ŚRODA, 7.00 – CZWARTEK, 7.00

7

Przez cały ranek zanosiło się na deszcz. Łagodnie pofałdowane pola delikatnych młodych kłosów pszenicy stykały się z odległym horyzontem jak zielony dywan pod niskim, szarym pułapem szybko płynących chmur. Gdzieniegdzie, z tej obłąkańczo płaskiej ziemi, wyrastały potężne betonowe elewatory zbożowe, jak gigantyczne piorunochrony, sprawdzające nieustępliwość nadciągającej burzy.

Colinowi spodobała się ta sceneria. Cały czas pokazywał elewatory i nieliczne szkielety szybów wiertniczych, które trwały w oddali jak strażnice.

– Wspaniałe, co?

– Ta ziemia jest w każdym calu tak płaska jak w Indianie i Missouri – powiedział Doyle.

– Ale jest w niej historia. – Chłopiec miał dziś na sobie czerwono-czarną koszulkę z wizerunkiem Frankensteina, która wysunęła się z jego sztruksowych spodni, ale nie zwracał na to uwagi.

– Historia? – spytał Alex.

– Nigdy nie słyszałeś o szlaku starego Chisholma *? Albo o szlaku Santa Fe? Są tu wszystkie sławne miasta Dzikiego Zachodu – powiedział chłopak podniecony. – Jest Abilane, i Ford Riley, Fort Scott, Pawnee Rock, Wichita, Dodge City i stary cmentarz Boot Hill **.

– Nie wiedziałem, że jesteś wielbicielem westernów – powiedział Doyle.

– Nie bardzo. Ale Dziki Zachód wciąż jest fascynujący.

Alex spojrzał na wielkie równiny i próbował odmalować je sobie tak, jak niegdyś wyglądały: ruchome piaski, kurz, kaktusy, surowy i złowieszczy krajobraz, zaledwie tknięty ludzką stopą. Tak, to musiało być dawniej romantyczne miejsce.

– Toczyły się tu indiańskie wojny – powiedział Colin. – I John Brown wywołał w Kansas małą wojnę domową w 1865, kiedy ze swoimi chłopcami zabił pięciu właścicieli niewolników w Pottawatomie Creek.

– Założę się, że nie potrafisz szybko wypowiedzieć tej nazwy pięć razy z rzędu.

– O dolara?

– Stoi.

– Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie! – Powiedział, tracąc oddech przy ostatnim wyrazie. – Jesteś mi winien dolca.

– Dopisz do mojego rachunku – odparł Doyle.

Znów czuł się lekko, swobodnie i dobrze, teraz, gdy podróż zaczęła rozwijać się tak, jak sobie zaplanowali.

– Czy wiesz, kto jeszcze pochodził z Kansas?

– Kto?

– Carry Nation – odparł Colin chichocząc. – Kobieta, która biegała po saloonach z siekierą i rozbijała je.

Minęli kolejny elewator umieszczony na końcu długiej i prostej drogi o asfaltowej nawierzchni.

– Gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś? – spytał Doyle.

– Po prostu dowiedziałem się – powiedział Colin. – Trochę tu, trochę tam.

Od czasu do czasu mijali pola leżące odłogiem, ciemnobrązowe połacie ziemi, niczym starannie rozpostarte obrusy. Po jednym z nich krążył wir powietrzny, wciągając kurz do wnętrza wąskiej kolumny świszczącego, wiosennego powietrza.

– Tutaj mieszkała także Dorotka – powiedział Colin, obserwując wir.

– Jaka Dorotka?

– Dziewczynka z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. Pamiętasz jak zaniosło ją do Oz potężne tornado?

Alex miał właśnie odpowiedzieć, gdy przeraził go ogłuszający ryk klaksonu, dochodzący bezpośrednio z tyłu. Spojrzał w lusterko i syknął widząc furgonetkę chevroleta. Znajdowała się nie dalej niż sześć stóp od ich tylnego zderzaka. Niewidoczny kierowca walił dłonią w obręcz klaksonu przy kierownicy: biip, bip, bip, bip, bip, biiiip!

Doyle spojrzał na szybkościomierz i stwierdził, że przekraczają siedemdziesiątkę. Gdyby odgłos klaksonu zaskoczył go do tego stopnia, że wcisnąłby pedał hamulca, chevrolet staranowałby ich. Byliby martwi.

– Głupi sukinsyn – powiedział.

Bip, biiiiiiiiiip, biiiiiip…

– Czy to on? – spytał Colin.

– Tak.

Furgonetka podjechała do nich tak blisko, że Doyle nie był nawet w stanie dostrzec jej zderzaka, czy dolnej części atrapy.

– Dlaczego trąbi? – spytał Colin.

– Nie wiem… Chyba chce się upewnić, że wiemy o jego powrocie.

8

Klakson furgonetki zawodził monotonny tren.

– Sądzisz, że chce, byś się zatrzymał? – spytał Colin, ściskając swymi delikatnymi dłońmi kolana i wychylając się do przodu, jak gdyby przytłoczony napięciem.

– Nie wiem.

– Zatrzymasz się?

– Nie.

Colin skinął głową.

– To dobrze. Chyba nie powinniśmy się zatrzymywać. Myślę, że powinniśmy jechać nie oglądając się na nic.

Doyle spodziewał się, że nieznajomy lada moment przestanie trąbić i wycofa się na swą ulubioną odległość jednej czwartej mili. Trzymał się jednak blisko, tylko trzy stopy od ich bagażnika, pędząc z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę z wyjącym klaksonem.

Choć nie było wiadomo, czy człowiek w chevrolecie jest tak niebezpieczny jak Charles Manson czy Richard Speck, to z pewnością był niezrównoważony. Czerpał jakąś przyjemność z terroryzowania ludzi absolutnie mu nieznanych, a to już znacznie odbiegało od normy. Doyle wiedział, lepiej niż kiedykolwiek, że nie chciałby spotkać się z tym człowiekiem twarzą w twarz i poznać granice jego szaleństwa.

Bip, biiiiiip, biiiiiip…

– Co możemy zrobić? – spytał chłopiec.

Doyle spojrzał na niego.

– Pas zapięty?

– Oczywiście.

– Znów zostawimy go w tyle.

– I dojedziemy do Denver bocznymi drogami?

– Owszem.

– Znajdzie nas jutro, gdy będziemy wyjeżdżać z Denver do Salt Lake City.

– Nie znajdzie – stwierdził Doyle.

– Skąd ta pewność?

– Nie jest jasnowidzem – powiedział Doyle. – Miał szczęście, to wszystko. Zatrzymywał się przypadkowo w okolicy, w której i my się zatrzymywaliśmy każdej nocy i, równie przypadkowo, wyruszał w drogę mniej więcej o tej samej godzinie co my, każdego ranka. To, że ciągle nas spotyka, jest czystym przypadkiem. – Wiedział, że to jedyne racjonalne wyjaśnienie, choć bardzo wątpliwe, jedyne względnie sensowne wytłumaczenie. A jednak nie wierzył w ani jedno swoje słowo. – W gazetach możesz przeczytać o bardziej nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności. Dzień w dzień. – Mówił teraz tylko po to, żeby uspokoić chłopca. Ten stary, znajomy i znienawidzony strach powrócił i Doyle wiedział, że dopóki nie dotrą bezpiecznie do San Francisco, on też nie odzyska spokoju.

Wcisnął pedał gazu.

Thunderbird wystrzelił do przodu, tworząc szczelinę między obydwoma wozami. Dystans powiększył się gwałtownie, choć bagażówka też przyspieszyła.

– Nadłożysz mnóstwo drogi, jeśli teraz zawrócimy – powiedział chłopiec, a w jego głosie wyczuwało się niepokój.

– Niekoniecznie. Możemy skręcić na północ i znów zjechać na trasę trzydzieści sześć powiedział Doyle, obserwując w lusterku malejącą furgonetkę. – To niezła droga.

– To jednak kilka dodatkowych godzin jazdy. Wczoraj byłeś naprawdę zmęczony, gdy przyjechaliśmy do motelu.

– Nic mi nie będzie – powiedział Doyle. – Nie martw się o mnie.

Dojechali trasą siedemdziesiąt siedem do trasy trzydzieści sześć i podążyli na zachód przecinając północną część stanu.

Colin przestał darzyć sympatią pola, elewatory zbożowe, szyby wiertnicze i wiry powietrzne. Ledwie raczył spojrzeć na krajobraz. Wepchnął koszulkę w spodnie i wygładził ją, wybił rytm na kościstych kolanach, oczyścił grube szkła i jeszcze raz wygładził koszulkę. Minuty wlokły się jak ślimaki.


Lelan zwolnił do siedemdziesiątki, co uspokoiło meble i sprzęty, które grzechotały w części bagażowej, gdy tylko zaczynał przyspieszać. Spojrzał na złotą, przezroczystą dziewczynę siedzącą obok.

– Musieli skręcić gdzieś po drodze. Nie dogonimy ich wcześniej niż dziś wieczór w Denver.

Nie odezwała się.

– Powinienem był trzymać się z tyłu i czekać na okazję, by zepchnąć ich z drogi. Nie powinienem był atakować ich tak od razu.

Uśmiechnęła się tylko.

– No cóż – powiedział – sądzę, że masz rację. Autostrada to zbyt uczęszczane miejsce, by ich załatwić. Dziś wieczór, w hotelu, będzie o wiele łatwiej. Mógłbym zrobić to nożem, gdyby udało mi się podkraść niepostrzeżenie. Bez hałasu. Poza tym, niczego nie będą się spodziewać.

Pola przepływały obok. Ołowiane niebo zwieszało się nisko i o szybę zabębnił deszcz. Wycieraczki uderzały hipnotycznie, jak pałka, której ciosy raz za razem miażdżą coś ciepłego i miękkiego.

9

Rockies Motor Motel leżący na wschodnich krańcach Denver, był rozległym kompleksem budynków, w kształcie dwukondygnacyjnej szachownicy do gry w kółko i krzyżyk, z setką pokoi w każdym z czterech długich skrzydeł. Wbrew swoim rozmiarom – niemal dwie mile betonowych, odsłoniętych, krytych metalowym dachem tarasów – wydawał się mały, ponieważ stał w architektonicznym cieniu miejskich wieżowców, a także, co przytłaczało go jeszcze bardziej, w sąsiedztwie Gór Skalistych o zaśnieżonych szczytach, które majaczyły na zachodzie i południu. W ciągu dnia słońce tych górzystych okolic odbijało się w rzędach identycznych okien i w metalowych rynnach, przekształcało długie dachy przedsionków w pofałdowane lustra i połyskiwało w wodzie wypełniającej basen o olimpijskich wymiarach, który znajdował się w środku zamkniętego dziedzińca. Nocą, za zasłoniętymi oknami, we wszystkich niemal pokojach, paliły się ciepłe, pomarańczowe lampki, oświetlona była również woda w basenie i jego obrzeże; front motelu płonął żółtym, białym i czerwonym światłem, zainstalowanym głównie po to, by zwrócić uwagę na recepcję, hali, restaurację i cocktail bar pod nazwą Big Rockies.

Jednak w środę wieczorem, o 22.00, motel wydawał się ciemny i pozbawiony życia. Paliły się te światła, co zwykle, ale nie mogły odegnać szarego, zacinającego deszczu i cienkiej nocnej mgiełki, niosącej ze sobą wspomnienie zimowego chłodu, który nie tak dawno opuścił miasto. Zimne krople deszczu odbijały się od nawierzchni parkingu, uderzały o rzędy samochodów i stukały w szklane ściany hallu i restauracji. Bębniły bezustannie w dachy budynków i w pofałdowaną blachę, zakrywającą promenadę przy każdym skrzydle, wydając przyjemny dźwięk, który kołysał nocnych gości do głębokiego snu. Deszcz padał z hałasem do basenu i tworzył kałuże pod świerkami i innymi wiecznie zielonymi roślinami, które rosły na bogato ukształtowanym dziedzińcu. Tryskał z dziobów rynien i toczył się wzdłuż krawężników, na krótko tworząc wokół kratek ściekowych niewielkie jeziorka. Tam, gdzie nie mógł sięgnąć deszcz, docierała mgła, pokrywając kropelkami pary przysłonięte okna i połyskliwą czerwoną emalię ponumerowanych drzwi.

Alex Doyle siedział na brzegu podwójnego łoża w pokoju numer trzysta osiemnaście i słuchał deszczu uderzającego w dach oraz Colina rozmawiającego przez telefon z Courtney.

Chłopiec nie wspomniał o nieznajomym w wynajętej furgonetce. Mężczyzna już ich nie dogonił w czasie tego długiego popołudnia. I w żaden sposób nie mógł dowiedzieć się, gdzie spędzali noc… nawet gdyby ta gra wciągnęła go do tego stopnia, że w celu jej kontynuacji zboczyłby z trasy, i tak zniechęciłaby go zła pogoda; nie przeszukiwałby wszystkich moteli leżących wzdłuż trasy siedemdziesiąt w nadziei, że znajdzie thunderbirda – nie tej nocy, nie w tym deszczu. Nie było potrzeby niepokoić Courtney szczegółami tego niebezpiecznego wydarzenia, które minęło, i które, Doyle czuł to teraz, nigdy naprawdę niebezpieczne nie było.

Colin skończył i podał słuchawkę Doyle’owi.

– A jak tobie podobał się Kansas? – spytała, gdy się z nią przywitał.

– To była prawdziwa edukacja – odpowiedział Doyle.

– Z Colinem jako nauczycielem?

– Nic dodać, nic ująć.

– Słuchaj, Alex, czy z Colinem wszystko w porządku?

– Z Colinem?

– Tak.

– W porządku. Dlaczego pytasz?

Zawahała się. Na linii słychać było cichy szum, jak stłumione echo zimnego deszczu uderzającego w dach motelu.

– Jak by to powiedzieć… nie jest taki radosny, jak zazwyczaj.

– Nawet Colin czasem się męczy – powiedział Doyle, mrugając do chłopca.

Colin skinął ponuro głową. Wiedział, o co pyta jego siostra i co Alex próbuje przed nią ukryć. Kiedy sam z nią rozmawiał, starał się zachowywać naturalnie. Ale ta charakterystyczna dla niego gadatliwość nie mogła stłumić lęku, nad którym Colin starał się panować od wczesnego ranka, od chwili pojawienia się furgonetki.

– Tylko tyle? – spytała Courtney. – Jest po prostu zmęczony?

– A cóż by innego?

– No…

– Obydwaj jesteśmy zmęczeni podróżą – przerwał Doyle. Wiedział, że Courtney coś wyczuwa. Czasami miała jakiś szósty zmysł. – To prawda, że jak się jedzie przez cały kraj, to jest dużo do oglądania – ale większość jest dokładnie taka sama, jak to, co widziało się dziesięć minut wcześniej, i jeszcze wcześniej. – Zmienił temat, zanim zażądała szczegółów. – Przywieźli już jakieś meble?

– O tak! – powiedziała. – Sypialnię.

– No i?

– Wygląda dokładnie tak jak w salonie meblowym. A materac jest twardy, ale sprężysty.

Specjalnie przybrał podejrzliwy ton.

– Jak się o tym przekonałaś – skoro twój mąż jest dopiero gdzieś w połowie drogi?

– Skakałam po nim przez jakieś pięć minut – powiedziała, chichocząc cicho. – Próba, rozumiesz?

Roześmiał się, wyobrażając sobie szczupłą, długowłosą dziewczynę o dziecięcej twarzy, szalejącą na łóżku, jak na trampolinie.

– I wiesz co, Alex?

– Co?

– Byłam naga, gdy przeprowadzałam tę próbę. Co ty na to?

Przestał się śmiać.

– Wspaniale. – Głos uwiązł mu w gardle.

Czuł, że jego uśmiech musi być idiotyczny, pomimo obecności Colina, który słuchał i patrzył.

– Dlaczego tak mnie torturujesz?

– Nie mogę opędzić się od myśli, że spotkałeś na drodze jakąś niezłą dziewczynę i zwiałeś z nią. Nie chcę, byś mnie zapomniał.

– Nie mógłbym – powiedział, mając na myśli coś więcej niż seks. – Nie mógłbym zapomnieć.

– Lubię mieć pewność. Aha, słuchaj, wydaje mi się, że znalazłam pracę.

– Tak szybko?

– Zaczyna się ukazywać nowy magazyn i potrzebują fotografa na cały etat. Żadna tam nudna robota w redakcji. Fotografia w najczystszej postaci. Umówiłam się z nimi na jutro, pokażę im teczkę z moimi zdjęciami.

– Brzmi wspaniale.

– Colin też na tym skorzysta – powiedziała. – To nie jest praca biurowa. Będę biegać po całym mieście i robić zdjęcia. Czeka go pracowite lato.

Rozmawiali jeszcze tylko przez parę minut, po czym pożegnali się. Gdy Doyle odłożył słuchawkę, bębnienie deszczu zdawało się raptownie nasilać.

Później, gdy leżeli w głęboko zaciemnionym pokoju w swoich łóżkach, czekając na sen, Colin westchnął i powiedział”

– No i co, domyśliła się, że coś jest nie tak, prawda?

– Tak.

– Nie można oszukać Courtney?

– W każdym razie niezbyt długo – odparł Doyle, wpatrując się w nieoświetlony sufit i myśląc o swojej żonie.

Ciemność zdawała się pęcznieć i kurczyć, i znów pęcznieć, pulsując jak żywa i otulając ich niczym koc.

– Naprawdę sądzisz, że go zgubiliśmy?

– Pewnie.

– Przedtem też tak myśleliśmy.

– Tym razem możemy być pewni.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz – powiedział Colin. – Ten facet jest naprawdę szalony, kimkolwiek jest.

Po chwili uspokajająca muzyka wiosennego deszczu ukołysała do snu najpierw chłopca, a potem Doyle’a.


Deszcz wciąż lał, gdy Colin obudził Alexa. Stał przy łóżku Doyle’a, szarpiąc go za ramię i szepcząc nagląco.

– Alex! Alex! Obudź się. Alex!

Doyle usiadł na łóżku, osłabiony i nieco otumaniony. W ustach czuł niesmak. Mrugał bezustannie, starając się coś zobaczyć, dopóki nie zorientował się, że jest środek nocy i że w pokoju panuje smolista ciemność.

– Alex, nie śpisz już?

– Co się stało?

– Ktoś jest przy drzwiach – powiedział chłopiec.

Alex wpatrywał się w miejsce, z którego dochodził głos Colina, ale nie mógł dostrzec chłopca.

– Przy drzwiach? – spytał głupio, wciąż zbyt zaspany, by zrozumieć co się dzieje.

– Obudził mnie – wyszeptał Colin. – Słyszę go od jakichś trzech czy czterech minut. Chyba próbuje otworzyć drzwi.

10

Przy akompaniamencie deszczu, Alex posłyszał odgłosy manipulowania przy zamku, docierające zza drzwi. W ciepłej, przytulnej, nieprzeniknionej ciemności dźwięk drutu przesuwanego tam i z powrotem w zamku wydawał się znacznie głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Strach, który odczuwał Doyle, działał jak wzmacniacz.

– Słyszysz go? – spytał Colin.

Jego głos zmienił się raptownie przed drugim słowem, przybierając wysoki ton.

Doyle wyciągnął rękę, odszukał w ciemności chłopca i położył dłoń na jego chudym ramieniu.

– Słyszę go, Colin – wyszeptał, mając nadzieję, że jego własny głos nie zmienił się. – Nie bój się. Nikt tu nie wejdzie. Nikt cię nie skrzywdzi.

– Ale to musi być on.

Doyle spojrzał na swój zegarek, który stanowił jedyne źródło światła w tym małym pokoju. Na tarczy zamigotały cyfry, wyraźne i jasne: siedem po trzeciej rano. O tej godzinie nikt nie miał żadnego sensownego powodu, by włamywać się do pokoju, który… Co mu w ogóle przychodziło do głowy? Nie było sensownego powodu, by robić taką rzecz o jakiejkolwiek godzinie, dniem czy nocą.

– Alex, co zrobimy, jeśli dostanie się do środka?

– Szszsz – uciszył go Doyle, odrzucając nogami pościel i ześlizgując się z łóżka.

– Co zrobimy, jeśli się dostanie?

– Nie dostanie się.

Doyle zbliżył się do drzwi, czując za plecami Colina. Nachylił się, by przystawić ucho do zamka. Metal tarł o metal, brzęczał, uderzał, znowu tarł.

Doyle zrobił krok w kierunku jedynego okna, na lewo od drzwi. Ostrożnie, by nie robić hałasu, podniósł grube zasłony, a następnie chłodne w dotyku żaluzje. Próbował spojrzeć w prawo, wzdłuż zadaszonej promenady, tam gdzie powinien znajdować się pochylony nad zamkiem mężczyzna, ale stwierdził, że przestrzeń za szybą jest otulona rzadką mgłą, która dokładnie przystania okno. Nie mógł dostrzec niczego oprócz niewyraźnego, rozmazanego blasku kilku pojedynczych świateł motelu, które sprawiały, że ciemność na zewnątrz była nieco mniej intensywna i bardziej przyjazna niż w pokoju.

Opuścił żaluzje i zasłony z taką samą ostrożnością, z jaką je podniósł. Nie widział żadnego sensownego powodu, by zachowywać się cicho, ale chciał w ten sposób zyskać na czasie. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał podjąć decyzję, że będzie musiał w jakiś sposób zareagować na to, co się dzieje – nie był jednak pewien, czy jest zdolny do działania przeciwko osobnikowi, który był na zewnątrz.

Znów podszedł do drzwi.

Dywan był szorstki i kłuł go w gołe stopy.

Colin pozostał przy drzwiach, milczący i niewidoczny w czarnej jak onyks ciemności, zbyt przestraszony, by się poruszyć albo odezwać.

Lodowaty dźwięk drutu drapiącego wewnątrz zamka był uporczywy i równie głośny, jak poprzednio. Alex pomyślał o skalpelu chirurgicznym, który uderza o twardą powierzchnię kości.

– Kto tam? – spytał wreszcie Doyle.

Był zaskoczony siłą i opanowaniem swego głosu. Prawdę powiedziawszy był zaskoczony, że w ogóle jest w stanie mówić.

Drut przestał się poruszać.

– Kto tam? – spytał Doyle, tym razem głośniej, ale nie tak odważnie jak poprzednio i z udawaną zuchwałością.

Pospieszne kroki – z pewnością potężnego mężczyzny – zadudniły na betonowej promenadzie i szybko rozpłynęły się w nieustępliwym grzmocie burzy.

Czekali, nasłuchując uważnie. Ale mężczyzna już odszedł.

Alex odnalazł po omacku kontakt i przekręcił go.

Przez moment obaj byli oślepieni nagłym blaskiem. Po chwili ich świadomość zaczęła stopniowo oswajać się z wnętrzem typowego, hotelowego pokoju.

– On wróci – powiedział Colin.

Chłopiec stał przy biurku, mając na sobie jedynie spodenki i podkoszulek, a na nosie grube okulary. Cienkie, opalone nogi drżały tak bardzo, że kolana niemal uderzały o siebie. Doyle, który również miał na sobie tylko bieliznę, zastanawiał się, czy jego ciało też zdradza stan jego umysłu.

– Może nie wróci – powiedział. – Skoro już wie, że nie śpimy, chyba nie zechce ryzykować powrotu.

Colin był nieustępliwy.

– Wróci.

Doyle wiedział, co powinien w tej sytuacji zrobić, ale nie chciał stawić czoła niebezpieczeństwu. Nie chciał wyjść na deszcz i szukać człowieka, który próbował otworzyć drzwi.

– Moglibyśmy wezwać policję – powiedział Colin.

– Naprawdę? Wciąż nie mamy nic do powiedzenia, żadnego dowodu. Sprawialibyśmy wrażenie rozhisteryzowanych wariatów.

Colin wrócił do łóżka i usiadł na jego brzegu, otulając się kocem, co sprawiło, że wyglądał jak miniaturka amerykańskiego Indianina.

Doyle poszedł do łazienki, nalał sobie szklankę wody z kranu i wypił powoli, przełykając z niejaką trudnością.

Gdy wypłukał szklankę i postawił ją obok umywalki, na półce z imitacji marmuru, dostrzegł w lustrze odbicie swej twarzy. Był blady i wyczerpany. Strach uwidaczniał się w boleśnie wyrazistych liniach, w kącikach bezkrwistych ust i wokół oczu. Nie podobało mu się to, co ujrzał w lustrze i z trudem znosił własne spojrzenie.

Chryste, myślał, czy ten mały, przestraszony chłopiec kiedykolwiek odejdzie w niebyt i ustąpi miejsca dorosłemu mężczyźnie? Czy nigdy z tego nie wyrośniesz, Alex? Czy przez całe życie zamierzasz tak łatwo ulegać strachowi? Zwłaszcza teraz, gdy masz żonę, którą musisz chronić? A może sądzisz, że Colin dorośnie na tyle szybko, by móc opiekować się zarówno tobą jak i Courtney?

Zły na siebie, częściowo zawstydzony, ale wciąż niewątpliwie przestraszony, odwrócił się od lustra i własnego oskarżycielskiego oblicza i wrócił do pokoju.

Colin nie ruszył się z łóżka, nie zrzucił też z ramion koca. Spojrzał na Doyle’a przez szkła okularów, które powiększały nie tylko jego oczy, ale i widoczne w nich ziarenko strachu.

– Co by zrobił, gdyby zdołał otworzyć drzwi, nie budząc nas?

Doyle tkwił na środku pokoju, niezdolny udzielić odpowiedzi.

– Gdyby znalazł się w pokoju razem z nami – zapytał chłopiec – to co by zrobił? Kiedy wyjeżdżaliśmy z domu, powiedziałeś, że nie mamy niczego wartościowego.

Doyle przytaknął bezmyślnie.

– Chyba jest tak, jak mówiłeś – ciągnął Colin. – To chyba jeden z tych facetów, o których się czyta w gazetach. Myślę, że to maniak. – Jego głos stał się prawie niesłyszalny.

Zdając sobie sprawę, że jest to niewłaściwa odpowiedź, a nawet nieprawdziwa, Alex stwierdził”

– W każdym razie… już sobie poszedł. Colin popatrzył na niego.

Wyraz twarzy chłopca mógł oznaczać wszystko albo nic. Lecz Alex dostrzegł w niej zalążki powątpiewania i ledwo uchwytny cień osądzenia. Był przekonany, że chłopiec patrzy na niego inaczej niż dotychczas, co było tak pewne jak deszcz uderzający o dach nad ich głowami. I choć Colin był zbyt inteligentny, by podsumować kogokolwiek jednym, nieodwołalnym stwierdzeniem czy prostym zaszufladkowaniem i był zbyt rozsądny, by widzieć wszystko w czarno-białych barwach, jego opinia na temat Doyle’a zmieniała się właśnie na gorsze, bez względu na to, jak nieznaczna była owa zmiana.

Ale czy opinia jednego dziecka, Doyle pytał samego siebie, miała dla niego aż takie znaczenie? I od razu wiedział, że w przypadku tego właśnie dziecka, odpowiedź jest twierdząca. Przez całe życie Doyle bał się ludzi i był zbyt nieśmiały, by zbliżyć się do kogokolwiek. Był zbyt niepewny siebie, by ryzykować miłość. Aż do chwili, gdy spotkał Courtney. I Colina. A teraz ich zdanie liczyło się bardziej niż cokolwiek innego w świecie.

Miał wrażenie, że mówi nie swoim głosem.

– Chyba będzie lepiej, jak wyjdę na zewnątrz i rozejrzę się. Jeśli uda mi się rzucić na niego okiem, zobaczyć jak wygląda, zapisać numer rejestracyjny tej furgonetki… to przynajmniej dowiemy się czegoś o naszym wrogu. Nie będzie już taką zagadką – i z pewnością wyda się mniej przerażający.

– A jeśli naprawdę ma złe zamiary – dodał Colin – to będziemy dysponować opisem, który można podać policji.

Doyle skinął w milczeniu głową, po czym podszedł do szafy i wyjął zmięte, brudne rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Ubrał się.

Parę minut później, stojąc już przy drzwiach, spojrzał na Colina.

– Dasz sobie radę?

Chłopiec skinął głową i otulił się kocem.

– Zatrzasnę za sobą drzwi, kiedy będę wychodził – i nie wezmę ze sobą klucza. Nie otwieraj nikomu oprócz mnie. I najpierw upewnij się, że poznajesz mój głos.

– OK.

– Niedługo wracam.

Colin znów skinął głową. Po chwili, choć przepełniał go lęk o siebie i Alexa, zdobył się na wisielczy humor.

– Lepiej uważaj. Artyście naprawdę nie przystoi umierać w takim tanim, ponurym miejscu jak to.

Doyle uśmiechnął się smętnie.

– Nie ma mowy. – Następnie wyszedł na zewnątrz, upewniając się, że drzwi zatrzasnęły się za nim.


Wcześniej tego samego wieczoru, w odległości tysiąca pięciuset mil na wschód, detektyw Ernie Hoval otworzył drzwi wejściowe drewnianego domu z trzema sypialniami, wartego trzydzieści tysięcy dolarów, znajdującego się w miłym osiedlu dla klasy średniej, pomiędzy Cambridge i Cadiz, w stanie Ohio, przy trasie dwadzieścia dwa, i wszedł do hallu, który był cały zbryzgany krwią. Ściany po obu stronach znaczyły długie, czerwone smugi, pozostawione przez zsuwające się po tynku czyjeś pełne rozpaczy dłonie. Duże krople krwi splamiły beżowy dywan i wyściełaną żółtym brokatem kanapę tête-à-tête, stojącą przy schowku na płaszcze.

Hoval zamknął drzwi i wszedł do living-roomu, gdzie częściowo na sofie, a częściowo na podłodze leżała martwa kobieta. Miała dobrze ponad czterdzieści lat i była bardzo przystojna, jeśli nie piękna, wysoka i ciemnowłosa. Otrzymała postrzał w brzuch.

Reporterzy i policyjni fotografowie otaczali ją niczym wilki. Czterej technicy, milczący jak głuchoniemy kwartet, chodzili po ogromnym pokoju na czworakach, mierząc i zaznaczając wzorzyste plamy krwi, która zdawała się być wszędzie.

Wszyscy czterej najwyraźniej walczyli z wymiotami.

– Chryste – powiedział Hoval.

Przeszedł przez living-room i dotarł wąskim korytarzem do pierwszej łazienki, gdzie u stóp skrwawionej szafki leżało rozciągnięte ciało nadzwyczaj ładnej nastolatki. Nie miała na sobie nic oprócz skąpych niebieskich majteczek i została zabita jednym strzałem w tył głowy. Łazienka była bardziej zakrwawiona niż foyer i living room razem wzięte.

W najmniejszej sypialni, w łóżku, na plecach, leżał przystojny, długowłosy brodaty dwudziestolatek, przykryty aż po szyję, z dłońmi spoczywającymi na piersiach. Pastelowy koc był przesiąknięty krwią i podziurawiony na środku przez odłamki pocisków ze strzelby. Plakat z Rolling Stonesami, przyczepiony nad łóżkiem do ściany, przecinały czerwone strugi, a jego mokre krawędzie zwijały się.

– Sądziłem, że zajmuje się pan tylko sprawą Pulhama.

Hoval odwrócił się, żeby zobaczyć kto to powiedział, i ujrzał niewzruszenie wyglądającego technika, który zdejmował odciski palców z radiowozu Richa Pulhama.

– Usłyszałem komunikat o tym morderstwie i pomyślałem, że może mieć jakiś związek z tamtą sprawą. Jest trochę podobne.

– To sprawa rodzinna – powiedział technik.

– Mają już podejrzanego?

– Mają już zeznanie – odparł technik, zerkając bez zainteresowania na martwego chłopca.

– Czyje?

– Męża i ojca.

– Wymordował własną rodzinę? – Hoval nie po raz pierwszy stykał się z czymś takim, ale nigdy nie przestało go to szokować. Jego żona i dzieci znaczyły dla niego tak wiele, były tak nieodłączną częścią życia Hovala, że nigdy nie potrafił zrozumieć, jak człowiek może doprowadzić się do takiego stanu, by zamordować swych najbliższych.

– Czekał na policjantów – powiedział technik. – Był tym, który zadzwonił. To on ich wezwał.

Hovalowi zrobiło się niedobrze.

– Coś nowego w sprawie Pulhama?

Hoval oparł się o ścianę, ale przypomniał sobie o krwi, więc odsunął się i sprawdził, czy na ubraniu nie ma plam. Ale ściana w tym miejscu była czysta. Znów się oparł, czując niepokój i dreszcz pełznący po plecach.

– Chyba coś mamy – powiedział. – Cała sprawa zaczęła się przypuszczalnie w restauracji Breena, niedaleko rozjazdu. – Streścił to, czego dowiedzieli się od Janet Kinder, kelnerki, która podała lunch nieznajomemu dziwakowi w poniedziałek po południu. – Jeśli Pulham pojechał za tym mężczyzną – a wszystko coraz bardziej na to wskazuje – to nasz morderca jedzie wynajętą furgonetką do Kalifornii.

– Trochę za mało informacji, żeby wysłać komunikat, co?

Hoval skinął głową.

– Po międzystanówce siedemdziesiąt jeżdżą tysiące bagażówek. Miną tygodnie, zanim sprawdzi się wszystkie, ustali personalia kierowców i wyłapie drania, który to zrobił.

– Kelnerka go opisała? – spytał technik.

– Tak. Ma fioła na punkcie mężczyzn, więc wszystko dokładnie pamięta. – Przytoczył opis, który podała im dziewczyna.

– Nie wygląda mi na lewicowego rewolucjonistę – stwierdził technik – bardziej na byłego żołnierza piechoty morskiej.

– Trudno powiedzieć cokolwiek w dzisiejszych czasach – odparł Ernie Hoval. – Żołnierze oddziałów specjalnych i inni pomyleńcy obcinają włosy, golą się, kąpią i wtapiają w tłum przeciętnych, przyzwoitych obywateli. – Miał już dosyć tego żółtawego człowieka i nie chciał dłużej dyskutować. Było oczywiste, że mają odmienne zdania.

Odsunął się od ściany i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem zakrwawioną łazienkę.

– Dlaczego?

– Dlaczego to się stało? Dlaczego wymordował swoją rodzinę?

– Tak.

– To bardzo religijny człowiek – stwierdził technik, znów się uśmiechając.

Hoval nie zrozumiał. Poprosił o wyjaśnienia.

– To świecki kaznodzieja. Oddany Chrystusowi, rozumie pan. Głosi Słowo Boże gdzie tylko się da, każdego wieczoru czyta przez godzinę Biblię… a potem widzi jak jego chłopak pogrąża się z powodu narkotyków – albo przynajmniej trawki. Zauważa u córki rozluźnienie zasad moralnych albo całkowity ich brak, ponieważ nie chce mu powiedzieć, z kim się umawia albo dlaczego wraca późno do domu. A matka troszkę za często brała stronę dzieciaków. Zachęcała do grzechu, by się tak wyrazić.

– Co w końcu zaważyło?

– Nic szczególnego. Twierdzi, że wszystkie codzienne sprawy tak się nawarstwiły, że nie mógł już tego wytrzymać.

– A rozwiązaniem było morderstwo.

– W każdym razie dla niego.

Hoval pokręcił smutno głową, myśląc o ładnej dziewczynie leżącej na podłodze łazienki.

– Dokąd dziś zmierza świat?

– Nie świat – powiedział chudy technik. – W każdym razie nie cały świat.

11

To był rzęsisty deszcz, ulewa, najwyraźniej bezustanne oberwanie chmury. Wiatr od wschodu gnał bezlitosne, chłoszczące płachty wody po całym Denver. Spływała strumieniami ze spadzistych, czarnych dachów motelu, chichotała wesoło mknąc poziomymi odcinkami rynien, huczała lecąc w dół szerokimi, pionowymi rurami i wpadała z pluskiem w kratki ściekowe. Gdzie okiem sięgnąć, z drzew i krzewów kapały krople, a płaskie powierzchnie połyskiwały ciemno. Na motelowym dziedzińcu, w zagłębieniach trawnika, tworzyły się brudne kałuże. Gnane wiatrem krople deszczu zakłócały krystaliczny bezruch wody w basenie, tańczyły na kamiennych płytkach obrzeża i przyciskały do ziemi trawę, która rosła między nimi.

Podmuchy wiatru zagnały deszcz pod daszek ganku i na promenadę wyższej kondygnacji, pod sam pokój Doyle’a. W chwili gdy zatrzaskiwał drzwi, zamykając w środku Colina, wir zimnej wody przetoczył się po tarasie i owinął się wokół Doyle’a, chłoszcząc prawą stronę jego ciała. Niebieska koszula i jedna nogawka znoszonych dżinsów przylgnęły nieprzyjemnie do skóry.

Drżąc spojrzał w kierunku południowym, w stronę schodów prowadzących na dziedziniec. Wszędzie zalegały głębokie cienie. W żadnym pokoju nie paliło się światło; słabe nocne lampy na promenadzie były rozmieszczone co pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stóp. Nocna mgiełka jeszcze bardziej zaciemniała obraz, wijąc się wokół słupków podtrzymujących daszki ganków i gęstniejąc we wnękach prowadzących do apartamentów. Ale Doyle był przekonany, że nikt nie skrada się z tamtej strony.

Dwa apartamenty dalej, trzydzieści stóp na północ, inne skrzydło motelu łączyło się z tym, w którym mieszkał Doyle, tworząc północno-wschodni narożnik dziedzińca. Ktokolwiek grzebał przy drzwiach prowadzących do ich pokoju, mógł znaleźć się tam w ciągu sekundy, znikając błyskawicznie z pola widzenia… Alex wcisnął głowę w ramiona, by osłonić twarz, i wyjrzał ostrożnie za róg budynku.

Nie znalazł tam niczego oprócz szeregu czerwonych drzwi, nocnej mgły, ciemności i mokrego betonu. Niebieska żarówka paląca się przy skrzynce z przewodami elektrycznymi oznaczała kolejne schody, prowadzące na niższy poziom, a dokładnie na parking, otaczający kompleks budynków ze wszystkich stron.

Ostatni odcinek tarasu, na którym się znajdował, biegnący w kierunku północnym, był również opustoszały, podobnie jak reszta wschodnio-zachodniego skrzydła drugiej kondygnacji.

Podszedł z powrotem do kutej z żelaza balustrady i spojrzał w dół, w kierunku basenu i jego okolic. Ruszało się tam tylko to, co poddawało się sile wiatru i deszczu.

Nagle Alexa ogarnęło niesamowite uczucie, że jest sam nie tylko w tym konkretnym miejscu, ale że jest w ogóle jedyną żywą duszą w całym motelu. Miał wrażenie, że wszystkie pokoje świecą pustkami, łącznie z siedzibą właściciela, a całe to miejsce opuszczono w rezultacie – a może w oczekiwaniu – jakiegoś ogromnego kataklizmu. Nieznośna cisza, zakłócona jedynie odgłosem deszczu, i ponure betonowe korytarze zrodziły i stanowiły pożywkę dla tej dziwacznej fantazji, aż stała się niepokojąco rzeczywista i nieco denerwująca. Nie pozwól, by znów odezwał się w tobie ten przestraszony dzieciak, ostrzegł Doyle samego siebie. Jak na razie, idzie ci nieźle. Nie strać teraz zimnej krwi.

Po paru minutach obserwacji, w czasie których opierał się obiema dłońmi o metalową balustradę, Doyle nabrał przekonania, że karłowate sosenki i starannie przycięte krzewy rosnące na dziedzińcu nikogo nie kryją; widać było jedynie ich własne cienie.

Krzyżujące się promenady były ciche i puste.

We wszystkich oknach panowała ciemność. Pod pokrywą bębniącego deszczu i złowieszczych krzyków burzowego wiatru trwała niczym nie zakłócona, grobowa cisza.

Przy balustradzie nie było żadnej osłony i Alex był teraz dokładnie przemoczony. Jego koszula i spodnie przemiękły. Woda przedostała się nawet do butów i sprawiła, że skarpetki stały się zimne i mokre. Na ramionach czuł gęsią skórkę, a ciałem wstrząsały niepohamowane dreszcze. Ciekło mu z nosa, a oczy łzawiły od ciągłego wpatrywania się w deszcz i mgłę.

Pomimo to Doyle czuł się lepiej. Choć nie znalazł człowieka, który ich prześladował, przynajmniej próbował stawić mu czoło. W końcu zdobył się na coś więcej niż unik. Mógł pozostać w pokoju, pomimo oskarżycielskiego wzroku Colina, mógł dotrwać do końca nocy, nie podejmując ryzyka. Ale podjął je, mimo wszystko, i teraz czuł się w pewnym stopniu lepiej i był z siebie zadowolony.

Oczywiście nie mógł zrobić niczego więcej. Kimkolwiek był nieznajomy i cokolwiek, u diabła, zamierzał uczynić po sforsowaniu zamka, najprawdopodobniej stracił serce do gry jaką prowadził, gdy zorientował się, że nie śpią i są gotowi stawić mu czoło. Nie wróci tej nocy. Być może nie ujrzą go już więcej, tutaj czy gdziekolwiek indziej.

Gdy się odwrócił i ruszył w stronę swego pokoju, jego dobre samopoczucie nagle gdzieś uleciało.

W odległości dwustu stóp, w tym samym miejscu, które Doyle spenetrował wychodząc z pokoju, z zacienionej wnęki znajdującej się w korytarzu, który wydawał się bezpieczny i pusty, wysunął się jakiś człowiek i pobiegł w kierunku schodów w południowo-wschodnim narożniku tarasu, po czym zbiegł w dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. Dzięki mgle, deszczowi i ciemności był prawie niewidoczny. Doyle postrzegał go jako bezkształtną postać, mroczny fantom… jednak głuchy odgłos jego kroków dobiegający od strony odkrytych schodów dowodził, że nie jest to zrodzona przez wyobraźnię zjawa. Doyle podszedł do balustrady i spojrzał w dół.

Jakiś duży mężczyzna w ciemnym ubraniu, pozbawiony przez noc i burzę innych szczegółów wyglądu, sadził długimi susami przez trawnik i wyłożone płytkami obrzeże basenu. Schronił się pod tarasem drugiej kondygnacji, służącym jako dach promenady na parterze.

Zanim Alex w pełni uświadomił sobie, co robi, ruszył w pościg za mężczyzną. Pobiegł do szczytu schodów, szybko zszedł na dół i znalazł się na trawniku, w szalejącym deszczu i wietrze.

Tam, gdzie Doyle widział go po raz ostatni, nieznajomego już nie było. Zdawało się, że naprawdę rozpłynął się we mgle.

Spojrzał na sosny i zarośla z nowej perspektywy i uświadomił sobie, że nieznajomy mógł porzucić zamiar ucieczki i czekać na niego gdzieś w ukryciu. Miękkie cienie wyglądały groźnie, były zbyt głębokie i niebezpieczne…

Korzystając z osłony żółtych i zielonych lamp, które otaczały basen, i unikając miejsc zacienionych, Doyle przeszedł bezpiecznie przez dziedziniec. Ledwie jednak wydostał się spod najgorszych uderzeń wiatru i deszczu, gdy znów usłyszał kroki. Tym razem dobiegły z tylnej części kompleksu, od strony północnej, po czym oddaliły się w kierunku drugiej kondygnacji tego skrzydła. Podążył tam, skąd dochodziło dziwnie głuche tup-tup-tup, ledwie słyszalne na tle odgłosów deszczu. Na schodach nie było żywej duszy, widział jedynie prostą kondygnację mokrych, brązowo-szarych stopni. Stał przez chwilę u ich podnóża, patrząc w górę i rozmyślając. Był w pełni świadom tego, że gdy znajdzie się na ich szczycie, będzie stanowił łatwy cel dla broni palnej, noża, czy nawet szybkiego ciosu, który zepchnie go z powrotem w dół.

A jednak ruszył w górę, odczuwając coś więcej niż radość i zdziwienie z powodu swej odwagi, dzięki której posunął się aż tak daleko. Tego wieczoru zaczął odkrywać w sobie nowego Alexa Doyle’a. Istniał jeszcze jeden Doyle, który był w stanie przezwyciężyć tchórzostwo, gdy chodziło o odpowiedzialność za tych, których kochał i gdy stawką było coś więcej niż własna duma.

Nie został zaatakowany, gdy pokonał ostatni stopień i wkroczył na północno-wschodni narożnik tarasu, górującego nad dziedzińcem. Nikt tam na niego nie czekał. Powitały go ciemne okna, beton i rząd czerwonych drzwi.

I znów doświadczył tego dziwnego uczucia, że jest ostatnim żywym człowiekiem w motelu – a nawet ostatnim żywym człowiekiem na ziemi. Nie wiedział, czy źródłem tego fantastycznego przekonania jest megalomania czy paranoja, ale poczucie osamotnienia było całkowite.

Wówczas ponownie ujrzał nieznajomego. Pozbawiony kształtów, zanurzony w cieniu, otoczony mgłą, stał przy najbardziej ku północy wysuniętej części tarasu, u szczytu schodów, prowadzących na parking za budynkiem motelu. Kolejna niebieska żarówka oznaczająca skrzynkę z przewodami nie mogła oświetlić tej zjawy. Mężczyzna zrobił pierwszy krok, zdawało się, że odwrócił głowę i spojrzał na Doyle’a, zrobił drugi krok, potem trzeci i zniknął ponownie.

To wygląda niemal tak, jakby on chciał, żebym za nim szedł, pomyślał Alex.

Udał się w stronę północnej części tarasu i zszedł po obmywanych deszczem schodach.

12

Cztery rtęciowe lampy oświetlały teren parkingu na tyłach Rockies Motor Hotel, sprawiając, że niebo w górze wydawało się o wiele ciemniejsze niż gdzie indziej, ale również wydobywając z mroku rzędy samochodów. Meczące, rozmyte światło o purpurowej barwie połyskiwało niewyraźnie w spadających kroplach deszczu i w wodzie, która spływała po asfalcie. Tworzyło cienie o ostrych konturach. Gasiło kolory wszystkiego, czego tylko dotknęło, zmieniając lśniące niegdyś samochody w ich przygnębiające, zielono-brązowe imitacje.

Doyle, którego ubranie też było zabarwione na purpurowo, stał na chodniku u podnóża schodów i rozglądał się po parkingu.

Nieznajomego nie było nigdzie widać.

Mężczyzna, naturalnie, mógł się chować pomiędzy dwoma samochodami, przycupnięty wyczekująco… ale jeśli cały ten pościg miał się zmienić w zabawę w chowanego wśród dwustu czy trzystu samochodów, to oznaczałoby to, że zmarnowaliby całą noc, biegając wokół milczących maszyn i chowając się między nimi.

Przypuszczał, że nie ma sensu ciągnąć tego dłużej; cała ta wyprawa nie mogła przynieść jakichkolwiek korzyści. Nie miał szansy przyjrzeć się z bliska temu mężczyźnie czy wynajętej bagażówce. Nie będzie dysponował rysopisem tego człowieka ani numerem rejestracyjnym jego wozu, by zrobić z tego jakikolwiek użytek, czy też przekazać policji – gdyby już do tego doszło. Tym samym może równie dobrze wrócić do pokoju, zdjąć z siebie to mokre ubranie, wytrzeć się i…

Ale nie mógł odrzucić tego wyzwania ot, tak sobie. Jeśli nie był w pełnym tego słowa znaczeniu upojony swoją odwagą, to przynajmniej odczuwał niejaki podziw dla świeżo odkrytej śmiałości. Ten zupełnie nowy Alex Doyle, ten zaskakująco odpowiedzialny Doyle, ten Doyle, który był w stanie walczyć ze swym odwiecznym strachem, a nawet go przezwyciężyć, fascynował go i sprawiał mu ogromną przyjemność. Chciał się przekonać, jak daleko zaprowadzi go ta uprzednio nieznana, nawet niespodziewana, ale z pewnością pożądana siła, w jakie głębie tunelu, którego wrota otworzył.

Ruszył na poszukiwanie nieznajomego.


Pomieszczenie z automatami znajdujące się na tyłach motelu miało dwa wejścia bez drzwi. Przez oba wąskie łuki wpadało do środka zimne, białe światło pod postacią bliźniaczych półkoli, rozpraszając chorobliwie liliowy blask rzucany przez lampy rtęciowe zainstalowane pod sufitem.

Doyle podszedł do wejścia i zajrzał do środka.

Pomieszczenie było dobrze oświetlone i jak się okazało puste, jednak dzięki pękatym automatom znajdowało się w nim sporo zakamarków, mnóstwo miejsc, w których można było się schować.

Przestąpił podwyższony próg.

Pokój miał dwadzieścia stóp na dziesięć. Stało w nim dwanaście maszyn, ustawionych wzdłuż dłuższych ścian, po sześć przy każdej, niczym dwa zespoły futurystycznych bokserów wagi ciężkiej, czekających na gong i rozpoczęcie pojedynku: trzy szumiące automaty z napojami gazowanymi o sześciu smakach, w butelkach albo puszkach; dwa przysadziste automaty z papierosami; jeden z krakersami i herbatnikami, pełen przestarzałych i częściowo przestarzałych specjałów; dwa automaty ze słodyczami, wyglądające jak urządzenia z XXI wieku; ekspres z kawą i gorącą czekoladą, na którego lustrzanej płycie czołowej widniał wizerunek stylizowanych filiżanek z parującym, brązowym napojem, a także dumny napis Sugar Cream Marshmallow; automat z orzeszkami, chipsami, precelkami i popkornem serowym, i wreszcie maszyna z lodem, wydająca głośny, bezustanny grzechot, wyrzucająca z siebie sześcianiki lodu prosto do błyszczącego metalowego pojemnika. Szedł powoli wzdłuż pomieszczenia, między rzędami pomrukujących maszyn, zaglądając w nisze miedzy automatami i spodziewając się w każdej chwili nagłego ataku. Jego napięcie i strach były jakościowo różne od tego, czego doświadczał w przeszłości; były niemal dobroczynne, nieskażone, oczyszczające. Czuł się w znacznej mierze jak mały chłopiec, który pełen sprzecznych uczuć przemyka w noc zaduszną przez najbardziej posępny, opuszczony cmentarz.

Lecz w tym pomieszczeniu nieznajomego nie było.

Doyle znów wyszedł na deszcz i wiatr, nie zwracając uwagi na pogodę, zajęty zmianą jaka dokonywała się w nim samym.

Kroczył wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów w nadziei, że znajdzie nieznajomego, klęczącego gdzieś między dwoma wozami. Lecz przeszedł od końca jednego północno-południowego skrzydła do końca drugiego, nie dostrzegając żadnego ruchu czy podejrzanych cieni.

Miał już dać sobie spokój, gdy dostrzegł słabe światło, sączące się zza uchylonych drzwi, prowadzących do pomieszczenia obsługi. Przechodził tamtędy niecałe pięć minut wcześniej, zmierzając w stronę automatów, i wówczas drzwi nie były otwarte. A dozorca miał pojawić się w pracy dopiero za jakąś – godzinę…

Alex stanął plecami do mokrej ściany, oparł głowę w miejscu, gdzie widniał starannie odmalowany przy pomocy szablonu, biało-czarny napis (OBSŁUGA I DOSTAWY – WSTĘP TYLKO DLA PERSONELU), i zaczął nasłuchiwać odgłosów dochodzących z pomieszczenia.

Minuta upłynęła w ciszy.

Ostrożnie wysunął rękę i pchnął ogromne metalowe drzwi. Otworzyły się bezgłośnie i z wnętrza dobył się strumień szarego światła.

Doyle zajrzał do środka. Dokładnie naprzeciwko znajdowały się drugie drzwi, również metalowe i ogromne, za którymi widać było padający deszcz. Otwierały się na maleńką część parkingu. Nieźle. Nieznajomy był tutaj i już sobie poszedł.

Doyle wszedł do pomieszczenia i rozejrzał się. Było nieco większe niż to z automatami. W tylnej części, pod ścianą, stały puszki ze środkami czystości: mydłami, płynami czyszczącymi, woskiem, pastą do polerowania mebli. Były tam również elektryczne woskownice i froterki do podłóg, cały las mioteł, zmywaków na długich kijach i gąbek do mycia okien. Na środku stały dwa małe traktorki do koszenia trawy oraz całe mnóstwo narzędzi ogrodniczych, a także ogromny zwój przezroczystego, plastikowego węża w zielonym kolorze. Z przodu, bliżej drzwi, znajdowały się stoły warsztatowe, narzędzia stolarskie, piła mechaniczna, a nawet mała tokarka do drewna. Ścianę po prawej ręce Doyle’a zakrywała tablica z kołkami; namalowano na niej sylwetki narzędzi, które wisiały na swoich miejscach. Brakowało jedynie siekiery ogrodniczej, ale wszystko inne było czyste i znajdowało się tam, gdzie powinno.

Pojemniki ze środkami czystości stały w zbyt dużych odstępach i były zbyt małe, by stanowić skuteczną osłonę dla człowieka, zwłaszcza tak wysokiego i barczystego jak ten, którego Alex widział wcześniej na dziedzińcu.

Doyle wszedł głębiej do pomieszczenia i był już w połowie drogi do drzwi, oddalonych jedynie o piętnaście stóp, gdy nagle pojął, co oznacza brak siekiery na tablicy. Niemal zastygł w miejscu. Następnie, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, przykucnął i obrócił się tak szybko i zwinnie, jak nigdy w życiu.

Tuż za jego plecami majaczyła sylwetka koszmarnie ogromnego, jasnowłosego mężczyzny o szalonych oczach, który trzymał w uniesionych dłoniach siekierę ogrodniczą.

13

W ciągu swego trzydziestoletniego życia Alex Doyle nie bił się ani razu, nie uczestniczył w walce na pięści, w starciu na macie, czy nawet w dziecięcej przepychance. Nigdy nie zastosował wobec nikogo fizycznej kary, ani też sam takiej nie doświadczył. Czy to z tchórzostwa, czy z czysto pacyfistycznych przekonań, czy też z obu tych powodów naraz, zawsze starał się unikać kontrowersyjnych tematów w przypadkowych dyskusjach, sporów i opowiadania się po którejś ze stron, a także nawiązywania kontaktów, które mogłyby prowadzić do użycia przemocy. Był cywilizowanym człowiekiem. Jego nieliczni przyjaciele i znajomi zawsze byli tak łagodni jak on, a nawet łagodniejsi. Był wyjątkowo nieprzygotowany do starcia z oszalałym maniakiem, wymachującym dobrze naostrzoną siekierą.

Jednak tam, gdzie zawodziło doświadczenie, pomagał instynkt. Działając niemal jak człowiek wytrenowany, Alex upadł do tyłu, oddalając się od połyskującego ostrza i potoczył się po splamionej olejeni, cementowej podłodze, aż uderzył o kosiarki do trawników.

Fizyczno-emocjonalna reakcja na niebezpieczeństwo znacznie wyprzedzała myślową analizę tej sytuacji. Słyszał świst siekiery przecinającej powietrze, parę cali od jego głowy, i wiedział, jaki byłby skutek uderzenia, gdyby narzędzie nie chybiło celu… wciąż nie mógł pojąć, jak ktokolwiek może nastawać na jego życie, zwłaszcza w tak niespodziewany, krwawy sposób. Był przecież Alexem Doyle’em. Człowiekiem, który nie miał wrogów. Człowiekiem, który był nastawiony pokojowo i nie stosował żadnej przemocy – człowiekiem, który często poświęcał własną dumę, by unikać właśnie takich brutalnych sytuacji.

Nieznajomy poruszał się szybko.

Choć Alex był oszołomiony i sparaliżowany nagłością i straszliwą zawziętością ataku, wciąż widział zbliżającego się mężczyznę.

Nieznajomy uniósł siekierkę.

– Nie! – krzyknął Doyle.

Z trudem rozpoznał swój własny głos. Nie stracił jeszcze całkowicie tej odkrytej w sobie odwagi. Była ona jednak pohamowana przez ozdrowieńczy strach, który nadał jej właściwe proporcje.

Pięciocalowa, naostrzona krawędź wzniosła się, zakreśliła w powietrzu łuk jednym, płynnym ruchem, zmieniając się w tych silnych dłoniach w niemal precyzyjny instrument. Na ostrzu tańczyły jaskrawe pasemka światła. Siekierka znieruchomiała, uniesiona, zimna i nierzeczywista – po czym opadła.

Alex przeturlał się po podłodze.

Ostrze uderzyło w puste miejsce. Siekierka ze świstem przecięła wilgotne powietrze i wbiła się z głuchym stekiem w twardą gumową oponę jednej z kosiarek, wrzynając się głęboko w bieżnik.

Doyle zerwał się na równe nogi i kierowany instynktownym pragnieniem przeżycia przesadził jeden ze stołów warsztatowych, pokonując odległość liczącą cztery stopy z łatwością, o jaką się nigdy nie posądzał. Potknął się jednak i niemal upadł na twarz, lądując po drugiej stronie.

Zza jego pleców dobiegło przekleństwo szaleńca: dziwnie niezrozumiały, głuchy pomruk gniewu i niezadowolenia.

Doyle odwrócił się, przekonany, że siekierka rozpłata jego czaszkę albo drewniany blat stołu. Uświadamiał sobie przynajmniej grozę sytuacji. Wiedział, że może stracić tu życie.

Stojący w drugim końcu pomieszczenia nieznajomy przygarbił szerokie ramiona, wkładając w nie całą swoją siłę, i wyszarpnął ostrze siekiery z twardej opony, w której tkwiło. Odwrócił się z nieprzyjemnym piskiem mokrych butów na cementowej podłodze, ściskając kurczowo w obu dłoniach siekierkę, jak gdyby była jakimś świętym i wszechpotężnym talizmanem, który odpędzał złe moce i chronił jego posiadacza przed czynami złośliwych czarowników.

Było w tym człowieku coś z szaleńczej dzikości, zwłaszcza w jego ogromnych, podkrążonych oczach.

Teraz te same oczy odszukały Doyle’a. Wydawało się to niewiarygodne, ale nieznajomy pokiwał głową i uśmiechnął się.

Alex nie odwzajemnił uśmiechu.

Nie mógł tego zrobić. Odczuwał niemal fizyczny ból, mając świadomość zbliżającej się śmierci i żałując, że w ogóle wychodził ze swego pokoju.

Był wciąż zbyt daleko od drzwi, jednych i drugich, by próbować do nich dotrzeć. Zanim zdołałby pokonać otwartą przestrzeń i dosięgnąć progu, z pewnością poczułby ostrze siekiery zagłębiającej się między łopatkami i…

Ociekając deszczem, nieznajomy ruszył w stronę Doyle’a, cicho i szybko jak na tak dużego mężczyznę. Hałas z jakim poruszał się na zewnątrz, na schodach i tarasie, nie mógł być przypadkowy. Wabił Alexa, biegnąc po tych mrocznych korytarzach, by przyciągnąć go do miejsca, które będzie pułapką.

Miejsca właśnie takiego, jak to.

Teraz dzielił ich tylko drewniany stół.

– Kim jesteś? – spytał Doyle.

Nieznajomy nie uśmiechał się już, gdy zatrzymał się po drugiej stronie sięgającego pasa warsztatu. Właściwie krzywił się, nawet wzdragał, jak gdyby ktoś go brutalnie szczypał, czy wbijał w niego szpilki. Co to wszystko miało znaczyć, o co mu chodziło? O coś więcej niż morderstwo? Coś go najwyraźniej dręczyło; to było oczywiste. Jego zaciśnięte wargi tworzyły prostą, posępną linię i zdawało się, że rozpaczliwie próbuje ukryć reakcję na ów wewnętrzny ból.

– Czego od nas chcesz? – spytał Doyle.

Mężczyzna tylko patrzył na niego ze złością.

– Nigdy cię nie skrzywdziliśmy.

Brak odpowiedzi.

– Przecież nawet nas nie znasz, co?

Choć Doyle mówił słabym głosem, chwilami nie zamierzonym szeptem i choć przerażenie, jakie zdradzał, mogło skłonić szaleńca do bardziej zdecydowanego działania, Alex musiał zadać te pytania. Przez całe życie umiał studzić gniew innych ludzi przy pomocy uspokajających słów i teraz chodziło o to, żeby otrzymać od tego człowieka jakąś odpowiedź – albo przynajmniej wywołać w nim poczucie winy.

– Co zyskasz, raniąc mnie?

Szaleniec machnął siekierką, tym razem poziomo, od prawej do lewej, próbując pozbawić tors Doyle’a nóg.

Niewiele brakowało. Jego ramiona były dostatecznie długie i silne, by zamiar się powiódł, nawet biorąc pod uwagę rozdzielający ich stół. Ale Doyle w ostatniej chwili zauważył zbliżające się ostrze i zdołał umknąć. Odskoczył do tyłu, oddalając się od morderczego łuku, jaki zatoczyła siekierka.

W tym momencie potknął się o dużą metalową skrzynkę na narzędzia, której przedtem nie zauważył. Zamachał w powietrzu rękami, próbując bezskutecznie utrzymać się na nogach, ale całkowicie stracił równowagę. Pomieszczenie zawirowało wokół niego. Wówczas zrozumiał, że prawdopodobnie nie ma szans, by wydostać się z tego miejsca żywym. Nie miał już powrócić do pokoju trzysta osiemnaście, gdzie czekał na niego Colin, nie miał już nigdy dojechać do San Francisco ani zobaczyć nowych mebli w nowym domu, ani zacząć nowej pracy w agencji, ani kochać się z Courtney. Nigdy. Upadając zobaczył, jak wysoki, jasnowłosy mężczyzna zaczyna obchodzić stół.

Nie pozostał w pozycji leżącej ani chwili, nawet sekundy. Natychmiast po upadku zerwał się na równe nogi i zatoczył do tyłu, starając się trzymać z dala od szaleńca przez jeszcze jedną cenną chwilkę.

Jednak po zrobieniu trzech małych kroków natrafił plecami na ścianę z tablicą, na której wisiały narzędzia.

W chwili, gdy Doyle uświadomił sobie, że ma odciętą drogę ucieczki, nieznajomy stanął przed nim i machnął siekierą od prawej do lewej.

Doyle przykucnął.

Ostrze zarysowało tablicę nad jego głową.

Widząc, że siekiera minęła go ze świstem, Doyle uniósł się i chwycił młotek, który wisiał na kołku. Miał już go w ręku, gdy otrzymał cios z boku i upadł.

Młotek potoczył się ze stukotem po podłodze.

Ale utrata młotka, myślał Doyle, była najmniejszym powodem do rozpaczy. Dokuczliwy, pulsujący ból w boku i klatce piersiowej sprawił, że Doyle czuł się niemal bezradny. Czy miał rozcięte ciało? Rozerwane? Ten ból… ból był okropny, najgorszy z tych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Błagam, Boże, nie… błagam, błagam, nie to! Nie śmierć. I nie ta krew i bezradne leżenie na podłodze, podczas gdy siekiera unosi się i spada odcinając kawałek po kawałku. Nie śmierć, do cholery! Wszystko inne. To co widział po drugiej stronie to jedynie nicość, niezmącona czerń; wizja ta była tak skończona, wyrazista i przerażająca, że nawet nie dostrzegał niewłaściwości i bezsensu modlitwy skierowanej do Boga, w którego istnienie nie wierzył. Po prostu myślał: Boże, Boże, proszę… Nie to. Wszystko, tylko nie to. Proszę…

Myśli te przemknęły przez jego głowę w ułamku sekundy, zanim zorientował się, że ostrze siekiery nie zahaczyło go. Został natomiast trafiony podczas pierwszego ciosu, gdy siekiera zatoczyła powrotny łuk. Krawędź obucha, o szerokości trzech cali, dosięgła jego prawego boku poniżej żeber. Uderzenie było na tyle mocne, by pozbawić go tchu i pozostawić pręgę, a być może siniec. Ale to było wszystko. Nie było rozerwanego ciała, nie było krwi. Ale gdzie podział się szaleniec – i siekiera?

Doyle podniósł wzrok, mrugając przez łzy. Nieznajomy upuścił swą broń. Ściskał obiema dłońmi skronie, krzywiąc się z wściekłością. Na czoło wystąpił mu pot i spływał po jego zaczerwienionej twarzy.

Łapiąc ustami powietrze, Alex podniósł się z wysiłkiem i oparł o ścianę, zbyt słaby i obolały, by zrobić choć jeden krok.

Nieznajomy spojrzał na niego. Schylił się, żeby podnieść siekierę, ale zatrzymał się, zanim jej dotknął. Wydał z siebie zduszony krzyk, odwrócił się, opuścił niepewnym krokiem pomieszczenie i zniknął w ciemności i deszczu.

Gdy Alex przez dłuższą chwilę starał się złapać oddech i przezwyciężyć ból przeszywający jego bok, był pewien, że odroczenie wyroku jest tylko chwilowe. Nie było żadnego sensu w tym, że nieznajomy odszedł, będąc tak blisko osiągnięcia swego celu. Ten człowiek rozpaczliwie pragnął zabić Doyle’a. W jego zachowaniu nie było cienia żartu czy zabawy. Za każdym razem, gdy machał siekierką, miał szczery zamiar rozpłatać ciało i przelać krew. Nie ulegało wątpliwości, że był obłąkany. A obłąkani są nieobliczalni. Ale było również prawdą, że szaleniec nie rezygnował łatwo czy szybko ze swych okrutnych pragnień.

Jednak mężczyzna nie wracał.

Ból przeszywający bok Doyle’a stopniowo ustępował, tak że Alex mógł się w końcu wyprostować i iść. Jego oddech nie był już tak nierówny, chociaż nie mógł wciągnąć powietrza zbyt głęboko, nie wywołując bólu. Serce biło spokojniej i wolniej.

Poza tym nikt go nie atakował.

Podszedł powoli do drzwi, przyciskając prawą rękę do boku, oparł się na chwilę o framugę, po czym wyszedł na zewnątrz. Wiatr i deszcz uderzyły go z większą siłą niż przedtem, przyprawiając o dreszcz.

Parking był pusty. Zielono-brązowe samochody, nieruchome i jednakowe, połyskiwały kroplami wody.

Wsłuchał się w noc.

Słychać było jedynie ciągłe bębnienie deszczu i zawodzenie wiatru, krążącego wokół budynku. Wydawało się niemal, że wydarzenia w pomieszczeniu z narzędziami nie były niczym innym, jak złym snem. Gdyby nie ten ból w boku, który świadczył o realności owych wydarzeń, Doyle mógłby powrócić do pomieszczenia, żeby poszukać siekiery i innych dowodów świadczących o tym, co się wydarzyło.

Skierował się w stronę dziedzińca, leżącego pośrodku kompleksu hotelowego, raczej wdeptując z pluskiem w kałuże, niż omijając je, uczulony na każdy głęboki cień, zatrzymując się z tuzin razy, żeby nasłuchiwać urojonych kroków tuż za plecami.

Ale słyszał tylko odgłos własnych stóp.

Gdy dotarł do szczytu schodów, prowadzących na drugą kondygnację, w północno-wschodnim narożniku tarasu, oparł się o metalową balustradę, by złapać oddech i zapanować nad pulsowaniem tępego bólu w boku i klatce piersiowej.

Było mu zimno. Zimno do szpiku kości i wstrząsał nim dreszcz. Krople wody uderzały go niczym odłamki lodu i spływały po twarzy.

Wciągając w płuca rześkie powietrze, patrzył na dziesiątki identycznych drzwi oraz okien, które były zamknięte i ciemne… i zastanawiał się, dlaczego nie wzywał pomocy, gdy nieznajomy po raz pierwszy zaatakował go siekierą. Nawet biorąc pod uwagę to, że znajdowali się na tyłach budynku, i że grzmot deszczu i wiatr tłumiły inne odgłosy, jego krzyk dotarłby do tych pokoi i obudziłby tych ludzi. Gdyby krzyknął tak głośno, jak tylko możliwe, ktoś z pewnością musiałby wyjrzeć, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ktoś wezwałby policję. Ale Doyle był tak przerażony, że myśl o wzywaniu pomocy nie przyszła mu do głowy. Bitwa, którą stoczył, była dziwnie bezgłośna, koszmar milczącego ataku i obrony, który uszedł uwagi hotelowych gości.

I wówczas, przypominając sobie przeróżne historie opisywane w gazetach, przykłady obojętności przeciętnego człowieka na gwałt czy morderstwo popełnione na jego oczach, Doyle zastanawiał się, czy ktokolwiek odpowiedziałby na jego wezwanie? Czy też wszyscy odwróciliby się i przykryli głowy poduszkami? Czy ci ludzie w tych identycznych pokojach zareagowaliby bezuczuciowo i podobnie: z niechęcią a może obojętnością?

Nie były to miłe rozważania.

Wstrząsany bezlitosnymi dreszczami, próbował nie myśleć o tym wszystkim, odsuwając się od poręczy i idąc wzdłuż tarasu w stronę swojego pokoju.

14

Gdy Doyle skończył suszyć włosy, Colin złożył biały ręcznik i zaniósł go do łazienki, gdzie rozwiesił na suszarce razem z przemoczonym ubraniem. Starając się zachować spokój i godność, choć miał na sobie tylko szorty i okulary i choć był niewątpliwie przestraszony, chłopiec wrócił do pokoju i usiadł na środku swojego łóżka. Wpatrywał się w prawy, posiniaczony bok Doyle’a.

Alex ostrożnie badał koniuszkami palców obolałe ciało, aż stwierdził z satysfakcją, że nic nie jest złamane ani uszkodzone na tyle poważnie, by wymagało to interwencji lekarza.

– Boli? – spytał Colin.

– Jak cholera.

– Może powinniśmy skombinować trochę lodu i przyłożyć na to miejsce?

– To tylko siniak. Niewiele można na to poradzić.

– To ty myślisz, że to siniak.

– Najgorszy ból już minął. Ciało będzie nadwerężone i obolałe przez kilka dni, ale nie da się tego uniknąć.

– Co teraz zrobimy?

Doyle oczywiście opowiedział chłopcu ze szczegółami o siekierze i wysokim, chudym mężczyźnie o szalonych oczach. Wiedział już, że Colin wyczułby kłamstwo i tak długo by drążył, aż dokopałby się prawdy. To nie było dziecko, które można było traktować jak dziecko.

Doyle przestał masować swoje sine ciało i zastanowił się nad odpowiedzią.

– No cóż… z pewnością musimy zmienić planowaną trasę stąd do Salt Lake City. Zamiast jechać trasą czterdzieści, pojedziemy albo międzystanówką osiemdziesiąt, albo trasą dwadzieścia cztery i…

– Przedtem też zmieniliśmy plany – stwierdził Colin, mrugając jak sowa, za grubymi, okrągłymi szkłami okularów. – I nic to nie dało. Znów nas znalazł.

– Znalazł nas tylko dlatego, że wróciliśmy na siedemdziesiątkę, drogę, którą on też jechał – powiedział Doyle. – Tym razem w ogóle nie wrócimy na główne drogi. Zrobimy większy objazd. Znajdziemy jakąś nową trasę do Reno z Salt Lake City, a potem jakąś boczną trasę z Reno do San Francisco.

Colin zastanawiał się nad tym przez minutę.

– Może powinniśmy także zatrzymywać się w innych motelach. Wybierać je na chybił trafił.

– Mamy rezerwacje i wpłacone zaliczki – powiedział Doyle.

– Właśnie o to chodzi – chłopiec był śmiertelnie poważny.

– To wygląda na paranoję – odrzekł Doyle zaskoczony.

– Tak sądzę.

Doyle oparł się o krawędź łóżka i wyprostował jeszcze bardziej.

– Myślisz, że ten osobnik zna miejsca naszych noclegów?

– Odnajduje nas każdego ranka – nie ustępował chłopiec.

– Ale skąd zna nasze plany?

Colin wzruszył ramionami.

– To musiał być ktoś, kogo znamy – powiedział Doyle, który nie wierzył i bał się uwierzyć w tę teorię.

– Ja go nie znam. A ty?

Colin ponownie wzruszył ramionami.

– Już ci go opisywałem – powiedział Doyle. – Duży mężczyzna. Jasne, prawie białe włosy, obcięte na krótko. Niebieskie oczy. Przystojny. Trochę wychudzony… Przypomina ci kogoś?

– Nie potrafię nic powiedzieć na podstawie takiego opisu – odparł Colin.

– Właśnie. Takich facetów są miliony. Więc będziemy działać z założeniem, że jest to ktoś absolutnie obcy, przeciętny amerykański szaleniec, z rodzaju tych, o których czyta się codziennie w gazetach.

– Czekał na nas już w Filadelfii.

– Nie czekał. Po prostu przypadkiem…

– Wyruszył razem z nami – powiedział Colin. – Towarzyszy nam od samego początku.

Doyle nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, że ten człowiek mógł ich znać, że mógł żywić do nich jakiś urojony albo rzeczywisty uraz. Gdyby tak było, cała ta historia nie skończyłaby się wraz z podróżą. Jeśli ten maniak znał ich, to mógł ich ponownie dopaść w San Francisco. Mógł zaatakować w każdym momencie.

– To nieznajomy – upierał się Alex. – To wariat. Widziałem go w działaniu. Widziałem jego oczy. To nie jest typ człowieka, który potrafiłby zaplanować pościg i ruszyć przez cały kraj.

Colin milczał.

– I dlaczego miałby nas ścigać? Jeśli chce nas zabić, to dlaczego nie zrobił tego w Filadelfii? Albo nie czeka, aż dotrzemy do wybrzeża? Po co ten cały pościg?

– Nie wiem – przyznał chłopiec.

– Słuchaj, nie możesz nie dostrzegać w tym wszystkim pewnej przypadkowości – powiedział Doyle. – Jedynie przez zwykły zbieg okoliczności rozpoczął swoją podróż o tej samej godzinie, co my i z tej samej ulicy. I jest szalony. A taki właśnie zbieg okoliczności mógł szaleńca doprowadzić do obsesji. Dostrzegł w nim zbyt dużo i na jego podstawie stworzył sobie jakąś paranoidalną iluzję. A tym samym wszystko, co się od tego czasu wydarzyło, ma swoje logiczne wytłumaczenie.

Colin objął się ramionami i kiwał na łóżku.

– Myślę, że masz rację.

– Ale wciąż nie jesteś przekonany.

– Nie.

Doyle westchnął.

– W porządku. Spiszemy na straty wpłacone zaliczki. Przez następne wieczory będziemy wybierać przypadkowe motele. Jeśli będą jakieś wolne miejsca. – Uśmiechnął się, nieco rozluźniony, choć nie mógł uwierzyć w słabą hipotezę Colina. – Czujesz się teraz lepiej?

– Poczuję się naprawdę dobrze dopiero w San Francisco, w domu – powiedział Colin.

– Ja również – Doyle zmienił pozycję, aż wreszcie położył się płasko na plecach. Ruch sprawił, że siniak znów zaczął pulsować bólem. – Zgasimy światło, żeby przyłożyć głowę do poduszki?

– Możesz spać po tym wszystkim? – spytał Colin.

– Prawdopodobnie nie. Ale spróbuję. Na pewno nie chcę opuszczać motelu w tej chwili, nie po ciemku. I jeśli zamierzamy poruszać się bocznymi trasami i dodać kilka godzin ekstra do planowanego czasu podróży, to muszę wykorzystać tę resztę nocy, jaka pozostała.

Colin zgasił światło, ale nie wśliznął się pod kołdrę.

– Posiedzę sobie trochę – powiedział. – Nie mogę teraz spać.

– Spróbuj.

– Spróbuję. Za chwilę.

Doyle, wyczerpany, zasnął, lecz nie był to spokojny sen. Śnił o połyskujących ostrzach siekier, kroplach krwi i maniakalnym śmiechu i budził się co chwila, oblany zimnym potem. Gdy był przytomny, myślał o nieznajomym i zastanawiał się, kto to może być. I myślał również o swej odwadze. Uświadomił sobie, że to miłość do Courtney i Colina była czynnikiem, który wyzwolił w nim tę siłę. Gdy nie miał o kogo się martwić, z wyjątkiem siebie samego, zawsze mógł uciec, ale teraz… cóż, troje ludzi nie mogło uciec tak łatwo i szybko jak pojedyncza osoba. Dlatego był zmuszony sięgnąć do zasobów, o których istnieniu nie miał pojęcia. Teraz, wiedząc na co go stać, był w zgodzie z samym sobą, bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Zadowolony, usnął. Znów śnił, po czym budził się wstrząsany dreszczami i tłumił je, mając świadomość, że potrafi zwalczyć ich przyczynę.


Colin siedział przez dwie długie godziny na łóżku, otulony ciemnością, nasłuchując oddechu Doyle’a. Mężczyzna budził się od czasu do czasu z jakiegoś koszmaru, przewracał się z boku na bok i mocował z pościelą, aż znów zapadał w sen. Przynajmniej udawało mu się zdrzemnąć. Spokój, jaki w tych okolicznościach okazywał Doyle, robił na Colinie niejakie wrażenie.

Naturalnie, zawsze podziwiał Alexa Doyle’a. Bardziej niż dawał to po sobie poznać. Czasem pragnął go chwycić, objąć i trwać przy nim wiecznie. Przez cały okres narzeczeństwa bał się, że Courtney straci Doyle’a. Wiedział, jak silnie są ze sobą związani i domyślał się, jak bardzo intensywny musi być ich fizyczny związek, był jednak przekonany, że Doyle ich pozostawi. Teraz, gdy Alex już do nich należał, Colin chciał go obejmować, być w jego pobliżu i uczyć się od niego. Ale nie był zdolny do tej czułości, ponieważ wydawała się dziecinnym wyrazem uczuć. Zbyt ciężko i długo pracował na swoją dorosłość, by teraz ją utracić, bez względu na to, jak bardzo kochał, lubił czy podziwiał Alexa Doyle’a. Dlatego musiał uzewnętrzniać swoje uczucia w sposób nie rzucający się w oczy, poprzez setki drobnych gestów, które były równie wymowne jak objęcie ramionami, choć nie tak jednoznaczne.

Wstał z łóżka, gdy pierwsze promienie poranka przeniknęły do pokoju między krawędziami ciężkich zasłon i poszedł do łazienki wziąć prysznic. Wiedząc, że Alex jest tuż obok, czując, jak ciepła woda spływa na niego strumieniami i widząc, jak żółte mydło pieni się przyjemnie na jego chudym ciele, Colin coraz mniej przejmował się nieznajomym w furgonetce chevroleta. Przy odrobinie szczęścia wszystko będzie dobrze. Cała historia musi zakończyć się szczęśliwie, ponieważ obecność Alexa Doyle’a gwarantowała, że nic złego nie stanie się ani jemu, ani Courtney.


Zanim George Leland dotarł do bagażówki zaparkowanej obok wejścia do hotelu, zdążył zapomnieć o Doyle’u i chłopcu. Próbując otworzyć drzwi, upuścił kluczyki. Grzebał ręką w niezbyt głębokiej kałuży, aż wreszcie je znalazł. Otworzył drzwi kabiny i wdrapał się do środka, nie mogąc przypomnieć sobie gonitwy po hotelowych korytarzach, czy szaleńczego tańca z siekierą w składzie z narzędziami, gdy dzielił go tylko krok od popełnienia zbrodni. Był zbyt przygnębiony cierpieniem, by przejmować się tą nagłą amnezją.

Był to najgorszy ból głowy, jakiego doświadczył. Skupiał się w lewym oku i wokół niego, ale promieniował również na całe czoło i docierał aż do ciemienia. Napełniał jego oczy łzami. Leland słyszał nawet zgrzyt swoich zębów trących o siebie jak żarna, ale nie mógł powstrzymać tego silnego, bezwiednego odruchu przeżuwania; było tak, jak gdyby był opętany, a ten, który miał nad nim władzę, wierzył, że ból można zmiażdżyć, pociąć na maleńkie kawałeczki, połknąć i strawić.

Nie było żadnych sygnałów ostrzegawczych. Zazwyczaj, przynajmniej godzinę przed pierwszą falą bólu, kręciło mu się w głowie i czuł mdłości, i widział spiralę różnokolorowego światła wirującą na siatkówce oka. Ale nie tej nocy. W jednej chwili czuł się świetnie, był nawet radośnie podniecony, gdy nagle spadło na niego uderzenie bólu, jak cios młotem. Początkowo był to nieprzyjemny, ale względnie lekki ból – czyż nie? Lekki ból? Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajdował, gdy poczuł pierwsze jego uderzenie, ale był pewien, że z początku ból był łagodny. Z pewnością do zniesienia. Jednak nasilał się tak szybko, że Leland rozpaczliwie zapragnął dotrzeć do swego motelu, zanim całkowicie straciłby przytomność.

Wyjechał z parkingu, odbił się od czterocalowego krawężnika i wydostał na autostradę, słysząc jęk resorów. Tej nocy nie czuł się już częścią swego pojazdu. Nie był jego przedłużeniem. Stracił swą zwykłą więź z maszynami. Był intruzem w kabinie tego wehikułu, a kierownica w jego potężnych dłoniach przypominała nieznany artefakt, jakieś nieludzkie urządzenie.

Mrużył oczy patrząc na mokrą nawierzchnię drogi, próbując odegnać deszcz i widmowe pnącza mgły.

Z naprzeciwka nadjechał niski, sportowy samochód, po czym przemknął gwałtownie rozbryzgując wodę. Jego cztery reflektory były oślepiające; ich światło wbiło się w oczy Lelanda jak cztery noże i wycięło na jego czole bolesną ranę.

Odruchowo szarpnął kierownicę w prawo by uciec od blasku, który tak go ugodził. Furgonetka zjechała z chrzęstem na pobocze, zanurkowała i zapadła się w koleinie. Meble w części bagażowej przesuwały się z hałasem. Nagle, tuż przed maską, wynurzył się z ciemności niewysoki, brązowy mur z cegieł, niewzruszony i przerażający, i Leland krzyknął, skręcając gwałtownie w lewo. Prawy błotnik zahaczył o cegły. Po chwili chevrolet wskoczył z powrotem na jezdnie, ślizgając się na mokrej nawierzchni przez długi, niebezpieczny moment, zanim wreszcie, opornie, poddał się władzy Lelanda.

Dotarł do motelu tylko dlatego, że nie napotkał żadnych pojazdów. Gdyby mijał go choć jeden samochód, rozbiłby chevroleta i zabił się.

Już przy drzwiach swego pokoju, czując na plecach chłoszczący deszcz, miał kłopoty z wsadzeniem klucza do dziurki i klął tak głośno, że niemal obudził innych gości.

Gdy znalazł się w środku i zamknął za sobą drzwi, ból nasilił się raptownie, sprawiając, że przyklęknął na poplamionym dywanie. Był pewien, że umiera. Ale ten nowy ból minął i pozostała tylko agonia, która sama w sobie była cierpieniem nie do zniesienia.

Podszedł do łóżka i już miał się położyć, gdy uświadomił sobie, że najpierw musi zdjąć ubranie. Było dokładnie przemoczone. Gdyby spędził w nim resztę nocy, rano byłby chory… Powoli, wykonując przesadnie ostrożne ruchy, rozebrał się i wytarł pikowaną narzutą, ale wciąż był zziębnięty do szpiku kości. Drżąc, położył się do łóżka i podciągnął kołdrę pod samą brodę. Poddał się całkowicie bezlitosnemu bólowi, próbując płynąć wraz z nim.

Ból trwał niemal dwa razy dłużej niż zwykle. I gdy wreszcie ustąpił późnym świtem, koszmary, które zawsze wywoływał, też były gorsze niż kiedykolwiek. Jedyną przyjemnością w tej paradzie potworności była Courtney. Pojawiała się bezustannie. Naga i piękna. Jej pełne, okrągłe piersi i cudownie kształtne nogi były prawdziwym ukojeniem po tych wszystkich wizjach… a jednak, za każdym razem, ten nierzeczywisty, istniejący tylko w koszmarze sennym Leland zabijał ją urojonym nożem. I za każdym razem, bez wyjątku, morderstwo to sprawiało dziwną satysfakcję.

Загрузка...