CZWARTEK

15

Trasa międzystanowa dwadzieścia pięć biegła na północ od Denver i łączyła się z trasą osiemdziesiąt tuż za granicą stanu Wyoming. Była to droga o dobrej nawierzchni, płatna czteropasmówka, którą dojechaliby prosto do San Francisco, nie trafiając na choćby jedno kolidujące skrzyżowanie.

Ale nie wybrali tej drogi, ponieważ wydawała się zbyt oczywista jako alternatywa dla wcześniej planowanej trasy. Jeśli szaleniec w furgonetce chevroleta naprawdę miał obsesję na ich punkcie i pragnął ich zabić, to mógł zdobyć się na wysiłek myślowy i wyprzedzić ich o jeden krok. I jeśli zorientował się, że zamierzają porzucić planowaną trasę, wystarczył mu jeden rzut oka na mapę, by stwierdzić, że dwadzieścia pięć i osiemdziesiąt to trasy, które niewątpliwie wybiorą.

– Więc pojedziemy trasą numer dwadzieścia cztery – powiedział Doyle.

– Co to za droga? – spytał Colin wychylając się ze swego fotela, by spojrzeć na mapę, którą Doyle rozłożył na kierownicy.

– Odcinkami czteropasmówka. Ale nie cały czas.

Colin wyciągnął rękę i przesunął palcem po mapie. Po chwili wskazał na obszar o szarym odcieniu.

– Góry?

– Trochę. Płaskowyże. Ale i sporo pustyń, a także tereny o dużym zasoleniu.

– Cieszę się, że mamy klimatyzację.

Doyle złożył mapę i podał chłopcu.

– Zapnij pas.

Colin włożył mapę do schowka i zrobił tak, jak mu kazano. Gdy Doyle wyjechał z parkingu, chłopiec wsadził do spodni pomarańczową koszulkę z wizerunkiem upiora z opery, wygładził zmarszczki na jego obrzydliwie zdeformowanym obliczu i przez kilka minut rozczesywał gęste, kasztanowe włosy, aż opadły wprost na ramiona, tak jak sobie życzył. Następnie wyprostował się i patrzył, jak wypalony słońcem krajobraz znika za szybą samochodu, ustępując miejsca górom.

Niebo w kolorze indygo przecinały pasemka szaro-białych chmur, ale nie zanosiło się już na burzę. Ulewa szalejąca poprzedniej nocy skończyła się tak nagle jak się zaczęła, zostawiając po sobie nieliczne ślady. Piaszczysta gleba wzdłuż szosy wyglądała na spaloną słońcem i pokrytą kurzem.

Ruch tego ranka nie był zbyt duży i nieliczne samochody jechały tak płynnie i w tak zdyscyplinowany sposób, że Doyle opuszczając Denver nie musiał żadnego wyprzedzać.

Poza tym nie jechała za nimi furgonetka.

– Jesteś dziś nadzwyczaj małomówny – stwierdził Alex po piętnastu minutach, które upłynęły w ciszy. Odwrócił wzrok od poskręcanych węży rozgrzanego powietrza, które tańczyły nad szosą i spojrzał na chłopca. – Dobrze się czujesz?

– Myślałem.

– Ty zawsze myślisz.

– Myślałem o tym maniaku.

– No i co?

– Nie jedzie za nami, prawda?

– Nie.

Colin skinął głową.

– Założę się, że nie zobaczymy go więcej. Doyle zmarszczył brwi i lekko przyśpieszył, by dotrzymać kroku strumieniowi pojazdów, w którym jechali. – Skąd ta pewność?

– Po prostu przeczucie.

– Rozumiem. Sądziłem, że może masz jakąś teorię…

– Nie. Tylko przeczucie.

– No cóż – powiedział Doyle – czułbym się znacznie lepiej, gdybyś naprawdę miał powody sądzić, że go więcej nie ujrzymy.

– Ja też – odparł chłopiec.


W chwili, gdy George Leland wjeżdżał na parking otaczający Rockies Motor Hotel, wiedział, że ich zgubił. Ból głowy męczył go tak cholernie długo i był tak intensywny… no i okres nieświadomości, który później nastąpił, trwał przynajmniej dwie godziny. Nie musieli jeszcze się oddalić, ale z pewnością wyprzedzali go.

Thunderbird zniknął. Miejsce na parkingu było puste.

Nie pozwolił sobie na panikę. Nic jeszcze nie było stracone. Nie uciekli. Wiedział dokładnie, dokąd jadą.

Zaparkował w miejscu, w którym stał thunderbird i wyłączył silnik. Na pudełku, które kryło pistolet kalibru 0.32, leżała mapa. Leland rozwinął ją na siedzeniu pasażera, odwrócił się bokiem, żeby ją przestudiować i zaczął badać dość ubogi system dróg przecinający Kolorado i Utah.

– Nie mają wielkiego wyboru – powiedział do złotej dziewczyny siedzącej obok. – Albo pozostaną na wcześniej zaplanowanej trasie, albo pojadą którąś z tych dwóch.

Nie odezwała się.

– Zmienią plany po wydarzeniach ostatniej nocy.

Wraz z bólem głowy minęła również ta wybiórcza amnezja. Teraz pamiętał wszystko: przybycie do motelu godzinę przed nimi, obserwację hallu wejściowego zanim się pojawili, skradanie się do ich pokoju, powrót w środku nocy i próbę pokonania zamka przy drzwiach, cichy pościg i siekierę… gdyby tylko ten przeklęty ból głowy ustąpił na kilka minut, gdyby nie pojawił się akurat wtedy, Leland wykończyłby Alexa Doyle’a.

To, że próbował zabić człowieka, nie robiło na nim żadnego wrażenia. Po tych wszystkich cierpieniach, jakich doświadczył z rąk innych ludzi, zrozumiał wreszcie, że jest tylko jedna rzecz, która może zniszczyć ten potężny spisek przeciwko niemu: siła, przemoc, kontratak. Musi zmiażdżyć całe to sprzysiężenie zła, które zostało zawiązane tylko po to, by doprowadzić go do skrajnej rozpaczy. A ponieważ Alex Doyle i chłopiec stanowili samo centrum owego spisku, morderstwo było całkiem usprawiedliwione. Działał w samoobronie.

W poniedziałek, gdy uchwycił w lusterku wyraz swych oczu, był zmieszany i zaszokowany tym, co zobaczył. Teraz, gdy przyglądał się sobie, nie widział nic prócz odbicia, najzwyklejszego obrazu. W końcu robił tylko to, czego pragnęła Courtney, tak by znów mogli być razem, tak by wszystko było równie wspaniałe jak przed dwoma laty.

– Mogą pojechać na północ, w kierunku Wyoming i skorzystać z osiemdziesiątki, albo udać się na południowy zachód trasą dwadzieścia cztery. Co myślisz?

– Myślę to, co ty – odpowiedziała złota dziewczyna, jej głos był słaby, ale miły jak szczęśliwe wspomnienie.

Leland studiował mapę przez kilka minut.

– Cholera… pojechali prawdopodobnie na północ i wskoczyli za Cheyenne na osiemdziesiątkę. Ale gdyby nawet tak zrobili, i gdybyśmy pojechali tą trasą i dogonili ich, to i tak niewiele zdołalibyśmy im zrobić. To uczęszczana trasa. Za duży ruch, zbyt wiele patroli policyjnych. Wszystko, co moglibyśmy uczynić, to jechać za nimi, a to za mało. – Milczał przez chwilę, rozmyślając. – Ale gdyby wybrali tę drugą trasę, to zupełnie inna sprawa. To pustkowie. Znacznie mniejszy ruch. Mniej glin. Moglibyśmy nadrobić stracony czas. Może nadarzyłaby się okazja załatwienia ich gdzieś po drodze.

Czekała w milczeniu.

– Pojedziemy trasą dwadzieścia cztery – powiedział w końcu. – A gdyby w rzeczywistości wybrali inną trasę… cóż, zawsze będziemy mogli znaleźć ich wieczorem w motelu.

Nie odezwała się.

Uśmiechnął się do niej, złożył mapę i umieścił ją na pudełku po chusteczkach, zakrywając niebiesko-szary pistolet.

Uruchomił furgonetkę.

Oddalił się od Rockies Motor Hotel, a później od Denver, kierując się na południowy zachód, w stronę Utah.


Rankiem minęli górzysty teren i ruszyli sosnowymi dolinami Kolorado, zostawiając za sobą resztki zimowego śniegu i znów wjeżdżając w słoneczną i piaszczystą okolicę. Przejechali przez Rifle i Debeque, dwukrotnie przekraczając rzekę Kolorado, następnie mijając Grand Junction, a wkrótce potem granicę stanu. Gdy znaleźli się w Utah, góry pozostały gdzieś w oddali, ziemia stała się bardziej piaszczysta, a ruch zmalał. Przez długie minuty ich samochód był jedynym widocznym pojazdem na płaskiej wstędze szosy.

– Co zrobimy, jeśli złapiemy teraz gumę? – spytał Colin, wskazując na połacie nie zamieszkanych obszarów.

– Nie złapiemy.

– Może się zdarzyć.

– Mamy nowe opony.

– A jeśli?

– Więc zmienimy koło.

– A jeśli zapasowe też siądzie?

– Naprawimy je.

– Jak?

Alex uświadomił sobie, że uczestniczy w jednej z gier chłopca i uśmiechnął się. Może przeczucie nie zawiodło dzieciaka. Może było już po wszystkim. Może uda się odtworzyć tę radosną atmosferę, w której upłynął początek ich podróży.

– W pudełku z narzędziami, które znajduje się w bagażniku tego samochodu – stwierdził Doyle przesadnie profesorskim tonem – jest ogromny pojemnik z aerozolem, który przytwierdzasz do wentyla uszkodzonej opony. Pompuje on koło i jednocześnie zakleja dziurę. Można więc jechać tak długo, póki się nie znajdzie warsztatu, który naprawi oponę.

– Całkiem zmyślne.

– No nie?

Colin trzymał w ręku wyimaginowany pojemnik z aerozolem, naciskał niewidoczny dozownik i prychał.

– A jeśli pojemnik nie zadziała?

– Och, na pewno zadziała.

– W porządku… a jeśli siądą trzy opony?

Doyle roześmiał się.

– To jest możliwe – powiedział Colin.

– Jasne. Mogą siąść nawet cztery.

– No i co wtedy?

W chwili gdy Doyle zaczął wyjaśniać, że wysiedliby z samochodu i poszli na piechotę, tuż za nimi rozdarł się klakson. Głośny, bliski i znajomy. Była to furgonetka.

16

Zanim Alex zdołał właściwie zareagować, zanim poczuł wzbierający strach i zdążył wcisnąć pedał gazu, by odskoczyć niczym strzała od bagażówki, furgonetka zjechała na lewy pas i zaczęła go wyprzedzać, wciąż trąbiąc przeraźliwie. Jak okiem sięgnąć, na szarej, zniekształconej przez rozgrzane powietrze szosie, rysującej się wyraźnie na tle wysokich, skalistych, wielowarstwowych Capitol Reefs, oddalonych o całe mile, nie widać było żadnego pojazdu zmierzającego na wschód, który mógłby zagrodzić furgonetce drogę.

– Nie możesz dać się wyprzedzić – powiedział Colin.

– Wiem.

Gdyby ten sukinsyn znalazł się przed nimi, mógłby zablokować całą drogę. Wyłożone tłuczonym kamieniem oba pobocza były zbyt wąskie, a piaszczysty teren, który się za nimi rozciągał, zbyt suchy, miękki i sypki, by thunderbird mógł zjechać z szosy i odzyskać utracone prowadzenie.

Doyle wcisnął pedał gazu.

Duży wóz szarpnął do przodu.

Ale nieznajomy w furgonetce, choć szalony, nie był jednak głupi. Spodziewał się tego manewru. On także przyspieszył i przez chwilę przynajmniej dotrzymywał Doyle’owi kroku.

Wiatr huczał między samochodami pędzącymi obok siebie na zachód.

– Prześcigniemy go – powiedział Alex.

Colin milczał.

Smukła strzałka szybkościomierza wspinała się gładko do osiemdziesięciu i jeszcze wyżej, do osiemdziesięciu pięciu. Doyle zerknął na nią tylko raz. Colin, spięty i przestraszony, obserwował ją z niekłamanym przerażeniem.

Płaski teren przepływał za szybami samochodu migoczącą, białą plamą utworzoną z piachu, gorącego powietrza i wysepek soli.

Bagażówka wciąż jechała obok.

– Nie wytrzyma tempa – powiedział Alex.

Dziewięćdziesiąt. Dziewięćdziesiąt pięć…

I gdy zbliżali się do szybkości stu mil na godzinę, a wiatr huczał między samochodami, szaleniec skręcił kierownicą w prawo. Nieznacznie. Tylko troszkę. I tylko na moment. Bagażówka, na całej swej długości, zetknęła się na krótko z bokiem thunderbirda.

W górę wystrzelił snop iskier, które przeleciały po szybie, tuż przed oczami Doyle’a niczym spadające, jasne gwiazdy. Rozdzierana karoseria wydała przeraźliwy krzyk, zakrztusiła się i wygięła. Doyle’owi niemal wyrwało kierownicę z rąk. Mocował się z nią, ściskając z całej siły, podczas gdy wozem zarzuciło na kamieniste pobocze, gdzie spod kół tryskał żwir i uderzał z grzechotem o podwozie. Ich prędkość spadła i zaczęli powoli obracać się bokiem. Alex był pewien, że za chwilę wbiją się w furgonetkę, która wciąż trzymała się blisko, ale wtedy jego samochód zaczął wychodzić z poślizgu… Doyle wjechał z powrotem na szosę, kładąc stopę na pedale gazu, choć wolałby nacisnąć hamulec.

– W porządku? – spytał Colina.

Chłopiec przełknął z wysiłkiem ślinę.

– Tak.

– Trzymaj się mocno w takim razie. Wynosimy się stąd i to szybko – powiedział, podczas gdy thunderbird odzyskiwał utraconą prędkość, rzucając swój blady cień na bok chevroleta.

Doyle odważył się oderwać na moment wzrok od drogi i spojrzał w górę, na boczną szybę furgonetki, która znajdowała się w odległości nie większej niż trzy, cztery stopy. Pomimo niewielkiego dystansu, który ich dzielił, nie mógł dojrzeć kierowcy, ani nawet jego sylwetki. Mężczyzna siedział wyżej niż Doyle, po drugiej stronie kabiny i był dobrze zamaskowany przez biało-żółty, pustynny blask, tańczący po szybie.

Znów jechali z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę, nadrabiając stracony czas i dystans. Strzałka szybkościomierza, drżąc lekko, dotarła do osiemdziesięciu pięciu. Zawahała się na tej cyfrze; przez chwilę zdawało się, że zatrzymała się na dobre, lecz potem drgnęła i ruszyła powoli w górę.

Alex kątem oka obserwował chevroleta. Gdy zauważył, że furgonetka podjeżdża, by znów się o nich otrzeć, wjechał na kamieniste pobocze, próbując uniknąć następnej kolizji. Nie wytrzymaliby już długo tego obijania. Choć ich duży, luksusowy samochód był o połowę droższy od furgonetki, rozpadłby się prędzej i w większym stopniu niż chevrolet. Powyginałby się jak słaba papierowa konstrukcja, przekoziołkował parę razy jak leciutki model i spłonął prędzej niż tekturowy karton.

Przy prędkości dziewięćdziesięciu mil na godzinę samochód zaczął trząść się okropnie, wydając dźwięk podobny do tego, jaki czynią kamienie toczące się po dnie miski. Koło kierownicy wibrowało szaleńczo w rękach Doyle’a. Co gorsza, przodem i tyłem wozu zaczęło zarzucać.

Doyle zwolnił, choć była to ostatnia rzecz, jaką chciał zrobić.

Strzałka szybkościomierza opadła. Jazda z prędkością osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę była płynna, a wóz dało się w pełni kontrolować.

– Coś pękło! – zawołał Colin, przekrzykując ryk wiatru i hałas dwóch rywalizujących ze sobą silników.

– Nie. To musiał być zły odcinek drogi.

Choć Alex wiedział, że trudno liczyć na Boga, to jednak modlił się, by to, co powiedział chłopcu, okazało się prawdą. Niech to będzie prawda. Niech to nie będzie nic poważniejszego niż odcinek złej drogi, kawałek wyżłobionej deszczem nawierzchni. Niech nic złego nie stanie się z samochodem. Nie ma prawa się popsuć. Nie wolno im utknąć na tej piaszczystej i zasolonej równinie w chwili, gdy są zupełnie sami, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy, a ich jedynym towarzyszem jest szaleniec.

Znów nacisnął pedał gazu.

Samochód przyspieszył, osiągnął dziewięćdziesiątkę…

I znów powróciło to gwałtowne drżenie, jak gdyby rama wozu i jego karoseria nie były już ze sobą połączone i uderzały o siebie, oddalały się i znów uderzały. Tym razem, gdy stracił kontrolę nad kierownicą, czuł okropne drżenie także w pedale gazu. Mogli jechać z maksymalną prędkością osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę. W przeciwnym razie wóz rozpadłby się na kawałki. A tym samym nie byliby w stanie prześcignąć chevroleta.

Wydawało się, że kierowca furgonetki uświadomił to sobie w tym samym momencie co Doyle. Zatrąbił, a następnie oddalił się od nich, wysuwając się do przodu, gdzie stał się panem drogi.

– Co robimy?

– Poczekamy i zobaczymy, co on zrobi.

Oddaliwszy się o jakieś tysiąc jardów, otoczona przez zwodniczo falujące strumienie gorącego powietrza unoszące się nad rozpaloną nawierzchnią, furgonetka zwolniła do stałej prędkości osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę i utrzymywała niezmienny półmilowy dystans.

Przejechali jedną milę.

Teren po obu stronach drogi stał się jeszcze bielszy, jak gdyby wypaliło go nagie słońce. Jedyne urozmaicenie stanowiły rzadkie, nieładne kępy krzewów i nieliczne ciemne, skalne trzony, splamione i zniszczone przez pustynny wiatr i upał.

Dwie mile.

Furgonetka wciąż była z przodu, drażniąc swoim widokiem.

Wloty nawiewu rozpylały świeże, zimne powietrze, ale wewnątrz wozu wciąż było zbyt gorąco i za duszno. Alex czuł krople potu na czole. Koszula kleiła mu się do ciała.

Trzy mile.

– Może powinniśmy się zatrzymać? – spytał Colin.

– I zawrócić?

– Może.

– Zauważyłby to – powiedział Doyle. – Zawróciłby i pojechał za nami – a po niedługim czasie znów byłby na przedzie.

– No to…

– Poczekajmy i sprawdźmy, co zrobi – powtórzył Doyle, starając się stłumić lęk w swoim głosie. Był świadom tego, że chłopiec nie powinien dostrzec w nim objawów słabości.

– Chcesz wziąć mapę i zobaczyć, jak daleko jest do najbliższego miasta?

Colin zrozumiał wagę tego pytania. Chwycił mapę i rozłożył ją na kolanach. Przykryła go jak kołdra. Patrząc zmrużonymi oczami przez grube szkła swych okularów, odnalazł ich ostatnią pozycję, obliczył dystans jaki przejechali od tego czasu i zaznaczył miejsce palcem. Zlokalizował najbliższe miasto, sprawdził skalę u dołu mapy, a następnie dokonał w myślach obliczeń.

– No i? – spytał Doyle.

– Sześćdziesiąt mil.

– Jesteś pewien?

– Tak.

– Rozumiem. Odległość była zbyt duża.

Colin poskładał mapę i odłożył ją. Siedział jak kamienna rzeźba, wpatrując się w tył furgonetki.

Szosa wspinała się na łagodne wzniesienie po czym opadła w szeroką, alkaliczną dolinę. Wyglądała jak linia nakreślona atramentem na czystym arkuszu papieru maszynowego. Droga w kierunku zachodnim była pusta. Nic się na niej nie poruszyło.

To całkowite odosobnienie było właśnie tym, czego potrzebował kierowca bagażówki. Zahamował ostro, skierował chevroleta w stronę prawego pobocza, po czym zatoczył szeroki łuk w lewo. Furgonetka zatrzymała się bokiem na szosie, blokując większą część obu pasów.

Doyle dotknął hamulca, ale po chwili uświadomił sobie, że niczego nie zyska zwalniając, czy zatrzymując się. Ponownie wcisnął pedał gazu. – Jazda!

Utrzymując stałą prędkość osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę, thunderbird pędził w stronę furgonetki, prosto w środek zielono-niebieskiego napisu na jej boku. Oba samochody dzieliło siedemset jardów. Po chwili tylko sześćset, pięćset, czterysta, trzysta.

– Nie ma zamiaru się ruszyć! – krzyknął Colin.

– Nieważne.

– Uderzymy w niego!

– Nie.

– Alex…

Gdy od furgonetki dzieliło ich pięćdziesiąt jardów, Doyle skręcił gwałtownie w prawo. Rozległ się pisk opon. Samochód przejechał pędem żwirowate pobocze, podskoczył szaleńczo, jak gdyby miał gumowe resory, i parł do przodu.

Doyle uświadomił sobie, że próbuje wykonać manewr, który jeszcze przed chwilą wydawał mu się niemożliwy. Teraz, możliwy czy nie, był ich jedyną nadzieją. Alexa ogarnęło przerażenie.

Samochód zarył się w ziarnistą, białą glebę, która okalała szosę, ciągnąc za sobą smugę alkalicznego pyłu, podobną do strumienia pary wodnej. Ich prędkość spadła o jedną trzecią w ciągu paru pierwszych sekund i thunderbird tańczył jak pijany na piaszczystej glebie.

To podłoże nas zatrzyma, myślał Doyle. Utkniemy tutaj, Wcisnął pedał gazu do podłogi.

Choć jechali prędzej niż pięćdziesiąt mil na godzinę, szerokie opony reagowały gwałtownie na stratę przyczepności, obracając się wściekle. Wóz tańczył, zarzucając tyłem, póki nie osiągnął pożądanej prędkości.

Minęli bagażówkę.

Doyle skręcił w stronę szosy. Cały czas wciskał pedał gazu do końca. Na niezbyt posłusznej kierownicy wyczuwał nierówności zdradzieckiego terenu, ginącego pod kołami wozu. Jednakże zanim któreś z kół ugrzęzło w piachu, thunderbird dotarł do pobocza drogi i wskoczył z powrotem na szosę, wyrzucając w górę setki małych kamyczków.

W ciągu paru sekund osiągnęli prędkość osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę, kierując się na zachód i zostawiając furgonetkę w tyle.

– Udało ci się! – zawołał Colin.

– Jeszcze nie.

– Ależ tak! – był wciąż przestraszony, ale w jego głosie słychać było również przyjemne podniecenie.

Doyle spojrzał w lusterko.

Gdzieś daleko w tyle widać było furgonetkę, ruszającą w ślad za nimi, jasny punkt na tle jeszcze jaśniejszego otoczenia.

– Jedzie? – spytał Colin.

– Tak.

– Sprawdź, czy uda nam się przekroczyć dziewięćdziesiątkę.

Doyle spróbował, ale samochód zaczął się trząść i grzechotać.

– Niedobrze. Coś pękło kiedy w nas uderzył.

– W każdym razie wiemy, że potrafisz ominąć każdą blokadę, jaką ustawi na szosie – powiedział chłopiec.

Doyle spojrzał na niego.

– Masz lepsze zdanie o moich umiejętnościach niż ja. Mieliśmy nie lada fart.

– Dajesz sobie radę – powiedział Colin.

W przenikającym szyby pustynnym blasku jego druciane okulary wyglądały jak maleńkie rurki światła.

W trzy minuty później furgonetka siedziała im na ogonie.

Ale gdy próbowała ich wyprzedzić, Doyle zjeżdżał na lewe pasmo, blokując jej drogę i zmuszając bagażówkę do pozostania w tyle. Gdy chevrolet chciał wziąć ich z prawej, Doyle natychmiast zajeżdżał mu drogę i odpowiadał klaksonem na jego wściekłe trąbienie.

Prowadzili tę grę przez kilkanaście minut, okazując niesportową pogardę wobec reguł i krążąc po całej szosie. Wreszcie, co było nieuniknione, furgonetka znalazła lukę i wykorzystała ją, zrównując się z nimi.

– Wszystko od nowa – powiedział Doyle.

Jak gdyby na dany znak, bagażówka zmniejszyła dzielący ich dystans i otarła się o ich samochód. Iskry wystrzeliły w górę i zgasły w mgnieniu oka, po czym rozległ się jęk rozdzieranego metalu, choć nie tak głośny i ostry jak za pierwszym razem.

Alex mocował się z kołem kierownicy. Brnęli po żwirowatym poboczu przez tysiąc jardów, zanim Doyle zdołał wjechać z powrotem na szosę.

Furgonetka znów w nich uderzyła, jeszcze mocniej niż poprzednio.

Tym razem Alex stracił panowanie nad wozem. Nie był w stanie utrzymać śliskiej od potu kierownicy, która sama obracała mu się w dłoniach. Była lepka jak masło. Dopiero gdy zjechali z szosy, brnąc szaleńczo przez pofałdowany piach, udało mu się mocno uchwycić mokry plastik kierownicy i odzyskać władzę nad ich losem.

Szybkościomierz wskazywał czterdzieści pięć mil, gdy wjeżdżali z powrotem na szosę, wyprzedzając furgonetkę o parę jardów. Ale zrównała się z nimi w chwilę później i trzymała się blisko ich boku, aż osiągnęli osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Cała prawa strona bagażówki była podrapana i powyginana. Alex domyślał się, patrząc niespokojnie na drugi samochód, że lewa strona thunderbirda jest w znacznie gorszym stanie.

Furgonetka ponownie ruszyła w ich stronę. Nagle rozległo się bang!, tak głośne, że Alex myślał, iż zostali uderzeni po raz czwarty. Jednak odgłosowi nie towarzyszył wstrząs. Co więcej, chevrolet nagle wytracił prędkość i został w tyle.

– Co on wyprawia? – spytał Colin.

To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, myślał Doyle.

– Pękła mu opona.

– Żartujesz.

– Nie żartuję.

Chłopiec opadł z powrotem na siedzenie, blady, roztrzęsiony i nieludzko wyczerpany. Słabym, przypominającym szept głosem, powiedział”

– Jezu!

17

Miasto przetrwało wbrew niegościnnej ziemi, na której stało. Niskie budynki – czy to drewniane, ceglane czy też kamienne – zabarwiły się na matowy, żółto-brązowy kolor, współgrający z bezlitosnym słońcem i rozwiewanym przez wiatr piachem. Gdzieniegdzie krawędzie ścian znaczyły alkaliczne inkrustacje, ale było to jedyne urozmaicenie w tej monotonii. Szosa – która stanowiła jednocześnie najważniejszą arterię miasta – przez cały czas, od chwili gdy opuścili Kolorado, tworzyła niewyraźną szaro-czarną linię przecinającą pustynię; ale teraz dostosowała się do charakteru tego miejsca i zmieniła się w ciemnobrązową i zakurzoną ulicę. Na otwartej przestrzeni wiatr omiatał drogę do czysta; ale tutaj, w mieście, budynki stanowiły dla niego przeszkodę i sprawiały, że wszędzie gromadził się kurz. Pokrywał cieniutką warstwą samochody, pozbawiając je blasku. Zdawał się być dłońmi żyjącej pustyni, rozkradającymi po kawałku tę skromną połać ziemi, którą ludzie niegdyś jej wydarli.

Posterunek policji, znajdujący się przy trzecim skrzyżowaniu na głównej ulicy, był równie ponury jak wszystko inne i mieścił się w parterowym budynku, z którego odpadała zaprawa łącząca kamienie musztardowego koloru.

Funkcjonariusz, który dowodził posterunkiem i nazywał siebie kapitanem Ackeridge’em, nosił brązowy mundur, pasujący do charakteru miasta i miał twardą, doświadczoną twarz do charakteru tego nie pasującą. Mierzył sześć stóp wzrostu, ważył dwieście funtów i był o jakieś dziesięć lat starszy od Doyle’a, ale ciało miał o dziesięć lat młodsze. Ostrzyżone na jeża włosy były ciemne, a oczy jeszcze ciemniejsze. Poruszał się jak żołnierz na paradzie, sztywno i dumnie.

Wyszedł przed budynek i obejrzał thunderbirda. Obszedł go dookoła i wydawał się równie zainteresowany nie uszkodzonymi częściami karoserii, co długimi rysami po stronie kierowcy. Nachylił się nisko nad przyciemnioną szybą i patrzył na Colina, jak na rybkę w akwarium. Ponownie przyjrzał się uszkodzeniom po lewej stronie samochodu i był bardzo zadowolony z wyników inspekcji.

– Wejdźmy do środka – powiedział. Głos miał zdecydowany i wyraźny pomimo południowo-zachodniego akcentu. – Porozmawiamy o tym.

Wrócili na posterunek, przeszli przez poczekalnię, gdzie dwie sekretarki stukały w maszyny do pisania, a umundurowany policjant z nadwagą pił kawę i przeżuwał ekierkę. Weszli do gabinetu Ackeridge’a, a potężny funkcjonariusz zamknął za nimi drzwi.

– Jak pan sądzi, co można zrobić w tej sytuacji? – spytał Alex, gdy Ackridge usiadł za biurkiem.

– Proszę usiąść.

Doyle podszedł do krzesła, które stało naprzeciwko porysowanego metalowego biurka, ale nie usiadł.

– Niech pan posłucha, ta uszkodzona opona nie powstrzyma tego drania na długo. I jeśli…

– Proszę, niech pan usiądzie, panie Doyle – powiedział policjant i sam też usiadł. Jego wysłużone krzesło o ruchomym oparciu zapiszczało, jak gdyby w jego siedzeniu chowała się żywa mysz.

Doyle usiadł, nieco poirytowany.

– Sądzę…

– Pozwoli pan, że to ja będę prowadził przesłuchanie – powiedział Ackeridge, uśmiechając się przez moment. Była to imitacja uśmiechu, najwyraźniej nieszczerego. Policjant zdawał się wiedzieć o tym, ponieważ szybko spoważniał. – Ma pan jakiś dowód tożsamości?

– Ja?

– To ja zadaję pytania.

W głosie policjanta nie było żadnej złośliwości, jednak jego ton zmroził Doyle’a. Alex wyciągnął z tylnej kieszeni portfel, wydobył z plastikowej przegródki prawo jazdy i przesunął na drugą stronę biurka.

Policjant studiował dokument.

– Doyle.

– Zgadza się.

– Z Filadelfii?

– Tak, ale przeprowadzamy się do San Francisco. Nie mam jeszcze kalifornijskiego prawa jazdy, naturalnie. – Zdawał sobie sprawę, że jego głos przypomina bełkot, język mu się plątał nie tylko z powodu strachu, jaki wciąż odczuwał po spotkaniu z szaleńcem w furgonetce, lecz również pod wpływem spojrzenia przenikliwych ciemnych oczu Ackeridge’a.

– Ma pan kartę wozu na tego t-birda?

Doyle odszukał właściwą wkładkę i podał policjantowi otwarty portfel.

Ackeridge przyglądał się przez dłuższą chwilę portfelowi, który ginął w jego ogromnych, twardych dłoniach.

– Czy to pański pierwszy thunderbird?

Alex nie rozumiał, jaki to w ogóle ma związek ze sprawą, ale odpowiedział na pytanie.

– Drugi.

– Zawód?

– Mój? Artysta.

Ackeridge podniósł wzrok i zdawał się przewiercać nim Doyle’a.

– A co to dokładnie oznacza?

– Zajmuję się artystyczną stroną reklamy – wyjaśnił Alex.

– I dobrze panu płacą?

– Całkiem dobrze – powiedział Doyle.

Ackeridge zaczął wertować pozostałe przegródki w portfelu, zatrzymując się przy każdej na parę sekund. Jego chłodne, intensywne zainteresowanie prywatnymi dokumentami było niemal nieprzyzwoite.

O co tu u licha chodzi, zastanawiał się Doyle. Zjawiłem się tutaj, żeby złożyć doniesienie o przestępstwie. Jestem dobrym, uczciwym obywatelem – nie podejrzanym!

Odchrząknął.

– Przepraszam, panie kapitanie.

Ackeridge przestał wertować portfel.

– O co chodzi?

Zeszłej nocy, powiedział sobie Doyle, stawiłem czoło człowiekowi, który próbował zabić mnie siekierą. Więc dzisiaj mogę stawić czoło temu szefowi niższego szczebla.

– Kapitanie – powiedział – nie rozumiem, dlaczego jest pan tak bardzo zainteresowany moją osobą. Czyż nie jest teraz najważniejszą rzeczą, powiedzmy, pościg za tym człowiekiem w bagażówce?

– Zawsze twierdzę, że ofiarę trzeba poznać równie dobrze jak przestępcę – stwierdził Ackeridge, po czym wrócił do przeglądania papierów w portfelu Doyle’a.

Wszystko szło nie tak, jak trzeba. Jakim cudem sprawy przybrały taki obrót – i dlaczego?

By nie odczuwać poniżenia wywołanego widokiem policjanta grzebiącego w jego prywatnym portfelu, Alex zaczął rozglądać się po pokoju. Ściany pomalowano na urzędowy szary kolor, a jaśniejszy akcent stanowiły tylko trzy rzeczy: oprawiona fotografia prezydenta Stanów Zjednoczonych wielkości plakatu; równie duża fotografia zmarłego J. Edgara Hoovera; i wreszcie mapa najbliższej okolicy o rozmiarach cztery stopy na cztery. Wzdłuż ściany stały rzędem metalowe szafki z szufladami, tylko w jednym miejscu rozdzielone przez okno i wentylator. Poza tym w pokoju były jeszcze trzy krzesła o prostych oparciach, biurko, krzesło na którym siedział Ackeridge i stojak mieszczący normalnych wymiarów, bawełniano-jedwabną flagę Stanów Zjednoczonych.

– Odmowa służby wojskowej z powodu przekonań? – spytał Ackeridge.

Alex spojrzał na niego zdumiony.

– Co pan powiedział?

Ackeridge pokazał mu kartę, którą znalazł w portfelu.

– Jest tu taka adnotacja.

Po co u licha trzymał tę kartę? Nie miał obowiązku nosić jej przy sobie, zwłaszcza teraz, gdy przekroczył trzydziestkę. Dawno temu przestali powoływać do wojska ludzi, którzy skończyli dwadzieścia sześć lat. Na dobrą sprawę wszyscy już zdążyli zapomnieć o poborze. A jednak Doyle zawsze przekładał ją do nowego portfela, który kupował – miał już ich trzy czy cztery. Dlaczego? Czy chciał podświadomie wierzyć, że posiadanie tej karty było dowodem, iż jego pacyfistyczna filozofia opiera się na przekonaniach, a nie tchórzostwie?

A może posiadanie jej przypisywał powszechnej amerykańskiej psychozie niechęci, a czasem niemożności wyrzucenia na śmietnik czegoś, co nosiło znamiona urzędowego dokumentu, bez względu na datę ważności?

– Odbyłem służbę zastępczą w szpitalu dla weteranów – powiedział Doyle, choć nie czuł potrzeby usprawiedliwiania się przed Ackeridge’em.

– Byłem zbyt młody na Koreę i zbyt stary na Wietnam – powiedział policjant. – Ale służyłem w normalnym wojsku, między wojnami. – Oddał Alexowi prawo jazdy i portfel.

Alex schował prawo jazdy do portfela, wsunął go do kieszeni i powiedział”

– Wracając do tego człowieka w chevrolecie…

– Zażywał pan kiedykolwiek marihuanę? – spytał Ackeridge.

Tylko spokojnie, myślał Doyle. Bądź cholernie ostrożny. Bądź cholernie miły.

– Dawno temu – powiedział.

Nie starał się już powrócić do tematu mężczyzny w bagażówce, ponieważ zdążył zauważyć, że z jakichś powodów Ackeridge w ogóle się tym nie interesuje.

– Wciąż pan zażywa?

– Nie.

Ackeridge uśmiechnął się. Była to ta sama, nieudana imitacja uśmiechu.

– Nawet gdyby zażywał pan ją codziennie, to i tak nie powiedziałby pan takiemu staremu policyjnemu zrzędzie, jak ja.

– Mówię prawdę – powiedział Doyle, znów czując pot na czole.

– Inne rzeczy?

– Co pan ma na myśli?

Nachylając się nad biurkiem i zniżając głos do melodramatycznego szeptu Ackeridge powiedział”

– Barbiturany, amfetamina, LSD, kokaina…

– Narkotyki zażywają ludzie, którym nie zależy na życiu – odparł Doyle. Wierzył w to, co mówi, ale wiedział, że dla policjanta są to puste słowa. – Tak się składa, że kocham życie. Nie potrzebuję narkotyków. Nie są mi potrzebne do szczęścia.

Ackeridge obserwował go przez moment, po czym oparł się o krzesło i skrzyżował ciężkie ramiona.

– Chce pan wiedzieć, dlaczego zadaję te wszystkie pytania?

Alex nie odpowiedział, ponieważ nie był pewien, czy chce wiedzieć.

– Powiem panu – ciągnął Ackeridge. – Mam dwie teorie na temat tej pańskiej opowieści – o człowieku w bagażówce. Pierwsza – że nic takiego się nie wydarzyło. Doznał pan halucynacji. To możliwe. Tak właśnie mogło być. Jeśli faktycznie był pan na haju, może po LSD, to mógł się pan nieźle wystraszyć.

Jedyne, co można było zrobić to słuchać. Nie spieraj się. Pozwól mu się wygadać, a potem wiej stąd jak najdalej.

Alex nie mógł się jednak powstrzymać od pytania”

– A co z bokiem mojego samochodu? Odpadł lakier. Karoseria jest rozdarta. Drzwi się nie otwierają.

– Nie twierdzę, że pan to sobie wymyślił – powiedział Ackeridge. – Mógł pan uderzyć bokiem o jakiś murek albo wystającą skałę, cokolwiek.

– Niech pan spyta Colina – zaproponował Doyle.

– Chłopca w samochodzie? Pańskiego szwagra?

– Tak.

– Ile ma lat?

– Jedenaście.

Ackeridge potrząsnął swoją masywną głową.

– Jest zbyt młody, żebym mógł go przesłuchiwać i prawdopodobnie powiedziałby tylko to, co jak przypuszczam, odpowiadałoby panu.

Alex odchrząknął, by ulżyć gardłu, które było ściśnięte i suche.

– Proszę przeszukać wóz. Nie znajdzie pan żadnych narkotyków.

– Cóż – stwierdził Ackeridge, upajając się swoim akcentem – pozwoli pan, że przedstawię panu tę drugą teorię, zanim się pan zdenerwuje. Sądzę, że jest lepsza od tej pierwszej. Wie pan, co mam na myśli?

– Nie.

– Wydaje mi się, że pędził pan tym swoim wielkim czarnym wozem, zgrywając się na króla szos, i wyminął pan jakiegoś miejscowego chłopaka, który jechał jakimś starym, zdezelowanym pick-upem. – Ackeridge znów się uśmiechnął, tym razem szczerze. – Zobaczył pewnie to pańskie niesamowite ubranie, długie włosy i ten babski sposób bycia i zaczął się zastanawiać, dlaczego pan ma taki duży samochód, podczas gdy on musi się zadowolić furgonem. No i, oczywiście, im dłużej o tym myślał, tym bardziej się wściekał. Więc dogonił pana i stoczył z panem mały pojedynek na szosie. Jego gruchotowi nie mogło to zbytnio zaszkodzić. Tylko pan miał coś do stracenia.

– Więc po co miałbym panu mówić, że to była bagażówka? Po co miałbym wymyślać historię o pościgu przez cały kraj? – spytał Doyle, z trudem panując nad gniewem, ale mając bolesną świadomość, że jego uzewnętrznienie skończyłoby się dla niego więzieniem, albo czymś gorszym.

– To proste.

– Chciałbym to usłyszeć.

Ackeridge podniósł się, odsunął krzesło, po czym obszedł biurko i stanął przy fladze z rękami założonymi do tyłu.

– Pomyślał pan sobie, że nie będę chciał ścigać miejscowego chłopaka, że będę po jego stronie, a nie po stronie kogoś takiego jak pan. Więc wykombinował pan sobie tę całą historyjkę z bagażówką, żeby zmusić mnie do podjęcia odpowiednich kroków. Jakbym wszystko zaprotokołował i rozpoczął regularne śledztwo, nie mógłbym już się tak łatwo wycofać, kiedy poznałbym prawdziwą wersję.

– To naciągnięte – powiedział Doyle. – I pan o tym wie.

– Mnie wydaje się przekonujące.

Alex wstał z krzesła, przyciskając spocone pięści do boków. Kiedyś bez trudu znosił tego typu oskarżenia i odchodził bez słowa protestu. Ale teraz, po tych wszystkich zmianach, jakie w nim zaszły w ciągu paru ostatnich dni, nadmierna uniżoność nie była w jego stylu.

– Więc nie ma pan zamiaru nam pomóc?

Ackeridge patrzył teraz na niego z prawdziwą nienawiścią. Po raz pierwszy w jego głosie pojawiła się niekłamana złośliwość.

– Nie jestem człowiekiem, którego może pan nazywać jednego dnia świnią, a drugiego prosić o pomoc.

– Nigdy nie nazwałem żadnego policjanta świnią – powiedział Alex.

Ale gliniarz nie słuchał go. Wydawało się, że przebija Doyle’a wzrokiem”

– Przez piętnaście lat, albo i dłużej, ten kraj przypominał chorego człowieka. Był pogrążony w delirium, chwiał się na boki i obijał o różne rzeczy, nie zdając sobie sprawy, gdzie jest, dokąd zmierza, albo czy w ogóle przeżyje. Ale nie jest już taki chory. Zrzuca z siebie te pasożyty, które go toczyły. Wkrótce znikną bez śladu.

– Rozumiem – powiedział Alex, trzęsąc się ze strachu i wściekłości.

– Powstanie i pozabija wszystkie zarazki i będzie tak zdrowy jak niegdyś – powiedział Ackeridge z szerokim uśmiechem, wciąż trzymając dłonie za plecami i kołysząc się na piętach.

– Doskonale pana rozumiem – powiedział Alex. – Czy mogę odejść?

Śmiech Ackeridge’a przypominał krótkie, ostre szczeknięcia.

– Odejść? Chryste, nie marzę o niczym innym.


Colin wygramolił się z samochodu i przepuścił Alexa, następnie wszedł za nim i zamknął drzwi, blokując je.

– No i?

Alex ścisnął kierownicę z całych sił i wpatrzył się w swoje pobielałe kłykcie.

– Kapitan Ackeridge sądzi, że mogłem zażyć narkotyki i wymyślić całą tę historię.

– No to wspaniale.

– Albo że zaczepili nas jacyś miejscowi chłopcy w pick-upie. A on naturalnie nie chce traktować nas lepiej niż paru fajnych chłopaków, którzy mają ubaw.

Colin zapiął pas.

– Było aż tak źle?

– Gdyby nie ty, zamknąłby mnie chyba do więzienia – powiedział Doyle. – Nie bardzo wiedział, co ma zrobić z jedenastoletnim chłopcem.

– Co teraz? – Colin obciągnął koszulkę z wizerunkiem upiora w operze.

– Zatankujemy – odpowiedział Alex. – Kupimy trochę jedzenia na wynos i pojedziemy prosto do Reno.

– A co z Salt Lake City?

– Ominiemy je – powiedział Doyle. – Chcę dostać się do San Francisco jak najszybciej i trzymać się z dala od zaplanowanej trasy, na wypadek gdyby ten drań rzeczywiście ją znał.

– Reno nie znajduje się tuż za rogiem – stwierdził chłopiec, przypominając sobie jak długa wydawała się droga na mapie. – Kiedy tam dotrzemy?

Doyle przyglądał się zakurzonej ulicy, żółto-brązowym domom i samochodom, które pokrywała alkaliczna powłoka. Były to martwe obiekty, pozbawione jakichkolwiek intencji, złych czy dobrych.

Jednak czuł na ich widok strach i nienawiść.

– Jutro wczesnym rankiem.

– Nie śpiąc po drodze?

– I tak bym dziś nie zasnął.

– Jazda wykończy cię. Zaśniesz za kierownicą bez względu na twoje obecne samopoczucie.

– Nie – powiedział Alex. – Jeśli poczuję, że opada mi głowa, zjadę na pobocze i zdrzemnę się przez piętnaście albo dwadzieścia minut.

– A co z tym maniakiem? – spytał chłopiec, wskazując kciukiem za siebie.

– Ta przebita opona zatrzyma go na jakiś czas. Trudno mu będzie samemu zmienić koło, podnieść samochód lewarkiem… a poza tym nie będzie jechał całą noc. Pomyśli, że zatrzymaliśmy się w jakimś motelu. Jeśli wie, że planujemy dotrzeć wieczorem do Salt Lake City – choć wciąż nie rozumiem, skąd wie – to będzie tam na nas czekał. Tym razem możemy oderwać się od niego na dobre. – Włączył silnik. – Jeśli t-bird nie rozpadnie się, oczywiście.

– Chcesz, żebym zaplanował trasę? – spytał Colin.

Alex przytaknął.

– Boczne drogi. Ale takie, które pozwolą na szybką jazdę.

– To może być nawet zabawne – stwierdził Colin. – Jak prawdziwa przygoda.

Doyle spojrzał na niego z niedowierzaniem. I wtedy dostrzegł w jego wzroku błysk lęku, który musiał wyzierać także z oczu Doyle’a, i pojął, że to buńczuczne stwierdzenie było zwykłym popisem. Colin robił co mógł, by znieść ciężar niewiarygodnego strachu – i szło mu nadzwyczaj dobrze, jak na jedenastolatka.

– Jesteś naprawdę niesamowity – powiedział Doyle.

Colin zaczerwienił się.

– Ty też.

– Tworzymy niezłą parę.

– No nie?

– Pędząc ku nieznanemu – powiedział Alex – bez zmrużenia powiek. Wilbur i Oriville.

– Lewis i Clark * – dodał chłopiec, uśmiechając się szeroko.

– Kolumb i Hudson.

– Abbott i Costello ** – powiedział Colin.

Może było to związane z okolicznościami, ale Doyle pomyślał, że jest to najzabawniejsze stwierdzenie, jakie słyszał w ciągu ostatnich lat. Rozbawiło go do łez.

– Flip i Flap – powiedział, gdy przestał się śmiać. Wrzucił bieg i oddalił się od posterunku policji.


Furgonetka przypominała upartą krowę. Po półgodzinnej, nieprzerwanej mordędze Lelandowi udało się zablokować koła i podnieść furgonetkę przy pomocy lewarka na tyle, by móc zdjąć uszkodzone koło. Wiejący po piaszczystych równinach wiatr poruszał lekko chevroletem stojącym na metalowym podnośniku. I gdyby meble znajdujące się w części bagażowej przesunęły się bez ostrzeżenia…

Po godzinie Leland przykręcił na zapasowym kole ostatnią śrubę i opuścił furgonetkę. Kiedy wpychał przebitą oponę do samochodu, uświadomił sobie, że powinien zatrzymać się na najbliższej stacji obsługi i naprawić ją, ale… Doyle z dzieciakiem i tak już uzyskali sporą przewagę. Choć mógł ich znów dopaść tego wieczoru w Salt Lake City, nie chciał tracić szansy rozprawienia się z nimi tutaj, na otwartej drodze. W miarę jak zbliżali się do San Francisco, tracił pewność siebie i wiarę we własne możliwości.

A gdyby nie udało mu się wyłączyć ich z gry, co pomyślałaby Courtney? Przecież miała do niego zaufanie. Gdyby nie zajął się odpowiednio tamtą dwójką, wówczas on i Courtney nie mogliby być razem, tak jak tego pragnęła.

W takim razie opona mogła zaczekać.

Zatrzasnął tylne drzwi furgonetki, zamknął na klucz i skierował się do kabiny. W pięć minut później pędził z prędkością dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę po płaskiej, wyludnionej szosie.


Detektyw Ernie Hoval z policji stanowej Ohio jadł kolację w restauracji przy skrzyżowaniu, która stanowiła ulubione miejsce większości policjantów w tej okolicy. Atmosfera była do niczego, ale jedzenie było w porządku. Policjanci mieli dwadzieścia procent zniżki.

Był już w połowie posiłku, składającego się z ogromnego sandwicza i frytek, gdy przysiadł się do niego żółtawy, wyszczekany technik, zajmując miejsce vis-a-vis.

– Nie ma pan nic przeciwko towarzystwu? – spytał.

Hoval drgnął. Miał, ale wzruszył tylko ramionami.

– Nie wiedziałem, że taki człowiek jak pan korzysta z zakamuflowanych łapówek pod postacią zniżek – stwierdził technik, otwierając menu, które przyniosła mu kelnerka.

– Nie korzystałem, kiedy zacząłem się tu stołować – powiedział Hoval zdumiony tym, że chce rozmawiać z tym człowiekiem. – Ale wszyscy inni tak robili… z niewielu rzeczy można ciągnąć korzyści jeśli chce się pozostać dobrym gliniarzem.

– Ach, więc jest pan taki sam jak my wszyscy – stwierdził technik, machając lekceważąco ręką.

– Równie biedny.

Mężczyzna wykrzywił twarz w uśmiechu, a nawet pozwolił sobie na ciche parsknięcie.

– Jak pański sandwicz?

– Doskonały – odpowiedział Hoval z pełnymi ustami.

Technik zamówił jednego, bez frytek, i kawę. Kiedy kelnerka odeszła, spytał”

– Co ze śledztwem w sprawie Pulhama?

– Nie jest to już jedyna sprawa, którą się zajmuję – powiedział Hoval.

– Och?

– Niewiele mogę zrobić – wyjaśnił Hoval. – Jeśli zabójca jechał tą bagażówką do Kalifornii, to jest teraz daleko poza granicami mojego rejonu. FBI sprawdza listę nazwisk kierowców, którą otrzymało z centralnego spisu bagażówek. Zacieśnili krąg podejrzanych do kilkudziesięciu nazwisk. Wygląda na to, że znalezienie tego faceta to kwestia kilku tygodni.

Technik zmarszczył brwi, podniósł solniczkę i obracał ją w swoich chudych palcach.

– Za kilka tygodni może być za późno. Kiedy świr zaczyna działać, to działa szybko.

– Wciąż pan wierzy w tę teorię? – spytał Hoval, odkładając sandwicza.

– Uważam, że mamy do czynienia z psychopatą. A jeśli tak jest, to lista jego morderstw powiększy się o kilka nowych w ciągu tygodnia albo dwu. Może nawet popełnić samobójstwo.

– To nie jest żaden wariat – upierał się Hoval. – To sprawa polityczna. Nie zabije nikogo więcej, chyba, że natknie się na kolejnego policjanta.

– Jest pan w błędzie – powiedział technik.

Hoval potrząsnął głową i wziął spory łyk soku cytrynowego.

– Wy, liberałowie o krwawiących sercach, zadziwiacie mnie. Wszędzie szukacie prostych odpowiedzi.

Kelnerka przyniosła blademu mężczyźnie kawę. Kiedy odeszła, powiedział”

– Nie zauważyłem na swojej koszuli krwi w okolicy serca. I nie jestem politycznym liberałem. Ponadto wydaje mi się, że pańska teoria jest bardziej uproszczona niż moja.

– Ten kraj się rozpada, a pan zwala winę na psychopatów i świrów.

– Cóż – powiedział technik, odkładając wreszcie solniczkę. – Prawie chciałbym, żeby było tak, jak pan mówi. Bo jeśli to jest wariat, i jeśli pozostanie na wolności przez tydzień lub dwa, to…

Загрузка...