PIĄTEK

18

O drugiej rano w piątek, szesnaście godzin po wyjeździe z Denver, Alex czuł się tak, jakby leżał na oddziale szpitalnym dla nieuleczalnie chorych. Nogi miał zdrętwiałe i ciężkie. Pośladki szczypały go i piekły, jak gdyby wbito w nie mnóstwo szpilek, a plecy bolały go od krzyża aż do podstawy czaszki. A był to dopiero początek długiej listy dolegliwości: był mokry od potu, zmiętoszony i brudny, gdyż nie wziął prysznica poprzedniej nocy; oczy miał podkrążone, a pod powiekami czuł piasek i swędzenie; ostry, jednodniowy zarost kłuł paskudnie; w ustach czuł suchość i kwaśny smak; ręce przenikał tępy ból od ciągłego trzymania tej przeklętej kierownicy przez długie godziny i mile…

– Nie śpisz? – spytał Colina.

W tej ciemności i przy włączonym radiu, z którego dobiegała cicha muzyka country, chłopiec powinien był zasnąć.

– Nie śpię – odpowiedział Colin.

– Spróbuj się zdrzemnąć.

– Boję się, że samochód się rozpadnie – powiedział Colin. – Nie mogę spać, kiedy się tym martwię.

– Samochód jest w porządku – odparł Doyle. – Karoseria jest trochę wgnieciona, ale to wszystko. Trzęsie się po przekroczeniu osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę tylko dlatego, że koło zaczyna pocierać o wygięty metal.

– Mimo wszystko niepokoję się – stwierdził Colin.

– Zatrzymamy się w jakimś możliwym miejscu i odświeżymy się – powiedział Doyle. – Obydwaj tego potrzebujemy. Poza tym kończy się benzyna.

W czwartek, późnym popołudniem, ruszyli na południowy zachód, jadąc przez Utah siecią bocznych dróg, po czym skorzystali z dwupasmowej trasy dwadzieścia jeden, która zawiodła ich ponownie na północny zachód. Wkrótce zapadł szybki, pustynny zmierzch, przechodząc gwałtownie z ognistej czerwieni o pomarańczowym odcieniu do uroczystej purpury i wreszcie głębokiej pustynnej czerni. Jechali dalej, przekraczając granice Newady i wjeżdżając na trasę pięćdziesiąt, którą zamierzali dotrzeć z jednego końca Srebrnego Stanu do drugiego.

Krótko po godzinie 22.00 zatrzymali się, żeby nabrać benzyny i zadzwonić do Courtney z budki telefonicznej. Udawali, że dzwonią z motelu, ponieważ Alex nie widział powodu, żeby ją martwić właśnie teraz. Choć mieli za sobą ciężkie przeżycie, było już prawdopodobnie po wszystkim. Zgubili swego prześladowcę. Nie było sensu straszyć Courtney. Opowiedzą jej o wszystkim ze szczegółami po przyjeździe do San Francisco.

Między 22.30 we czwartek i 2.00 rano w piątek jechali przez tereny, które niegdyś były samym sercem romantycznego Dzikiego Zachodu. Groźne, piaszczyste równiny, ciemne i wyludnione, ciągnęły się po lewej i prawej stronie drogi.

Srogie, nieurodzajne wzgórza wystrzelały znienacka w niebo i opadały stromo w dół, wydając się nie na miejscu, nawet jeśli stały tu od tysiącleci. Po obu stronach drogi majaczyły kaktusy, a przez szosę przemykały od czasu do czasu króliki, widoczne w żółtym blasku reflektorów. Gdyby ich podróż przebiegała inaczej, gdyby przed ostatnie dwa tysiące mil nie ścigał ich szaleniec, może jazda przez Newadę byłaby przyjemnością, okazją, by ulec nostalgii i zabawić się w którąś z gier Colina. Ale teraz kraina ta wydawała się nudna, była czymś, czego nie dało się uniknąć na drodze do San Francisco.

O 2.30 zatrzymali się w miejscu, które stanowiło połączenie stacji benzynowej i całonocnej restauracji. Gdy w thunderbirdzie uzupełniono benzynę i olej, Colin skorzystał z łazienki, żeby odświeżyć się przed następnym odcinkiem maratońskiej trasy. W restauracji zamówili hamburgery i frytki. Gdy te ostatnie smażyły się, Alex poszedł do męskiej toalety, żeby ogolić się i umyć twarz i zażyć dwie tabletki kofeiny.

Kupił całą paczkę tej samej nocy, na stacji benzynowej, tuż przy granicy Utah. Colin był wtedy w wozie i nie widział zakupu. Alex nie chciał, żeby chłopiec zobaczył tabletki. Colin i tak już był spięty. Nie czułby się lepiej, gdyby zobaczył, że Doyle, pomimo zapewnień o dobrej kondycji, robi się senny za kierownicą.

Spojrzał na swoje odbicie w popękanym lustrze, które wisiało nad brudną umywalką, i skrzywił się.

– Wyglądasz okropnie.

Odbicie pozostało nieme.

Ominęli wjazd do Reno i pozostali na trasie pięćdziesiąt tak długo, aż znaleźli motel dokładnie na wschód od Carson City. Było to obskurne miejsce, rozpadające się gdzieniegdzie. Ale żaden z nich nie miał siły szukać dalej. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał ósmą trzydzieści – minęły ponad dwadzieścia dwie godziny od wyjazdu z Denver.

Kiedy znaleźli się w pokoju, Colin podszedł prosto do łóżka i wskoczył na nie.

– Obudź mnie za sześć miesięcy.

Alex wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Ogolił się pobieżnie elektryczną maszynką, wyczyścił zęby i wziął krótki prysznic. Kiedy wrócił do pokoju, Colin już spał; chłopiec nie zadał sobie nawet trudu, żeby się rozebrać. Doyle włożył czyste ubranie i obudził go.

– Co się stało? – spytał chłopiec, niemal wyskakując z łóżka, gdy Doyle dotknął jego ramienia.

– Nie możesz jeszcze spać.

– Dlaczego? – Colin przetarł oczy.

– Wychodzę. Nie zostawię cię tu samego, więc chyba będziesz musiał pójść ze mną.

– Wychodzisz? Dokąd?

Alex zawahał się przez chwilę.

– Kupić broń.

Colin momentalnie oprzytomniał. Wstał i wygładził swój podkoszulek.

– Naprawdę myślisz, że potrzebujemy broni? Myślisz, że ten człowiek w bagażówce…

– Prawdopodobnie nie pojawi się więcej.

– W takim razie…

– Powiedziałem tylko, że prawdopodobnie nie pojawi się. Ale już nic nie wiem… myślałem o tym całą noc, przez całą drogę w Newadzie i już niczego nie jestem pewien. – Otarł twarz, jak gdyby chciał usunąć zmęczenie. – I kiedy jestem już absolutnie przekonany, że go zgubiliśmy, to przypominam sobie paru ludzi, których spotkaliśmy po drodze. Tego benzyniarza niedaleko Harrisburga. Kobietę w Lazy Time Motel. I przypominam sobie kapitana Ackeridge’a… no i nie wiem. Nie chodzi o to, że uważam ich za niebezpiecznych. Chodzi o to, że oni są symbolem czegoś, co spotyka się bardzo często… Po prostu myślę, że powinniśmy mieć broń, która bardziej się przyda w San Francisco niż w czasie tych paru ostatnich godzin podróży.

– Więc dlaczego nie kupisz jej w San Francisco?

– Myślę, że będę spał spokojniej, mając ją już teraz – powiedział Alex.

– Wydawało mi się, że jesteś pacyfistą.

– Jestem.

Colin potrząsnął głową.

– Pacyfista, który nosi broń?

– Dziwniejsze rzeczy dzieją się każdego dnia – powiedział Doyle.


Doyle i chłopiec wrócili do pokoju kilka minut po jedenastej. Alex zamknął drzwi, odgradzając ich od nieznośnego pustynnego upału. Zablokował je i założył łańcuch. Spróbował przekręcić gałkę, ale nie drgnęła.

Colin wziął małe, ciężkie, kartonowe pudełko i usiadł na łóżku. Podniósł wieko i spojrzał na pistolet kalibru 0.32 i paczkę z amunicją. Musiał pozostać w samochodzie, kiedy Doyle poszedł go kupić i nie wolno mu było otworzyć pudełka w czasie krótkiej jazdy powrotnej. Zobaczył broń dopiero teraz. Zrobił kwaśną minę.

– Powiedziałeś, że sprzedawca w sklepie sportowym nazwał go damską bronią.

– Zgadza się – odparł Doyle, siadając na brzegu łóżka i zdejmując buty. Wiedział, że będzie w stanie walczyć z sennością jeszcze tylko przez jakąś minutę lub dwie.

– Dlaczego tak powiedział?

– W porównaniu z kalibrem 0.45 ma słabszy odrzut, nie kopie tak bardzo w rękę i nie robi tyle hałasu. Tego typu broń kupują zazwyczaj kobiety.

– Czy w związku z tym, że nie pochodzisz z tego stanu, miałeś jakieś problemy z kupnem?

Doyle wyciągnął się na łóżku.

– Nie. Właściwie było to cholernie łatwe.

19

W piątkowe popołudnie George Leland przemierzał skaliste pustkowie Newady, zdążając w stronę Reno, z uczuciem bólu przenikającego oczy, pomimo ciemnych okularów, które chroniły przed blaskiem oślepiająco białego piachu. Nie jechał dostatecznie szybko. Nie był w stanie skupić się na prowadzeniu wozu.

Od czasu tego szczególnie ostrego bólu, który nawiedził go we wczesny czwartkowy ranek, gdy ścigał z siekierą Alexa Doyle’a, myśli Lelanda wędrowały swobodnie, niemal poza jego kontrolą. Nie potrafił skoncentrować się na niczym dłużej niż pięć minut. Jego myśli przeskakiwały z tematu na temat, jak w filmie pełnym krótkich ujęć.

Chwilami powracał do rzeczywistości, stwierdzając ze zdumieniem, że trzyma w ręku kierownicę furgonetki. Pokonywał całe mile, podczas gdy jego myśli błądziły gdzie indziej… Jakaś cząstka jego uwagi z pewnością skupiała się na drodze i innych pojazdach; ale była to maleńka cząstka. Gdyby znajdował się na ruchliwej autostradzie, zamiast przemierzać te płaskie, nie osłonięte nieużytki, zabiłby się i zniszczył furgonetkę w jednym z tych swoich transów.

Courtney towarzyszyła mu cały czas, na jawie i we śnie. I teraz, gdy powrócił myślami do drogi o piaszczystych poboczach i chevroleta, który pod nim klekotał, ona siedziała kilka stóp dalej z podkurczonymi nogami.

– Wczoraj prawie ich miałem – stwierdził z żalem. – Ale te cholerne, łyse opony…

– Nie przejmuj się tym, George – powiedziała, bliska i jednocześnie odległa.

– Nie, Courtney. Powinienem był ich załatwić. Poza tym… zeszłej nocy, kiedy sprawdziłem motel w Salt Lake City, ich tam nie było. – Nie pojmował tego. – W tym jego notesie było napisane, że zatrzymają się w High Lands Motel, w Salt Lake City. Co się z nimi stało?

Najwidoczniej nie wiedziała, ponieważ nie odpowiedziała.

Leland wytarł lewą rękę o spodnie, podczas gdy prawą trzymał kierownicę, następnie powtórzył gest, przytrzymując kierownicę lewą dłonią.

– Sprawdziłem wszystkie okoliczne motele. Nie zatrzymali się w żadnym. Zgubiłem ich. Uciekli mi jakimś cudem.

– Dogonisz ich jeszcze – powiedziała.

Leland miał nadzieję, że dziewczyna będzie mu współczuła i dodawała odwagi. Kochana Courtney. Zawsze można było na nią liczyć.

– Może mi się uda – odparł, patrząc zmrużonymi oczami na pofalowane piaszczyste wzniesienia i odległe niebiesko-różowe góry – Ale jak? I gdzie? – Miał nadzieję, że Courtney zna odpowiedź.

Znała.

– W San Francisco, oczywiście.

– W San Francisco?

– Znasz mój adres – powiedziała Courtney. – Tam właśnie jadą. Czyż nie?

– Tak – potwierdził. – Z pewnością.

– No to już wiesz wszystko.

– Ale… może uda mi się złapać ich dziś wieczorem w Reno?

Kochana, zwiewna dziewczyna o miękkim głosie powiedziała”

– Znów zmienią motel. Nie znajdziesz ich.

Kiwnął głową. To była prawda.

Wtedy, na chwilę, oddalił się od niej. Nie był już w Newadzie, ale w Filadelfii. Trzy miesiące wcześniej. Pojechał do centrum, żeby obejrzeć film, który był zabawny i… no cóż, dziewczyna z tego filmu była tak bardzo podobna do Courtney, że nie mógł spać tej nocy. Następnego wieczoru znów obejrzał film i dowiedział się z plakatów wiszących w hallu kinowym, że dziewczyna nazywa się Carol Lynley. Ale wkrótce o tym zapomniał. Chodził na ten film codziennie, i dziewczyna stała się prawdziwą Courtney. Była doskonała. Długie, żółto-białe włosy, delikatne rysy, te oczy, które zdawały się go przenikać… Stopniowo, za szóstym, siódmym, ósmym, dziewiątym razem, zaczęło powracać seksualne pożądanie, co było dziwne, ponieważ film był opowieścią rodzinną. W końcu zaczął chodzić po knajpach i poderwał dziewczynę. Zrobił to z nią… ale w ogóle nie przypominała Courtney. Potem, gdy wyczerpany leżał na niej, spojrzał prosto w twarz dziewczyny i zobaczył, że to nie Courtney i rozgniewał się. Poczuł, że został wyprowadzony w pole. Oszukano go. Więc zaczął ją bić, tłukąc twardą pięścią po twarzy, raz za razem, aż…

Mrugał, patrząc na błękitne niebo, biały piasek, szaro-czarną drogę.

– Cóż – odezwał się do dziewczyny siedzącej obok – chyba ominę Reno. I tak nie będą tam nocować. Pojadę prosto do Frisco.

Złota dziewczyna uśmiechnęła się.

– Prosto do Frisco – powiedział Leland. – Nie będą się mnie spodziewać. Nie będą w ogóle przygotowani. Zajmę się nimi bez trudu. A potem będziemy razem. Czyż nie?

– Tak – powiedziała, tak jak sobie tego życzył.

– Znów będziemy szczęśliwi, prawda?

– Tak.

– Znów będę mógł cię dotykać.

– Tak, George.

– Spać z tobą.

– Tak.

– I będziesz ze mną żyła?

– Tak.

– I ludzie przestaną być dla mnie źli.

– Tak.

– Nie musisz się mnie obawiać, Courtney – powiedział. – Kiedy opuściłaś mnie po raz pierwszy, chciałem cię skrzywdzić. Chciałem cię zabić. Ale już nie chcę tego zrobić. Znów będziemy razem, a ja nie skrzywdzę cię za nic w świecie.

20

Courtney podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale i była ożywiona bardziej niż zwykle.

– Czekałam na twój telefon – powiedziała. – Mam dobre wieści.

Alex chciał usłyszeć dobre wieści, zwłaszcza jeśli miała mu je przekazać swoim ciepłym, gardłowym głosem.

– O co chodzi?

– Mam pracę, Alex.

– W tym magazynie?

– Tak – roześmiała się do słuchawki i Alex niemal ujrzał ją, jak stoi przy telefonie i odrzuca w tył złotowłosą głowę. – Czy to nie wspaniale?

Jej szczęście wynagrodziło niemal to wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich paru dni.

– Czy jesteś absolutnie pewna, że tego właśnie chciałaś?

– To lepsze od tego, czego chciałam.

– A wiec… ty i Colin w krótkim czasie staniecie się rodowitymi mieszkańcami San Francisco, a ja będę musiał zwolnić się na miesiąc z pracy, żeby was dogonić.

– Wiesz, jaką będę miała pensję?

– Dziesięć dolarów tygodniowo? – spytał.

– Nie żartuj.

– Piętnaście?

– Osiem i pół tysiąca rocznie. Na początek.

Zagwizdał.

– Nieźle, jak na pierwszą prawdziwą pracę w twoim zawodzie. A teraz posłuchaj, nie tylko ty masz dobre wiadomości.

– Och?

Doyle spojrzał na Colina, który wcisnął się do budki telefonicznej razem z nim i powiedział, starając się, by kłamstwo zabrzmiało jak prawda.

– Parę minut temu przyjechaliśmy do Reno – w rzeczywistości nigdy tam nie dotarli, tylko do Carson City. I to wcześnie rano, a nie parę minut temu. Przespali całe popołudnie, a także porę kolacji i obudzili się o pół do dziewiątej, niecałą godzinę wcześniej. – Żadnemu z nas nie chce się spać. Była to prawda, choć Alex nie chciał wyjaśniać, dlaczego żadnemu z nich nie chce się spać, bo niby dlaczego mieliby drzemać w motelu cały dzień. – Do San Francisco jest jakieś dwieście pięćdziesiąt mil, więc…

– Chcesz przyjechać dziś wieczorem?

– Myślałem, żeby spróbować.

– Słuchaj, jeśli chce wam się spać – śpijcie.

– Nie chce nam się spać.

– Jeden dzień nie robi żadnej różnicy – powiedziała. – Nie pędź jak wariat tylko po to, żeby jak najszybciej dojechać. Jeśli zaśniesz nad kierownicą…

– Stracisz nowego thunderbirda, ale zyskasz pieniądze z odszkodowania – dokończył za nią.

– To nie jest zabawne.

– Masz rację, nie jest. Przepraszam. – Był rozdrażniony, ponieważ musiał ją okłamywać. Czuł się mały i w jakiś sposób brudny, nawet jeśli chciał tylko zaoszczędzić jej niepotrzebnych zmartwień.

– Jesteś pewien, że dasz radę?

– Tak, Courtney.

– W takim razie będę grzała łóżko.

– Z tym mogę nie dać rady.

– Dasz – powiedziała. Znów rozległ się jej śmiech, tym razem cichszy. – Zawsze dajesz radę.

– Kiepski żart – powiedział – Kiepski.

– Ale jeden z tych, które trzeba opowiadać. Więc… kiedy mogę spodziewać się ciebie i cudownego dziecka?

Doyle spojrzał na zegarek.

– Jest za piętnaście dziesiąta. Odlicz czterdzieści pięć minut na kolację… powinniśmy być w domu około trzeciej nad ranem, jeśli nie zgubimy się po drodze.

Posłała mu przez telefon głośnego całusa.

– Do zobaczenia o trzeciej, kochanie.


O jedenastej George Leland minął znak informujący o odległości do San Francisco. Spojrzał na szybkościomierz i dokonał pewnych obliczeń. Nie zrobił tego tak szybko jak niegdyś. Cyfry wymykały mu się. Dodawał gorzej niż trzecioklasista. I nie był już pewny samego siebie tak jak dawniej, ponieważ liczył trzy razy, zanim uznał odpowiedź za zadowalającą.

Spojrzał na dziewczynę o połyskujących, złotych włosach, która siedział obok niego.

– Dotrzemy do twego domu przed pierwszą. Może pierwszą trzydzieści – powiedział.

Загрузка...