżenia.

– George, nie jesteś zdrowy. Cokolwiek ci dolegało przez ostatnie dwa lata…

Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy jej przerwał.

– Jestem zdrów jak ryba. Dlaczego zawsze upierasz się, że jest inaczej?

– Czy widziałeś kiedykolwiek te prześwietlenia, które lekarz…

– Zamknij się! – warknął. – Nie chcę o tym mówić.

– George, jeśli jesteś chory, to może jest jeszcze jakieś…

Zdążyła zauważyć, że wymierza jej cios, ale nie była w stanie uchylić się dostatecznie szybko. Wielka, twarda dłoń Lelanda spadła ciężko na jej skroń. Poczuła jak zgrzytnęły jej zęby. Courtney przyszło do głowy, że ten dźwięk jest prawie zabawny…

Ale wówczas zaczęła pogrążać się w ciemności, wiedząc, że zaraz zemdleje. Gdyby straciła przytomność, byłaby jeszcze bardziej bezradna. I nagle uświadomiła sobie, że gwałt to najmniejsze zło, jakie może ją spotkać. Mógł w ogóle jej nie zgwałcić. Mógł ją zabić.

Krzyknęła, albo tak jej się tylko wydawało, i wpadła do smolistego dołu.

Leland wyszedł z domu i wziął z furgonetki pistolet, który zapomniał zabrać za pierwszym razem. Wrócił do living-roomu i stanął obok sofy, spoglądając w dół na dziewczynę, podziwiając jej złote włosy i pieprzyki na skórze oraz doskonałą linię jej twarzy.

Dlaczego nie mogła być dla niego miła? Była taka przez całą drogę. Kiedy jej mówił, żeby przestała go dręczyć w jakiejś sprawie, to przestawała. Natychmiast. Ale znów wylazła z niej dziwka, która go krytykuje i wmawia mu, że zawodzi go umysł. Czy nie widziała, że jest to niemożliwe? To właśnie dzięki swemu umysłowi dostawał te wszystkie stypendia, lata temu. To dzięki swemu wyjątkowemu umysłowi wydostał się z tej cholernej farmy i uciekł od biedy, klepania Biblii i ręki ojca. Więc to niemożliwe, by umysł go zawodził. Powiedziała tak, żeby go przestraszyć.

Przystawił lufę pistoletu do jej ucha.

Ale nie był w stanie pociągnąć za spust.

– Kocham cię – powiedział, choć nie mogła go usłyszeć.

Usiadł na podłodze obok kanapy i zaczął płakać. Po jakimś czasie powrócił do rzeczywistości i stwierdził, że ją rozbiera. Gdy myśli Lelanda wędrowały gdzieś daleko, on zdjął cienki, niebieski sweter Courtney, a teraz manipulował przy zamku jej dżinsów. Przestał to robić i popatrzył na nią.

Naga do pasa, wyglądała jak mała dziewczynka, pomimo wyraźnie zarysowanych piersi. Wydawała się bezbronna, słaba i spragniona opieki.

Wszystko było nie tak. Nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Leland uświadomił sobie nagle, że gdyby ją tylko związał i poczekał do chwili, gdy rozprawi się z Doyle’em i chłopcem, to wszystko byłoby dobrze. Gdy będą martwi, ona zrozumie, że Leland jest wszystkim, co jej pozostało. A wtedy będą mogli żyć razem.

Podniósł ją tak łatwo, jakby była niemowlęciem, zaniósł na górę i położył na łóżku w głównej sypialni. Przyniósł z living-roomu sweter dziewczyny i z trudem ją ubrał.

Kwadrans później związał jej ręce i stopy kawałkiem liny, którą znalazł na stercie śmieci w gościnnej sypialni, a taśmą samoprzylepną zakleił Courtney usta.

Siedział obok niej, na brzegu łóżka, wpatrując się w jej oczy, gdy zatrzepotała powiekami i odszukała go wzrokiem.

– Nie bój się – powiedział.

Z jej zasłoniętych ust wyrwał się zduszony krzyk.

– Nie skrzywdzę cię – powiedział. – Kocham cię. – Dotknął długich, cienkich, delikatnych włosów dziewczyny. – Już wkrótce wszystko będzie dobrze. Będziemy szczęśliwi, ponieważ nie będziemy mieć nikogo więcej prócz siebie.

23

– To już nasza ulica? – spytał Colin, podczas gdy thunderbird wspinał się z mozołem po pochyłej jezdni w kierunku świateł widocznych na szczycie wzniesienia.

– Zgadza się.

Po lewej stronie, za rzędami wyrośniętych drzew wiśniowych, rozciągała się ciemność parku Lincolna. Teren po prawej ginął w jeszcze głębszej ciemności, schodząc stopniowo w dół, ku światłom miasta i linii portu oraz mostu Golden Gate, która przypominała połyskujący naszyjnik. Był to niezwykły widok nawet o trzeciej nad ranem.

– Niezłe miejsce – powiedział chłopiec.

– Podoba ci się, co?

– Bije Filadelfię na głowę.

Doyle roześmiał się.

– Z pewnością.

– Tam na górze to nasz dom? – spytał Colin, wskazując na samotne światła w oddali.

– Tak. I całkiem miła działka z mnóstwem dużych drzew. – Wracając tu po raz pierwszy jako właściciel domu wiedział, że miejsce to było warte każdego centa, którego wydali, choć suma początkowo wydawała się niebotyczna. Pomyślał o Courtney, czekającej z niecierpliwością. Przypomniał sobie drzewo rosnące za oknem sypialni i zastanawiał się, czy będą czuwać wspólnie, aż do świtu, by zobaczyć poranne słońce pochylające się nad niebieską zatoką…

– Mam nadzieję, że Courtney nie będzie się wściekać o te wszystkie kłamstwa – powiedział Colin, wciąż patrząc poza obrzeża miasta, na ciemny ocean. – Popsułaby wszystko.

– Nie będzie się gniewać – zapewnił go Doyle, wiedząc, że zły humor Courtney szybko minie. – Będzie zadowolona, że jesteśmy cali i zdrowi.

Światła domu były już blisko, choć jego kontury skrywała ściana głęboko zacienionych drzew rosnących z tyłu.

Doyle zwolnił, szukając wzrokiem podjazdu. Znalazł go i skrócił. Pod kołami zachrzęściły tysiące owalnych kamyczków.

Gdy wjechali za róg domu, ujrzeli furgonetkę zaparkowaną przed garażem.

24

Doyle wysiadł z uszkodzonego wozu po stronie pasażera i położył dłoń na ramieniu Colina.

– Zostań w samochodzie – powiedział. – Nie ruszaj się nigdzie. Jeśli zobaczysz, że ktoś wychodzi z domu, i że to nie ja, wyskakuj z samochodu i biegnij do sąsiadów. Najbliżsi mieszkają u podnóża ulicy.

– Czy nie powinniśmy wezwać policji i…

– Nie ma na to czasu. Ten facet jest w środku z Courtney. – Alex czuł jak skręca mu się żołądek i myślał, że zwymiotuje. W głębi gardła pojawił się gorzki płyn, ale zdołał go przełknąć.

– Jeszcze kilka minut…

– I może być za późno.

Doyle odwrócił się od thunderbirda i ruszył biegiem przez ciemny trawnik w stronę drzwi frontowych, które były uchylone.

Jak to było możliwe? Kim był ten człowiek, który podążał za nimi gdziekolwiek zmierzali, który pojawiał się blisko nich, bez względu na to, jak bardzo zmieniali plany? Kim u diabła był ten osobnik, który zdołał ich wyprzedzić i czekał teraz na nich? Wydawał się kimś więcej niż maniakiem. Był niemal nadludzki, diabelski.

I co zrobił Courtney? Jeśli skrzywdził ją w jakikolwiek sposób…

Alexem targała wściekłość i jednocześnie przerażenie. Najgorsze było to, że nie można było obronić bliskich, nawet jeśli miało się odwagę stawić czoło przemocy. Co więcej, nie można było przewidzieć, skąd nadejdzie niebezpieczeństwo albo jaką przybierze postać.

Dotarł do drzwi frontowych, pchnął je i wszedł do środka, zanim zdążył pomyśleć, że być może wchodzi w zasadzkę. Nagle przypomniał sobie aż nadto wyraziście cały ten spryt i zawziętość, okazywane przez szaleńca, gdy wymachiwał siekierą…

Doyle przypadł do podłogi tuż przy ścianie, chowając się za stolikiem na telefon, by nie stanowić łatwego celu. Rozejrzał się szybko po pokoju.

Pomieszczenie było puste.

Paliły się wszystkie światła, ale szaleńca w pokoju nie było. Nie było też Courtney.

Dom był cichy.

A może zbyt cichy?

Przyciskając plecy do ściany, przeszedł z living-roomu do jadalni, podczas gdy włochaty dywan tłumił odgłos kroków. Ale jadalnia była pusta. W kuchni na stole rozłożono trzy talerze, noże, widelce i łyżki, a także inne dodatki. Courtney przygotowała dla nich późną przekąskę.

Serce waliło mu boleśnie. Oddech był tak chrapliwy i głęboki, że Doyle był przekonany, iż słychać go w całym domu.

Powtarzał w myślach: Courtney, Courtney, Courtney…

Mały gabinet i tylny ganek były także puste. Wszędzie panował porządek i ład – jak na dom, w którym mieszkała Courtney. Był to dobry znak. Czyż nie? Żadnych śladów walki, przewróconych mebli, krwi…

– Courtney!

Początkowo chciał się zachowywać cicho. Ale teraz wymówienie jej imienia wydawało się niezwykle ważne, jak gdyby to głośno wypowiedziane słowo było magicznym zaklęciem zdolnym odwrócić to, co szaleniec jej uczynił.

– Courtney!

Brak odpowiedzi.

– Courtney, gdzie jesteś?

Gdzieś w głębi duszy Doyle wiedział, że powinien zachowywać się cicho. Powinien zamilknąć na minutę i przemyśleć sytuację, zastanowić się nad wariantami działania przed zrobieniem następnego kroku.

Nie pomoże Courtney ani Colinowi, jeśli będzie działał głupio i pochopnie i w rezultacie da się zabić.

Jednak pod wpływem przygniatającej ciszy panującej w domu nie był w stanie zachowywać się racjonalnie.

– Courtney!

Pochylony, niczym żołnierz lądujący na wrogiej plaży, wbiegł po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz… Gdy dotarł na szczyt, chwycił się poręczy, by nie stracić równowagi i złapać oddech.

Wszystkie drzwi w korytarzu pierwszego piętra były zamknięte, jak wieka pudełek z niespodzianką.

Gościnna sypialnia znajdowała się najbliżej. Pokonał trzema krokami szerokość korytarza i otworzył drzwi.

Przez chwilę nie mógł zrozumieć tego, na co patrzy. Kartony, pudełka, papiery i inne śmieci zalegały środek pokoju, tworząc górę zakrywającą nowy dywan. Zrobił kilka kroków do przodu, przestępując próg, dziwnie zaniepokojony tym bezsensownym bałaganem.

Zza jego pleców, od strony drzwi, dobiegł niski, niespieszny głos”

– Odebrałeś mi ją.

Alex odwrócił się, rzucając się jednocześnie w lewo. Na próżno. Pomimo tego manewru pocisk uderzył go i zwalił z nóg.

W drzwiach stał wysoki, barczysty mężczyzna i uśmiechał się. Trzymał w ręku pistolet bardzo podobny do tego, który Doyle kupił w Carson City i bezmyślnie pozostawił w samochodzie wtedy, gdy potrzebował go najbardziej.

Myślał: to dowodzi, że pacyfista nie może zmienić się w brutala w ciągu jednej nocy. Można napompować go odwagą, ale nie można sprawić, by myślał w kategoriach przemocy…

To było głupie, że takie myśli przelatywały przez jego głowę właśnie teraz. Więc przestał o tym myśleć i dał się porwać ciemności o rubinowym kolorze.


Gdy George Leland ocknął się z majaczeń o farmie i ojcu, stwierdził, że siedzi na brzegu łóżka Courtney. Pieścił jej twarz jedną ręką.

Jej ciało było sztywne jak gipsowy posąg, gdy wiła się skrępowana. Próbowała coś powiedzieć, pomimo taśmy samoprzylepnej, i zaczęła płakać.

– W porządku – rzekł Leland. – Zająłem się nim.

Wygięła się gwałtownie, próbując strząsnąć jego dłoń.

Leland patrzył na pistolet, który trzymał w drugiej ręce, i uświadomił sobie, że postrzelił Doyle’a tylko raz. Może ten sukinsyn nie umarł. Leland powinien wrócić i upewnić się.

Ale nie chciał opuścić Courtney.

Pragnął dotykać jej jeszcze, może nawet kochać się z nią. Czuć jak miękka, ciepła skóra dziewczyny prześlizguje się pod zrogowaciałymi opuszkami jego palców. Cieszyć się nią. Cieszyć się byciem przy Courtney. Obydwoje znów razem… Położył dłonie na jej klatce piersiowej i nacisnął dostatecznie mocno, by znieruchomiała. Głaskał jej twarz i zanurzał palce w złotych włosach dziewczyny.

Przez chwilę niemal zapomniał o Alexie Doyle’u.

O Colinie nie myślał w ogóle.


Chłopiec usłyszał strzał. Stłumiły go ściany, ale nie mogło być żadnych wątpliwości.

Otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu. Przebiegł połowę podjazdu, gdy nagle uświadomił sobie, że nie ma dokąd pójść.

W domach u podnóża ulicy wciąż było ciemno, tak jak i w tych, które stały wyżej. Najwidoczniej strzał nikogo nie obudził.

No dobrze. Ale przecież mógł pobiec do sąsiadów i powiedzieć im co się stało, czyż nie? Ale od razu wiedział, że to bezcelowe. Pomyślał o tym, jak kapitan Ackeridge potraktował Alexa. I choć wiedział, że sąsiedzi odnieśliby się do niego z sympatią, wiedział również, że nie uwierzyliby mu, a przynajmniej nie na tyle szybko, by pomóc Alexowi i Courtney. Jedenastolatek? Potraktowaliby go z humorem, może skrzyczeli. Ale nigdy by mu nie uwierzyli.

Odwrócił się i pobiegł z powrotem do samochodu, po czym zatrzymał się przy otwartych drzwiach i spojrzał na dom. Nikt nie wyszedł na zewnątrz.

Rusz się, pomyślał. Alex nie wahałby się. Przecież pospieszył Courtney na pomoc, prawda? Chcesz być dorosłym człowiekiem czy przestraszonym dzieciakiem?

Usiadł na brzegu fotela, otworzył schowek i wyjął z niego małe kartonowe pudełko. Wyciągnął pistolet i położył na siedzeniu, po czym zaczął szukać amunicji. W ciągu jedenastu lat swego życia ani razu nie trzymał broni w ręku, ale czynność ładowania wydała mu się całkiem prosta. Bezpiecznik był oznaczony malutkimi literkami, które z trudnością dostrzegał w przyćmionym świetle górnej lampki: ON – OFF. Przesunął go na pozycję OFF.

25

Alex wpatrywał się w połamane skrzynki, podarte gazety i inne śmieci przez jakąś minutę, zanim uświadomił sobie, gdzie jest, i przypomniał sobie, co się stało. Szaleniec, tym razem z pistoletem…

– Courtney? – spytał cicho.

Poruszenie wywołało ból. Napływał falami i sprawiał, że Doyle czuł się stary i słaby. Został postrzelony w górną część lewej łopatki i miał wrażenie, że ktoś obficie posypał ranę solą.

Przynajmniej nie trafił w serce, pomyślał. Nie trafił w żaden ważny organ. Ale była to słaba pociecha.

Podparł się jedną ręką i ukląkł, brocząc krwią, która kapała na dywan. Ból narastał; jego fale uderzały szybciej i z większą siłą.

Wciąż spodziewał się, że usłyszy kolejny strzał, który rzuci go na stertę pudeł i gazet. Ale podniósł się z trudem na nogi, odwrócił się i stwierdził, że w drzwiach nikt nie stoi, że szaleniec już sobie poszedł.

Ruszył przez pokój, przyciskając ramię zdrową ręką, spod której wyciekały bąbelki krwi. Był już w połowie drogi do drzwi prowadzących na korytarz, gdy pomyślał, że dobrze byłoby poszukać jakiejś broni, zanim wyruszy w ślad za szaleńcem. Ale czego? Znów się odwrócił i spojrzał na stertę śmieci, gdzie dostrzegł to, czego potrzebował. Zawrócił i podniósł deskę, która odpadła z połamanej, drewnianej skrzynki, długą na cztery stopy, szeroką na trzy cale. Z boku deski sterczały trzy wygięte, długie gwoździe. Powinno wystarczyć. Znów się odwrócił w kierunku drzwi i przeszedł przez pokój.

Te osiem kroków przypominało osiemset. Gdy już pokonał ten dystans, musiał zatrzymać się i odpocząć. Czuł ucisk w klatce piersiowej i miał kłopoty z oddychaniem. Oparł się o ścianę tuż przy drzwiach, tak, by nie można było go zobaczyć z korytarza drugiego piętra.

Musisz bardziej się starać, powiedział sobie zamykając oczy, by nie widzieć tańczącego pokoju. Nawet jeśli znajdziesz tego szaleńca, to i tak nie będziesz w stanie powstrzymać go przed zrobieniem z Courtney i Colinem, czego tylko zapragnie. Nie możesz ulegać słabości. To szok. Postrzelono cię. Krwawisz. I odczuwasz skutki tego szoku. Każdy by odczuwał. Jeśli ich szybko nie przezwyciężysz, to możesz równie dobrze usiąść na podłodze i wykrwawić się na śmierć.


Leland zerwał taśmę z ust dziewczyny i dotknął jej bladych warg.

– Wszystko w porządku, Courtney. Doyle nie żyje. Nie musimy już się nim przejmować. Jesteśmy tylko ty i ja naprzeciwko całego świata.

Nie była w stanie mówić. Nie była już złotą dziewczyną, ale bladą jak mleko.

– Teraz cię uwolnię – powiedział z uśmiechem. – Jeśli będziesz grzeczna, oczywiście. Jeśli będziesz odpowiednio się zachowywać, to rozwiążę ci nogi i ręce – tak, abyśmy mogli się kochać. Chciałabyś? – Pokręciła przecząco głową. – Na pewno byś chciała.

Na pierwszym piętrze, gdzieś na tyłach domu, pękła szyba, a szkło rozsypało się na podłodze.

– To policja – powiedziała, nie mając pewności, kto to naprawdę jest, ale chciała go wystraszyć.

Wstał, nie uwolniwszy jej.

– Nie – odparł. – To chłopiec. Jak mogłem o nim zapomnieć? – Czerwony z wściekłości, odwrócił się od łóżka i ruszył pędem do drzwi.

– Nie zrób mu krzywdy! – krzyknęła. – Na litość boską, zostaw go w spokoju.

Leland nie słyszał jej. Był w stanie przyjąć do wiadomości i myśleć w danej chwili tylko o jednej sprawie. Teraz był to chłopiec. Musi go znaleźć i zabić, a tym samym usunąć ostatnią przeszkodę pomiędzy nim a Courtney.

Wybiegł z sypialni i ruszył korytarzem w kierunku schodów.


Kiedy Alex usłyszał dobiegający z dołu dźwięk tłuczonej szyby, pomyślał, że Colin sprowadził pomoc. Ale wtedy przypomniał sobie, że drzwi frontowe stale były otwarte. Dlaczego ktoś miałby z nich nie skorzystać?

Od razu pojął, że Colin nie poszedł po pomoc. Zamiast tego wyjął ze schowka pistolet, ten sam pistolet, o którym Doyle nie pomyślał we właściwym czasie. Colin nie ufał drzwiom wejściowym i skierował się na tyły domu, żeby poszukać wejścia.

Sam spieszył na ratunek. Była to z jego strony wielka odwaga. Mógł przecież zginąć.

Doyle odepchnął się od ściany w chwili, gdy usłyszał krzyk Courtney, i niemal wywrócił się o własne stopy, zaskoczony. Żyła! Oczywiście wmawiał sobie przez cały czas, że nic jej nie jest – ale nie wierzył w to. Spodziewał się znaleźć zwłoki.

Odwrócił się w stronę drzwi prowadzących na korytarz i zdążył jeszcze zobaczyć szaleńca, który dotarł do schodów i ruszył pędem w dół.

Z sypialni znajdującej się w drugim końcu korytarza dobiegł krzyk Courtney.

– Nie rób mu krzywdy! Nie zabijaj również mojego brata!

Również? A więc sądzi, że jestem już martwy, myślał Doyle.

– Courtney! – Nie dbał o to, że człowiek na dole może go usłyszeć. – Nic mi nie jest. Colinowi też się nic nie stanie.

– Alex? To ty?

– To ja – powiedział.

Ściskając w ręku prymitywną broń, przebiegł przez podest i ruszył schodami w dół, pędząc za szaleńcem.

26

Colin usiłował otworzyć drzwi kuchenne. Były zamknięte. Nie chciał marnować czasu próbując dostać się przez któreś z okien i nie zamierzał wejść do środka przez główne drzwi, w których Alex zniknął na dobre. Zawahał się tylko przez sekundę, obrócił w dłoniach pistolet, ujął go za lufę i kolbą stłukł jedną z dużych szyb w drzwiach.

Pomyślał, że powinien wejść do środka na tyle szybko, by znaleźć dobrą kryjówkę, nim szaleniec dotrze do kuchni. Wówczas mógłby wyjść z ukrycia i strzelić temu człowiekowi w plecy.

Ale nie mógł znaleźć zasuwki. Wepchnął rękę przez otwór po szybie, rozcinając sobie skórę o sterczące kawałki szkła i przesuwał dłonią po wewnętrznej strome drzwi. Ale nie mógł wyczuć pod palcami żadnego mechanizmu. Wszystko wskazywało na to, że przy drzwiach nie ma zatrzasku.

Spojrzał w drugi koniec dobrze oświetlonej kuchni, na drzwi, w których powinien pojawić się mężczyzna.

Mijały cenne sekundy, a Colin szukał hałaśliwie, niewidocznego zamka.

Nagle znalazł go. Krzyknął radośnie, przekręcił gałkę, pchnął drzwi i potykając się wpadł do kuchni, trzymając w wyciągniętej dłoni pistolet.

Zanim zdążył poszukać jakiejś kryjówki, do pomieszczenia wszedł George Leland. Colin rozpoznał go od razu, choć nie widział go przez ostatnie dwa lata. Ale widok tego człowieka nie sparaliżował go. Wycelował pistolet w pierś Lelanda i nacisnął spust.

Odrzut strzału pozbawił dłonie chłopca czucia aż do łokci.

Leland ruszył do przodu jak pociąg ekspresowy, rycząc coś niezrozumiale. Machnął potężną, otwartą dłonią i Colin runął jak długi na błyszczące płytki podłogi.

Pistolet Colina potoczył się z brzękiem pomiędzy nogi stołu i krzeseł, w niedostępne miejsce. Poza tym chłopiec wiedział, patrząc, jak broń sunie po podłodze, że jego pierwszy i jedyny strzał chybił celu.


Alex był już w połowie jadalni, zbliżając się do nie osłoniętych pleców nieznajomego, który nie uświadamiał sobie obecności Doyle’a, gdy w kuchni rozległ się strzał. Usłyszał krzyk szaleńca i zobaczył, jak rzuca się do przodu. Do uszu Alexa dotarł pisk Colina, a w chwilę później coś się przewróciło.

Ale nie wiedział, kto do kogo strzelił.

Pokonując kilka ostatnich stóp, dzielących go od kuchni, uniósł nad głową nabijaną gwoździami deskę.

Colin, który leżał na podłodze obok lodówki, próbował wstać.

Oddalony o dwa jardy nieznajomy podniósł pistolet…

Wydając okrzyk przerażenia i jakiejś dzikiej radości, Alex opuścił swoją maczugę, wkładając w cios całą siłę. Trzy gwoździe rozorały potylicę mężczyzny.

Nieznajomy zawył, upuścił broń i chwycił się za głowę obiema dłońmi. Zrobił dwa niepewne kroki i natknął się na ciężki, okrągły stolik.

Alex uderzył ponownie. Gwoździe tym razem przeszyły dłonie, przybijając je na chwilę do czaszki, zanim Doyle zdołał wyrwać deskę.

Szaleniec odwrócił się i spojrzał na swego prześladowcę, wyrzucając w górę zakrwawione ręce, by zasłonić się przed kolejnym ciosem.

Alex napotkał wzrokiem szeroko otwarte niebieskie oczy i pomyślał, że jest w nich z pewnością ślad normalności, coś czystego i racjonalnego. Obłęd ustąpił na chwilę.

Alex nie dbał o to. Ponownie uderzył. Gwoździe przesunęły się po twarzy nieznajomego i rozdarły ciało, pozostawiając trzy czerwone pręgi na jego policzku.

– Proszę – powiedział mężczyzna, pochylając się nad stołem i zasłaniając się skrzyżowanymi ramionami. – Proszę. Przestań, proszę.

Ale Doyle widział, że jeśli teraz się zawaha, to w tych oczach bardzo szybko może pojawić się obłęd i chęć zemsty. Ogromny mężczyzna mógłby rzucić się na niego i odzyskać przewagę. I wtedy on nie okazałby litości.

Doyle pomyślał o tym, co ten sukinsyn mógł zrobić Courtney, co mógł zrobić Colinowi. Uderzył jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Za każdym razem uderzał mocniej i szybciej, wbijając gwoździe w ramiona, szyje, skronie nieznajomego… Doyle jęczał, mając bolesną świadomość, że to on jest teraz maniakiem, a człowiek leżący na stole ofiarą. Mimo to nie zatrzymał się, tnąc i uderzając z całych sił.

Nieznajomy upadł na podłogę i rozbił głowę o płytki. Patrzył smutno na Doyle’a i próbował coś odpowiedzieć. Z licznych ran płynęła krew i nagle chlusnęła z nosa, jak woda z kranu. Umarł.

Alex stał nad ciałem przez całą minutę, patrząc na swoje dzieło. Był odrętwiały. Nie czuł nic: gniewu, wstydu, żalu, smutku, w ogóle nic. Zabić człowieka i nie odczuwać wyrzutów sumienia wydawało się czymś niewłaściwym.

Z jego skaleczonego ramienia znów zaczęły wypływać fale bólu. Uświadomił sobie, że trzymał swą pałkę w obu dłoniach, że w każde brutalne uderzenie wkładał siłę obu ramion. Rzucił deskę na zwłoki i odwrócił się.

Colin stał w kącie przy lodówce. Był blady jak ściana i trząsł się.

Wyglądał na mniejszego i chudszego niż kiedykolwiek.

– Wszystko w porządku? – spytał Doyle.

Chłopiec spojrzał na niego, nie mogąc wydusić słowa.

– Colin!

Chłopiec tylko drgnął.

Doyle zrobił krok w jego stronę.

Nagle Colin krzyknął i rzucił się do przodu, wpadając na Doyle’a i obejmując go w talii. Łkał histerycznie. Podniósł w górę oczy, które lśniły za grubymi szkłami i spytał”

– Nie opuścisz nas nigdy, prawda?

– Opuścić was? Oczywiście, że nie – powiedział Doyle. Chwycił chłopca pod pachy, podniósł i przytulił mocno.

– Powiedz, że nas nie opuścisz – żądał Colin. Łzy spływały mu po twarzy. Trząsł się tak gwałtownie, że nie mógł się uspokoić, bez względu na to, jak mocno przytulał go Doyle. – Powiedz to! Powiedz to!

– Nigdy was nie opuszczę – obiecał Doyle, ściskając go jeszcze mocniej. – O Boże, Colin, mam teraz tylko was dwoje. Straciłem wszystko inne.

Chłopiec płakał wtulony w jego szyję.

Alex wyszedł z kuchni z Colinem na ręku, przeszedł przez jadalnię i skierował się w stronę schodów.

– Zobaczymy jak czuje się Courtney – powiedział, mając nadzieję, że jego głos uspokoi Colina.

Ale tak się nie stało.

Byli w połowie schodów prowadzących na pierwsze piętro, gdy chłopiec zaczął trząść się jeszcze bardziej.

– Mówisz prawdę? Nie kłamiesz? Naprawdę nas nie opuścisz?

– Naprawdę – Doyle pocałował chłopięcy nos, mokry od łez.

– Nigdy?

– Nigdy. Mówiłem ci już… Jesteście tym, co mi pozostało. Właśnie straciłem wszystko inne.

Idąc do Courtney i przyciskając chłopca do piersi, Alex stwierdził, że jedną z tych utraconych rzeczy była zdolność do dziecięcego płaczu. I teraz, najbardziej ze wszystkiego, pragnął płakać.

Загрузка...