Gdy rozpoczął się drugi dzień maja, wstali wcześnie, zjedli lekkie śniadanie, wymeldowali się z motelu i krótko po ósmej znów byli na trasie.
Dzień był tak jasny i pogodny jak poprzedni. Niebo było czyste i bezchmurne. Słońce, znów za ich plecami, zdawało się pchać ich w stronę wybrzeża.
– Czy dzisiaj sceneria będzie ciekawsza? – spytał Colin.
– Trochę – powiedział Alex. – Przede wszystkim zobaczysz słynny Łuk w St. Louis.
– Ile jest mil do St. Louis?
– Och… może dwieście pięćdziesiąt.
– I cały ten Łuk to jest w ogóle pierwsza ciekawsza rzecz, jaką zobaczymy?
– No…
– Chryste – powiedział chłopiec, potrząsając ze smutkiem głową. – Zapowiada się długi, długi ranek.
Trasa międzystanowa siedemdziesiąt, prosta, wielopasmowa droga, wycięta z nizinnych połaci Ameryki, wiodła ich w stronę granic stanu Illinois. Była to wygodna, stosunkowo bezpieczna trasa przeznaczona dla szybkiego ruchu i stworzona dla narodu, który zawsze się spieszy. Choć Doyle też się spieszył, chcąc znowu być z Courtney, podzielał w pewnym stopniu rozczarowanie Colina związane z ich trasą. Była prosta i szybka, ale jednocześnie pozbawiona charakteru.
Pola wiosennej pszenicy, niskiej, delikatnej i zielonej, zaczęły wypełniać otwartą przestrzeń po obu stronach autostrady. Początkowo te tchnące świeżością zielone obszary wraz z systemem przewodów irygacyjnych, z których tryskała woda, wydawały się czymś względnie interesującym. Jednak po niedługim czasie widok pól stał się monotonny.
Colin był wyjątkowo rozmowny, pomimo zadeklarowanego pesymizmu, z jakim odnosił się do perspektywy długiego poranka, i sprawił, że dwie pierwsze godziny podróży upłynęły im przyjemnie i szybko. Rozmawiali o tym, jak będzie wyglądało ich życie w Kalifornii, o lotach kosmicznych, astronautach, science fiction, rock and rollu, piratach, żaglowcach i Księciu Draculi – o tym ostatnim głównie dlatego, że Colin miał na sobie zielono-czarną koszulkę z wizerunkiem szczerzącego kły i ciskającego przerażające spojrzenie Christophera Lee, makabrycznie zdobiącego chudą pierś chłopca.
Wreszcie, po przejechaniu granicy między Indianą a Illinois, w rozmowie nastąpiła przerwa. Colin, korzystając z pozwolenia Doyle’a, odpiął swój pas, wychylił się do przodu i poszukał w radio nowej stacji.
By upewnić się, że nic nie najedzie na nich od tyłu, gdy chłopiec jest w tak niebezpiecznej pozycji, na samym brzegu siedzenia, Alex spojrzał w lusterko, by rzucić okiem na nieliczne samochody, jadące za nimi po szerokiej trasie.
W tym momencie dostrzegł furgonetkę chevroleta.
Szybko odwrócił wzrok i spojrzał na drogę.
Z początku nie chciał uwierzyć w to, co zobaczył, był pewien, że wszystko jest owocem jego wyobraźni. Potem zaczął przekonywać samego siebie, że skoro po drogach Ameryki poruszają się tysiące bagażówek, to akurat ta jest najprawdopodobniej jedną z nich, a nie tym pojazdem, który wlókł się za nimi w pierwszym etapie ich podróży.
Colin usadowił się z powrotem na swym fotelu i bez dyskusji zapiął pas. Wygładzając starannie koszulkę, spytał”
– Może być?
– Co?
Colin przekrzywił głowę i spojrzał ze zdumieniem na Doyle’a.
– Stacja, oczywiście. Cóż by innego?
– Jasne. Jest świetna.
Lecz Alex był tak rozkojarzony, że właściwie nie zdawał sobie sprawy, jaki rodzaj muzyki chłopiec wybrał. Zerknął z niechęcią w lusterko po raz drugi.
Bagażówka wciąż podążała ich tropem i nie była jedynie wytworem jego przemęczonej wyobraźni, który można łatwo zlekceważyć, trzymała się z tyłu w odległości mniejszej niż ćwierć mili, dobrze widoczna w porannym słońcu, choć ponuro złowieszcza.
Doyle pomyślał, bez żadnego związku, o człowieku ze stacji benzynowej, którego napotkali w pobliżu Harrisburga, i o grubym wcieleniu konserwatyzmu za kontuarem Lazy Time Motel. Ten znajomy i niekontrolowany dreszcz, zmora jego dzieciństwa, z którego nigdy całkiem nie wyrósł, pojawił się w jego żołądku oraz jelitach i zdawał się wywoływać cichy i irracjonalny strach. Gdzieś w głębi duszy Doyle przyznawał się przed samym sobą do tego, co musiał przyjąć po raz pierwszy do wiadomości przed dwudziestu laty: że jest mianowicie niepoprawnym tchórzem. Jego pacyfizm nie opierał się na rzeczywistych, moralnych nakazach, ale na ciągłym strachu przed przemocą. Jakie właściwie niebezpieczeństwo stanowiła furgonetka, jeśli głębiej się nad tym zastanowić? Jaką uczyniła szkodę albo jaką groźbę stanowiła?
Jeśli wydawała się złowroga, to była taka tylko w jego przekonaniu. Jego strach był nie tylko irracjonalny, ale również przedwczesny i prymitywny. Nie miał powodów obawiać się furgonetki bardziej niż Cheta czy kobiety w motelu.
– Znów za nami jedzie, co? – stwierdził Colin.
– Kto?
– Nie udawaj Greka – powiedział chłopiec.
– No dobra, jest za nami jakaś bagażówka.
– W takim razie to on.
– To może być ktoś inny.
– To zbyt przypadkowe – rzekł Colin, pewny swego.
Doyle milczał przez dłuższą chwilę. Potem powiedział”
– Obawiam się, że masz rację. To zbyt przypadkowe. Znów jest za nami, zgoda.
– Zjadę z trasy i zatrzymam się na poboczu – powiedział Alex, lekko naciskając hamulec.
– Po co?
– Żeby zobaczyć, co zrobi.
– Myślisz, że też się zatrzyma? – spytał Colin.
– Może. – Doyle miał szczerą nadzieję, że tak się nie stanie.
– Nie zrobi tego. Jeśli to naprawdę agent FBI, to jest za sprytny, żeby dać się na to złapać. Przemknie obok nas, jak gdyby nas nie zauważył, a potem poszuka nas na trasie.
Alex był zbyt napięty, żeby uczestniczyć w tej chłopięcej grze. Zacisnął usta, które tworzyły wąską, groźną linię, i zwolnił jeszcze bardziej, po czym spojrzał za siebie i zobaczył, że furgonetka też zwalnia. Czując przyspieszone bicie serca zjechał na pobocze, gdzie żwir chrzęścił pod szerokimi oponami, i zatrzymał się na dobre.
– No? – spytał Colin, podniecony takim obrotem sprawy.
Alex ustawił lusterko wsteczne i patrzył jak furgonetka zjeżdża z trasy i zatrzymuje się jakieś ćwierć mili za nimi.
– Cóż, okazuje się, że to nie jest człowiek z FBI.
– Hej, to wspaniale! – wykrzyknął chłopiec, najwyraźniej uradowany niespodziewaną zmianą sytuacji. – Kto to może być?
– Nie mam ochoty o tym myśleć – powiedział Doyle.
– A ja mam.
– No to pomyśl po cichu.
Zdjął nogę z hamulca i wjechał z powrotem na trasę, gładko osiągając odpowiednią prędkość. Między nimi a furgonetką pojawiły się dwa samochody, stwarzając złudne poczucie izolacji i bezpieczeństwa. Jednak w ciągu paru minut chevrolet wyprzedził inne wozy i znów usadowił się za thunderbirdem.
Czego on chce, zastanawiał się Doyle.
Wyglądało niemal tak, jak gdyby nieznajomy za kierownicą chevroleta jakimś cudem wiedział o skrywanym tchórzostwie Doyle’a i bawił się nim.
Okolica była jeszcze bardziej płaska niż przedtem, jak gigantyczna plansza do gry, a droga prostsza i bardziej otępiająca.
Minęli wjazd na trasę do Effingham; teraz wszystkie znaki informowały ze znacznym wyprzedzeniem o drodze dojazdowej do Decatur i o odległości dzielącej od St. Louis, podawanej w dziesiątkach mil.
Alex przekraczał o pięć mil dozwoloną prędkość, wyprzedzając wolniejsze samochody, ale trzymał się przeważnie prawego pasa ruchu. Nie zdołał zgubić chevroleta.
Po przejechaniu dziesięciu mil zwolnił i znów zjechał na pobocze, patrząc jak furgonetka robi to samo.
– Czego on do cholery chce? – spytał Doyle.
– Zastanawiam się nad tym – odparł Colin, marszcząc brwi. – Ale nie mogę go rozgryźć.
Doyle ponownie wjechał na trasę i powiedział”
– Możemy osiągnąć znacznie większą prędkość niż taka furgonetka. Znacznie większą. Zostawimy go w tyle.
– Jak na filmach – odrzekł Colin, klaszcząc w dłonie. – Gaz do dechy!
Choć Doyle w przeciwieństwie do Colina nie był zachwycony perspektywą szaleńczej ucieczki i pogoni, zaczął stopniowo wciskać pedał gazu w podłogę. Czuł jak duży samochód trzęsie się, kołysze, po czym znów odzyskuje równowagę, zbliżając się błyskawicznie do szczytu swych możliwości, które próbowano z niego wydusić. Pomimo niemal doskonałego wyciszenia, docierały do nich odgłosy drogi: stłumiony, ale narastający grzmot, towarzyszący rytmicznej pracy silnika i przeraźliwy, pełen protestu płacz porywistego wiatru, przeciskającego się między listwami osłony na chłodnicę.
Gdy szybkościomierz wskazywał sto mil na godzinę, Alex znów spojrzał w lusterko. Niewiarygodne, ale chevrolet dotrzymywał im kroku. Był to jedyny widoczny pojazd, korzystający z lewego pasa ruchu.
Thunderbird rozpędzał się coraz bardziej: sto pięć mil (hałas na zewnątrz przypominał odgłos wodospadu uderzającego ze wszystkich stron), sto piętnaście mil (tańczący tył wozu, westchnienia i jęki karoserii), wreszcie szczyt szybkościomierza, i dalej, poza ostatnie białe cyfry, coraz szybciej…
Słupki balustrady oddzielającej obydwie jezdnie przelatywały w pędzie, zlewając się w jedną niezmąconą niczym plamę, w ścianę szarej stali. Za tą ścianą, na wschodnim paśmie ruchu, samochody i ciężarówki gnały w przeciwnym kierunku, niczym wystrzelone z armaty.
Furgonetka zostawała w tyle.
– Ale grzejemy! – krzyczał Colin, a w jego głosie pobrzmiewała mieszanina radości i niekłamanego przerażenia.
– Nie daje rady! – powiedział Alex.
Furgonetka malała, ginęła gdzieś w tyle.
Przed nim ciągnęła się pusta autostrada. Doyle nie zdjął nogi z pedału gazu.
Strasząc kierowców innych samochodów, które wyprzedzali, wywołując całą symfonię wściekłych klaksonów, pędzili przez Illinois z maksymalną prędkością przez kolejne pięć minut, oddalając się coraz bardziej od nieznajomego w furgonetce. Byli rozbawieni i jednocześnie przerażeni, czując nieodparty urok tej szaleńczej jazdy. Jednakże gdy chevrolet zniknął z pola widzenia, a uczucie euforii osłabło, Doyle uświadomił sobie ryzyko, jakie podjął, jadąc z taką prędkością nawet przy niewielkim ruchu. Gdyby pękła opona…
Przekrzykując zawodzący wiatr i wariacką muzykę jezdni ginącej pod kołami Colin spytał”
– A jeśli trafimy na radar?
Gdyby zostali zatrzymani za przekroczenie prędkości, to czy jakikolwiek policjant drogówki, będący przy zdrowych zmysłach, uwierzyłby, że uciekali przed tajemniczym mężczyzną w wynajętej bagażówce? Że uciekali przed człowiekiem, który nigdy ich nie skrzywdził, ani też nie groził, że ich skrzywdzi? Że uciekali przed absolutnie nieznajomym człowiekiem, którego Alex obawiał się, ponieważ – no cóż, ponieważ zawsze bał się tego, czego nie mógł w pełni pojąć? Nie, taka historia wyglądałaby jak kłamstwo, jak kiepska wymówka. Była fantastyczna i, jednocześnie, w znacznym stopniu niezadowalająca. Tylko by rozzłościła policjanta.
Doyle z niechęcią zwolnił. Strzałka szybkościomierza opadła gwałtownie do setki, zadrgała jak pełen wahania palec, po czym opadła jeszcze bardziej.
Doyle spojrzał w lusterko.
Furgonetki nie było nigdzie widać. Przynajmniej przez parę minut kierowca chevroleta nie będzie ich śledził.
– Prawdopodobnie szybko się zbliża – powiedział Colin.
– Ni mniej, ni więcej.
– Co robimy?
Tuż przed nimi znajdował się wjazd na trasę pięćdziesiąt jeden i drogowskazy informujące o odległości do Decatur.
– Będziemy jechać przez resztę dnia bocznymi drogami – powiedział Alex. – Niech sobie nas tropi na trasie numer siedemdziesiąt, jeśli chce.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu użył hamulców i wjechał w płaską krainę, ciągnącą się po obu stronach drogi.
W Decatur skręcili w boczną drogę trzydzieści sześć biegnącą na zachód, ku krańcom stanu, i dalej, do Missouri. Teren spłaszczył się jeszcze bardziej, osławione prerie stanowiły dosyć monotonny widok. Krótko przed dwunastą zjedli szybki lunch w zgrabnej kafejce o drewnianych, białych ścianach, po czym ruszyli dalej.
Niedaleko za Jacksonville Colin zapytał”
– A więc co sądzisz?
– O czym?
– O człowieku w chevrolecie.
Wędrujące ku zachodowi słońce płonęło na przedniej szybie.
– To znaczy?
– Kto to mógł być?
– A nie był z FBI?
– To była tylko gra.
Po raz pierwszy Alex zdał sobie sprawę, jak bardzo ta historia z wszędobylską furgonetką poruszyła chłopca, jak bardzo go zaniepokoiła. Jeśli Colin stracił zainteresowanie dla swoich gier, to znaczyło, że musiał być naprawdę zdenerwowany, i że zasługuje na szczerą odpowiedź.
– Kimkolwiek by był – powiedział Doyle, przesuwając obolałe pośladki na winylowym siedzeniu – jest niebezpieczny.
– Czy to ktoś znajomy?
– Nie. Sądzę, że to ktoś absolutnie nieznany.
– Więc dlaczego za nami jedzie?
– Ponieważ musi za kimś jechać.
– To nie jest odpowiedź.
Doyle miał na myśli ten specjalny rodzaj szaleńców, który wywodził się z poprzedniej dekady, z tych lat tłumionego ciśnienia, gdy sama struktura społeczeństwa została rozpalona do punktu wrzenia i bardzo szybko roztopiła się. Miał na myśli Charlesa Mansona, Richarda Specka, Charlesa Whitmana, Arthura Bremera… co prawda Charles Whitman, snajper z wieży w Teksasie, który zastrzelił ponad tuzin niewinnych ludzi, mógł mieć nierozpoznany guz mózgu, ale u pozostałych nie było mowy o fizycznych schorzeniach czy też jakichkolwiek racjonalnych przesłankach, które tłumaczyłyby ich krwawe czyny. Masakra w Teksasie – która została pośrednio usprawiedliwiona przez władze rozwodzące się ze złośliwą satysfakcją nad „liczbą ofiar” w Wietnamie – była sama w sobie powodem i wyjaśnieniem tego wydarzenia. Był przynajmniej z tuzin innych nazwisk, których Doyle nie był w stanie sobie przypomnieć, nazwisk ludzi, którzy mordowali bez powodu, ale nie na tyle skutecznie, by zapewnić sobie nieśmiertelność. Od 1963 roku każdy szaleniec musiał albo działać inteligentnie i starannie dobierać ofiary, albo postępować dostatecznie brutalnie i zarzynać mnóstwo ludzi, by zyskać rozgłos. Wielokrotnie odtwarzana scena zabójstwa prezydenta Kennedy’ego i nocne sprawozdania z krwawej wojny stępiły wrażliwość Amerykanów. Pojedynczy, zbrodniczy akt stał się zbyt pospolity, by poświecić mu jakąkolwiek uwagę… Doyle próbował przekazać te myśli Colinowi, używając drastycznych zwrotów tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.
– Więc uważasz, że to szaleniec? – spytał chłopiec, gdy Doyle skończył.
– Może. Prawdę powiedziawszy, jak dotychczas, niczego szczególnego nie zrobił. Ale gdybyśmy pozostali na autostradzie i pozwolili mu jechać za nami, dali mu czas i mnóstwo okazji… kto wie, co w końcu mógłby uczynić.
– To wszystko wygląda para…
– Paranoidalnie?
– Właśnie – powiedział Colin, przytakując energicznie. – To wygląda paranoidalnie.
– W dzisiejszych czasach trzeba być trochę paranoidalnym – powiedział Doyle. – To prawie niezbędny warunek przeżycia.
– Myślisz, że znów nas znajdzie?
– Nie. – Doyle zmrużył oczy, gdy słońce odbiło się w szybie szczególnie mocno. – Pozostanie na autostradzie, próbując za wszelką cenę nas dogonić.
– Zorientuje się prędzej czy później, że zjechaliśmy z trasy.
– Ale nie wie gdzie i kiedy – powiedział Doyle. – I nie wie dokąd dokładnie jedziemy.
– A jeśli znajdzie sobie kogoś innego? – spytał Colin. – Jeśli zaczął nas śledzić, ponieważ przypadkowo jechaliśmy na zachód tą samą trasą, co on – czy nie wybierze sobie jakiejś innej ofiary, gdy zorientuje się, że oddaliliśmy się od niego?
– A jeśli tak, to co?
– Czy nie powinniśmy powiadomić policji? – spytał chłopiec.
– Musisz mieć dowody, zanim kogokolwiek oskarżysz – powiedział Doyle.
– Nawet gdybyśmy mieli dowody, niepodważalne dowody, że człowiek w chevrolecie miał wobec nas złe zamiary, na niewiele by nam się to zdało. Nie wiemy kogo oskarżyć, nie znamy jego nazwiska. Nie wiemy dokąd zmierza, oprócz tego, że kieruje się na zachód. Nie mamy numeru rejestracyjnego furgonetki, niczego, co pozwoliłoby policji wytropić go. – Spojrzał na Colina, a potem znów na czarną nawierzchnię drogi. – Wszystko, co możemy zrobić, to dziękować Bogu, że się go pozbyliśmy.
– Tak mi się wydaje.
– Lepiej, żebyś był o tym przekonany.
Znacznie później Colin spytał”
– Kiedy podążał za nami, a potem zjechał na pobocze, tak jak my, i znów przyspieszył, żeby nas dogonić – czy bałeś się?
Doyle zawahał się tylko sekundę, zastanawiając się, czy powinien przyznawać się do niezbyt męskiej reakcji: niepokoju, niepewności, paniki, lęku. Ale wiedział, że w przypadku Colina szczerość była zawsze najlepsza.
– Oczywiście, że się bałem. Tylko troszkę, ale jednak. Były powody.
– Ja też się bałem – przyznał chłopiec otwarcie. – Ale zawsze sądziłem, że kiedy się jest dorosłym, nie trzeba się już niczego bać.
– Na pewno wyrośniesz z pewnych lęków – powiedział Doyle. – Na przykład… czy w ogóle boisz się ciemności?
– Trochę.
– No widzisz, wyrośniesz z tego. Ale nie wyrośniesz z wszystkiego. I pojawią się nowe rzeczy, których będziesz się bał.
Przekroczyli Missisipi w Hannibal zamiast w St. Louis, tracąc tym samym okazję zobaczenia Łuku. Krótko przed skrętem na Hiawathę, w stanie Kansas, zjechali z trasy trzydzieści sześć i korzystając z kilku autostrad, które prowadziły na południe, dotarli z powrotem na trasę siedemdziesiąt i o 8.15 zajechali przed Plains Motel, niedaleko miejscowości Lawrence, gdzie mieli rezerwację na najbliższą noc.
Plains Motel przypominał Lazy Time, z tą różnicą, że miał tylko jedno skrzydło i był zbudowany z szarego kamienia i drewna, a nie z cegieł. Napisy tworzyły identyczne pomarańczowe i zielone neony. Automat do coli stojący przy wejściu do recepcji mógł być równie dobrze przeniesiony w ciągu dnia z Lazy Time obok Indianapolis; wokół maszyny panował chłód i rozbrzmiewał mechaniczny hałas.
Alex zastanawiał się, czy recepcjonistka będzie kobietą z szopą włosów na głowie.
Recepcję obsługiwał jednak mężczyzna w wieku Doyle’a. Był gładko ogolony i starannie ostrzyżony. Miał kwadratową, szczerą, typowo amerykańską twarz, pasującą do plakatów zachwalających korzyści płynące ze wstąpienia do armii. Mógłby zbić fortunę grając w reklamówkach Pepsi, Gillette, Schicka, a także pozując do całostronicowych reklam Cameli we wszystkich możliwych magazynach.
– Zauważyłem na zewnątrz napis „brak miejsc” – powiedział Doyle. – Zastanawiałem się, czy jeszcze trzyma pan dla nas pokój. Termin rezerwacji upłynął godzinę temu, ale…
– Pan Doyle, tak? – spytał mężczyzna, odsłaniając nieskazitelnie białe zęby.
– Tak.
– Oczywiście, trzymam pański pokój. – Wydobył spod kontuaru cienki formularz.
– Miło słyszeć! Musiał się pan martwić zablokowaniem wolnego pokoju.
– Wcale się nie martwiłem, panie Doyle. Gdyby go pan nie zarezerwował, musiałbym go wynająć asfaltom.
Doyle był zmęczony po całym dniu jazdy i nie mógł się zorientować, o co recepcjoniście chodzi.
– Asfaltom?
– Czarnuchom – wyjaśnił mężczyzna. – Trzy razy tu przychodzili. Gdyby nie pańska rezerwacja, to musiałbym dać któremuś z nich pańską dwudziestkędwójkę. Nie znoszę tego. Wolę raczej, żeby pokój stał pusty całą noc, niż wynająć go jednemu z nich.
Podpisując formularz meldunkowy, Doyle czuł się tak, jak gdyby wyrażał swą aprobatę dla rasizmu tego człowieka. Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego on, ze swoim ubraniem i wyglądem, robił lepsze wrażenie niż czarni, którzy zawitali do motelu przed nim.
Młody, przystojny mężczyzna, wręczając Doyle’owi klucz, spytał”
– Ile pali ten t-bird?
Alex zdążył spotkać w swym życiu wielu bigotów, więc spodziewał się, że ten, tak jak inni, będzie kontynuował tę swoją inwektywę pod adresem czarnych. Dlatego był zdziwiony nagłą zmianą tematu.
– Ile pali? Nie wiem. Nigdy nie sprawdzałem.
– Oszczędzam na taki samochód. Te wozy palą jak smoki, ale takie właśnie kocham. Auto tego typu świadczy o swoim właścicielu. Widzisz człowieka w t-birdzie i od razu wiesz, że mu się powodzi.
Alex spojrzał na klucz w swym ręku.
– Dwadzieścia dwa? Gdzie to jest?
– Po prawej stronie na samym końcu korytarza. Ładny pokój, panie Doyle.
Alex wrócił do samochodu. Wiedział już, dlaczego recepcjonista go akceptował. Thunderbird był dla tego człowieka symbolem, który przyćmiewa rzeczywistość. Posiadanie tak wspaniałego samochodu przekształcało aspołecznego buntownika w niemalże ekscentryka. Taki punkt widzenia przygnębił Alexa. Nie spodziewał się, że tu, w samym sercu prerii, człowieka ocenia się po tym, co posiada.
George Leland spędził wtorkową noc w mniej luksusowym miejscu, trzy mile na zachód od Plains Motel. Choć przebywał w małym jednoosobowym pokoju, nie zawsze był sam. Często towarzyszyła mu Courtney. Chwilami stała w kącie, plecami do ściany. Innym razem siedziała w nogach łóżka albo na skąpo wyściełanym, drewnianym krześle przy drzwiach do łazienki. Rozzłościła go parę razy, więc kazał jej odejść. Znikała równie cicho, jak pojawiała się. Ale wówczas tęsknił za nią i pragnął jej powrotu – i wracała, sprawiając, że to tanie miejsce wydawało się bardziej luksusowe i wspaniałe niż Plains Motel.
Zapadł w niespokojny sen.
Dwie godziny przed świtem, nie mogąc już dłużej spać, wstał, wziął prysznic i ubrał się. Usiadł na łóżku, pochylił się nad kilkoma rozłożonymi na pościeli mapami i studiował trasę, którą zamierzał podążać w środę. Wodził po niej tam i z powrotem swoimi topornymi palcami.
Leland wiedział, że gdzieś na tej trasie liczącej sześćset mil będzie musiał zająć się Doyle’em i chłopcem. Nie musiał już dłużej ukrywać tej prawdy przed samym sobą. Courtney pomogła mu uświadomić ją sobie. Musi ich zabić, tak jak zabił tego policjanta z drogówki, który próbował stanąć między nim a Courtney. Odkładanie tej rzeczy na później było zbyt niebezpieczne. Jutro wieczorem będą mieli za sobą dobrze ponad połowę drogi do San Francisco. Gdyby Doyle zdecydował się zmienić trasę w ostatnim etapie podróży, to Leland mógłby zgubić ich na dobre.
A zatem jutro. Gdzieś między Lawrence, Kansas i Denver. Wreszcie Leland im odpłaci, każdemu, kto go upokorzył i działał przeciwko niemu przez te ostatnie dwa lata. To będzie początek. Od tej chwili nie pozwoli sobą pomiatać. Każdego nauczy szacunku. Szczęście znów się do niego uśmiechnie. Gdy Doyle i chłopiec nie będą stać na jego drodze, on i Courtney zaczną wspaniałe życie. Leland stanie się dla niej wszystkim, i dlatego będzie musiała z nim pozostać.
We wtorek wieczorem, kilka minut po 18.00, zadzwonił telefon z policyjnego laboratorium. Detektyw Ernie Hoval odebrał go w swym skromnie urządzonym gabinecie na drugim piętrze komendy policji.
– W sprawie Pulhama? – spytał, zanim człowiek po drugiej stronie zdążył cokolwiek powiedzieć. – Jeśli nie, przekaż to komu innemu. Zajmuję się tylko Pulhamem, dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana, niczym więcej.
– Mam coś, co pana zainteresuje – powiedział technik. Był to głos łysego, żółtawego, niepozornego człowieczka, który poprzedniego wieczoru nie wykazał respektu przed detektywem Hovalem. – Mam raport z Waszyngtonu na temat odcisków palców. Właśnie nadszedł dalekopisem.
– No i?
– Nie ma ich w kartotece.
Hoval przygarbił się nad dużym biurkiem, prawie je zasłaniając, jedną dłonią trzymając mocno słuchawkę, drugą zaciskając w pięść, która spoczywała na książce raportów. Jego kłykcie były białe i sterczące.
– Nie ma w kartotece?
– Mówiłem panu, że tak będzie – odparł technik, który sprawiał wrażenie niemal zadowolonego z powodu rozczarowania policjanta. – Z każdą upływającą minutą wygląda to coraz bardziej na działanie szaleńca.
– To sprawa polityczna – upierał się Hoval, raz po raz otwierając i zaciskając pięść. – Zaplanowane zabójstwo policjanta.
– Nie zgadzam się.
– A ma pan jakieś dowody? – spytał Hoval ze złością.
– Nie – przyznał technik. – Wciąż badamy samochód, ale wygląda to beznadziejnie. Pobraliśmy próbki lakieru z każdego zadrapania i wgniecenia, ale skąd wiadomo, że któreś z tych uszkodzeń zostało spowodowane przez samochód zabójcy? A jeśli nawet – to przez jaki samochód?
– Sprawdziliście wnętrze radiowozu?
– Oczywiście – powiedział technik. – Znaleźliśmy kilka włosów, łonowych i innych. Obcięte paznokcie. Różnego rodzaju błoto. Źdźbła trawy. Kawałki jedzenia. Większość nie ma związku z zabójcą. A nawet jeśli ma – włos, parę wydartych nitek, które znaleźliśmy przy zamku drzwi – to niewiele nam daje, dopóki nie mamy podejrzanego, z którym można by to wszystko powiązać.
– Tej sprawy na pewno nie rozwiąże się w laboratorium – zgodził się Hoval.
– Ma pan jakiś inny trop?
– Rekonstruujemy przebieg zmiany Pulhama – powiedział Hoval. – Zaczynając od chwili, w której wziął z garażu radiowóz.
– Macie coś?
– Mnóstwo minut, których przebieg trzeba wyjaśnić, wielu ludzi z którymi trzeba porozmawiać – powiedział Hoval. – Ale coś znajdziemy.
– Wariata.
– Kompletnie się pan myli – Hoval odłożył słuchawkę.
Dwadzieścia lat wcześniej Ernie Hoval został policjantem, ponieważ była to profesja, a nie po prostu posada; było to zajęcie, które zapewniało człowiekowi poczucie honoru i szacunek innych.
Praca była ciężka, godziny służby długie, płaca ledwie zadowalająca, ale miało się okazję zrobienia czegoś dla swej społeczności. Pośrednie korzyści płynące z pracy policjanta – wdzięczność sąsiadów i szacunek okazywany przez własne dzieci – były ważniejsze niż pensja. Tak to w każdym razie wyglądało w przeszłości…
W dzisiejszych czasach, myślał sobie Hoval, policjant nie jest niczym innym jak tylko celem. Wszyscy są przeciwko policji. Czarni, liberałowie, Latynosi, pacyfiści, członkowie ruchu wyzwolenia kobiet – cały ten pomylony margines społeczeństwa znajduje przyjemność w ośmieszaniu policji. W dzisiejszych czasach policjanta traktuje się, w najlepszym razie, jak pajaca. W najgorszym nazywa się go faszystą, i przeznacza do odstrzału, dokonanego przez te wszystkie rewolucyjne grupy, którymi nikt się nie przejmuje, z wyjątkiem innych gliniarzy…
Wszystko to zaczęło się w 1963, od Kennedy’ego i Dallas. A pogorszyło się, i to bardzo, w czasie wojny. Hoval wiedział o tym, choć nie mógł pojąć, dlaczego zabójstwo prezydenta i wojna zmieniły tak wielu ludzi tak bardzo. W historii Ameryki miały miejsce polityczne zabójstwa, ale żadne nie wpłynęło na naród aż tak bardzo. I były inne wojny, które tylko wzmocniły jego kręgosłup moralny. Ale ta wojna wywarła odwrotny skutek. Nie potrafił powiedzieć dlaczego – z wyjątkiem tego, że komuniści i inne rewolucyjne siły wreszcie znalazły długo poszukiwany pretekst do działania – ale wiedział, że tak właśnie jest.
Myślał o Pulhamie, ostatniej ofierze tych zmian, i zaciskał swe potężne pięści. Mord miał podłoże polityczne. Prędzej czy później znajdą tych drani.