PONIEDZIAŁEK

1

Gdy oddalili się zaledwie o cztery przecznice od ich mieszkania w Filadelfii, a przed sobą mieli ponad trzy tysiące mil, dzielące ich od Courtney, która przebywała w San Francisco, Colin rozpoczął jedną ze swoich gier. Colin uwielbiał swoje gry, nie te, które wymagały planszy i pionków, ale te, które były rozgrywane w głowie – gry słów, gry pojęć, zawiłe fantazje. Był niezwykle gadatliwym, nad wiek rozwiniętym jedenastolatkiem, pełnym energii, której nie był w stanie spożytkować. Szczupły, w towarzystwie obcych nieśmiały, cierpiący na stosunkowo silny astygmatyzm obu oczu, który zmuszał go do ciągłego noszenia okularów o grubych szkłach, nie był typem sportowca. Nie mógł wyżyć się w meczach futbolowych, ponieważ żaden z atletycznych rówieśników nie chciał grać z kimś, kto potyka się o własne stopy, traci piłkę i jest miażdżony w najbardziej nawet niegroźnym starciu. Poza tym, sport go nudził. Był inteligentnym dzieciakiem, który pochłania mnóstwo książek, a swoje gry uważa za coś ciekawszego od futbolu. Klęcząc na przednim siedzeniu dużego samochodu i spoglądając przez tylną szybę na dom, który opuszczał na zawsze, powiedział”

– Jedzie za nami, Alex.

– Teraz?

– Tak. Parkował w pewnej odległości, gdy chowaliśmy walizki do bagażnika. Widziałem go. A teraz jedzie za nami.

Alex Doyle uśmiechnął się skręcając w Landsowne Avenue.

– Duża czarna limuzyna, co?

Colin pokręcił głową, a jego gęste, sięgające ramion włosy poruszyły się energicznie.

– Nie. To rodzaj furgonetki. Jak ciężarówka z zakrytą skrzynią.

Alex spojrzał w lusterko.

– Nic nie widzę.

– Zgubiłeś go, gdy skręciłeś na rogu – powiedział Colin. Przycisnął brzuch do zagłówka i wychylił się za tylne siedzenie. – Jest! Widzisz go teraz?

Nowa furgonetka marki Chevrolet wyjechała zza rogu i skręciła w Landsowne Avenue. Był to jedyny poruszający się pojazd, jaki widzieli w ten majowy dzień, o 6.05 rano.

– Myślałem, że zawsze ma się do czynienia z czarną limuzyną – powiedział Alex. – Bohaterowie na filmach zawsze są śledzeni przez kogoś, kto jedzie w czarnej limuzynie.

– Tak się dzieje tylko na filmach – powiedział Colin, wciąż obserwując furgonetkę, która trzymała się o jedną przecznicę w tyle. – W życiu nikt nie zachowuje się w tak oczywisty sposób.

Drzewa po prawej stronie rzucały długie, czarne cienie na połowę jezdni i tworzyły na przedniej szybie samochodu przyprawiające o zawrót głowy refleksy. Majowe słońce pojawiło się gdzieś na wschodzie, ale stało jeszcze zbyt nisko, by Alex mógł je dojrzeć.

Jednopiętrowe, drewniane domy kąpały się w jego czystym, wiosennym blasku, co sprawiało, że wyglądały jak nowe.

Ożywiony porannym powietrzem i widokiem zielonych pąków obsypujących drzewa, niemal tak podniecony czekającą ich podróżą jak Colin, Alex Doyle pomyślał, że nigdy nie był szczęśliwszy. Prowadził ciężki wóz bez trudu, ciesząc się jego cichą mocą, nad którą panował. Mieli spędzić w drodze długie godziny i przebyć wiele mil; lecz Colin, dzięki swojej wyobraźni, był lepszym towarzyszem podróży niż większość dorosłych.

– Wciąż jest z tyłu – powiedział chłopiec.

– Zastanawiam się, dlaczego za nami jedzie?

Colin wzruszył chudymi ramionami, ale nie odwrócił się.

– Może być mnóstwo powodów.

– Wymień choć jeden.

– Na przykład mógł usłyszeć, że jedziemy do Kalifornii. Wie, że mamy przy sobie kosztowności, rozumiesz? Rodzinne skarby i temu podobne rzeczy. Więc jedzie za nami, żeby nas zepchnąć do rowu na jakimś pustym odcinku drogi i obrabować, trzymając na muszce.

Alex roześmiał się.

– Rodzinne skarby? Masz tylko ubranie, które wziąłeś na drogę. Reszta została przewieziona ciężarówką tydzień temu, albo poleciała samolotem razem z twoją siostrą. I zapewniam cię, że nie mam przy sobie nic z tego, co byłoby cenniejsze od mojego zegarka.

Colin pozostał niewzruszony.

– Może to jeden z twoich wrogów. Ktoś, kto czuje do ciebie jakiś stary uraz. Chce cię dopaść, zanim wyjedziesz z miasta.

– Nie mam żadnych prawdziwych przyjaciół w Filadelfii – powiedział Alex. – Ale nie mam również żadnych prawdziwych wrogów. A jeśli chciał mi dołożyć, to dlaczego nie zrobił tego, gdy pakowałem walizki do bagażnika?

Po szybie samochodu przelatywały migoczące pasemka promieni słonecznych i cieni.

Widoczna z przodu sygnalizacja zapłonęła zielonym światłem, co uwolniło Alexa od konieczności hamowania.

Po chwili Colin powiedział”

– Może to szpieg.

– Szpieg? – spytał Alex.

– Rosjanin, albo ktoś w tym rodzaju.

– Wydawało mi się, że jesteśmy obecnie w dobrych stosunkach z Rosjanami – powiedział Alex, patrząc z uśmiechem na odbicie furgonetki w lusterku. – A nawet jeśli jest inaczej, to dlaczego jakiś szpieg miałby się interesować tobą lub mną?

– To proste – powiedział Colin. – Wziął nas za kogoś innego. Otrzymał zadanie śledzenia kogoś, kto mieszka niedaleko nas i pomylił się.

– Nie boję się żadnego szpiega, który jest aż tak nieudolny – powiedział Alex.

Wyciągnął rękę i manipulował przy przełącznikach klimatyzacji. Po chwili do dusznego wnętrza samochodu zaczął przenikać delikatny, chłodny wietrzyk.

– To nie musi być szpieg – powiedział Colin, którego uwagę wciąż przykuwała niepozorna, mała furgonetka. – To może być ktoś inny.

– Kto na przykład?

– Daj mi pomyśleć przez chwilę – powiedział chłopiec.

Podczas gdy Colin zastanawiał się, kim może być człowiek w furgonetce, Alex Doyle obserwował ulicę przed maską samochodu i myślał o San Francisco. W jego przypadku to pagórkowate miasto nie było jedynie punktem na mapie. Było dla niego synonimem przyszłości i symbolem wszystkiego, czego człowiek może w życiu pragnąć. Czekała tam nowa praca w prężnej agencji reklamowej, która doceniała młodych artystów i dbała o ich rozwój. Czekał tam dom w hiszpańskim stylu, mieszczący trzy sypialnie i stojący na obrzeżach parku Lincolna, skąd rozciągał się piękny widok na most Golden Gate i włochatą palmę rosnącą za oknem głównej sypialni. I oczywiście czekała tam Courtney. Gdyby jej nie było, praca i dom nie miałyby żadnego znaczenia. Spotkali się w Filadelfii, zakochali się w sobie i pobrali w ratuszu na Market Street, w obecności brata Courtney, Colina, jako honorowego drużby i stenotypistki z Departamentu Sprawiedliwości, która pełniła rolę dorosłego świadka. Potem Colin został wysłany na dwa tygodnie do ciotki Alexa, Pauline, która mieszkała w Bostonie, podczas gdy nowożeńcy polecieli do San Francisco, by spędzić tam miesiąc miodowy, spotkać się z nowymi pracodawcami Alexa, z którymi wcześniej rozmawiał jedynie przez telefon, a także by znaleźć i kupić dom, w którym zaczęliby wspólne życie. Ich przyszłość nabrała realnych kształtów bardziej w San Francisco niż w Filadelfii. San Francisco stało się przyszłością. A Courtney łączyła się z tym miastem nierozerwalnie. Była, w pojęciu Doyle’a, tym samym co San Francisco, tak jak San Francisco było przyszłością. Była niezmienna i egzotyczna, zmysłowa, intelektualnie intrygująca, pełna ciepła, a jednak podniecająca – tak jak San Francisco. I teraz, gdy myślał o Courtney, przed jego oczyma ukazały się pagórkowate ulice i czysta, błękitna zatoka.

– Wciąż tam jest – powiedział Colin, wpatrując się przez wąską tylną szybę w furgonetkę.

– Przynajmniej nie próbował jeszcze zepchnąć nas do rowu – stwierdził Alex.

– Nie zrobi tego – powiedział Colin.

– Naprawdę?

– Będzie nas po prostu śledził. To przedstawiciel władzy.

– FBI, co?

– Tak myślę – oznajmił Colin zaciskając usta.

– Dlaczego miałby się nami interesować?

– Prawdopodobnie pomylił nas z kimś innym – powiedział Colin. – Miał za zadanie śledzić jakichś ludzi – na przykład radykałów. Zobaczył nasze długie włosy i to go zmyliło. Sądzi, że to my jesteśmy radykałami.

– No cóż – powiedział Alex – nasi szpiedzy są równie nieudolni, jak rosyjscy, nie uważasz?

Uśmiech na twarzy Doyle’a wydawał się zbyt szeroki, przypominał mocno wygiętą linię, zakończoną przy każdym końcu dołkiem w policzkach. Uśmiechał się, ponieważ czuł się wspaniale i wiedział, że z uśmiechem jest mu do twarzy. W ciągu trzydziestu lat jego życia nikt mu ani razu nie powiedział, że jest przystojny. Pomimo tego, że był ćwierć krwi Irlandczykiem, miał w sobie coś z Włocha o mocno zarysowanej szczęce i rzymskim nosie. W trzy miesiące po ich pierwszym spotkaniu, gdy zaczęli ze sobą sypiać, Courtney powiedziała”

– Nie jesteś przystojnym mężczyzną, Doyle. Jesteś atrakcyjny, to pewne, ale nie przystojny. Gdy mówisz, że wyglądam zabójczo, to chcę ci się zrewanżować tym samym – ale nie mogę cię okłamywać. Lecz twój uśmiech… jest doskonały. Gdy się uśmiechasz, przypominasz nawet odrobinę Dustina Hoffmana.

Byli już ze sobą na tyle szczerzy, że Doyle nie poczuł się urażony tym, co powiedziała. W rzeczywistości był bardzo zadowolony z tego porównania.

– Dustina Hoffmana? Naprawdę tak uważasz?

Przypatrywała mu się przez chwilę, ujmując go za podbródek i obracając jego twarz w jedną lub drugą stronę, w słabym, pomarańczowym świetle nocnej lampki. – Gdy się uśmiechasz, wyglądasz dokładnie jak Dustin Hoffman – kiedy stara się wyglądać brzydko, mówiąc ściśle.

Gapił się na nią szeroko otwartymi oczyma.

– Kiedy stara się wyglądać brzydko, na litość boską?

Skrzywiła się.

– Chodziło mi o to… że… no cóż, Hoffman tak naprawdę nie może wyglądać brzydko, nawet gdy się stara. Kiedy się uśmiechasz, wyglądasz jak Hoffman, ale nie jesteś taki przystojny…

Obserwował, jak próbuje wygrzebać się z kłopotliwej sytuacji, w którą sama się wpakowała, i zaczął się śmiać. Jego rozbawienie udzieliło się także Courtney. Po chwili chichotali jak idioci, ciesząc się do przesady z tego żartu i śmiejąc się, aż rozbolały ich brzuchy, by uspokoić się po chwili i kochać z paradoksalnie gwałtowną czułością. Od czasu tej nocy Doyle pamiętał, by uśmiechać się jak najczęściej.

Po prawej stronie ulicy pojawił się znak informujący o wjeździe na autostradę Schuykill.

– Przestań zajmować się swoim człowiekiem z FBI – powiedział Alex. – Niech sobie nas śledzi. Zbliżamy się do autostrady, więc lepiej się odwróć i zapnij pas.

– Za minutę – powiedział Colin.

– Nie – powiedział Alex – zapnij pas na brzuchu, bo każę ci również zapiąć ten na ramieniu. – Colin nie znosił jazdy w obu pasach.

– Pół minuty – powiedział chłopiec, przyciskając się jeszcze mocniej do oparcia fotela, podczas gdy Alex wjeżdżał na podjazd prowadzący na autostradę.

– Colin…

Chłopiec odwrócił się i opadł na fotel.

– Chciałem tylko sprawdzić, czy wjedzie za nami na autostradę. Wjechał.

– No pewnie, że wjechał – powiedział Alex. – Agenta FBI nie obowiązują granice miasta. Może jechać za nami wszędzie.

– Jak kraj długi i szeroki?

– Pewnie. Dlaczego nie?

Colin znów położył głowę na oparciu fotela i roześmiał się.

– Zabawne. Co by też zrobił, gdyby przejechał za nami przez cały kraj i w końcu zorientował się, że nie jesteśmy tymi, których miał śledzić?

Gdy wspięli się na szczyt podjazdu, Alex spojrzał w kierunku południowo-wschodnim, na dwa puste pasma czarnej nawierzchni. Nacisnął pedał gazu i ruszył na zachód.

– Zapniesz wreszcie pas?

– Jasne – powiedział Colin, manipulując przy klamerce, umieszczonej na słupku obok drzwi pasażera. – Zapomniałem. – Oczywiście nie było to prawdą.

Colin nigdy niczego nie zapominał. Po prostu nie lubił jeździć w pasach.

Odwracając na moment wzrok od pustej autostrady, która rozciągała się przed nimi, Alex zerknął w bok i zobaczył, że chłopiec mocuje się z dwiema połówkami pasa. Colin skrzywił się i przeklął całe to urządzenie, dając Doyle’owi do zrozumienia, co myśli o podróżowaniu w charakterze więźnia.

– Nie pozostaje ci nic innego, jak robić zadowoloną minę i zaakceptować swój los – powiedział Alex, który sam wyglądał na zadowolonego, gdy ponownie spojrzał na autostradę. – Będziesz jechał w tym pasie, bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie.

– Nie podoba – zapewnił go Colin.

Siedząc w prawidłowo zapiętym pasie, tak długo wygładzał zmarszczki na swojej koszulce z wizerunkiem King Konga, aż umiejscowił fotografię gigantycznej, wściekłej małpy na środku swej chudej klatki piersiowej. Odgarnął z czoła gęste włosy i poprawił grube szkła w drucianych oprawkach, które musiał stale przyciskać do swego okrągłego jak guzik nosa.

– Trzy tysiące sto mil – powiedział, patrząc jak szare pasmo drogi niknie pod kołami samochodu i zostaje gdzieś w tyle. Elektrycznie podnoszone siedzenie thunderbirda umożliwiało mu dobry widok. – Jak długo będziemy jechać?

– Nie będziemy robić długich postojów – powiedział Alex. – Powinniśmy dotrzeć do San Francisco w sobotę rano.

– Pięć dni – powiedział Colin. – Trochę więcej niż sześćset mil dziennie. – Wydawało się, że jest rozczarowany tempem jazdy.

– Gdybyś mógł zastąpić mnie przy kierownicy – powiedział Alex – jechalibyśmy prędzej. Ale nie chcę robić więcej niż sześćset mil dziennie, kiedy sam prowadzę.

– Więc dlaczego Courtney nie pojechała z nami? – spytał Colin.

– Urządza dom. Czekała, aż przywiozą meble, a teraz zajmuje się zasłonami i dywanami – całym tym bałaganem.

– Kiedy leciałem do Bostonu, do ciotki Pauliny, podczas gdy wy spędzaliście miesiąc miodowy – czy wiedziałeś, że to była moja pierwsza podróż samolotem?

– Tak – powiedział Alex.

Colin mówił o tym przez całe dwa dni po powrocie z Bostonu.

– To mi się naprawdę podobało.

– Wiem.

Colin zmarszczył brwi.

– Dlaczego nie sprzedaliśmy samochodu i nie polecieliśmy do Kalifornii razem z Courtney?

– Znasz odpowiedź – powiedział Alex. – Samochód ma tylko rok. Nowy wóz najbardziej traci na wartości właśnie w pierwszym roku. Jeśli chcesz wyjść na swoje przy sprzedaży, to musisz nim jeździć przez trzy albo cztery lata.

– Mogłeś sobie pozwolić na tę stratę – powiedział Colin, zaczynając wybijać palcami cichy, ale uparty rytm na swoich opiętych dżinsem kolanach. – Słyszałem jak rozmawiałeś z Courtney. Będziesz zarabiał w San Francisco fortunę.

Alex wyciągnął spoconą dłoń, by wysuszyć ją w cichym strumieniu powietrza płynącym z nawiewu w desce rozdzielczej.

– Trzydzieści pięć tysięcy dolarów rocznie to nie fortuna.

– Ja dostaję tylko trzy dolary kieszonkowego – powiedział chłopiec.

– To fakt – stwierdził Alex. – Ale mam nad tobą przewagę dziewiętnastu lat doświadczenia i nauki.

Opony szumiały przyjemnie.

Ogromna ciężarówka przemknęła po drugiej stronie drogi, zmierzając w kierunku miasta. Był to pierwszy pojazd, oprócz furgonetki, jaki ujrzeli tego ranka.

– Trzy tysiące sto mil – powiedział Colin. – To mniej więcej jedna ósma trasy dookoła świata.

Alex musiał pomyśleć przez chwilę.

– Słusznie.

– Gdybyśmy kontynuowali jazdę i nie zatrzymywali się w Kalifornii, potrzebowalibyśmy około czterdziestu dni, by okrążyć ziemię. – powiedział Colin, obejmując dłońmi wyimaginowany globus, w który wpatrywał się z uwagą.

Alex przypomniał sobie chwilę, gdy chłopiec po raz pierwszy poznał słowo „okrążać” i zafascynował się jego brzmieniem oraz znaczeniem. Przez całe tygodnie nie chodził po pokoju czy domu – wszystko „okrążał”.

– Chyba potrzebowalibyśmy więcej niż czterdzieści dni – powiedział Alex. – Nie wiem ile czasu zabrałoby mi przejechanie Pacyfiku.

Colin pomyślał, że to niezły dowcip.

– Miałem na myśli to, że moglibyśmy tego dokonać, gdyby był most na oceanie.

Alex spojrzał na szybkościomierz i zobaczył, że jadą z umiarkowaną prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, o dwadzieścia mniej, niż planował osiągnąć w pierwszym etapie jazdy. Colin był dobrym towarzyszem podróży. Nawet zbyt dobrym. Gdyby wciąż rozpraszał uwagę Alexa, potrzebowaliby miesiąca, by przejechać ten cholerny kraj.

– Czterdzieści dni – zastanawiał się Colin. – To połowa czasu, jakiego bohaterowie Juliusza Verne potrzebowali na okrążenie ziemi.

Alex wiedział, że Colin poszedł rok wcześniej do szkoły i że swoim oczytaniem wyprzedzał o parę lat innych uczniów, ale zakres wiedzy chłopaka wciąż go zaskakiwał.

– Czytałeś „W 80 dni dookoła świata”, co?

– Pewnie – powiedział Colin. – Dawno temu. – Wyciągnął dłonie w kierunku nawiewu i suszył je tak, jak to zaobserwował u Alexa.

Choć nie miało to wielkiego znaczenia, ten drobny gest zrobił na Doyle’u wrażenie. On także był niegdyś chudym, nerwowym dzieciakiem, którego dłonie były zawsze wilgotne. Był, podobnie jak Colin, nieśmiały w towarzystwie nieznajomych, nie osiągał dobrych wyników w sporcie i czuł się wśród rówieśników jak wyrzutek. W college’u zaczął z uporem trenować podnoszenie ciężarów, zdecydowany wyrosnąć na kolejnego Charlesa Atlasa *. Zanim mięśnie jego klatki piersiowej zaczęły się odznaczać a bicepsy stwardniały, znudził się podnoszeniem ciężarów i skończył z tym. Mierząc pięć stóp i dziesięć cali i ważąc sto sześćdziesiąt funtów, nie mógł się równać z Charlesem Atlasem. Ale był szczupły i wytrzymały i nigdy już nie przypominał chudego dzieciaka. Wciąż jednak czuł się niepewnie w towarzystwie nowo poznanych ludzi i często pociły mu się ze zdenerwowania ręce. W głębi duszy wciąż pamiętał, co znaczy wieczna nieśmiałość i brak pewności siebie. Obserwując, jak Colin suszy swe szczupłe dłonie, Alex zrozumiał, dlaczego od razu polubił tego chłopca i dlaczego, od dnia, w którym się poznali, osiemnaście miesięcy wcześniej, było im ze sobą dobrze. Dzieliło ich dziewiętnaście lat życia. Ale niewiele więcej.

– Wciąż tam jest? – spytał Colin, przerywając tok myśli Alexa.

– Kto?

– Ten facet w furgonetce.

Alex spojrzał w lusterko.

– Jest. FBI nie ustępuje tak łatwo.

– Mogę spojrzeć?

– Nie odpinaj pasa.

– Zapowiada się koszmarna podróż – powiedział Colin posępnie.

– Owszem, jeśli nie zaakceptujesz pewnych zasad już na samym początku – zgodził się Alex.

Ruch na drugim pasie autostrady nasilał się, gdy spieszący do pracy o tak wczesnej godzinie zaczęli już swój dzień i gdy od czasu do czasu przejeżdżała z hałasem jakaś ciężarówka, pokonująca ostatni etap długiej podróży. Ich samochód i furgonetka były jedynymi widocznymi pojazdami na zachodnim pasie drogi.

Słońce znajdowało się za thunderbirdem, dzięki czemu nie było dokuczliwe. Niebo, które widzieli przed sobą, skażone było tylko dwiema chmurami. Po obu stronach drogi ciągnęły się zielone wzgórza.

Gdy w Valley Forge wjechali na płatną drogę i skierowali się na zachód, w stronę Harrisburga, Colin spytał: – Co z naszym ogonem?

– Wciąż się za nami ciągnie. Jakiś nieszczęsny agent FBI na błędnym tropie.

– Pewnie straci pracę – powiedział Colin. – Zwolni się miejsce dla mnie.

– Chcesz być agentem FBI?

– Myślałem o tym – przyznał Colin.

Alex zjechał na lewy pas i wyprzedził samochód ciągnący przyczepę dla konia. Z tyłu wozu siedziały dwie dziewczynki w wieku Colina. Przycisnęły się do bocznej szyby i zamachały do chłopca, który zaczerwienił się i spoglądał uparcie przed siebie.

– Nie byłoby nudno w FBI – powiedział.

– Och, trudno powiedzieć. Wydaje się, że to dosyć nużące śledzić drania przez całe tygodnie, zanim zrobi coś niezwykłego.

– No cóż, nie może być to nudniejsze niż jazda w zapiętym pasie aż do Kalifornii.

Boże, pomyślał Alex, sam się o to prosiłem. Ponownie zjechał na prawy pas i ustawił dźwignię automatycznego gazu na prędkości siedemdziesięciu mil, by utrzymać przyzwoite tempo, nawet gdyby Colin zbytnio odciągał jego uwagę.

– Kiedy ten facet z tyłu dopadnie nas na pustym odcinku drogi i zepchnie do rowu, będziesz mi dziękował, że kazałem ci zapiąć pas. To ci uratuje życie.

Colin odwrócił głowę i spojrzał na Alexa przez szkła okularów, które jeszcze bardziej powiększały jego duże oczy.

– Obawiam się, że nie masz zamiaru ustąpić!

– Nie mylisz się.

Colin westchnął.

– Jesteś właściwie moim ojcem, prawda?

– Jestem mężem twojej siostry. Ale… ponieważ twoja siostra… sprawuje nad tobą opiekę, to można przyjąć, że mam ojcowskie prawo ustanawiać zasady, które powinny cię w życiu obowiązywać.

Colin potrząsnął głową, odgarniając opadające na oczy długie włosy.

– Nie wiem. Może było lepiej, gdy byłem sierotą.

– Och, naprawdę tak myślisz? – spytał Doyle, pełen udawanego gniewu.

– Gdyby nie ty, nie poleciałbym do Bostonu – przyznał Colin. – Nie udałoby mi się również pojechać do Kalifornii. Ale… nie wiem.

– Jesteś niemożliwy – powiedział Doyle, mierzwiąc ręką włosy chłopca.

Wzdychając głośno, jak gdyby potrzebował cierpliwości Hioba, by wytrzymać z Doyle’em, chłopiec wygładził rozczochrane włosy grzebieniem, który nosił w kieszeni spodni. Schował go i poprawił koszulkę z wizerunkiem King Konga.

– Cóż, będę musiał o tym pomyśleć. Nie jestem jeszcze pewien.

Silnik pracował bezgłośnie. Opony prawie nie wydawały dźwięku, tocząc się po dobrze wygładzonej nawierzchni.

Minęło pięć nie zakłóconych niczym minut; czuli się w swojej obecności na tyle dobrze, by nie przejmować się milczeniem. Colin niepokoił się jednak i zaczął palcami wybijać na swych kościstych kolanach dziko skomplikowany rytm.

– Chcesz poszukać czegoś w radio? – spytał Alex.

– Będę musiał odpiąć pas.

– OK. Ale tylko na minutę albo dwie.

Chłopiec odczuł ulgę, gdy pas uwolnił go ze swego uścisku, zwijając się wężowym ruchem. Po chwili klęczał, odwrócony, na siedzeniu, patrząc przez tylną szybę.

– Wciąż za nami jedzie!

– Hej! – powiedział Alex. – Miałeś zająć się radiem.

Colin odwrócił się i usiadł.

– Pomyślałbyś, że przepuściłem okazję, gdybym nie spróbował. – Nie można było się oprzeć jego szerokiemu uśmiechowi.

– Znajdź w radio jakąś muzykę – powiedział Alex.

Colin manipulował przy odbiorniku AM-FM, aż wreszcie znalazł stację nadającą rock and rolla. Nastawił głośność, po czym, wciąż klęcząc, gwałtownie odwrócił się i spojrzał przez tylną szybę.

– Siedzi nam na ogonie – powiedział. Po chwili opadł na fotel i chwycił pas.

– Niezły z ciebie rozrabiaka, co? – spytał Alex.

– Mną się nie martw – powiedział chłopiec. – Powinniśmy się martwić tym facetem, który jedzie za nami.


O 8.15 zatrzymali się przy restauracji Howarda Johnsona przed Harrisburgiem. Gdy Alex wjeżdżał na parking przed budynkiem o pomarańczowym dachu, Colin szukał furgonetki.

– Jest. Tak jak się spodziewałem.

Alex spojrzał przez boczną szybę i zobaczył, jak furgonetka mija restaurację i kieruje się ku stacji benzynowej po drugiej stronie.

Na bocznej ścianie białej furgonetki jaskrawe niebiesko-zielone litery tworzyły napis BAGAŻÓWKA – PRZEWÓZ MEBLI – ZRÓB TO SAM!

Po chwili samochód zniknął.

– Chodźmy – powiedział Alex. – Czas na śniadanie.

– Owszem – odparł Colin – Zastanawiam się, czy będzie na tyle bezczelny, by wejść za nami do środka?

– Przyjechał tu, żeby zatankować. Zanim wyjdziemy z restauracji, będzie już na trasie, pięćdziesiąt mil stąd.

Gdy prawie godzinę później znów znaleźli się przed budynkiem, wszystkie stanowiska na parkingu były zajęte. Nowy cadillac, dwa pozbawione wieku volkswageny, błyszczący czerwienią triumph, pognieciony i zabłocony stary buick, ich własny, czarny thunderbird i tuzin innych samochodów stało przodem do krawężnika, niczym zwierzęta różnych gatunków korzystające z tego samego żłobu. Nigdzie nie było widać furgonetki.

– Pewnie zatelefonował do swych przełożonych, gdy jedliśmy i dowiedział się, że jest na niewłaściwym tropie – powiedział Alex.

Colin zmarszczył brwi. Wepchnął ręce w kieszenie dżinsów i powiódł wzrokiem po rzędzie samochodów, jak gdyby sądził, że naprawdę kryje się wśród nich sprytnie zamaskowany chevrolet. W przeciwnym razie musiałby wymyślić zupełnie nową grę.

W przekonaniu Doyle’a znikniecie furgonetki było szczęśliwym zrządzeniem losu. Wydawało się mało prawdopodobne, by nawet Colin mógł wymyślić dwie gry, usprawiedliwiające odpinanie pasa co kwadrans.

Szli powoli do samochodu, Doyle rozkoszując się rześkim, porannym powietrzem, Colin wpatrując się zmrużonymi oczami w parking i mając nadzieję, że dostrzeże gdzieś furgonetkę.

Gdy byli przy samochodzie, chłopiec powiedział”

– Założę się, że zaparkował po drugiej stronie restauracji. – Zanim Doyle zdążył go powstrzymać, Colin wskoczył z powrotem na chodnik i pobiegł za róg budynku, głośno tupiąc tenisówkami o beton.

Alex wsiadł do samochodu, uruchomił go i zwiększył nawiew, by usunąć stęchłe powietrze, które zebrało się w wozie podczas ich nieobecności.

Zanim zdążył zapiąć pas, Colin był z powrotem. Chłopiec otworzył drzwi po stronie pasażera i wgramolił się do środka. Był przygnębiony.

– Tam też go nie ma. – Zamknął i zablokował drzwi, po czym opadł na siedzenie i skrzyżował na piersiach chude ramiona.

– Pas. – Alex wrzucił bieg i wyjechał tyłem z parkingu.

Mrucząc pod nosem, Colin zapiął pas.

Przecięli szosę w kierunku stacji benzynowej i zatrzymali się przy dystrybutorach, by napełnić bak.

Człowiek, który wyszedł pospiesznie z budynku stacji, żeby ich obsłużyć, był po czterdziestce i przypominał muskularnego farmera o czerwonej twarzy i spracowanych dłoniach. Żuł tytoń, co było niezbyt częstym widokiem w Filadelfii czy San Francisco, i wyglądał pogodnie. – Pomóc w czymś, chłopaki?

– Proszę nalać zwykłej – powiedział Alex, podając przez okno kartę kredytową. – Wejdzie prawdopodobnie pół baku.

– Robi się. – Na kieszeni jego koszuli wyszyto cztery litery – CHET.

Chet pochylił się i jego wzrok powędrował obok Alexa, tam, gdzie siedział chłopiec.

– Jak się masz, szefie?

Colin spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Ś-ś-świetnie – wyjąkał.

Chet odsłonił w uśmiechu rząd poczerniałych zębów.

– Miło słyszeć. – Następnie podszedł do tylnej części samochodu, żeby wlać benzynę.

– Dlaczego nazwał mnie szefem? – spytał Colin. Przezwyciężył już swoje niedowierzanie, ale był teraz zakłopotany.

– Może myślał, że jesteś Indianinem – powiedział Alex.

– Pewnie.

– Albo że dowodzisz oddziałem strażaków.

Colin wcisnął się w fotel i obrzucił Alexa kwaśnym spojrzeniem.

– Powinienem był polecieć z Courtney. Nie będę w stanie znosić twoich kiepskich dowcipów przez pięć dni.

Alex roześmiał się.

– Jesteś niemożliwy. – Wiedział, że percepcja i słownictwo Colina wyprzedzają jego wiek i już dawno przyzwyczaił się do zdumiewającego nieraz sarkazmu chłopca oraz jego umiejętności stosowania różnych zwrotów. Ale w tych przemądrzałych ripostach było coś wymuszonego. Colin za wszelką cenę starał się być dorosły. Zmagał się z dzieciństwem, próbując zachowywać się mężnie i wejść w wiek młodzieńczy, a później dorosłość, samą siłą swej woli. Takie zachowanie nie było obce Doyle’owi, ponieważ w wieku Colina był taki sam.

Chet wrócił i podał Doyle’owi na plastikowej podstawce kartę kredytową oraz rachunek. Gdy Alex wziął pióro i podpisał się, benzyniarz znów wpatrzył się w Colina.

– Daleko jedziesz, szefie?

Colin był tak samo roztrzęsiony jak przedtem.

– Do Kalifornii – powiedział, wlepiając wzrok w swoje kolana.

– Patrzcie – powiedział Chet – Coś takiego! To już drugi klient w ciągu godziny, który jedzie do Kalifornii. Zawsze pytam ludzi, dokąd jadą. To tak jakbym im pomagał, rozumiecie? Godzinę temu ten facet, a teraz wy. Wszyscy jadą do Kalifornii, tylko nie ja – westchnął.

Alex zwrócił mu podstawkę i wetknął swoją kartę do portfela. Rzucił okiem na Colina i zauważył, że chłopiec z namysłem czyści jeden paznokieć drugim, by skupić na czymś wzrok na wypadek, gdyby Chet podjął swój monolog.

– Proszę – Chet wręczył Alexowi kwit. – Jedziecie na wybrzeże? – Przesunął prymkę tytoniu z lewej strony ust do prawej.

– Zgadza się.

– Bracia? – spytał Chet.

– Proszę?

– Jesteście braćmi?

– Och, nie – powiedział Alex. Wiedział, że nie ma czasu ani powodu, by wyjaśniać, jaki łączy ich związek. – To mój syn.

– Syn? – Wydawało się, że Chet nie dosłyszał.

– Tak. – Nie był co prawda ojcem Colina, ale mógłby nim być, jeśli chodzi o wiek.

Chet spojrzał na zmierzwione włosy Doyle’a, które opadały na kołnierz. Popatrzył krytycznie na jego wzorzystą koszulę z dużymi drewnianymi guzikami. Alex był niemal gotów podziękować temu człowiekowi za przypuszczenie, że jest zbyt młody, by mieć syna w wieku Colina – gdy nagle zdał sobie sprawę, że nastrój benzyniarza uległ zmianie.

Temu człowiekowi nie chodziło o to, że Doyle jest zbyt młody, by być ojcem jedenastolatka, ale że ojciec powinien dawać lepszy przykład. Doyle miał prawo wyglądać i ubierać się dziwacznie, gdyby był bratem Colina, ale jeśli był jego ojcem, to zachowywał się niewłaściwie – przynajmniej w rozumieniu Cheta.

– Myślałem, że ma pan jakieś dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat – powiedział, przesuwając językiem tytoń.

– Trzydzieści – odparł Alex, zastanawiając się, dlaczego w ogóle udziela odpowiedzi.

Benzyniarz spojrzał na zgrabny, czarny wóz. W jego wzroku pojawiła się ledwie widoczna twardość. Sądził oczywiście, że o ile nie było niczego złego w tym, że Doyle prowadzi samochód, który mógł należeć do jego ojca, o tyle sprawa wyglądała inaczej, jeśli to Doyle był jego właścicielem. Jeśli człowiek, który wyglądał tak, jak Doyle, mógł mieć wspaniały wóz i pozwolić sobie na jazdę do Kalifornii, podczas gdy o połowę starszy człowiek pracy nie mógł – to nie było sprawiedliwości na świecie.

– No cóż – powiedział Alex. – Miłego dnia.

Chet cofnął się na wysepkę z dystrybutorami, nie życząc im szczęśliwej podróży. Patrzył niezadowolony na samochód. Gdy szyba podjechała do góry jednym, płynnym ruchem, zmarszczył się jeszcze bardziej, a linie na jego czerwonym czole zbiegły się jak wałki falistej blachy.

– Jaki miły człowiek. – Alex wrzucił bieg i wyjechał ze stacji.

Gdy znów znaleźli się na trasie, zmierzając na zachód, Colin niespodziewanie wybuchnął śmiechem.

– Co cię tak śmieszy? – spytał Alex.

Był wewnętrznie roztrzęsiony. Jego złość była nieproporcjonalna do tego, co tamten człowiek uczynił. W rzeczywistości nie zrobił niczego, z wyjątkiem okazania milczącego uprzedzenia.

– Gdy powiedział, że wyglądasz na dwadzieścia jeden lat, myślałem, że chce cię nazwać szefem, tak jak mnie. – powiedział Colin. – To byłoby niezłe.

– Jasne! Boki zrywać.

Colin wzruszył ramionami.

– Sądziłeś, że to zabawne, kiedy mnie nazwał szefem.

Gdy jego złość i strach zaczęły ustępować, Doyle zdał sobie sprawę, że jego własna reakcja na nie wypowiedzianą niechęć benzyniarza była jedynie łagodniejszą odmianą przesadnej reakcji Colina na przyjacielską gadaninę tamtego człowieka. Czy Colin, pod przykrywką szczerego, przyjacielskiego zachowania Cheta dojrzał ukrytą wrogość? Czy też ujawnił swą wrodzoną nieśmiałość? Nie miało to żadnego znaczenia. Bez względu na to, jak było, pozostawało faktem, że obydwu potraktowano niesprawiedliwie.

– Przepraszam, Colin. Nigdy nie powinienem był pozwolić na ten ton wyższości, z jakim przemawiał do ciebie.

– Traktował mnie, jakbym był dzieckiem.

– To pułapka w jaką wpadają dorośli – powiedział Alex. – Ale to nie jest w porządku. Przyjmiesz moje przeprosiny?

Colin był nadzwyczaj poważny, siedział sztywny i wyprostowany, ponieważ po raz pierwszy dorosły prosił go o wybaczenie.

– Przyjmuję – odrzekł z powagą. Po chwili na jego łobuzerskiej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Ale wciąż żałuję, że i ciebie nie nazwał szefem, tak jak mnie.


Grube sosny i wiązy o czarnych pniach tłoczyły się teraz po obu stronach drogi, kołysząc się nieznacznie na wiosennym wietrze.

Autostrada wznosiła się na przestrzeni prawie mili. Za szczytem owego wzniesienia nie opadła ponownie, lecz ciągnęła się przez równą płaszczyznę terenu ku kolejnemu wzniesieniu. Las majaczył w oddali, wysokie sosny stojące na warcie w dumnym szeregu, rozłożyste wiązy, niczym generałowie dokonujący przeglądu wojsk.

W połowie płaskiego odcinka, po prawej stronie, znajdował się przydrożny parking. Spod drzew wycięto niskie zarośla. Pod rzadko rosnącymi sosnami ustawiono kilka drewnianych stołów – przytwierdzonych do betonowych słupków w celu zapobieżenia kradzieży – oraz kilka koszy na śmieci. Był też znak informujący o toalecie publicznej.

O tak wczesnej godzinie przy stołach nie było żywej duszy. Jednakże, na zachodnim krańcu tego miniaturowego parku, tuż przy wyjeździe, gotowa do jazdy, stała furgonetka.

BAGAŻÓWKA – PRZEWÓZ MEBLI – ZRÓB TO SAM!

Był to bez wątpienia ten sam wóz.

– Znowu on! – powiedział Colin, przyciskając nos do szyby, gdy przemknęli obok furgonetki z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. – To naprawdę on!

Doyle spojrzał w lusterko i zobaczył, że furgonetka wjeżdża na główną drogę. Przyspieszyła gwałtownie. Po trzech czy czterech minutach zbliżyła się na odległość jednej czwartej mili, podążając za nimi tak, jak poprzednio.

Doyle wiedział, że był to jedynie zbieg okoliczności. W grze Colina nie było realności. Była w takim samym stopniu fantazją, jak wszystkie gry, które Alex rozgrywał z chłopcem w przeszłości. Nikt na całym świecie nie żywił do niego urazy. Nikt na całym świecie nie miał powodu ścigać ich w złych zamiarach. Zbieg okoliczności…

A jednak Alex czuł na swych plecach chłód, jak skorupę wyimaginowanego lodu.

2

George Leland prowadził wynajętą, liczącą dwadzieścia stóp długości furgonetkę jak gdyby pchał przed sobą wózek spacerowy, nie trzęsąc nawet meblami i sprzętem domowym, który wypełniał przestrzeń bagażową za przednim siedzeniem. Krajobraz znikał w tyle, droga ginęła pod kołami, a Leland sprawował nad wszystkim kontrolę.

Wyrastał w pobliżu ciężarówek oraz innych dużych maszyn, i miał talent, który pozwalał mu wykorzystywać ich możliwości do maksimum. Mieszkając na farmie obok Lancaster, umiał prowadzić ciężarówkę do zwózki siana zanim skończył trzynaście lat, przemierzając ojcowskie pole i zbierając siano ze stogów. Zanim skończył szkołę średnią, obsługiwał kosiarkę, snopowiązałkę, pług mechaniczny oraz inny ciężki sprzęt zapewniający ciągłość rolniczego cyklu, począwszy od siewu, poprzez żniwa, aż do kolejnego siewu. Gdy wyjechał do college’u, zarabiał na czesne prowadząc wóz dostawczy, podobny do tego, którym przemierzał Pensylwanię. Później, gdy był już dorosły, prowadził potężną ciężarówkę należącą do przedsiębiorstwa paliwowego, i w ciągu dwu lat pracy nie zdarzyło się, by zarysował swój wóz czy jakikolwiek mijany pojazd. Po dwóch latach zaoferowano mu dalszą pracę w tym przedsiębiorstwie, ale oczywiście odmówił. Rok później, gdy zrobił drugi stopień specjalizacji w budownictwie i dostał prawdziwą pracę, często wskakiwał na jedną z tych gigantycznych koparek i uruchamiał ją – nie dlatego, że martwił się o jakość wykonanej pracy, ale dlatego, że lubił obsługiwać sprzęt i mieć świadomość, że wciąż ma pewną rękę.

A teraz, przez cały poniedziałkowy poranek i popołudnie, podążał wynajętą furgonetką na zachód. Cały czas trzymał się za czarnym thunderbirdem w tej samej odległości. Gdy tamten wóz zwalniał, on zwalniał również. Gdy przyspieszał, Leland szybko nadrabiał dzielący ich dystans. Przez większość drogi, jednakże, thunderbird utrzymywał stałą prędkość siedemdziesięciu mil na godzinę. Leland wiedział, że najbardziej luksusowy model t-birda jest wyposażony w dźwignię ustawienia szybkości, umieszczoną na kierownicy, która ułatwia jazdę na długich dystansach. Doyle prawdopodobnie korzystał z tego urządzenia. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Godzina za godziną, bez wysiłku, z dużą wprawą, George Leland podążał za samochodem o automatycznie kontrolowanej szybkości, jak gdyby sam był maszyną.

Leland był dużym mężczyzną, miał sześć stóp trzy cale wzrostu i ważył ponad dwieście funtów. Kiedyś ważył o dwadzieścia funtów więcej, lecz ostatnimi czasy cierpiał na spadek wagi, ponieważ zapominał jadać regularnie. Jego szerokie ramiona były przygarbione bardziej niż niegdyś, a wąska talia jeszcze węższa. Miał kwadratową twarz, okoloną jasnymi, niemal białymi włosami. Oczy były niebieskie, a cera bez skazy, z wyjątkiem pasma piegów na nosie. Na szyi widać było tylko mięśnie, chrząstki i nabrzmiałe żyły. Gdy ujmował kierownicę swymi ogromnymi dłońmi i gdy napinał bicepsy nieuświadomioną mocą swego chwytu, wyglądał nieporuszenie, jak gdyby był przyspawany do swego pojazdu.

Nie włączył radia.

Nie spojrzał na krajobraz.

Nie palił, nie żuł gumy, nie mówił do siebie.

Mila za milą, jego uwaga skupiała się na drodze, na samochodzie, który widział przed sobą i na maszynie, której szum, otaczający go ze wszystkich stron, sprawiał przyjemność. W ciągu pierwszych godzin podróży ani razu nie pomyślał o mężczyźnie i chłopcu w thunderbirdzie jak o konkretnych ludziach. Jego rozbiegane myśli, jeśli nie dotyczyły prowadzenia samochodu, były mgliste i niesprecyzowane. Czuł przede wszystkim ogromną, hipnotyczną nienawiść, która nie skupiała się na określonym celu. Celem tym w jakiś sposób stałby się wreszcie samochód, który jechał przed nim. Wiedział o tym. Ale w tej chwili podążał za nim jak automat.

Za Harrisburgiem thunderbird skierował się autostradą na zachód, zjechał na trasę międzystanową siedemdziesiąt i przeciął najbardziej na północ wysunięty skrawek Zachodniej Wirginii. Za Wheeling, już w granicach Ohio, kierowca samochodu zasygnalizował zamiar skrętu w stronę centrum usługowego, pełnego stacji benzynowych, moteli i restauracji.

W chwili, gdy Leland ujrzał kierunkowskaz, nacisnął hamulec i trzymał się za Doyle’em w odległości mili. Gdy skręcał do centrum w minutę po thunderbirdzie, nigdzie nie widział tego dużego, czarnego wozu. Zjeżdżając z podjazdu, zawahał się tylko chwilę, a następnie skręcił na zachód, w stronę największego skupiska budynków. Jechał powoli, wypatrując samochodu. Znalazł go przed prostokątną aluminiową restauracją, przypominającą wagon kolejowy starego typu. T-bird chłodził się w cieniu ogromnego znaku z napisem: PIERWSZORZĘDNE JEDZENIE U HARRY’EGO.

Leland jechał tak długo, aż dotarł do Breena, ostatniej restauracji w plątaninie skrzyżowania, pełnej chromu, plastiku, neonów i imitacji kamienia. Zaparkował chevroleta po drugiej stronie niedużego budynku, tak aby nikt, przebywający u Harry’ego, pięćset jardów dalej, nie mógł go dojrzeć. Wysiadł, zamknął furgonetkę i poszedł na lunch.

Knajpa Breena wyglądała, przynajmniej na zewnątrz, jak restauracja, w której zatrzymali się Doyle i chłopiec. Miała osiemdziesiąt stóp długości i kształt aluminiowej tuby, zaprojektowanej tak, by przypominała wagon kolejowy, z długim rzędem wąskich okienek wzdłuż trzech boków i z przybudówką, pełniącą rolę wejścia, którą dostawiano do samej restauracji dopiero po jakimś czasie.

Wewnątrz, przy ścianie, obok okien, umieszczono rząd popękanych plastikowych boksów. W każdym z nich znajdowała się porysowana popielniczka, cylindryczny, szklany dozownik z cukrem, szklana solniczka i pieprzniczka, stalowy pojemnik z serwetkami i włącznik szafy grającej, która stała obok toalety we wschodnim końcu restauracji. Szerokie przejście oddzielało boksy od kontuaru, który biegł przez całą długość pomieszczenia.

Po wejściu do środka Leland skierował się w prawo. Przeszedł do pomieszczenia i usiadł w miejscu, w którym kontuar zakręcał, skąd mógł od czasu do czasu spoglądać ponad boksami w okno i patrzeć na thunderbirda, zaparkowanego przy restauracji Harry’ego.

Ponieważ była to ostatnia restauracja w tym rejonie, a pora lunchu mijała przed 14.30, pomieszczenie było niemal wyludnione. W boksie przy wejściu siedziała para w średnim wieku i w kamiennym milczeniu spożywała pracowicie kanapki z rostbefem. Za nimi, twarzą do Lelanda, siedział pomocnik szeryfa z policji stanowej Ohio. Zajmował się swoim cheeseburgerem i frytkami. W boksie znajdującym się w drugim końcu restauracji rozczochrana kelnerka z farbowanymi włosami paliła papierosa i gapiła się na żółte płytki sufitu.

W pomieszczeniu była jeszcze tylko kelnerka stojąca za kontuarem, która podeszła do Lelanda. Mogła mieć dziewiętnaście lat i była raźną, ładną blondynką o oczach tak niebieskich jak oczy Lelanda. Jej strój służbowy pochodził ze sklepu z przecenionym towarem, ale dziewczyna nadała mu indywidualny rys. Spódnicę skrócono o osiem cali nad zgrabnymi kolanami. Na jednej kieszeni wyhaftowano skaczącą wiewiórkę, na drugiej królika. Białe guziki zastąpiono czerwonymi. Na jej lewej piersi widniał wyhaftowany ptak, a na prawej, zabawnymi literami, wyszyto jej imię: Janet. A pod spodem wesołe powitanie: Jak się masz! Miała słodki uśmiech, wdzięczny zwyczaj przekrzywiania głowy, urok myszki Miki – i najwyraźniej stanowiła łatwy kąsek.

– Chce pan rzucić okiem na menu? – spytała. Jej głos był jednocześnie gardłowy i dziecinny.

– Kawę i cheeseburgera – powiedział Leland.

– Frytki także? Są gotowe.

– No dobrze, niech będą. – powiedział. Zapisała wszystko, po czym mrugnęła do niego. – Za chwilę wracam.

Patrzył jak idzie wzdłuż kontuaru. Miała zgrabny chód. Obcisła spódniczka przylegała do wyraźnie zarysowanych pośladków jej okrągłej pupy. Nagle okazało się, choć taka przemiana była niemożliwa, że dziewczyna jest naga. Widział jak jej ubranie znika w jednej chwili. Patrzył na jej długie nogi, rozciętą okrągłość, doskonałą linię jej smukłych pleców…

Skierował pełen winy wzrok na kontuar, czując twardnienie w lędźwiach, a potem nagłe zmieszanie i dezorientację. W tym momencie nie potrafił nawet powiedzieć, gdzie się znajduje. Janet wróciła z kawą i postawiła ją przed nim.

– Śmietankę?

– Tak, proszę.

Sięgnęła pod kontuar i wyciągnęła wysoki na dwa cale kartonowy pojemnik w kształcie butelki. Rozłożyła sztućce, przyjrzała się krytycznie swojej pracy i uznała, że wszystko jest w porządku. Ale nie zostawiła go sam na sam z kawą, tylko oparła łokcie o kontuar, podparła brodę dłońmi i posłała mu szelmowski uśmiech.

– Dokąd się pan przeprowadza?

Leland zmarszczył brwi.

– Skąd pani wie, że się przeprowadzam?

– Widziałam jak zajeżdża pan na parking. Tą bagażówką. Chce pan zamieszkać gdzieś w okolicy?

– Nie – powiedział, nalewając śmietankę do kawy. – Jadę do Kalifornii.

– O, rany! – powiedziała. – Wspaniale! Palmy, słońce, surfing…

– Tak – powiedział, pragnąc, by odeszła.

– Chciałabym nauczyć się surfingu – powiedziała. – Lubię morze. Każdego lata jadę na dwa tygodnie do Atlantic City, wyleguję się na plaży i opalam na brąz. Mam ładną opaleniznę. Noszę bardzo skąpe bikini, dzięki czemu opalam się na całym ciele. – Roześmiała się z fałszywą skromnością. – No… prawie na całym. Aż tak skąpych bikini nie aprobują w Atlantic City.

Leland popatrzył na nią znad brzegu swojej filiżanki.

– Burger i frytki! – krzyknął kucharz przez okienko służbowe, łączące restaurację z kuchnią.

– Dla pana – powiedziała cicho. Odeszła, wzięła jedzenie i postawiła przed nim. – Coś jeszcze?

– Nie – powiedział.

Znów oparła się o kontuar i mówiła, podczas gdy on jadł. Za wszelką cenę chciała uchodzić za naiwną. Chichotała, często mrugała i oblewała się rumieńcem. Doszedł do wniosku, że jest o pięć lat starsza, niż początkowo sądził.

– Mogę prosić o jeszcze jedną kawę? – spytał w końcu, by pozbyć się jej na kilka chwil.

– Jasne – powiedziała, biorąc pustą filiżankę i podchodząc do wysokiego, chromowanego ekspresu.

Obserwując Janet, Leland poczuł dziwną wibrację – i znów ujrzał ją bez ubrania, tak jak poprzednio. Nie wyobrażał sobie jej nagości. Naprawdę widział ją tak wyraźnie jak inne szczegóły wnętrza, które otaczały kelnerkę. Jej długie nogi i okrągłe pośladki naprężyły się, gdy wspięła się na palce, by sprawdzić filtr na ogromnym dzbanku. Gdy odwróciła się, piersi dziewczyny zakołysały się, a sutki nabrzmiały pod jego wzrokiem.

Przymykając powieki, Leland rozpaczliwie próbował wymazać sprzed oczu tę wizję. Otworzył je i stwierdził, że wciąż trwa. Z każdą upływającą sekundą czuł się coraz dziwniej.

Zacisnął dłoń na nożu, który mu dała kelnerka. Uniósł go i trzymał blisko twarzy, patrząc na jasne, ząbkowane ostrze. Po chwili ostrze zmiękło, rozmazało się, gdy jego wzrok powędrował dalej, ku nagiej dziewczynie, która zdawała się zmierzać ku niemu przez gęstą mgłę, kołysząc piersiami przy każdym kroku… myślał o tym, by wepchnąć nóż między jej żebra, głęboko, a później obracać nim tam i z powrotem, aż przestałaby krzyczeć i rozwarłaby się zachęcająco…

W tym momencie, gdy niemal była przy nim, niosąc uważnie w swych smukłych dłoniach przepełnioną filiżankę z kawą, Leland zorientował się, że ktoś go obserwuje. Obrócił się nieznacznie na swoim stołku i spojrzał na parę w średnim wieku, siedzącą przy drzwiach. Mężczyzna miał usta pełne jedzenia, ale nie poruszał szczękami. Z wypchanymi policzkami, obserwował Lelanda i jego napiętą twarz, a także nóż tkwiący niczym pochodnia w prawej dłoni inżyniera. Siedzący w drugim boksie policjant także przestał jeść, żeby popatrzeć na Lelanda. Zmarszczył brwi, jak gdyby nie był pewien, co Leland zamierza zrobić z nożem.

Leland odłożył go i ześliznął się ze swego stołka w chwili, gdy kelnerka zjawiła się z kawą. Pogrzebał w portfelu i rzucił na kontuar dwa dolary.

– Już pan wychodzi? – spytała. Jej głos dochodził z oddali i był tak lodowaty, że Leland poczuł dreszcz.

Nie odpowiedział. Szybko podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz.

Dzień wydawał się okrutnie jasny, gdy zmierzał pospiesznie w stronę swego samochodu.

Siedząc już za kierownicą chevroleta słyszał, jak serce wali mu dziko w ścianę klatki piersiowej. Oddychał z bolesnym wysiłkiem i drżał jak zmarznięty, przemoczony pies.

Chociaż kelnerki nie było w pobliżu i choć miał zaciśnięte powieki, wciąż ją widział: jej giętkie ciało, długie obnażone nogi, szeroko rozstawione piersi… widział samego siebie, wpychającego w nią ostrze, podczas gdy jej jasna skóra rozstępuje się, widział siebie samego, przeskakującego kontuar i biorącego ją siłą na podłodze. Nikt by go nie powstrzymał, ponieważ to on trzymałby nóż. Wszyscy baliby się. Nawet policjant. On, Leland, mógłby wgniatać dziewczynę w brudne płytki podłogowe za kontuarem i rozdzierać ją ile razy by tylko zechciał…

Pomyślał o nożu i tryskającej krwi, o piersiach dziewczyny, o dotyku jej ciała wijącego się pod nim, i ujrzał przerażone spojrzenia obecnych w restauracji, spojrzenia jakimi by go obdarzyli, gdyby naprawdę to zrobił. Stan, w jakim się znajdował, zaczął stopniowo przemijać. Serce uspokoiło się. Jego oddech stał się bardziej regularny.

Uniósł głowę i niespodziewanie uchwycił swoje odbicie w szerokim lusterku bocznym, znajdującym się przy szybie. Spojrzał we własne oczy i przez chwilę zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje i co robi. W nagłym przebłysku świadomości przypomniał sobie, dlaczego ściga thunderbirda i co chce zrobić ludziom, którzy w nim podróżują.

I wiedział, że to wszystko jest złe. Czuł mdłości, zmieszanie, zagubienie.

Odwracając wzrok od odbicia własnych oczu, czując obrzydzenie do tego, co w nich ujrzał, stwierdził, że policjant wyszedł z restauracji i zbliża się do furgonetki. W jakiś irracjonalny sposób był przekonany, że funkcjonariusz wie o wszystkim. Że jakimś cudem wie o tym, co Leland chciałby zrobić z dziewczyną i o tym, co chciałby zrobić z ludźmi w thunderbirdzie.

Leland uruchomił furgonetkę.

Funkcjonariusz krzyknął coś do niego.

Nie mogąc usłyszeć słów policjanta, pewien, że nie chce ich usłyszeć, Leland wrzucił bieg i wcisnął pedał gazu.

Policjant znów krzyknął.

Furgonetka drgnęła i zatrzęsła się, a spod jej kół wytrysnął żwir.

Leland zwolnił gaz i wyrównał obroty. Wyjechał z parkingu i zaczął przyspieszać jadąc przez gąszcz moteli i stacji benzynowych.

Jego oddech znów stał się ciężki. Z gardła dobywało się łkanie.

Gdy dotarł do wschodniego krańca kompleksu usługowego, skręcił w podjazd prowadzący do trasy numer siedemdziesiąt znacznie szybciej niż powinien.

Nie zainteresował się natężeniem ruchu, tylko obojętnie wjechał na drogę. Na szczęście oba zachodnie pasma były wolne.

Choć Leland pamiętał mgliście, że policja często patroluje trasę i ustawia radary, pozwolił, by wskazówka szybkościomierza pięła się w górę. Gdy zbliżyła się do setki, furgonetka zatrzęsła się lekko i osiągnęła swą maksymalną prędkość, jak koń czystej krwi, który przechodzi w kłus.

Meble w części bagażowej trzęsły się i obijały o burty samochodu. Podręczna lampka przewróciła się z trzaskiem pękającego szkła.

Leland spojrzał w lusterko. Policjant albo nie wyruszył za nim w ogóle albo nie wyruszył dostatecznie szybko. Droga za furgonetką była pusta.

Mimo wszystko Leland utrzymywał prędkość stu mil na godzinę. Jezdnia huczała pod kołami. Płaski teren przepływał za szybami samochodu, jak szybko zmieniająca się dekoracja teatralna. Panika, która go ogarnęła, zamierała po trochu. Słabło stopniowo uczucie, że wszyscy go obserwują, że wszyscy są przeciwko niemu, że jest przezroczysty, że jest nieustępliwie ścigany przez siły, mające w jakimś sensie związek z tym funkcjonariuszem stanowym. Podążając na zachód, szybko stał się częścią swego pojazdu. Prowadził go bezpiecznie i uważnie. Po przejechaniu siedmiu czy ośmiu mil zwolnił do dozwolonej prędkości; choć od chwili w której opuścił restaurację, minęły zaledwie minuty, nie mógł sobie przypomnieć, co było głównym powodem jego paniki…

Lecz nagle przypomniał sobie Doyle’a i Colina. Thunderbird znajdował się gdzieś z tyłu, na wschodzie. Może wciąż parkował w cieniu tego ogromnego znaku na restauracji Harry’ego. Nawet gdyby znów był w drodze, Doyle i dzieciak i tak znajdowaliby się o całe mile z tyłu, poza zasięgiem wzroku. Lelandowi to się w ogóle nie podobało.

Pozwolił, by furgonetka zwolniła jeszcze bardziej. W miarę jak zaczął uświadamiać sobie, że to oni podążają za nim, jego wszechobecny strach zaczął przybierać znajomą formę. Szara droga wyglądała teraz jak tunel, który był pułapką bez wyjścia.

W chwilę później ujrzał majaczący po prawej stronie parking przydrożny, oddzielony od autostrady podwójnym rzędem sosen.

Leland nacisnął na hamulec i wjechał tam, wspinając się na niewielkie wzniesienie. Zaparkował na kwadratowym, żwirowatym terenie, który wychodził na autostradę, dzięki czemu mógł obserwować przejeżdżające samochody, kierując wzrok między grube, brązowe pnie drzew.

Wszystko, co miał teraz do roboty, to czekać i patrzeć na drogę. Gdyby thunderbird przejeżdżał, Leland mógłby podążyć za nim, dogonić go w ciągu dwóch czy trzech minut. Czuł ogromną ulgę.


Policjant zdążył wysiąść z samochodu, zanim George Leland w ogóle się zorientował, że nie jest już sam. Przez całe pięć minut obserwował drogę widniejącą między sosnami, i musiał być nieco zahipnotyzowany jasnym blaskiem słońca i strugą samochodów, zmierzających na zachód. Jeszcze przed chwilą sądził, że jest sam – by nagle uświadomić sobie obecność wozu patrolowego policji stanowej Ohio, który podjechał do furgonetki. Częściowo zanurzony w cieniu sosen a częściowo w promieniach słońca, wyglądał nierealnie. Światło alarmowe na dachu obracało się, choć syrena nie była włączona. Policjant, który wysiadł z wozu, był trzydziestoletnim, poważnym człowiekiem o mocno zarysowanej szczęce. Był to ten sam mężczyzna, który jadł lunch u Breena i który wołał do Lelanda po wyjściu z restauracji.

Leland przypomniał sobie mgliście, dlaczego odczuwał panikę. Świat ponownie zdawał się kurczyć wokół niego. W kącikach oczu pojawiła się ciemność, jak rozlewające się plamy atramentu. Czuł się uwięziony i bezbronny, i miał wrażenie, że stanowi łatwy cel dla tych, którzy chcieli go skrzywdzić. Ostatnimi czasy wszyscy zdawali się go ścigać. Był wiecznym uciekinierem.

Opuścił szybę, gdy policjant zbliżał się do niego.

– Jest pan sam? – spytał pomocnik szeryfa, zatrzymując się dostatecznie daleko od furgonetki, by Leland nie mógł uderzyć go drzwiami, gdyby nagle je otworzył. Trzymał dłoń na kolbie rewolweru, tkwiącego w kaburze.

– Sam? – powtórzył Leland. – Tak, proszę pana.

– Dlaczego się pan nie zatrzymał, kiedy wołałem?

– Wołał pan?

– W restauracji – powiedział policjant, a jego głos wydawał się pewniejszy i dojrzalszy niż jego gładka twarz.

Leland wyglądał na zakłopotanego.

– Nie zauważyłem pana. Wołał mnie pan?

– Dwa razy.

– Przykro mi – powiedział Leland. – Nie słyszałem. – Zmarszczył brwi. – Czy złamałem przepisy? Zazwyczaj jeżdżę ostrożnie.

Policjant przypatrywał mu się uważnie przez chwilę, badał jego niebieskie oczy, przyglądał się ogorzałej twarzy Lelanda i równo przyciętym włosom, po czym odprężył się. Zdjął dłoń z kolby rewolweru. Postąpił kilka kroków dzielących go od furgonetki.

– Nie chodzi o przepisy – powiedział. – Mimo wszystko, chciałbym rzucić okiem na pańskie prawo jazdy i papiery wozu.

– Oczywiście – powiedział Leland. – Zawsze do usług.

Udając, że sięga po portfel, wyjął z pudełka leżącego na siedzeniu obok pistolet kalibru 0.32. Uniósł go jednym, płynnym ruchem na wysokość okna, skierował lufę ku twarzy policjanta i pociągnął za spust. Pojedynczy strzał odbił się echem w zagajniku sosnowym i zagrzmiał przeraźliwie gdzieś nad autostradą.


Leland siedział i obserwował ruch na trasie przez kilkanaście minut, zanim dotarło do niego, że powinien ukryć ciało. W każdej chwili na parkingu mógł ktoś się zjawić, zobaczyć zwłoki policjanta rozciągnięte między radiowozem a furgonetką i wezwać pomoc.

Ostatnio wszyscy go ścigali. Zdołał utrzymać się przy życiu tylko dzięki temu, że zawsze wyprzedzał swych prześladowców o jeden krok. Nie mógł pozwolić sobie na to, by stracić zdolność jasnego myślenia.

Pchnął drzwi furgonetki i wysiadł.

Policjant leżał twarzą do ziemi, a wokół jego głowy zebrała się kałuża ciemnej krwi. Wyglądał teraz na znacznie mniejszego, niemal na dziecko.

W ciągu ostatniego roku, wyczuwając już spisek zacieśniający się wokół niego, Leland nieraz zastanawiał się, czy potrafiłby zabić w obronie własnej. Wiedział, że do tego dojdzie. Zabić albo być zabitym. Aż do tej chwili nie był pewien, o którą z tych możliwości chodzi. Teraz nie potrafił zrozumieć, jak mógł w ogóle odczuwać jakiekolwiek wątpliwości. Gdy chodziło o to, czy zabić samemu, czy też być zabitym, nawet człowiek nastawiony pokojowo był w stanie się bronić.

Nie odczuwając jakichkolwiek emocji, Leland schylił się, chwycił trupa za kostki u nóg i pociągnął w stronę otwartych drzwi wozu patrolowego. Znajdujące się w środku krótkofalowe radio trzeszczało hałaśliwie. Leland wepchnął ciało do samochodu i pozwolił, by opadło na kierownicę. Ale nie był to dobry pomysł. Nawet z daleka policjant wyglądał na martwego. Zdając sobie sprawę, że będzie musiał dokładniej ukryć ciało, Leland wepchnął je głębiej i sam wgramolił się do samochodu.

Dotknął kierownicy, nieświadomy tego, że pozostawia odciski palców.

Dotknął oparcia winylowego fotela.

Zapominając o krzepnącej krwi, przycisnął zmasakrowaną twarz martwego mężczyzny do jego kolan, po czym zepchnął zgięty korpus na podłogę przy siedzeniu pasażera.

Dotknął bezmyślnie okna po tej stronie samochodu, mocno przyciskając całą dłoń do szyby.

Musiał wepchnąć ciało do wnęki pod tablicą rozdzielczą, ale gdy skończył, był pewien, że nikt nie znajdzie zwłok, chyba że otworzy drzwi samochodu.

Wygrzebując się z wozu, dotknął siedzenia winylowego fotela.

Znów dotknął kierownicy.

Zamknął drzwi, zaciskając palce na klamce.

Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by wziąć szmatkę i wytrzeć wszystko, czego dotknął. Zdążył już niemal zapomnieć o martwym człowieku wepchniętym w kąt służbowego wozu.

Wrócił do furgonetki, wsiadł do środka i zamknął drzwi. Po autostradzie przemykały samochody, odbijając złoty blask późnego, popołudniowego światła. Leland obserwował drogę przez ponad dziesięć minut, czekając aż ujrzy thunderbirda.

Gdy wpatrywał się w ten mały obszar, jego myśli wędrowały, by wreszcie zatrzymać się na młodej kelnerce, która obsługiwała go w restauracji, na dziewczynie z królikami i wiewiórkami wyhaftowanymi na stroju służbowym. Teraz wiedział, dlaczego wprawiała go w zakłopotanie i denerwowała. Z tymi długimi, platynowymi włosami i delikatnymi rysami przypominała odrobinę Courtney. Nie bardzo, ale trochę. Dlatego tak go oczarowała. Teraz już wiedział, że nie chciał wepchnąć w nią noża, że nigdy tego nie chciał. Nie pragnął się z nią również kochać. Prawdę powiedziawszy, nie interesował się tą dziewczyną w ogóle. Był człowiekiem, dla którego istniała tylko jedna kobieta. Zależało mu jedynie na jego ukochanej Courtney.

Tak jak jego myśli powędrowały od kelnerki do Courtney, tak też powędrowały od Courtney do Doyle’a i chłopca. Leland był zaszokowany, gdy nagle przyszło mu do głowy, że thunderbird przejechał, gdy on przenosił martwego policjanta do radiowozu. Być może minęli go ze dwadzieścia minut wcześniej. Być może wyprzedzają go teraz o całe mile…

A jeśli Doyle zmienił zaplanowaną trasę? Jeśli podążał drogą, która nie była zaznaczona na jego mapie?

Leland czuł jak serce podchodzi mu ze strachu do gardła.

Gdyby stracił Doyle’a i dzieciaka, to czyż nie straciłby również Courtney? Gdyby stracił Courtney, gdyby stracił drogę do niej, czyż nie straciłby wszystkiego?

Z czołem zroszonym grubymi kroplami potu pomimo klimatyzacji, wrzucił bieg i wycofał się. Przednie koła odcisnęły łuk w zakrwawionym żwirze. Skierował się w stronę podjazdu prowadzącego ku autostradzie i wyprowadził chevroleta z przydrożnego parkingu. Światło alarmowe na dachu radiowozu wciąż się obracało, ale Leland nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie istniała dla niego inna rzeczywistość niż droga przed jego oczyma i thunderbird, który właśnie przed nim umykał.

3

Gdy byli w drodze już od piętnastu minut, a chevrolet nie pokazał się w lusterku, Doyle przestał go wypatrywać. Był zaniepokojony, gdy po przerwie na śniadanie furgonetka znów zaczęła za nimi podążać, ale był to naturalnie zbieg okoliczności. Jechała za nimi przez całą Pensylwanię, przecięła skrawek Zachodniej Wirginii i przekroczyła granicę Ohio – ale działo się tak dlatego, że przypadkowo zmierzała na zachód tą samą trasą, którą i oni wybrali. Kierowca furgonetki, kimkolwiek był, znalazł tę drogę na mapie, tak jak Doyle; w głowie tego człowieka nie lęgło się nic złego, gdy planował swą podróż.

Alex zbyt późno doszedł do wniosku, że mógł w każdej chwili uwolnić się od niepokojących myśli, zjeżdżając po prostu na pobocze i przepuszczając furgonetkę. Mógł odczekać piętnaście minut, by wyprzedziła ich na dobre i z miejsca pozbyć się szalonego przypuszczenia, że są ścigani. W każdym razie nie miało to już żadnego znaczenia. Furgonetka jechała gdzieś daleko z przodu.

– Jest za nami? – spytał Colin.

– Nie.

– A niech to diabli.

– A niech to diabli?

– Naprawdę chciałbym wiedzieć, co on kombinował – powiedział Colin. – Teraz już chyba nigdy się nie dowiemy.

Alex uśmiechnął się.

– Chyba nie.

W porównaniu z Pensylwanią, Ohio było stanem niemal nizinnym. Połacie zielonych obszarów ciągnęły się po obu stronach autostrady, zakłócane z rzadka widokiem obskurnego miasteczka, dobrze utrzymanej farmy czy dziwnie osamotnionej i zwyczajowo brudnej fabryki. Niezmienność krajobrazu ginącego gdzieś w oddali pod kopułą jednakowo błękitnego nieba była nudna i przygnębiająca. Samochód zdawał się pełznąć, osiągając zaledwie jedną czwartą swej faktycznej prędkości.

Po zaledwie dwudziestu minutach jazdy Colin zaczął się wiercić.

– Ten pas został niewłaściwie wykonany – powiedział.

– Ach tak?

– Wydaje mi się, że jest za ciasny.

– Nie może być za ciasny. Jest bezwładnościowy.

– Nie wiem… – Colin wypróbował go obiema dłońmi.

– Nie uda ci się pozbyć pasów przy pomocy tak idiotycznych argumentów.

Colin spojrzał na odkryte pola, potem na stado tłustych krów, pasących się na wzgórku nad biało-czerwoną stodołą.

– Nie wiedziałem, że na świecie jest tyle krów. Od chwili, gdy wyjechaliśmy z domu, wszędzie widzę krowy. Jeśli zobaczę jeszcze jedną, to się porzygam.

– Nie porzygasz – powiedział Alex. – Kazałbym ci posprzątać.

– Czy reszta Ameryki też tak wygląda? – spytał Colin, wskazując chudą dłonią na niezmienny krajobraz.

– Wiesz, że nie – powiedział Doyle cierpliwie. – Zobaczysz rzekę Missisipi, pustynie, Góry Skaliste… Odbyłeś w wyobraźni dostatecznie wiele wędrówek dookoła świata, żeby wiedzieć to lepiej ode mnie.

Colin przestał szarpać swój pas, gdy zorientował się, że w ten sposób niedaleko zajedzie z Doyle’em.

– Zanim znajdziemy te interesujące miejsca, mój umysł zgnije od środka. Jeśli napatrzę się na tę nicość, to zmienię się w zombie. Wiesz jak wygląda zombie? – Zrobił odpowiednią minę specjalnie dla Doyle’a: rozdziawione usta, sflaczała skóra, szeroko otwarte oczy bez cienia myśli.

Z jednej strony Alex lubił Colina i jego żarty, ale z drugiej był zirytowany. Wiedział, że upór chłopca, jeśli chodzi o uwolnienie się z pasów, był w takim samym stopniu sprawdzianem jego, Doyle’a, umiejętności utrzymania dyscypliny, jak i wyrazem prawdziwego niezadowolenia. Zanim Alex poślubił Courtney, chłopiec słuchał jej kandydata na męża jak własnego ojca. Nawet gdy nowożeńcy po spędzeniu miodowego miesiąca powrócili do domu, żeby pozałatwiać sprawy w Filadelfii, Colin zachowywał się bez zarzutu. Ale teraz, gdy był tylko z Doyle’em, z dala od siostry, zaczął poddawać próbie ich wzajemny stosunek. Jeśli mógł postawić na swoim, robił to. Pod tym względem nie różnił się niczym od innych chłopców w jego wieku.

– Słuchaj – powiedział Alex – kiedy będziesz rozmawiał dziś wieczorem z Courtney, nie chcę, żebyś narzekał na pasy i krajobraz. Ja i Courtney sądziliśmy, że ta podróż dobrze ci zrobi. Sądziliśmy również, że pozwoli mnie i tobie poznać się lepiej i przyzwyczaić się do siebie, a także zlikwidować wszelkie ewentualne tarcia. Więc nie chcę słyszeć jak narzekasz i jęczysz, kiedy zadzwonimy do niej z Indianapolis. Pojechała do San Francisco, żeby pilnować rozkładania dywanów, wieszania zasłon, przywozu mebli… ma już dostatecznie dużo na głowie, żeby jeszcze martwić się tobą.

Colin myślał o tym, gdy zmierzali szybko na zachód, w kierunku Columbus.

– OK – powiedział w końcu. – Poddaję się. Masz nade mną przewagę dziewiętnastu lat.

Alex zerknął na chłopca, który posłał mu pokorne spojrzenie spode łba, i roześmiał się.

– Dojdziemy do porozumienia. Zawsze tak sądziłem.

– Powiedz mi jedną rzecz – odezwał się chłopiec.

– O co chodzi?

– Jesteś starszy ode mnie o dziewiętnaście lat i o sześć od Courtney.

– Zgadza się.

– Czy dla niej też ustalasz zasady i przepisy?

– Nikt nie ustala zasad i przepisów dla Courtney – powiedział Doyle.

Colin skrzyżował swe chude ramiona na piersi i przytaknął z zadowoleniem.

– Święta prawda. Cieszę się, że rozumiesz moją siostrę. Nie wróżyłbym waszemu małżeństwu nawet sześciu miesięcy, gdybyś sądził, że możesz kazać Courtney zapiąć jej własny pas.

Płaskie pola po obu stronach drogi ciągnęły się bez końca. Krowy skubały trawę. Po niebie płynęły leniwie rzadkie obłoki.

Po chwili Colin odezwał się”

– Założę się o pół dolara, że będę w stanie odgadnąć, ile minie nas samochodów jadących z przeciwka – z dokładnością do dziesięciu.

– Pół dolara? – spytał Alex. – Przyjmuję.

Zegar na tablicy rozdzielczej odmierzał pięć minut, podczas gdy obydwaj liczyli głośno samochody zmierzające na wschód. Colin pomylił się tylko o trzy.

– Jeszcze raz? – spytał chłopiec.

– Co mam do stracenia? – spytał Alex, uśmiechając się szeroko i czując, że znów jest pewny siebie, chłopca i sensu tej podróży.

Znów zagrali. Colin pomylił się tylko o cztery samochody i wygrał następne pięćdziesiąt centów.

– Jeszcze raz? – spytał ponownie, zacierając dłonie o długich palcach.

– Raczej nie – powiedział Alex podejrzliwie. – Jak ci się to udało?

– To proste. Liczyłem po cichu samochody przez pół godziny, aż ustaliłem średnią przypadającą na pięć minut. Potem spytałem cię, czy chcesz się założyć.

– Może powinniśmy zboczyć z trasy i pojechać do Las Vegas – powiedział Alex. – Będę chodził z tobą po kasynach i obstawiał według twoich wskazówek.

Colin był tak uradowany tym komplementem, że nie wiedział, co powiedzieć. Objął się ramionami i pochylił głowę, po czym spojrzał przez boczną szybę i uśmiechnął się szeroko do swego słabego odbicia w oknie.

Chociaż chłopak nie zdawał sobie z tego sprawy, Doyle dostrzegł to odbicie, gdy zerknął na niego, by poznać przyczynę jego nagłego milczenia. Uśmiechnął się również i rozsiadł się wygodnie, czując, że napięcie opuszcza go całkowicie. Pojął, że zakochał się nie w jednej osobie, ale w dwóch. Kochał tego chudego, bardzo inteligentnego chłopca niemal tak bardzo jak Courtney. Był to jeden z tych faktów, których świadomość pozwalała zapomnieć o niepewności i dręczącej obawie, które przynosił każdy poranek.

Doyle dwukrotnie poinformował LAZY TIME MOTEL, pierwszy raz, gdy wyznaczył trasę i dzwonił z Filadelfii w sprawie rezerwacji, i ponownie, gdy wysyłał pocztą zaliczkę za pokój, że on i Colin przybędą w poniedziałek wieczorem, między 19.00 a 20.00. Zajechali pod motel, leżący na wschód od Indianapolis i zaparkowali przed recepcją o 19.30, dokładnie miedzy godzinami, które podał.

Rezerwacja obejmowała cały czas podróży. Doyle nie chciał przejechać sześciuset mil tylko po to, by spędzić pół nocy na szukaniu miejsca do spania.

Zgasił światła, później silnik. Wokół panowała niepokojąca cisza. Stopniowo dotarły do niego odgłosy ruchu panującego na trasie, jak smutne krzyki rozbrzmiewające w nocnym powietrzu.

– Co mamy w planie? – zwrócił się do Colina. – Gorący prysznic i dobrą kolację. Potem dzwonimy do Courtney – i tniemy komara przez osiem godzin.

– Pewnie – powiedział Colin. – A czy nie moglibyśmy najpierw zjeść?

Podobna prośba była u Colina czymś niezwykłym. Był takim samym niejadkiem jak Doyle w jego wieku. Gdy tego samego dnia zatrzymali się na lunch, Colin poskubał kawałek kurczaka, zjadł trochę sałatki z kapusty, napił się coli – i stwierdził, że jest „napchany”.

– Cóż – powiedział Doyle – nie jesteśmy aż tak brudni, żeby nie wpuszczono nas do restauracji. Ale najpierw załatwię nam pokoje. – Otworzył drzwi i pozwolił, by do środka przeniknęło chłodne lecz parne, nocne powietrze. – Poczekaj tu na mnie.

– W porządku – powiedział Colin. – Jeśli mogę już odpiąć pas.

Alex uśmiechnął się i odpiął swój.

– Dałem ci szkołę, co?

Colin skrzywił się.

– Jeśli patrzysz na to w ten sposób.

– Dobra, dobra – powiedział Doyle. – Odepnij pas, chłopcze. Kiedy wysiadł z samochodu i wyprostował nogi, zobaczył, że Lazy Time Motel wygląda tak, jak opisywał to przewodnik: czysto, przyjemnie, ale niedrogo. Został zbudowany na planie wielkiego L, gdzie recepcja, obramowana neonem, umieszczona była na złączeniu obydwu skrzydeł. W ścianie z czerwonej cegły znajdowało się czterdzieścioro czy pięćdziesięcioro drzwi, wszystkie jednakowe i rozmieszczone w równych odstępach, niczym sztachety w ogrodzeniu. Obydwa skrzydła okalał betonowy chodnik pod daszkiem z falistego aluminium, wspieranym przez wykute z żelaza słupki, ustawione co dziesięć stóp. Przy drzwiach prowadzących do recepcji, szumiąc i brzęcząc, stał automat z napojami. Recepcja był nieduża, ale miała jasnożółte ściany i czystą, wypolerowaną podłogę wyłożoną płytkami. Doyle podszedł do kontuaru i uderzył w dzwonek.

– Jedną minutkę! – zawołała jakaś kobieta zza framugi, w której wisiała bambusowa zasłona. Po drugiej stronie kontuaru, za zasłoną, znajdowało się zaplecze.

Obok kontuaru ustawiono stojak z magazynami i książkami w miękkich okładkach. Umieszczony wyżej napis głosił: ZAŚNIJ DZIŚ WIECZÓR Z KSIĄŻKĄ W RĘKU. Czekając na recepcjonistkę, Doyle przeglądał książki, chociaż nie potrzebował żadnego bodźca, by poczuć zmęczenie po całym dniu spędzonym w podróży.

– Przykro mi, że musiał pan czekać – powiedziała, przeciskając się bokiem przez zasłonę. – Byłam… – gdy znajdowała się w połowie drogi między drzwiami a kontuarem, spojrzała na Doyle’a i urwała. Gapiła się na niego tak samo jak Chet na stacji benzynowej. – Tak? – jej głos był zdecydowanie chłodny.

– Mam rezerwację na nazwisko Doyle – powiedział Alex.

Teraz był podwójnie zadowolony, że dokonał rezerwacji. Był niemal pewien, że odesłałaby go z kwitkiem, nawet gdyby na własne oczy widział, że przed motelem nie stoi ani jeden samochód i nawet gdyby palił się neon informujący o wolnych pokojach.

– Doyle? – spytała.

– Doyle.

Pokonała resztę drogi, dzielącą ją od kontuaru i rozchmurzona sięgnęła po karty z rezerwacją leżące przy książce meldunkowej.

– Ach, ojciec i syn z Filadelfii.

– Zgadza, się – powiedział Doyle, siląc się na uśmiech.

Miała ponad pięćdziesiąt lat i była atrakcyjną kobietą, pomimo dwudziestu funtów nadwagi. Czesała się w stylu lat pięćdziesiątych. Jej szerokie czoło było odsłonięte, a przy uszach wity się wąskie loki. Dzianinowa sukienka przylegała ściśle do jej pełnego, nieco tłustego brzucha. Przy biodrach i w talii widać było zarysy pasa.

– Chodziło o jeden z pokoi za siedemnaście dolarów – powiedziała.

– Tak.

Wyjęła z zielonego, metalowego pudełka kartę, spojrzała na nią z bliska, a następnie otworzyła książkę meldunkową. Starannie wypełniła jedną trzecią strony, po czym odwróciła książkę i podała mu pióro.

– Gdyby zechciał pan podpisać… zaraz – powiedziała, gdy wyciągał rękę po pióro – może lepiej, żeby podpisał pański ojciec. Pokój zarezerwowano na jego nazwisko.

Doyle patrzył na nią, nie rozumiejąc o co chodzi, aż zdał sobie sprawę, że ta kobieta ma więcej wspólnego z Chetem, niż początkowo przypuszczał.

– Ja jestem ojcem. To ja jestem Alex Doyle.

Zmarszczyła brwi. Gdy przekrzywiła głowę, jej włosy zdawały się rozsypywać, zakrywając twarz.

– Ale tu jest napisane…

– Mój chłopak ma jedenaście lat. – Wziął pióro i nabazgrał w książce swój podpis.

Spojrzała na świeży atrament, jak gdyby była to brzydka plama na jej nowym obiciu meblowym. Zdawało się, że za moment pobiegnie po rozpuszczalnik i usunie tę paskudną rzecz.

– Który mamy pokój? – spytał Alex, poganiając kobietę wbrew jej woli.

Ponownie ogarnęła spojrzeniem jego włosy i ubranie. Nie był przyzwyczajony do tak jawnej niechęci w miastach typu Filadelfii czy San Francisco, i czuł się dotknięty jej zachowaniem.

– No cóż – powiedziała – musi pan być świadomy, że płaci pan…

– Z góry – dokończył za nią. – Tak, to głupio z mojej strony, że nie pomyślałem o tym od razu. Odliczył dwanaście dolarów i położył na książce meldunkowej. – Wysłałem pięciodolarową zaliczkę, jak sobie pani przypomina.

– Ale trzeba doliczyć podatek – powiedziała.

– Ile?

Gdy mu podała sumę, zapłacił drobnymi, które miał w kieszeni zmiętych, ciemnoszarych dżinsów. Wrzucała pieniądze do szuflady kasowej przeliczając, choć minutę wcześniej widziała, jak sam to robił.

Zdjęła z niechęcią klucz z tablicy i podała mu.

– Pokój numer trzydzieści siedem – patrzyła na klucz jak na diamentowy klejnot, który powierzała jego opiece. – To na końcu długiego skrzydła.

– Dziękuję – odparł, mając nadzieję, że powstrzyma się od zrobienia jej awantury. Ruszył przez czyste, dobrze oświetlone pomieszczenie w kierunku drzwi.

– Pokoje w naszym hotelu są bardzo przyjemne – powiedziała, gdy dotarł do wyjścia.

Odwrócił głowę.

– Jestem tego pewien.

– Lubimy utrzymywać porządek – dodała.

Skinął ponuro głową i wyniósł się stamtąd czym prędzej.


Pomimo to, że stracił thunderbirda z oczu, George Leland zaczął się uspokajać. Przez piętnaście minut prowadził furgonetkę z maksymalną prędkością, wypatrując rozpaczliwie choćby śladu dużego samochodu. Ale jego wrodzona skłonność do utożsamiania się z maszynami działała jak środek uspokajający. Strach go opuścił. Pozwolił, by furgonetka zwolniła. Przekonany coraz głębiej, że zdoła dogonić thunderbirda, przekraczał dozwoloną prędkość jedynie o kilka mil. Niczym człowiek w transie, widział tylko drogę i słyszał silnik chevroleta, pracujący na właściwych obrotach, i wszystko to działało kojąco.

Po raz pierwszy w tym dniu Leland uśmiechnął się.

I żałował, po raz pierwszy od dłuższego czasu, że nie ma przy nim kogoś, z kim mógłby porozmawiać…

– Wyglądasz na szczęśliwego, George – powiedziała, a jej głos wystraszył go.

Oderwał wzrok od drogi.

Siedziała obok, tylko kilka stóp od niego. Ale jak to było możliwe?

– Courtney – jego głos przypominał suchy szept – ja…

– Miło cię widzieć w tak dobrym nastroju – powiedziała. – Zwykle jesteś taki poważny.

Zmieszany, ponownie spojrzał na drogę.

Lecz w chwilę później wzrok Lelanda, niczym przyciągany magnesem, powędrował w jej stronę. Słoneczne światło przebijało szybę i przenikało dziewczynę, jakby była duchem. Dotykało jej złotych włosów i skóry, po czym biegło dalej. Widział tapicerkę drzwi po jej stronie. Mógł przeniknąć wzrokiem jej uroczą twarz i zobaczyć okno za głową dziewczyny oraz krajobraz za szybą – jak gdyby była przezroczysta. Nie rozumiał tego. Jakim cudem znalazła się tutaj? Jakim cudem wiedziała, że jedzie za Doyle’em i chłopcem?

Tuż obok rozdarł się klakson.

Leland spojrzał na drogę i stwierdził ze zdumieniem, że zjechał z prawego pasa i omal nie zderzył się z pontiakiem, który próbował go wyprzedzić. Skręcił energicznie w prawo i wrócił na właściwe miejsce.

– Jak ci leci, George? – spytała.

Spojrzał na nią, po czym szybko przeniósł wzrok na autostradę. Dziewczyna była ubrana tak samo jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni: zgrabne buty, biała krótka spódniczka, wzorzysta czerwona bluzka z wysokim kołnierzem. Gdy tydzień wcześniej podążył za nią aż na lotnisko i patrzył jak wsiada do Boeinga 707, był tak podniecony tym zgrabnym strojem, że pragnął jej bardziej niż jakiejkolwiek kobiety. Niemal podbiegł do niej – ale uświadomił sobie, że uznałaby to za dziwne z jego strony.

– Jak ci leci, George? – spytała ponownie.

Martwiła się jego problemami, zanim sam je sobie uświadomił, nawet zanim dostrzegł, że wszystko zmierza w niewłaściwym kierunku. Po zerwaniu ich dwuletniej znajomości, gdy była gotowa rozmawiać z nim jedynie przez telefon, dzwoniła do Lelanda dwa razy w tygodniu, by dowiedzieć się, jak mu się powodzi. Oczywiście, w końcu przestała telefonować. Zapomniała o nim całkowicie.

– Och – powiedział, nie odrywając oczu od drogi. – Świetnie.

– Ale nie wyglądasz świetnie – jej głos dobiegał z oddali, był głuchy i tylko nieznacznie przypominał głos Courtney. A jednak była tuż obok, towarzysząc mu na jawie.

– Powodzi mi się bardzo dobrze – zapewnił ją.

– Straciłeś na wadze.

– To było konieczne.

– Nie aż tak bardzo, George.

– To mi nie zaszkodzi.

– I masz worki po oczami.

Zdjął jedną rękę z kierownicy i dotknął bladej, napuchniętej skóry.

– Nie dosypiałeś ostatnio? – spytała.

Nie odpowiedział. Nie podobała mu się ta rozmowa. Nie znosił, gdy zadręczała go pytaniami o zdrowie i mówiła, że jego problemy emocjonalne mają swe podłoże w schorzeniu fizycznym. Zgoda, problemy pojawiły się nagle. Ale to nie była jego wina. Winę ponosili inni. Ostatnio wszyscy uwzięli się na niego.

– George, czy ludzie zaczęli traktować cię lepiej od czasu naszej ostatniej rozmowy?

Podziwiał jej długie nogi. Nie były już przezroczyste. Ciało było złote, mocne, piękne.

– Nie, Courtney. Znów straciłem pracę.

Gdy przestała dopytywać się o jego zdrowie, poczuł się lepiej. Chciał opowiedzieć jej wszystko, nawet rzeczy najbardziej krępujące. Zrozumiałaby. Położyłby głowę na jej kolanach i płakał, aż zabrakłoby u łez. Wtedy poczułby się lepiej… Płakałby, podczas gdy ona głaskałaby jego włosy i gdy wyprostowałby się, to miałby tak niewiele problemów jak ponad dwa lata wcześniej, zanim pojawiły się kłopoty i zanim wszyscy zaczęli darzyć go niechęcią.

– Znów straciłeś pracę? – spytała. – Ile razy ją zmieniałeś w ciągu ostatnich dwóch lat?

– Sześć – powiedział.

– Za co cię wyrzucili tym razem?

– Nie wiem – powiedział Leland głosem pełnym najczystszego cierpienia. – Stawialiśmy biurowiec – roboty było na dwa lata. Żyłem z wszystkimi bardzo dobrze. Wtedy mój szef, główny inżynier, uwziął się na mnie.

– Uwziął się na ciebie? – spytała. Jej głos był matowy i odległy, ledwie słyszalny na tle szumu szerokich opon. – W jaki sposób?

– Wiesz jak to wyglądało, Courtney. Tak jak zawsze. Obgadywał mnie za plecami, nastawiał innych ludzi przeciwko mnie. Odwoływał moje polecenie i zachęcał Prestona, brygadzistę, żeby…

– Robił to wszystko za twoimi plecami? – spytała.

– Tak. On…

– Jeśli mówił to wszystko za twoimi plecami, to skąd wiesz, że w ogóle coś mówił?

Nie mógł znieść tego współczucia w jej głosie, ponieważ za bardzo przypominało litość.

– Słyszałeś, co mówił? Nie słyszałeś, prawda, George?

– Nie rozmawiaj ze mną w ten sposób. Nie wmawiaj mi, że to sobie wymyśliłem.

Zamilkła, tak jak jej kazał.

Spojrzał w stronę dziewczyny, żeby sprawdzić, czy jeszcze tam jest. Uśmiechnęła się do niego, znacznie bardziej cielesna niż parę minut wcześniej.

Patrzył na zachodzące słońce, ale nie dostrzegał go. Tylko w małym stopniu uświadamiał sobie, że ciągnie się przed nim droga. Poruszony magiczną obecnością Courtney nie prowadził już chevroleta z tak wielką wprawą. Samochód dryfował po prawym pasie, zjeżdżając chwilami na żwirowate pobocze.

Po chwili powiedział”

– Czy wiedziałaś, że po tym jak zadzwoniłem do ciebie tamtego dnia z prośbą o spotkanie, po tym jak się dowiedziałem, że byłaś od trzech tygodni zamężna – że prawie oszalałem? Chodziłem za tobą przez tydzień, każdego dnia, po prostu obserwując cię. Wiedziałaś o tym? Powiedziałaś, że lecisz do San Francisco, że ten facet, Doyle, i twój brat pojadą tam za tydzień, i powiedziałaś, że nie wydaje ci się, byś kiedykolwiek miała wrócić do Filadelfii. To mnie prawie zabiło, Courtney. Nic nie szło po mojej myśli. Przypomniałem sobie jak było nam kiedyś dobrze… więc zadzwoniłem, żeby się przekonać, czy nie moglibyśmy znów być razem. Chciałem poprosić o spotkanie. Wiedziałaś o tym? Mogę się założyć, że nie wiedziałaś. Byłem absolutnie gotów poprosić o spotkanie… i wtedy dowiaduję się, że wyszłaś za mąż i wyruszyłaś w podróż na drugi koniec Stanów. – Jego głos stał się twardy, zimny, niemal złośliwy. Przerwał, żeby zebrać myśli. – Przynosiłaś mi szczęście – dwa, trzy, cztery lata temu. Kiedy byliśmy razem, wszystko szło dobrze. A teraz będziesz nieosiągalna, niewidoczna… Wiedziałem, że muszę być blisko ciebie, Courtney. Kiedy pojechałem za tobą na lotnisko i zobaczyłem, że lecisz tym 707, wiedziałem, że będę musiał śledzić Doyle’a i Colina i dowiedzieć się, gdzie mieszkasz.

Nie odezwała się.

Jechał i mówił, mając nadzieję wywołać w niej jakąś pozytywną reakcję, teraz, gdy nie był już sparaliżowany jej nagłym pojawieniem się.

– Znów straciłem pracę. Nic mnie nie trzymało w Filadelfii. Nie miałem oczywiście pieniędzy, żeby zapłacić za przeprowadzkę, tak jak ten Doyle. Musiałem sam spakować i przewieźć swoje rzeczy. Więc jadę tą niezgrabną furgonetką z kiepską klimatyzacją zamiast prowadzić luksusowego thunderbirda. Nie mam takiego szczęścia jak ten twój Doyle. Ludzie nie traktują mnie tak dobrze jak jego. Ale wiedziałem, że i tak muszę wyjechać do Kalifornii, żeby być blisko ciebie. Być blisko ciebie, Courtney…

Siedziała obok, ładna, milcząca, nieruchoma, z dłońmi na kolanach, z aureolą wokół głowy, namalowaną przez światło gasnącego dnia.

– Nie było łatwo podążać ich śladem – powiedział. – Musiałem być sprytny. Kiedy jedli śniadanie, uświadomiłem sobie, że muszą mieć w samochodzie mapę z zaznaczoną trasą, coś, co pozwoli mi sprawdzić, którędy będą jechać. Sprawdziłem. – Zerknął na nią z uśmiechem, po czym znów spojrzał na drogę. – Wsunąłem druciany wieszak pod gumową uszczelkę między szybami i otworzyłem drzwi. Mapy leżały na siedzeniu. I notatnik. Ten twój Doyle jest niezwykle zapobiegliwy. Zapisał nazwy i adresy moteli, w których miał rezerwację. Przepisałem je. I przestudiowałem mapy. Znam każdą drogę, którą będą jechać i każde miejsce, w którym będą nocować, stąd do San Francisco. Teraz już nie mogę ich zgubić. Będę deptał im po piętach. Straciłem ich na chwilę z oczu, ale później ich dogonię. – Mówił bardzo szybko, słowa płynęły nieprzerwanym potokiem. Pragnął, by zrozumiała, ile sobie zadał trudu, by móc przebywać blisko niej.

Zaskoczyła go pytaniem”

– George, czy byłeś u lekarza z tymi twoimi bólami głowy i innymi dolegliwościami?

– Nie jestem chory, do cholery! – krzyknął. – Mam zdrowy umysł, zdrowy mózg i zdrowe ciało. Jestem w doskonałej formie. Nie chcę o tym więcej słyszeć. Zapomnij o tym.

– Dlaczego za nimi jedziesz? – spytała, zmieniając temat, zgodnie z jego poleceniem.

Pot spływał mu z czoła kilkoma nieprzerwanymi strumieniami, grube, przezroczyste krople kapały na policzki i szyję.

– Przecież ci mówiłem. Chcę się dowiedzieć, gdzie będziesz mieszkała. Chcę być blisko ciebie.

– Ale jeśli przepisałeś adresy z notatnika Alexa, to masz także adres naszego nowego domu w San Francisco. Nie musisz za nimi jechać, żeby mnie znaleźć. Wiesz, gdzie jestem, George.

– No…

– George, dlaczego jedziesz za Alexem i Colinem?

– Mówiłem ci.

– Nie mówiłeś.

– Zamknij się! – powiedział. – Nie podoba mi się to, co sugerujesz. Nie mam ochoty dłużej tego słuchać. Jestem zdrowy. Nie jestem chory. Ze mną jest wszystko w porządku. Więc odejdź. Zostaw mnie w spokoju. Nie chcę więcej na ciebie patrzeć.

Gdy ponownie spojrzał w jej stronę, dziewczyny już nie było. Zniknęła.

O ile niespodziewane i niewytłumaczalne pojawienie się Courtney wprawiło go w osłupienie, o tyle nie był w ogóle zaskoczony jej zniknięciem. Przecież powiedział jej, by zniknęła. Dwa lata temu, pod koniec ich związku, na krótko przed zerwaniem, Courtney wyznała, że się go boi, że niepokoją ją te jego napady przygnębienia. Teraz też się go bała. Kiedy powiedział jej „idź”, odeszła. Wolała nie kłócić się z nim. Ta bezmyślna suka zdradziła go wychodząc za tego Doyle’a i teraz zrobi wszystko by nie wypaść z jego łask.

Uśmiechnął się do ciemniejącej drogi.


Gdy blask dnia zamierał, a ziemia tonęła w niemal nierzeczywistej, pomarańczowej poświacie, funkcjonariusz policji stanowej Ohio, Eric James Coffey, zjechał z trasy międzystanowej siedemdziesiąt na przydrożny parking po prawej stronie drogi. Gdy wspiął się na niewielkie wzniesienie i dotarł do osłoniętej przez sosny polanki, od razu dostrzegł pusty radiowóz. Światło alarmowe na dachu wciąż się obracało, rzucając czerwony blask na pobliskie drzewa.

Gdy zegar wybił czwartą, a funkcjonariusz Richard Pulham spóźniał się o godzinę ze zwrotem radiowozu do garażu komendy pod koniec swej zmiany, ponad dwudziestu policjantów już przemierzało trasę i boczne drogi. A teraz Coffey znalazł ten samochód – rozpoznał go po numerach znajdujących się na przednich drzwiach – w najbardziej na zachód wysuniętym krańcu rewiru Pulhama.

Coffey miał nadzieję, że to nie on znajdzie radiowóz, ponieważ domyślał się, co może odkryć w jego wnętrzu. Martwego policjanta. Jak na razie, Coffey nie widział innej możliwości.

Wziął do ręki mikrofon radiostacji i wcisnął kciukiem włącznik.

– Tu sto sześćdziesiąt sześć, mówi Coffey. Znalazłem nasz radiowóz. – Powtórzył wiadomość i podał dyspozytorowi swoją pozycję. Jego głos był gruby i drżący.

Z niechęcią wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Wieczorne powietrze było chłodne. Od północnego wschodu nadciągał wiatr.

– Pulham! Rich Pulham! – krzyknął.

Imię powróciło do niego cichą imitacją jego głosu. Innej odpowiedzi nie otrzymał.

Podszedł z rezygnacją do radiowozu Pulhama, nachylił się i zajrzał przez szybę po stronie pasażera. O tej porze dnia wnętrze samochodu było pełne cieni.

Otworzył drzwi. Zapaliła się wewnętrzna lampka, słaba i przyćmiona, ponieważ światło alarmowe na dachu prawie wyczerpało akumulator. Jej blask wydobył jednak z mroku ciemniejącą krew i ciało wepchnięte brutalnie między przednie siedzenie a deskę rozdzielczą.

– Dranie – wyszeptał Coffey. – Dranie, dranie, dranie. – Jego głos nabierał mocy z każdym słowem. – Zabójcy policjantów – powiedział w stronę napływającej ciemności. – Dopadniemy tych sukinsynów.


Pokój w Lazy Time Motel był duży i wygodny. Ściany miały szary odcień, a sufit znajdował się o parę stóp wyżej niż w motelach, które zaczęto budować pod koniec lat pięćdziesiątych. Meble były ciężkie i praktyczne, choć w żadnym wypadku spartańskie. Obydwa fotele były miękkie i obite ładną materią, a biurko, choć miało plastikowy blat, oferowało mnóstwo miejsca na nogi i dużo przestrzeni do pracy. Dwa podwójne łóżka były solidne, a pościel pachniała świeżością, mydłem i środkiem zmiękczającym. Na porysowanym, mahoniowym nocnym stoliku, między łóżkami, stał telefon i leżała Biblia, rozprowadzana przez jedno z towarzystw chrześcijańskich.

Doyle i Colin usiedli na łóżkach, twarzami do siebie, oddzieleni jedynie wąskim przejściem. Ustalili wspólnie, że Colin będzie rozmawiał z Courtney jako pierwszy. Trzymał słuchawkę w obu dłoniach. Grube okulary zsunęły mu się z nosa i trzymały się niepewnie na jego końcu, choć chłopak zdawał się tego nie dostrzegać.

– Byliśmy śledzeni przez całą drogę z Filadelfii! – powiedział Courtney, jak tylko posłyszał jej głos po drugiej stronie.

Alex skrzywił się.

– Człowiek w chevrolecie – powiedział Colin. – Nie. Nie widzieliśmy go. Był na to za sprytny. – Opowiedział jej wszystko o tym wymyślonym agencie FBI. Gdy zmęczył się tą historią, powiedział siostrze, jak wygrał od Doyle’a dolara. Słuchał jej przez chwilę i roześmiał się. – Próbowałem, ale nie chciał już się zakładać.

Słuchając opowieści chłopca, Doyle był przez chwilę zazdrosny o ten pełen ciepła, intymny związek między Courtney i Colinem. Byli ze sobą całkowicie swobodni i żadne z nich nie musiało udawać – czy skrywać – swej miłości. Zazdrość zniknęła, gdy Doyle uświadomił sobie, że jego związek z Courtney był bardzo podobny i że wkrótce on i chłopiec będą tak blisko siebie jak obaj byli blisko tej kobiety.

– Mówi, że kosztuję cię zbyt dużo – powiedział Colin, podając słuchawkę Doyle’owi.

Alex wziął ją do ręki.

– Courtney?

– Jak się masz, kochanie. – Jej głos był czysty i dźwięczny. Mogłaby równie dobrze siedzieć obok niego, zamiast być po drugiej stronie przewodu liczącego dwa i pół tysiąca mil.

– Jak się czujesz?

– Samotna.

– Już niedługo. Co z meblami?

– Dywany leżą już na podłogach.

– Żadnych kłopotów?

– Pojawią się, gdy przyjdą rachunki.

– Malarze?

– Byli i poszli.

– Więc martwisz się już tylko o meble? – spytał.

– Nie mogę się doczekać, kiedy dostarczą naszą sypialnię.

– Największa troska każdej panny młodej.

– Nie to miałam na myśli, ty maniaku seksualny. Chodzi o to, że śpiwór przyprawia mnie o ból pleców.

Roześmiał się.

– Poza tym – powiedziała – czy kiedykolwiek próbowałeś rozbijać obozowisko na środku pustej, przykrytej dywanem sypialni, o rozmiarach dwadzieścia stóp na dwadzieścia? To niesamowite.

– Może powinniśmy byli polecieć razem – powiedział Alex. – Może łatwiej znosiłabyś to nie umeblowane mieszkanie, gdybyś nie była sama.

– Nie – zaprzeczyła. – Czuję się dobrze. Po prostu lubię sobie ponarzekać. Jak układają się twoje stosunki z Colinem?

– Znakomicie – powiedział, patrząc jak chłopiec poprawia sobie okulary na zadartym nosie.

– Co z tym facetem, który jechał za wami furgonetką? – spytała.

– Nie przejmuj się tym.

– Jedna z gier Colina?

– Tylko i wyłącznie – zapewnił ją.

– Słuchaj, czy naprawdę ograł cię na dolara?

– Naprawdę. To sprytny chłopak. Macie wiele wspólnych cech.

Colin roześmiał się.

– Jak się jedzie? – spytała Courtney. – Czy sześćset mil dziennie to nie za dużo jak na ciebie jednego?

– Absolutnie – powiedział. – Plecy bolą mnie chyba mniej niż ciebie. Uda nam się dojechać na miejsce zgodnie z planem.

– Miło to słyszeć. Sama jestem maniakiem seksualnym – i nie mogę się doczekać, kiedy będę miała cię w tym nowym łóżku.

– Ja też – odrzekł z uśmiechem.

– Już od kilku nocy mogę podziwiać widok z tego cholernego okna sypialni – powiedziała. – Dziś wieczór jest jeszcze bardziej niesamowity niż wczoraj. Widać światła nad zatoką, wszystkie są otoczone aureolą i migoczą.

– Tęsknię za tym domem, w którym jeszcze nie spałem – powiedział Doyle.

Tęsknił też za jej ciałem, a brzmienie głosu Courtney rozpalało go jeszcze bardziej.

– Kocham cię – wyznała.

– Ja też.

– Powiedz to.

– Mam tu publiczność – odparł Doyle, patrząc na Colina.

Chłopiec słuchał, skupiony, jak gdyby docierały do niego wypowiedzi obu uczestników tej konwersacji.

– Colin nie będzie zakłopotany – powiedziała. – Miłość w ogóle nie wprawia go w zakłopotanie.

– OK – powiedział. – Kocham cię.

Colin wyszczerzył zęby w uśmiechu i objął się ramionami.

– Zadzwoń jutro wieczorem.

– Według rozkładu – przyrzekł.

– Pożegnaj ode mnie Colina.

– Pożegnam.

– Dobranoc, kochanie.

– Dobranoc, Courtney.

Tęsknił za nią tak bardzo, że przerwanie połączenia odczuł jak pociągnięcie nożem po skórze.


Gdy George Leland wprowadził wynajętą furgonetkę chevroleta na wyasfaltowany parking przed Lazy Time Motel, ujrzał napis WSZYSTKIE POKOJE ZAJĘTE utworzony z zielonych, neonowych liter. Nie przejmował się tym, ponieważ nigdy nie zamierzał zatrzymać się tutaj. Nie był tak bogaty jak Doyle, nie miał tyle szczęścia; nie stać go było nawet na wynajęcie pokoju w tym motelu. Jechał po prostu wzdłuż krótkiego skrzydła, a następnie wzdłuż długiego, aż dostrzegł thunderbirda.

Uśmiechnął się, zadowolony z siebie.

– Zgodnie z notatnikiem – powiedział. – Jesteś bardzo dokładny, Doyle.

Po chwili oddalił się od Lazy Time Motel, zanim ktoś zdołałby go zauważyć. Jechał dalej, mijając ze dwa tuziny moteli, niektóre typu Lazy Time, inne bardziej luksusowe. W końcu dotarł do obskurnego, drewnianego budynku ze znakiem informującym o wolnych pokojach i skromnym, surowym neonem przy wejściu: KRAINA MARZEŃ. Miejsce to wyglądało jak tani zajazd, gdzie spędza się noc za osiem dolarów. Podjechał pod motel i zaparkował obok recepcji.

Opuścił szybę i ustawił boczne lusterko tak, by móc spojrzeć za siebie. Gdy wyciągał z kieszeni grzebień, zauważył kilka ciemnych smug na twarzy. Potarł brud, powąchał rękę, potem dotknął językiem. Krew. Zdumiony, otworzył drzwi i przyjrzał się swojemu ubraniu. W świetle wewnętrznej lampki dostrzegł, że spodnie i koszula z krótkimi rękawami poplamione są krwią. Miękkie, białe włosy na lewym ręku były teraz sztywne i czerwone.

Skąd się wzięła?

I kiedy się pobrudził?

Wiedział, że nie skaleczył się, nie mógł jednak pojąć, do kogo należała ta krew, jeśli nie do niego. Gdy się nad tym wszystkim zastanawiał, poczuł, że zbliża się jeden z tych ostrych napadów migreny. I wtedy, gdzieś w głębi jego umysłu, coś obrzydliwego zadrżało i przewróciło się z hukiem; i choć wciąż nie mógł sobie przypomnieć, czyja to krew wylała się na niego, wiedział, że nie odważy się wynająć pokoju na najbliższą noc, mając na sobie poplamione ubranie.

Modląc się, by ból głowy ustąpił choć na chwilę, poprawił lusterko, zamknął drzwi, uruchomił silnik i oddalił się od motelu. Przejechał pół mili i zaparkował przed opuszczoną stacją benzynową. Otworzył walizkę i wyjął czyste, świeże ubranie. Rozebrał się, wytarł twarz i ręce chusteczkami papierowymi i własną śliną, a następnie włożył czyste ubranie.

Wciąż czuł zmęczenie po podróży i ból głowy, ale wyglądał na tyle dobrze, że mógł pokazać się recepcjoniście w motelu.

Kwadrans później był w swoim pokoju w Krainie Marzeń. Trudno było to nazwać pokojem. Dziesięć stóp na dziesięć plus maleńka, osobna łazienka. Bardziej przypominał miejsce, do którego człowiek jest wpychany siłą, niż takie, do którego wchodzi z własnej woli. Ściany były brudnożółte, porysowane, poplamione odciskami palców, nawet upstrzone pajęczynami w rogach pod sufitem. Fotel był wygodny, choć wiekowy. Biurko opierało się na zielonych stalowych nogach, a na jego blacie widniały ślady po niedopałkach, przypominające robaki. Łóżko było wąskie, miękkie, a kołdra połatana.

George Leland w gruncie rzeczy nie zdawał sobie sprawy ze stanu, w jakim znajdował się pokój. Było to dla niego tylko miejsce, jak każde inne.

W tej chwili był głównie zajęty zwalczaniem bólu głowy, który narastał za prawym okiem. Postawił walizkę u stóp zapadającego się łóżka i zdjął ubranie. Zamknął się w kabinie z prysznicem i spłukał z siebie zmęczenie strumieniem ciepłej wody. Stał przez długie minuty, pozwalając, by woda rozpryskiwała się na potylicy i karku, ponieważ odkrył kiedyś, że ta metoda czasem łagodzi, a nawet skutecznie zapobiega zbliżającej się migrenie. Tym razem jednak woda nie przyniosła ulgi. Gdy się wytarł, czuł wszystkie oznaki nadchodzącej migreny: zawrót głowy, wirowanie świetlistego punkciku, który rósł na siatkówce prawego oka, niezdarność, słabe, ale uporczywe mdłości…

Przypomniał sobie, że nie jadł śniadania i kolacji, a jedynie pół lunchu w połowie dnia. Być może ból głowy został wywołany brakiem posiłku. Nie był głodny – w każdym razie nie cierpiał z powodu podświadomego ćwiczenia woli. Ubrał się jednak, wyszedł z pokoju i kupił jedzenie w automatach ustawionych obok telefonu w skąpo oświetlonym pasażu motelowym. Pożywił się zawartością dwu puszek coli, paczką krakersów z masłem orzechowym i batonem Herseya z migdałami.

Jednak ból głowy nie ustępował. Pulsował gdzieś w samym środku jego wnętrza, napływał rytmicznymi falami, zmuszając go do absolutnego bezruchu, który pozwalał znieść tę agonię. Nawet gdy podnosił dłoń do czoła, natychmiastowe uderzenie bólu doprowadzało go do granic delirium. Wyciągnął się na łóżku, płasko na plecach, ściskając szarą pościel w obu potężnych dłoniach, i po chwili nie zbliżał się już nawet do granic delirium, ale zapadł w jego głębinach. Przez ponad dwie godziny leżał sztywno jak kloc, podczas gdy pot spływał po jego ciele niczym wilgoć po szklance z lodowato zimną wodą. Wyczerpany, wyżęty jak ścierka, cicho pojękując, przeszedł wreszcie z tego na wpół świadomego transu w niespokojny, ale względnie bezbolesny sen.

Jak zwykle dręczyły go koszmary. W jego chorym umyśle pojawiały się i znikały groteskowe obrazy, jak wizje zrodzone na samym dnie diabelskiego kalejdoskopu, nie związane ze sobą, każdy stanowiący odrębną całość, każdy będący przerażającym akordem, który jeszcze powróci: długie, wąskie noże, z których kapała krew do miseczki utworzonej z kobiecej dłoni, robaki pełzające po zwłokach, ogromne piersi obejmujące go i przykrywające w ciepłej, wilgotnej pieszczocie, mnóstwo rozbiegających się karaluchów, stada czujnych szczurów o czerwonych oczach, czekających na dogodny moment, by skoczyć na niego, skrwawieni kochankowie wijący się w ekstazie na marmurowej podłodze. Courtney, naga i także wijąca się na zakrwawionej posadzce, rewolwer wystrzelający pociski prosto w smukły, kobiecy brzuch…

Koszmary przeminęły. W chwilę później minął też sen. Leland zajęczał i usiadł na łóżku, ściskając dłońmi głowę. Ból zniknął, ale jego wspomnienie stanowiło jeszcze jedną mękę. Po tych atakach zawsze czuł się straszliwie bezradny, bezbronny. I samotny. Bardziej samotny, niż może znieść to człowiek.

– Nie czuj się samotny – powiedziała Courtney. – Jestem przy tobie.

Leland podniósł wzrok i ujrzał ją, siedzącą u stóp łóżka. Tym razem jej magiczna materializacja nie zaskoczyła go nawet w najmniejszym stopniu.

– To było takie straszne, Courtney – powiedział.

– Ból głowy?

– I koszmary.

– Czy poszedłeś ponownie do doktora Penebakera? – spytała.

– Nie.

Jej delikatny głos dobiegł do niego jakby z drugiego końca tunelu. Głuchy, odległy ton dziwnie harmonizował z obskurnym pokojem.

– Powinieneś pozwolić doktorowi Penebakerowi…

– Nie chcę słyszeć o doktorze Penebakerze!

Nie odezwała się.

Kilka minut później powiedział”

– Byłem przy tobie, gdy twoi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Dlaczego nie byłaś przy mnie, gdy po raz pierwszy pojawiły się kłopoty?

– Nie pamiętasz, co ci wtedy mówiłam, George? Byłabym przy tobie, gdybyś pozwolił sobie pomóc. Ale nigdy nie chciałeś przyjąć do wiadomości faktu, że twoje bóle głowy i problemy emocjonalne mogą być spowodowane przez jakieś…

– Och, zamknij się na litość boską! Zamknij się! Jesteś parszywą, dokuczliwą, zarozumiałą dziwką, a ja nie mam ochoty cię słuchać.

Nie zniknęła, ale też nie odezwała się więcej.

Jakiś czas później powiedział”

– Wszystko znów mogłoby być tak jak dawniej, Courtney. Nie sądzisz? – Chciał, by się zgodziła, chciał tego bardziej niż czegokolwiek innego w świecie.

– Zgadzam się, George – odparła.

Uśmiechnął się.

– Wszystko mogłoby być tak jak dawniej. Jedynym, co nas naprawdę rozdziela, jest ten Doyle. I Colin także. Zawsze byłaś bardziej związana z Colinem niż ze mną. Gdyby Doyle i Colin byli martwi, miałabyś tylko mnie. Musiałabyś wrócić do mnie, nieprawdaż?

– Tak – powiedziała, zgodnie z jego życzeniem.

– Znów bylibyśmy szczęśliwi, nieprawdaż?

– Tak.

– Znów mógłbym cię dotykać?

– Tak, George.

– I spać z tobą.

– Tak.

– Żyłabyś ze mną?

– Tak.

– I ludzie nie byliby dla mnie niemili?

– Nie.

– Jesteś moim maleńkim szczęściem, zawsze nim byłaś. Gdybyś znów żyła ze mną, te dwa ostatnie lata nie miałyby żadnego znaczenia.

– Tak – powiedziała.

Ale nie czuł zadowolenia. Nie była tak zgodna, ciepła i otwarta, jak sobie tego życzył. Tak naprawdę ta rozmowa przypominała mówienie do samego siebie, dziwacznie masturbacyjne doświadczenie.

Rozgniewany, odwrócił się i zamilkł. Kilka minut później, gdy spojrzał na nią, by sprawdzić czy zdradza jakiekolwiek oznaki skruchy, stwierdził, że zniknęła. Znów go zostawiła. Zawsze go zostawiała. Zawsze odchodziła do Doyle’a albo Colina albo kogoś innego i zostawiała go samego. Nie sądził, by mógł dłużej tolerować takie traktowanie swojej osoby.


Radiowóz policyjny z zapalonym światłem alarmowym na dachu i włączonymi kierunkowskazami blokował wjazd na parking przydrożny przy trasie międzystanowej siedemdziesiąt. Dalej, na polanie schowanej wśród sosen, parkowało sześć innych wozów policyjnych, z włączonymi światłami i silnikami, tworząc półkole. Kilka przenośnych lamp łukowych, podłączonych do zapasowych akumulatorów, tworzyło drugie półkole na południowym krańcu polany. Noc, przynajmniej w tym kręgu, nie istniała.

Centrum tego wszystkiego stanowił, naturalnie, radiowóz Pulhama. Zderzaki i chromowane listwy połyskiwały zimnym, białym światłem. Przednia szyba zmieniła się w blasku lamp w lustro.

Detektyw Ernie Hoval, który prowadził śledztwo w sprawie śmierci Pulhama, patrzył jak technik fotografuje pięć krwawych odcisków palców, które zostały wyraźnie odbite na wewnętrznej stronie bocznej szyby, pozostawiając setki wyraźnych, czerwonych linii papilarnych.

– To odciski Pulhama? – spytał technika, gdy ten skończył fotografować.

– Sprawdzę za chwilę. – Technik był chudym, żółtawym, łysiejącym człowiekiem o dłoniach tak delikatnych i miękkich jak u kobiety. Pomimo to nie był onieśmielony obecnością Hovala. Wszyscy inni byli. Hoval korzystał ze swej rangi, jak i swych dwustu czterdziestu funtów wagi, by dominować nad każdym człowiekiem, który mu podlegał, więc był zły na technika, gdy ten nie okazał respektu. Miękkie, białe dłonie chowały aparat fotograficzny z rozmyślnie irytującą ostrożnością. Dopiero wtedy, gdy został właściwie zabezpieczony, dłonie przetrząsnęły zawartość skórzanej torby stojącej obok radiowozu i wydobyły kartę z odciskami palców Pulhama. Technik podniósł żółtą kartkę i przysunął do krwawych odcisków na szybie.

– No? – spytał Hoval.

Technik potrzebował całej minuty, by porównać odciski palców.

– Nie należą do Pulhama – powiedział w końcu.

– Sukinsyn – stwierdził Hoval, uderzając mięsistą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. – Będzie łatwiej niż przypuszczałem.

– Niekoniecznie.

Hoval spojrzał z góry na bladego, chudego człowieka.

– Czyżby?

Technik podniósł się z ziemi i otrzepał ręce. Zauważył, że w krzyżowym świetle reflektorów ani on, ani Hoval, ani żaden inny funkcjonariusz nie rzucał cienia.

– W kartotekach nie ma odcisków palców wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych – powiedział technik. – Nie ma nawet połowy.

Hoval zrobił niecierpliwy gest swoją silną ręką.

– Niech pan mi wierzy, ktokolwiek to zrobił, jest w kartotece. Był aresztowany z tuzin razy przy okazji różnych marszów protestacyjnych – może nawet w związku z jakimś oskarżeniem o napaść w przeszłości. FBI ma prawdopodobnie całą teczkę na jego temat.

Technik przesuwał ręką po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć z niej wieczny wyraz żałości.

– Sądzi pan, że zrobił to jakiś radykał, lewicowiec, czy ktoś w tym rodzaju?

– A któż by inny? – spytał Hoval.

– Może po prostu wariat.

Hoval pokręcił kwadratową głową o długiej szczęce.

– Nie. Przestał pan czytać gazety? W dzisiejszych czasach policjanci giną w całym kraju.

– Taki jest charakter ich pracy – powiedział technik. – Policjanci zawsze giną w czasie pełnienia służby. Statystyka się nie zmienia.

Hoval był niewzruszony, patrząc jak inni technicy i mundurowi funkcjonariusze przeczesują miejsce zbrodni.

– Mamy obecnie do czynienia ze zorganizowanym działaniem, mającym na celu zabijanie policjantów. Spisek w skali kraju. Nas też to w końcu dotknęło. Zobaczy pan. Odciski palców tego dupka są w kartotece. I okaże się, że to sukinsyn z rodzaju tych, o których panu mówiłem. Będziemy go mieli w ciągu dwudziestu czterech godzin.

– Pewnie – powiedział technik. – Nie byłoby źle.

Загрузка...