ROZDZIAŁ IV

WEWNĘTRZNY OGIEŃ

1.

W sobotę 13 sierpnia 1988 roku, siedem miesięcy po tym, jak Danny został zastrzelony, Thelma Ackerson przybyła do domu w górach z czterodniową wizytą.

Laura znajdowała się na tyłach budynku, prowadząc ćwiczenie w strzelaniu ze swego smitha & wessona kaliber 38 chief’s special. Właśnie powtórnie załadowała, wcisnęła bębenek na miejsce i miała już nałożyć słuchawki ochronne na uszy, kiedy usłyszała samochód, nadjeżdżający długim, żwirowanym podjazdem, idącym od drogi publicznej. Podniosła z ziemi leżącą u jej stóp lornetkę i spojrzała uważnie na samochód, chcąc upewnić się, czy nie jest to jakiś niepożądany gość. Kiedy dojrzała za kierownicą Thelmę, odłożyła z powrotem szkła i kontynuowała strzelanie do tarczy. Był na niej zarys ludzkiej głowy i torsu, a sama tarcza była przymocowana do kulochwytu z beli sprasowanego siana.

Siedzący w pobliżu na trawie Chris wyciągnął z pudełka dalsze sześć nabojów, które był gotów jej podać, gdy w cylindrze zostanie tylko jedna kula.

Dzień był gorący, jasny i suchy. Setki dzikich kwiatów rosły wzdłuż granicy posiadłości, na skraju lasu, gdzie obszar koszonego trawnika ustępował miejsca nie pielęgnowanej trawie i chwastom. Niedawno bawiły się tam wiewiórki i śpiewały ptaki, ale odgłos strzałów chwilowo je wystraszył.

Można było przypuszczać, że górskie schronienie będzie się Laurze kojarzyło ze śmiercią męża i że zechce je sprzedać. Zamiast tego sprzedała dom w Okręgu Orange i przeniosła się z Chrisem do San Bernardino.

Uważała, że to, co zdarzyło się im ubiegłego stycznia na drodze numer 330, mogło zdarzyć się wszędzie. Nie miejsce było winne, winne było jej przeznaczenie, tajemnicze moce kształtujące jej przedziwnie niespokojne życie. Intuicja mówiła Laurze, że gdyby jej obrońca nie zjawił się, aby ją uratować na tamtym kawałku zaśnieżonej drogi, wkroczyłby w jej życie gdzie indziej, w jakiejś innej przełomowej chwili. Ale i w tamtym następnym miejscu pojawiłby się Kokoschka z automatem i nastąpiłaby seria tych samych, gwałtownych i tragicznych wydarzeń.

Tamten dom bardziej przypominał jej o Dannym niż to schronienie, wzniesione z kamienia i sekwojowego drzewa na południe od Big Bear. Łatwiej było jej uporać się ze smutkiem w górach niż w Orange Park Ackres.

Poza tym, co dosyć dziwne, w górach czuła się znacznie bezpieczniej. W gęsto zamieszkanych przedmieściach Okręgu Orange, gdzie ulice i autostrady mrowiły się przeszło dwoma milionami ludzi, wroga nie można by wyodrębnić z tłumu, nim by nie zaczął działać. A w górach obcego dostrzegało się z daleka, zwłaszcza że dom leżał prawie pośrodku ich trzydziestoakrowej posiadłości.

Nie zapomniała o ostrzeżeniu swego obrońcy:

„Uzbrój się. Bądź gotowa. Gdy wezmą cię na cel… pojawi się tu ich cały oddział”.

Kiedy Laura wystrzeliła ostatnią kulę i zdjęła ochraniacze z uszu, Chris wręczył jej następne sześć naboi. Zdjął również swoje ochraniacze i podbiegł do tarczy, sprawdzić celność strzałów.

Kulochwyt ze sprasowanych brykietów siana ułożony był na wysokość siedmiu, głębokość czterech i szerokość czternastu stóp. Za nim rozciągały się akry sosnowego lasu, jej prywatny teren, więc potrzeba tak solidnego zabezpieczenia była wątpliwa, ale nie chciała nikogo zastrzelić. W każdym razie nie przypadkowo.

Chris przywiązał nową tarczę i powrócił do Laury ze starą.

– Cztery trafienia z sześciu, mamo. Dwa truposze, dwóch ciężko rannych, ale poza tym wygląda, jakbyś przestrzeliła trochę w prawo.

– Zobaczymy, czy dam radę to poprawić.

– Po prostu jesteś już zmęczona – powiedział Chris.

Trawa wokół niej była pokryta ponad stu pięćdziesięcioma wystrzelonymi łuskami. Przeguby, ramiona, barki i kark zaczęły ją boleć od kumulujących się odrzutów broni, ale chciała wystrzelać jeszcze jeden pełny bębenek, zanim ogłosi, że na dziś skończyła.

Blisko za domem trzasnęły drzwi samochodu Thelmy.

Chris z powrotem nałożył ochraniacze na uszy i podniósł lornetkę, aby obserwować tarczę, gdy matka będzie strzelała.

Smutek ogarnął Laurę, kiedy na moment zastygła, patrząc na chłopca – nie tylko dlatego, że był pozbawiony ojca, ale i dlatego, że to nie było w porządku, aby dziecko w wieku siedmiu lat i dziesięciu miesięcy już poznało niebezpieczeństwo, jakie niesie życie, i musiało rosnąć w nieustannym oczekiwaniu mogącej go zmiażdżyć przemocy. Zrobiła wszystko, aby zapewnić mu jak najwięcej rozrywki; dalej zabawiali się opowiastkami o Tommym Żabie, choć Chris nie wierzył już w jego istnienie. Powiększając wciąż jego biblioteczkę dziecięcej klasyki o nowe pozycje, Laura uczyła go, że książki mogą być źródłem przyjemności i sposobem ucieczki. Starała się, jak mogła, aby uczynić zabawę nawet z ćwiczeń strzeleckich i w ten sposób odwrócić jego uwagę od przygniatającej konieczności nieustannego zabezpieczania się. Jednakże teraz ich życie przebiegało pod znakiem poczucia straty, niebezpieczeństwa, strachu przed nieznanym. Tej prawdy nie dało się przed chłopcem ukryć i nieuchronnie musiało to wywierać na niego głęboki i trwały wpływ.

Chris opuścił lornetkę i spojrzał na nią pytającym wzrokiem, a w jego oczach było zdziwienie, dlaczego nie strzela. Uśmiechnęła się do niego, a on jej odpowiedział. Jego uśmiech był tak słodki, że czuła, jak niemal pęka jej serce.

Odwróciła się w kierunku tarczy, podniosła trzydziestkę ósemkę, ujęła rękojeść obiema dłońmi i oddała pierwszy strzał z nowej serii.

Zanim Laura wystrzeliła po raz piąty, Thelma stanęła przy niej. Stanęła, zatykając palcami uszy i krzywiąc się.

Pokonując zmęczenie Laura oddała dwa ostatnie strzały i zdjęła ochraniacze, a Chris pobiegł przynieść tarczę. Huk wystrzałów odbijał się jeszcze echem wśród gór, gdy odwróciła się do Thelmy i uściskała ją.

– O co chodzi z tą bronią? – spytała Thelma. – Piszesz jakiś nowy scenariusz dla Clinta Eastwooda? Nie, nie, jeszcze lepiej: napisz o babie, która by mu dorównywała – Brudna Harriet. Będę dobrą dupą do tej roli – twardą, zimną, z tak ostrym językiem, że Bogart schowałby się przed nią pod szafę.

– Pomyślę o tobie przy ustalaniu obsady – odpowiedziała Laura – ale tak naprawdę, to chciałabym zobaczyć, jak Clint się z tobą poci.

– Popatrz, popatrz, masz jeszcze poczucie humoru, Shane.

– Myślałaś, że już nie mam?

Thelma zmarszczyła brwi.

– Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć, kiedy zobaczyłam cię, jak walisz raz za razem z rewolweru. Miałaś groźną minę. Jak wąż, któremu psują się zęby.

– Samoobrona – powiedziała Laura. – Każda porządna dziewczyna powinna trochę się na tym znać.

– Waliłaś z tego jak zawodowiec. – Thelma spostrzegła błyszczące na trawie łuski. – Jak często to robisz?

– Trzy razy tygodniowo, po parę godzin za każdym razem.

Chris powrócił z tarczą.

– Cześć, ciociu Thelmo. Mamo, masz teraz czterech truposzów na sześć strzałów, jednego ciężko rannego i jedno pudło.

– Truposzów? – odezwała się Thelma.

– Czy nadal przestrzeliwuję w prawo? – spytała chłopca Laura.

Pokazał jej tarczę.

– Nie tak bardzo jak ostatnim razem. Thelma przerwała:

– Hej, Christopher Robin, czy to wszystko, co od ciebie usłyszę – marne „Cześć, ciociu Thelmo”?

Chris odłożył tarczę na stos innych, już zużytych, podszedł do Thelmy, uściskał ją mocno i ucałował. Zauważył, że nie była już zrobiona na punka i powiedział:

– Rany, co ci się stało, ciociu Thelmo? Wyglądasz normalnie.

– Wyglądam normalnie? Co to ma być – komplement czy zniewaga? Zapamiętaj to sobie dobrze, mały, nawet kiedy twoja stara ciotka Thelma wygląda normalnie, to jeszcze nie znaczy, że taka jest. Jestem geniuszem komizmu, oszałamiającym gejzerem dowcipu, sławą z mojego własnego albumu z wycinkami. W każdym razie uznałam, że punk jest passé.

Zagonili Thelmę do zbierania wraz z nimi pustych łusek.

– Mama ma fantastyczne oko – powiedział dumnie Chris.

– Musi mieć – z taką praktyką. Tu jest tyle miedzi, że po wystrzelaniu takiej ilości całej armii Amazonek urosłyby jaja.

Chris odwrócił się do matki:

– Co to znaczy?

– Zgłoś się po odpowiedź za dziesięć lat – powiedziała Laura.


* * *

Kiedy weszli do domu, Laura zatrzasnęła drzwi kuchenne. Dwa rygle. Spuściła na okna żaluzję levelor – ciężką zasłonę z pasów metalu na dwóch stalowych prowadnicach – przez którą nikt nie mógł ich zobaczyć.

Thelma obserwowała te rytualne zabiegi z zainteresowaniem, ale nic nie powiedziała.

Chris wrzucił do video w salonie Poszukiwaczy zaginionej arki i ulokował się przed telewizorem z paką serowego popcornu i colą.

W sąsiadującej z salonem kuchni Laura i Thelma siadły przy stole i piły kawę; Laura równocześnie rozłożyła i czyściła rewolwer.

Kuchnia była duża, ale przytulna. Wiele tu było ciemnego dębowego drewna, dwie ściany ułożono z nie tynkowanych cegieł, na hakach wisiały miedziane garnki, miedzianą blachą był również obity wyciąg, a na podłodze leżały granatowe, ceramiczne płytki. Była to kuchnia tego samego rodzaju, jak te, w których rodziny z telewizyjnych komedii dorabiały się swych bezsensownych kryzysów i osiągały transcendentalne oświecenie (święcie wierząc w jego autentyczność) przez trzydzieści minut w każdym tygodniu, nie licząc czasu na reklamy. Nawet Laurze wydawało się dziwne, że siedzi w takim miejscu czyszcząc broń, przeznaczoną głównie do zabijania innych ludzkich istot.

– Naprawdę się boisz? – spytała Thelma.

– Zgadnij.

– Ale Danny został zabity, bo fatalnie wpakowaliście się w sam środek jakiegoś narkotykowego interesu. Tamci ludzie dawno już was zapomnieli, nie sądzisz?

– Może nie.

– No dobra, gdyby bali się, że ich zidentyfikujecie, dobraliby się do was już wcześniej.

– Wolę nie ryzykować.

– Musisz się rozluźnić, mała. Nie możesz spędzić reszty życia oczekując, że ktoś wyskoczy zza krzaków. Rozumiem, że możesz trzymać w domu broń. To chyba niegłupie. Ale czy nie masz zamiaru wychylić się kiedyś znowu na świat boży? Nie możesz targać ze sobą spluwy wszędzie tam, gdzie się wybierasz.

– Mogę. Mam pozwolenie.

– Pozwolenie na taszczenie tej armaty?

– Wkładam ją do torebki, gdziekolwiek idę.

– Jezu, jak dostałaś pozwolenie na noszenie broni?

– Mój mąż został zabity w dziwnych okolicznościach przez nieznanych osobników. Zabójcy usiłowali zastrzelić mojego syna i mnie – i dalej są na wolności. W dodatku jestem bogatą i stosunkowo sławną kobietą. Byłoby to raczej dziwne, gdybym nie mogła dostać pozwolenia na noszenie broni.

Thelma przez moment milczała, popijając kawę i obserwując Laurę, jak czyści swój rewolwer. W końcu powiedziała:

– Jesteś jak nawiedzona, Shane; traktujesz to wszystko z taką śmiertelną powagą, tak się spinasz. Minęło już siedem miesięcy od… śmierci Danny’ego. A jesteś tak podminowana, jakby ktoś strzelał do ciebie wczoraj. Nie możesz utrzymywać tego poziomu napięcia, gotowości, czy jak to nazywasz. To prosta droga w szaleństwo. Paranoja. Musisz pogodzić się z faktem, że naprawdę nie zdołasz pozostawać pod bronią przez całą resztę życia, w każdej sekundzie.

– A właśnie, że mogę, jeżeli będę musiała.

– Och, tak? A teraz? Masz rozłożoną broń. Co nastąpi, kiedy jakiś nieokrzesany młot z tatuażem na języku zacznie wykopywać ci kuchenne drzwi?

Krzesła w kuchni były na gumowych kółkach, więc kiedy Laura nagle odepchnęła się od stołu, błyskawicznie przetoczyła się do kontuaru przy lodówce. Szarpnęła szufladę i wyciągnęła inny rewolwer kaliber 38 chief’s special.

– Czyżbym siedziała w środku arsenału? – spytała Thelma.

Laura odłożyła drugi rewolwer do szuflady.

– Chodź, oprowadzę cię.

Thelma poszła za nią do spiżarni. Z drugiej strony drzwi wisiał półautomatyczny karabinek uzi.

– To broń maszynowa. Czy posiadasz ją legalnie?

– Za pozwoleniem rządu federalnego można kupić uzi w sklepie z bronią, ale tylko półautomat; nielegalne jest modyfikowanie ich na pełną automatykę.

Thelma przyjrzała się uważnie Laurze, a potem westchnęła.

– A ten został zmodyfikowany?

– Tak, jest w pełni automatyczny. Ale ten model kupiłam od nielicencjonowanego sprzedawcy, nie w sklepie z bronią.

– Jesteś zbyt nawiedzona, Shane. Słowo daję.

Zaprowadziła Thelmę do jadalni i pokazała jej rewolwer przymocowany pod blatem kredensu. W living roomie czwarty rewolwer był pod stolikiem, przy jednej z szaf. Drugi zmodyfikowany uzi wisiał z tyłu drzwi we frontowej sieni. Również w szufladzie biurka w gabinecie, w jej pracowni na górze, w głównej łazience i w nocnym stoliku w jej sypialni były ukryte rewolwery. Trzeci uzi wisiał w głównej sypialni.

Patrząc na uzi, który Laura wyciągnęła spod łóżka, Thelma orzekła:

– Nawiedzona, naprawdę nawiedzona. Gdybym cię nie znała, Shane, pomyślałabym, że wariujesz, że zamieniłaś się w oszalałego na punkcie broni, paranoidalnego świra. Ale znając cię i widząc tak przerażoną, myślę, że musisz mieć jakiś powód. Tylko jak możesz pogodzić taką ilość broni z obecnością Chrisa?

– On wie, że nie wolno jej dotykać; ufam mu. Większość rodzin w Szwajcarii należy do milicji – nieomal że każdy dorosły obywatel jest tam przygotowany do obrony ojczyzny, nie wiedziałaś o tym? – i choć mają broń prawie w każdym domu, to wskaźnik przypadkowych postrzeleń jest u nich najniższy na świecie. Jest tak, ponieważ posiadanie broni należy do stylu życia. Dzieci uczą się ją szanować od maleńkości. Chrisowi nic się nie stanie.

Kiedy Laura odkładała pod łóżko uzi, Thelma spytała:

– Jak, u licha, wyszukuje się nielegalnego pośrednika w handlu bronią?

– Jestem bogata, zapomniałaś?

– I za pieniądze można mieć wszystko? Dobra, może to prawda. Ale nie opowiadaj; jak taka panienka jak ty potrafi znaleźć handlarza bronią? Chyba nie reklamują się na tablicach ogłoszeń w pralniach?

– Prowadziłam badania nad tłem obyczajowym niektórych swoich powieści, których akcja toczyła się w różnych sferach, Thelmo. Nauczyłam się, jak znajdywać każdą osobę i każdą rzecz, jaką tylko potrzebuję.

Kiedy wracały do kuchni, Thelma milczała. Z salonu dobiegała wzniosła muzyka, towarzysząca Indianie Jonesowi podczas wszystkich jego wypraw. Laura siadła przy stole i kontynuowała czyszczenie rewolweru, a Thelma nalała sobie świeżej kawy.

– Teraz bez owijania w bawełnę, mała. Jeżeli naprawdę istnieje gdzieś zagrożenie, które usprawiedliwia całą tę zbrojownię, to przerasta ono możliwości samotnej kobiety. Dlaczego nie obstawa?

– Nie ufam nikomu. Tylko tobie i Chrisowi. I ojcu Danny’ego, ale on jest na Florydzie.

– Taka sytuacja nie może trwać, jesteś sama, boisz się… Wpychając wycior w lufę rewolweru, Laura powiedziała:

– Tak, boję się, ale czuję, że jestem dobrze przygotowana. Przez całe moje życie przypatrywałam się, jak zabierano mi ludzi, których kochałam. Nie zrobiłam nic, potrafiłam tylko to przetrzymać. Więc do diabła z tym. Od dziś walczę. Jeżeli ktoś zechce zabrać mi Chrisa, to musi najpierw mnie załatwić. Musi wygrać wojnę ze mną.

– Laura, wiem, przez co przeszłaś. Ale posłuchaj, pozwól mi odegrać rolę psychoanalityka i powiedzieć ci, że nie okazujesz reakcji na prawdziwe zagrożenie, lecz przesadnie reagujesz w poczuciu bezradności wobec losu. Nie dasz rady Przeznaczeniu, mała. Nie możesz siąść do pokera z Panem Bogiem i oczekiwać wygranej tylko dlatego, że trzymasz trzydziestkę ósemkę w torebce. Straciłaś Danny’ego z winy przemocy, to prawda, i można byłoby uznać, że Nina Dockweiler żyłaby, gdyby ktoś wsadził Węgorzowi kulę, kiedy pierwszy raz na nią zasłużył, ale są to dwa wyjątkowe przypadki, w których za pomocą broni dałoby się uratować życie ludzi, których kochałaś. Twoja matka umarła przy porodzie. Ojciec zmarł na atak serca. Straciłyśmy Ruthie w pożarze. Nauka posługiwania się rewolwerem czy karabinkiem w obronie własnej to niegłupi pomysł, ale musisz zachować dystans, a nawet poczucie humoru wobec faktu, że bezbronny jest cały nasz gatunek, albo skończysz w zakładzie z osobnikami gadającymi do ściętych drzew i wyjadającymi sobie brud z pępka. Niech Bóg broni, ale co byś zrobiła, gdyby Chris miał raka? Jesteś nastawiona na rozwalenie każdego, kto go dotknie, ale nie potrafisz walczyć z rakiem strzelając z rewolweru, a obawiam się, że jesteś tak szaleńczo przekonana, że musisz go ochronić, że gdyby coś takiego nastąpiło, coś przed czym nie umiałabyś go ustrzec, coś przed czym nikt nie umiałby go ustrzec – to rozsypałabyś się na kawałki. Martwię się o ciebie, mała.

Laura pokiwała głową i poczuła, jak ogarnia ją fala wzruszenia.

– Wiem, Thelma. Możesz być spokojna. Przez trzydzieści trzy lata po prostu starałam się przetrwać; teraz również oddaję ciosy, najlepiej jak potrafię. Gdyby rak miał zaatakować mnie albo Chrisa, wynajęłabym najlepszych specjalistów, szukałabym najlepszych metod leczenia. Ale gdyby wszystko zawiodło, gdyby na przykład Chris umarł na raka, pogodziłabym się z klęską. Walka nie wyklucza przetrwania. Potrafię walczyć, ale jeśli walka okaże się daremna, mogę nadal jeszcze egzystować.

Przez długi czas Thelma patrzyła na nią przenikliwie poprzez stół. W końcu skinęła głową.

– To właśnie miałam nadzieję usłyszeć. Nie było rozmowy. Przejdźmy do innych spraw. Kiedy masz w planach zakup czołgu?

– Dostawy mają w poniedziałki.

– Haubice, granaty, bazooki?

– Wtorki. A co z tym filmem z Eddie’em Murphym?

– Podpisaliśmy umowę dwa dni temu – powiedziała Thelma.

– Poważnie?! Moja Thelma będzie gwiazdą w filmie z Eddie’em Murphym?

– Twoja Thelma będzie występować w filmie z Eddie’em Murphym. Gwiazdą to chyba jeszcze nie jestem.

– Byłaś czwarta na liście płac w tamtym filmie ze Stevem Martinem, trzecia z Chevym Chasem. A to jest druga wielka rola w tym filmie, zgadza się? A ile razy byłaś zapraszana do Tonight? Osiem razy, nie? Spójrz prawdzie w oczy, jesteś gwiazdą.

– Pośledniej wielkości; tu się zgodzę. Czy to nie dziwne, Shane? My dwie, startując od zera, z Domu McIlroya doszłyśmy do szczytu. Niesamowite?

– Nie takie niesamowite – powiedziała Laura. – Przeciwności rodzą wytrwałość, a twardzi wygrywają. I pozostają na placu.

2.

Stefan opuścił otuloną śniegiem noc w górach San Bernardino i w chwilę później stał w bramie na drugim końcu Piorunowej Drogi. Brama przypominała ogromną beczkę, nie różniącą się od tych spotykanych na festynach, poza tym, że jej wewnętrzna powierzchnia była z gładkiej, polerowanej miedzi, a nie z drewna, i nie obracała się pod stopami. Beczka miała osiem stóp średnicy i dwanaście długości. Po paru zaledwie krokach wyszedł na otwartą przestrzeń, stanąwszy na posadzce laboratorium instytutu. Był przekonany, że natknie się tu na uzbrojonych ludzi.

Laboratorium było puste.

Zdumiony stał przez chwilę w swojej przysypanej śniegiem kurcie i rozglądał się wokoło z niedowierzaniem. Trzy ściany mierzącego trzydzieści na czterdzieści stóp pomieszczenia pokryte były od sufitu do podłogi mechanizmem, który samodzielnie pracując szumiał i brzęczał. Większość lamp u sufitu była wygaszona, a pokój spowijało słabe, niepokojące światło. Mechanizm sterujący bramą był zaopatrzony w liczne wskaźniki i zegary, jarzące się jaskrawą zielenią i oranżem, gdyż brama – stanowiąca szczelinę w czasie, tunel prowadzący w wybraną epokę – nigdy nie bywała wyłączana. Powtórne otwarcie raz zamkniętej bramy było szalenie kłopotliwe i wymagało potężnego ładunku energii, ale otwarta brama mogła funkcjonować przy niewielkich nakładach pracy. Ponieważ prowadzone badania nie dotyczyły już problemów konstrukcyjnych bramy, główne laboratorium instytutu było w tych dniach wykorzystywane tylko sporadycznie, podczas wykonywania zadań niezbędnych do utrzymania ciągłości pracy mechanizmu sterującego, a także, oczywiście, podczas samych wypraw w czasie. W innych okolicznościach Stefan nigdy nie mógłby odbywać swoich podróży – znanych tylko jemu, nie objętych żadnym harmonogramem – których celem było śledzenie, a czasem i korygowanie, wydarzeń z życia Laury.

Ale chociaż w laboratorium przez większą część dnia panowała pustka, tym razem wydawało się to niezwykłe. Wysłali przecież Kokoschkę, który miał mu przeszkodzić, i teraz, niepewni wyników jego misji w górach Kalifornii, powinni czekać na niego. Mogli przecież przewidzieć ewentualność, że wyprawa Kokoschki nie powiedzie się i na wypadek, gdyby z 1988 roku powrócił nie ten człowiek, powinni strzec bramy aż do uzyskania pewności. Gdzie jest tajna policja w swych czarnych płaszczach z watowanymi ramionami? Gdzie broń, z którą, jak oczekiwał, miano go tu przywitać?

Spojrzał na duży zegar ścienny: wskazywał sześć po jedenastej czasu lokalnego. Tak być powinno. Rozpoczął wycieczkę za pięć jedenasta, a każda wycieczka kończyła się dokładnie po jedenastu minutach. Nikt nie wiedział dlaczego, ale niezależnie od tego, jak długo podróżny w czasie przebywał u celu wyprawy, w bazie upływało zaledwie jedenaście minut. Przebywał na San Bernardino blisko półtorej godziny, ale tylko jedenaście minut przeminęło w jego własnym życiu, w jego własnym czasie. Gdyby nawet spędził z Laurą całe miesiące, zanim dotknął żółtego przycisku, dalej powróciłby do instytutu zaledwie – i dokładnie – jedenaście minut po tym, jak go opuścił.

Ale gdzie są przedstawiciele władz, wycelowana broń, gdzie wściekli koledzy, wyrażający swoje oburzenie? Dlaczego po odkryciu roli, jaką pełnił w życiu Laury i po wysłaniu Kokoschki celem załatwienia ich obojga, odstąpili od bramy, jeśli musieli czekać tylko jedenaście minut, aby poznać wynik starcia?

Stefan zdjął buty, kurtę i naramienną kaburę i ukrył to za jakimś urządzeniem. Swój biały kitel znalazł w tym samym miejscu, w którym zostawił go przed wyruszeniem na wycieczkę w czasie, i wciągnął go z powrotem.

Wytrącony z równowagi i mimo nieobecności wrogiego komitetu powitalnego w dalszym ciągu niespokojny, wyszedł z laboratorium na korytarz parteru i ruszył, aby przekonać się, jakich kłopotów może jeszcze oczekiwać.

3.

W niedzielę, o wpół do trzeciej nad ranem, Laura siedziała przy swoim pisarskim zestawie komputerowym, w pracowni przylegającej do głównej sypialni, ubrana w piżamę i szlafrok, popijając sok jabłkowy i pracując nad nową książką. Jedynymi jasnymi plamami w pokoju były rzucone na ekran monitora zielone litery i światło nocnej lampy, skupione na wydruku wczorajszych stron. Rewolwer leżał na biurku obok tekstu.

Drzwi na ciemny korytarz były otwarte. Nigdy teraz ich nie zamykała, z wyjątkiem tych prowadzących do toalety, ponieważ wcześniej czy później zamknięte drzwi uniemożliwiłyby jej usłyszenie kroków skradającego się w innej części domu napastnika. Zostawiła je otwarte tylko na wszelki wypadek, w domu bowiem był zainstalowany szczególnie czuły i skomplikowany system alarmowy.

Usłyszała, jak Thelma nadchodzi korytarzem, i obróciła się dokładnie w chwili, w której przyjaciółka zajrzała przez drzwi.

– Przepraszam, jeśli obudziłam cię jakimś hałasem.

– Skądże. My, egzemplarze gatunku żyjącego w nocnych klubach, harujemy do świtu, ale wstajemy po południu. A ty? Zawsze o tej porze jesteś na nogach?

– Nie sypiam dobrze już od pewnego czasu. Cztery czy pięć godzin na noc to i tak nieźle. Zamiast leżeć w łóżku i przewracać się z boku na bok, wstaję i piszę.

Thelma przysunęła sobie krzesło, usiadła i oparła stopy na biurku Laury. Jej nocne stroje stały się jeszcze bardziej osobliwe niż w młodości: miała na sobie obszerną jedwabną piżamę w abstrakcyjne wzory – czerwone, zielone, niebieskie i żółte kwadraty i koła.

– To miłe, że nadal nosisz pantofle z króliczkami – powiedziała Laura. – Ujawnia to pewną stałość twego charakteru.

– Taka jestem. Niezmienna jak skała. Nie da się kupić pantofli z króliczkiem w moim rozmiarze, więc muszę kupować parę kapci dla dorosłych i parę dziecinnych, a potem odrywać oczka i uszka z małych i przeszywać je na duże. Co piszesz?

– Bardzo ponurą książkę.

– Jednym słowem coś, z czym można spędzić wesoły weekend na plaży.

Laura westchnęła i usiadła wygodniej w swoim fotelu z miękkim oparciem.

– To książka o śmierci, o niesprawiedliwości śmierci. To robota idioty, bo usiłuję wytłumaczyć niewytłumaczalne. Próbuję wytłumaczyć mojemu idealnemu czytelnikowi, co to jest śmierć, ponieważ może wtedy będę mogła sama ją zrozumieć. To książka o tym, dlaczego musimy walczyć i iść naprzód mimo wiedzy o własnej śmiertelności; dlaczego musimy starać się nie ulec i przetrwać. Jest to czarna, posępna, ponura, beznadziejna, zniechęcająca, gorzka i szalenie przygnębiająca książka.

– Czy jest na takie rzeczy duży popyt?

Laura zaśmiała się.

– Prawdopodobnie w ogóle nie ma. Ale kiedy jakiś pomysł raz opanuje pisarza… wtedy to jest jak wewnętrzny ogień, który na początku ogrzewa cię i czujesz się dzięki niemu wspaniale, ale nagle zaczyna zżerać cię żywcem, spalać cię od środka. Nie możesz po prostu od niego uciec: płonie dalej. Jedyny sposób, by go się pozbyć, to napisać tę przeklętą książkę. W każdym razie, kiedy już za bardzo w tym grzęznę, zajmuję się miłą, dziecięcą książeczką, w której piszę tylko o Sir Tommym Żabie.

– Jesteś szurnięta, Shane.

– A kto nosi pantofle z króliczkami?

Mówiły o tym i o owym ze szczerością, jaka rodzi się z dwudziestoletniej zażyłości. Być może spowodowała to samotność Laury, bardziej dotkliwa teraz niż w dniach, które przyszły po zamordowaniu Danny’ego, lub może spowodował to strach przed niewiadomym, ale z jakichś przyczyn zaczęła opowiadać o swym niezwykłym obrońcy. Z wszystkich ludzi tylko Thelma mogła uwierzyć w tę historię. W istocie, Thelma słuchała jak zaklęta, opuściwszy nogi z biurka i wyprostowawszy się na krześle, nie wyrażając przy tym nawet cienia niewiary w opowieść, która rozwijała się od dnia, kiedy zastrzelony został ćpun, aż do zniknięcia obrońcy na górskiej szosie.

Kiedy Laura wyrzuciła z siebie ten wewnętrzny ogień, Thelma spytała:

– Dlaczego mi nie powiedziałaś o tym… tym obrońcy przed laty? Wtedy, u McIlroya?

– Nie wiem. Było w tym coś… magicznego. Coś, co musiałam zatrzymać dla siebie, bo gdybym się tym z kimś podzieliła, złamałabym zaklęcie i nigdy bym go nie zobaczyła. Ale kiedy dopuścił, żebym sama musiała sobie poradzić z Węgorzem, i po tym, jak nic nie zrobił dla Ruthie, chyba przestałam w niego wierzyć. Nigdy nie powiedziałam o nim Danny’emu, ponieważ wówczas, kiedy go spotkałam, mój obrońca był już dla mnie mniej prawdziwy niż Święty Mikołaj. Potem jednak… pojawił się znów, tam na szosie.

– Tamtej nocy w górach powiedział, że za kilka dni wróci wszystko wyjaśnić…

– Ale od tej pory go nie widziałam. Czekałam siedem miesięcy i wyobrażałam sobie, że kiedy ktoś się nagle zmaterializuje, może to być mój obrońca, ale równie dobrze może pojawić się jakiś inny Kokoschka z pistoletem automatycznym.

Opowieść zelektryzowała Thelmę; wierciła się na krześle, jakby przebiegał przez nią prąd. W końcu wstała i zaczęła krążyć po pokoju.

– Co z Kokoschka? Czy gliny dowiedziały się czegoś o nim?

– Niczego. Zresztą nie miał żadnych dokumentów. Pontiac, którego prowadził, był skradziony, podobnie jak czerwony dżip. Szukali jego odcisków palców we wszystkich dostępnych kartotekach – nic. A trupa nie da się przesłuchać. Nie wiedzą, kim był ani skąd się zjawił, ani dlaczego chciał nas zabić.

– Miałaś dużo czasu na przemyślenie sobie tego. Masz jakieś Pomysły? Kim jest ten obrońca? Skąd przybywa?

– Nie wiem.

Miała jedną szczególną koncepcję, którą rozważała, ale wyglądała ona na czyste szaleństwo i brak było jakichkolwiek dowodów na jej poparcie. Jednakże nie zdradziła się z nią przed Thelmą nie dlatego, że była szalona, lecz ponieważ brzmiała jak wymysł skrajnego egotysty.

– Po prostu nie wiem.

– Gdzie jest ten pas, który ci zostawił?

– W sejfie – powiedziała Laura, wskazując głową w kierunku rogu pokoju, gdzie pod dywanem mieściła się osadzona w podłodze skrytka.

Razem odciągnęły rozpostarty od ściany do ściany dywan, odrywając taśmę mocującą go do podłogi. Ukazały się drzwiczki sejfu. Miał cylindryczny kształt, dwanaście cali średnicy i szesnaście głębokości. Wewnątrz spoczywał jeden przedmiot. Laura wyjęła go.

Chcąc obejrzeć tajemniczy obiekt w lepszym świetle, wróciły do biurka. Laura odpowiednio nakierowała ruchome ramię lampy.

Pas miał cztery cale szerokości i był wykonany z elastycznego, czarnego materiału, może nylonu, z wplecionymi miedzianymi przewodami, tworzącymi zawiłe i niespotykane wzory. Z powodu swojej szerokości był zaopatrzony nie w jedną, ale w dwie małe klamry, wykonane z miedzianej blachy. Dodatkowo, po ich lewej stronie umieszczono płaskie, także miedziane pudełeczko o wymiarach staromodnej papierośnicy – miało jakieś cztery na trzy cale i tylko trzy czwarte cala grubości. Nawet przy uważnym obejrzeniu nie można było ustalić sposobu jego otwarcia. Jedynym wyróżniającym się elementem był żółty przycisk, o średnicy poniżej cala, umieszczony w lewym dolnym rogu.

Thelmą wzięła materiał w palce.

– Powiedz mi jeszcze raz, co według niego nastąpi, gdy się naciśnie ten żółty guzik.

– Powiedział mi, żebym, na miłość boską, nie naciskała go, a kiedy zapytałam, dlaczego, odrzekł: „Nie chciałabyś dostać się tam, gdzie cię zabierze”.

Stały obok siebie w blasku biurowej lampy, patrząc na trzymany przez Thelmę pas. Było po czwartej rano i dom był tak cichy, jak martwa, pozbawiona powietrza, pokryta kraterami powierzchnia księżyca.

W końcu Thelmą spytała:

– Nigdy nie kusiło cię, żeby nacisnąć ten guzik?

– Nie, nigdy – odpowiedziała Laura bez wahania. – Kiedy wspomniał o miejscu, do którego zostałabym zabrana… w jego oczach pojawił się okropny wyraz. I wiem, że sam powracał tam niechętnie. Nie wiem, skąd on przychodzi, Thelmo, ale jeśli zrozumiałam dobrze jego spojrzenie, miejsce to leży tylko o krok od piekła.


* * *

W niedzielne popołudnie włożyły szorty i T-shirty, rozpostarły na trawie z tyłu domu parę kocy i zrobiły sobie długi, próżniaczy piknik z sałatką ziemniaczaną, zimnymi wędlinami i serami, świeżymi owocami, chrupkami ziemniaczanymi i pulchnymi ciasteczkami cynamonowymi z mnóstwem orzechowej polewy. Bawiły się i przekomarzały z Chrisem, który był zachwycony, zwłaszcza że Thelma potrafiła przestawić mechanizm swego komizmu na wolniejszy bieg, tak że rzucane przez nią krótkie dowcipy były zrozumiałe dla ośmiolatka.

Chris dostrzegł biegające w pobliskim lesie wiewiórki i chciał je nakarmić. Laura dała mu ciasteczko z orzeszkami i powiedziała:

– Pokrusz je na kawałeczki i rzucaj im. Nie pozwolą ci się za bardzo zbliżyć. I nie odchodź ode mnie, słyszysz?

– Oczywiście, mamo.

– Nie podchodź za blisko lasu. Tylko do połowy drogi. Odbiegł trzydzieści stóp od koca, tylko trochę więcej niż połowę odległości od drzew, a potem przyklęknął na jedno kolano. Odrywał kawałki cynamonowego ciastka i rzucał je wiewiórkom, przywabiając te szybkie i ciekawskie stworzonka coraz bliżej z każdym kolejnym kawałkiem.

– To dobry chłopiec – powiedziała Thelmą.

– Najlepszy – Laura przysunęła uzi bliżej siebie.

– Jest tylko dziesięć albo dwanaście jardów od nas – powiedziała Thelmą.

– Ale jest bliżej lasu niż mnie – Laura przyglądała się cieniom, kładącym się pod zwartą ścianą sosen.

Sięgając łapczywie do torebki po ziemniaczane chrupki, Thelma powiedziała:

– Nigdy nie byłam na pikniku z kimś, kto wziął ze sobą broń automatyczną. Zaczyna mi się to podobać. Mamy z głowy misie.

– Mrówki też nie czują się przy tym pewnie.

Thelma wyciągnęła się bokiem na kocu, z jedną ręką zgiętą pod głową, ale Laura siedziała dalej z nogami skrzyżowanymi na sposób indiański. Pomarańczowe motyle, tak jasne jak skondensowane światło słoneczne, unosiły się w ciepłym sierpniowym powietrzu.

– Nie załamał się po tym wszystkim – powiedziała Thelma.

– Chyba nie – zgodziła się Laura. – Było z nim bardzo źle. Dużo płakał, był emocjonalnie rozchwiany. Ale to minęło. Dzieci w jego wieku są elastyczne, szybko się adaptują, godzą się z losem. Ale choć niby wszystko jest w porządku, to… obawiam się, że jest w nim mrok, jakiego poprzednio nie było i który nie chce go opuścić.

– Nie – powiedziała Thelma – to go nie opuści. To jest jak cień na sercu. Ale będzie żył i znajdzie szczęście; nadejdzie taki czas, że nie będzie w ogóle świadom jego istnienia.

Kiedy Thelma spoglądała na Chrisa, wabiącego wiewiórki, Laura uważnie patrzyła na profil przyjaciółki.

– Stale brakuje ci Ruth, prawda?

– Każdego dnia od dwudziestu lat. A tobie nie brakuje stale ojca?

– Oczywiście – odpowiedziała Laura. – Ale kiedy o nim myślę, to nie wierzę, że ty i ja czujemy to samo. Ponieważ spodziewamy się za naszego życia śmierci rodziców, nawet gdy umrą przedwcześnie, jesteśmy w stanie zaakceptować tę śmierć, bo wiedzieliśmy zawsze, że wcześniej czy później ona nastąpi. Ale jest inaczej, kiedy odchodzi żona, mąż, dziecko… albo siostra. Nie spodziewamy się, że nastąpi to tak wcześnie, jeszcze za naszego życia. I wtedy trudno sobie z tym poradzić. Szczególnie, jeżeli jest to siostra bliźniaczka.

– Kiedy są jakieś dobre wiadomości – na przykład gdy coś w pracy ruszyło się do przodu – zawsze najpierw myślę, jak cieszyłaby się Ruth. A co z tobą, Shane, radzisz sobie?

– Płaczę w nocy.

– Teraz to zdrowo. Niezdrowo będzie za rok.

– Leżę w nocy, słuchając bicia serca i ten dźwięk jest samotny. Dzięki Bogu za Chrisa. Mam cel. I mam ciebie. Mam ciebie i Chrisa i jesteśmy jak rodzina, nie uważasz?

– Nie tylko „jak” rodzina. My jesteśmy rodziną. Ty i ja – to siostry.

Laura uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę i zburzyła Thelmie resztki fryzury.

– Ale – dodała Thelma – siostra czy nie siostra, to i tak nie będę ci pożyczać moich ciuchów.

4.

Na korytarzu i przez otwarte drzwi laboratoriów instytutu Stefan widział swoich kolegów przy pracy i żaden z nich specjalnie nim się nie interesował. Pojechał windą na drugie piętro, gdzie tuż przy własnym biurze spotkał doktora Władysława Janowskiego, który był długoletnim protegowanym i zastępcą doktora Włodzimierza Penlowskiego i w instytucie doglądał badań nad podróżami w czasie. Ten projekt pierwotnie nosił nazwę „Projekt Kosa”, ale od kilku miesięcy był znany pod trafniej dobranym kryptonimem „Piorunowa Droga”.

Janowski miał czterdzieści lat, był dziesięć lat młodszy od swego mentora, ale wyglądał starzej niż tryskający życiem, energiczny Penlowski. Mały, pękaty, łysiejący, miał plamy na skórze i dwa złote zęby na przodzie, nosił grube szkła, przez które jego oczy wyglądały jak pomalowane skorupki jajek. Tak prezentujący się Janowski powinien być komiczną figurą. Ale jego nieprawdopodobne przywiązanie do państwa i zapał dla sprawy totalitaryzmu wystarczały, aby zrównoważyć jego śmieszności. Tak naprawdę był on jednym z bardziej niebezpiecznych ludzi zajmujących się Piorunową Drogą.

– Aaa, Stefan, nasz drogi Stefan – wykrzyknął Janowski – chciałem ci właśnie powiedzieć, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni za twój w sam czas zgłoszony projekt z minionego października, żeby doprowadzić do bramy dopływ mocy z awaryjnego generatora. Gdybyśmy dalej korzystali z miejskiego zasilania… cóż, brama przestałaby funkcjonować już dobre parę razy, a my rozpaczliwie usiłowalibyśmy dogonić plan.

Stefan, oczekując aresztowania po powrocie do instytutu, z trudnością mógł się przestawić na sytuację, w której jego zdrada nie została odkryta, a on sam zaskakiwany był pochwałami tego złośliwego robaka. Zaproponował podłączenie bramy do awaryjnego generatora nie dlatego, że pragnął, aby ten złowrogi program zakończył się sukcesem, ale ponieważ obawiał się, że jego wycieczki w życie Laury mogą zostać przerwane z braku dopływu prądu.

– W październiku nawet do głowy by mi nie przyszło, że znajdziemy się dziś w sytuacji, w której nie możemy już mieć zaufania do niezawodności służb publicznych – mówił Janowski, smutno kręcąc głową – a życie społeczne znajdzie się w stanie takiego chaosu. Czego nie muszą znieść ludzie, aby zatriumfowało socjalistyczne państwo ich marzeń, nieprawdaż?

– To czarne dni – powiedział Stefan, mając na myśli coś zupełnie innego niż Janowski.

– Ale zatriumfujemy – powiedział z naciskiem Janowski. Jego powiększone przez szkła okularów oczy wypełniły się szaleństwem aż nadto dobrze znanym Stefanowi. – Zatriumfujemy dzięki Piorunowej Drodze.

Poklepał Stefana po ramieniu i podreptał dalej korytarzem. Stefan patrzył za nim, jak zbliża się do wind, po czym odezwał się:

– Doktorze Janowski?

Tłusty robak odwrócił się i spojrzał na niego:

– Tak?

– Czy widział pan dzisiaj Kokoschkę?

– Dzisiaj? Nie, dzisiaj nie.

– Ale jest w pracy, prawda?

– O tak, jestem tego pewien. Pan wie, że on jest tutaj zawsze. Przykłada się do roboty. Gdybyśmy mieli więcej takich jak on, nie byłoby żadnych kłopotów z osiągnięciem ostatecznego zwycięstwa. Czy chce pan z nim rozmawiać? Jeżeli go zobaczę, czy mam go do pana przysłać?

– Nie, nie – powiedział Stefan. – To nic pilnego. Nie chciałbym mu przeszkadzać w innych zajęciach. Jestem pewien, że zobaczymy się wkrótce.

Janowski oddalił się w stronę wind, a Stefan wszedł do swojego biura, zamykając za sobą drzwi.

Przykucnął obok szafki z aktami, którą poprzednio nieco przesunął, aby zakryła jedną trzecią narożnego szybu wentylacyjnego. W wąskiej przestrzeni za szafką wiązka miedzianych przewodów, wychodząca z dolnej szczeliny kratki zamykającej szyb, była ledwo widoczna. Przewody prowadziły do mechanizmu zegarowego prostego typu, który z kolei był podłączony do kontaktu za szafką. Obwód nie został przerwany. Mógł sięgnąć za szafkę, nastawić zapalnik czasowy na okres od jednej do pięciu minut – zależnie od tego, jak daleko obróci tarczę mechanizmu zegarowego – i instytut zostanie zniszczony. Co się tu, do diabła, dzieje? – pomyślał.

Przez chwilę siedział przy biurku, patrząc na skrawek nieba za jednym z dwóch okien swego biura: strzępiaste, brudnoszare chmury przesuwały się leniwie po lazurowym tle.

W końcu opuścił biuro, podszedł do północnych schodów i szybko mijając trzecie piętro, wspiął się na poddasze. Drzwi ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Przekręcił kontakt i wszedł do długiego, na wpół wykończonego pomieszczenia, stąpając po nagiej podłodze tak lekko, jak tylko potrafił. Sprawdził ładunki plastyku, umieszczone dwie noce temu pomiędzy belkami. Materiały wybuchowe były nietknięte.

Nie było potrzeby sprawdzania ładunków w piwnicach. Opuścił strych i wrócił do siebie.

Było oczywiste, że nikt nie wiedział ani o jego zamiarach zniszczenia instytutu, ani o staraniach, aby nadać życiu Laury inny kierunek, uniemożliwiający spełnienie się przeznaczonego jej ciągu tragicznych zdarzeń. Nikt, poza Kokoschką. Do diabła, Kokoschka musiał o tym wiedzieć, skoro pojawił się z bronią na górskiej drodze. Więc dlaczego nikomu nie powiedział? Kokoschka był oficerem państwowej tajnej policji, prawdziwym fanatykiem, posłusznym i gorliwym sługą rządu. Był osobiście odpowiedzialny za bezpieczeństwo Piorunowej Drogi. Odkrywszy w instytucie zdrajcę, Kokoschka nie zawahałby się zawezwać chmary agentów, by otoczyć budynek, zabezpieczyć bramę i poddać wszystkich przesłuchaniom.

Na pewno nie pozwoliłby Stefanowi udać się na górską drogę i pomóc Laurze tylko po to, by wyruszyć za nim i tam go zabić. Przede wszystkim chciałby zatrzymać Stefana i przesłuchać go, celem ustalenia, czy miał wspólników w instytucie.

Kokoschka dowiedział się o ingerencjach Stefana w przypisany pewnej kobiecie przez los bieg wypadków i prawdopodobnie nie odkrył ładunków wybuchowych w instytucie, gdyż w przeciwnym razie przynajmniej odłączyłby od nich przewody. Potem, dla jakichś nieznanych przyczyn, nie zareagował jak policjant, ale jak prywatna osoba. Tego ranka wyruszył przez bramę do zimowego popołudnia w styczniu 1988 roku z zamiarem, którego Stefan zupełnie nie był w stanie rozszyfrować.

To wszystko nie trzymało się kupy.

O co chodziło Kokoschce?

Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowie.

Kokoschka leżał teraz martwy na drodze numer 330 i wkrótce ktoś w instytucie zauważy jego nieobecność.

O drugiej godzinie tego popołudnia Stefan miał w harmonogramie wycieczkę pod nadzorem Penlowskiego i Janowskiego. Zamierzał o godzinie pierwszej, na sześćdziesiąt minut przed realizacją zaplanowanego zadania, postawić krzyżyk na instytucie – w obydwu tego zwrotu znaczeniach. Obecnie, o 11.43, zdecydował, że musi działać szybciej, niż początkowo planował, zanim nieobecność Kokoschki wywoła alarm.

Podszedł do jednej z wysokich szaf na akta, otworzył i wyjął z szafki dolną szufladę, przesuwając wzdłuż mocujących ją listew. Od tyłu, przywiązany drutem, wisiał colt commander 9 mm parabellum, z magazynkiem na dziewięć naboi, zdobyty podczas jednej z jego nielegalnych wycieczek i sprowadzony w tajemnicy do instytutu. Zza innej szuflady wyjął dwa wysokiej klasy tłumiki i cztery dodatkowe, pełne magazynki. Przy biurku, szybko pracując w obawie, aby nikt go nie zaskoczył wchodząc bez pukania, nakręcił jeden z tłumików na lufę pistoletu, który odbezpieczył, a inne magazynki i drugi tłumik ukrył w kieszeniach laboratoryjnego kitla.

Kiedy korzystając z bramy opuści po raz ostatni instytut, nie będzie miał pewności, czy w wyniku eksplozji zginą Penlowski, Janowski i niektórzy inni uczeni. Wybuch zdemoluje budynek i bez wątpienia zniszczy mechanizm i dokumentację, ale co będzie, jeżeli chociaż jeden z głównych konstruktorów przeżyje? Wiedza niezbędna do odbudowania bramy była zawarta w głowach Penlowskiego i Janowskiego, więc Stefan zamierzał zabić ich obu, a także innego człowieka nazwiskiem Wołków, zanim nastawi mechanizm zegarowy i wejdzie do bramy, by powrócić do Laury.

Z wkręconym tłumikiem colt commander był zbyt długi, aby zmieścił się cały w kieszeni kitla, więc musiał wywrócić jedną z nich i wyrwać dno. Z palcem na cynglu włożył broń do tak spreparowanej kieszeni, po czym otworzył drzwi swego biura i wyszedł na korytarz.

Serce waliło mu jak szalone. Zabijanie było najbardziej niebezpieczną częścią planu, ponieważ istniało zbyt wiele okoliczności, które mogły spowodować klęskę całego przedsięwzięcia, nim broń nie będzie mu już potrzebna, zanim nie powróci do swego biura, aby ustawić mechanizm odmierzający czas do wybuchu.

Laura była daleko stąd, a on być może już nigdy więcej jej nie zobaczy.

5.

W poniedziałek po południu Laura i Chris włożyli szare stroje do ćwiczeń. Następnie, kiedy Thelma pomogła im rozwinąć grube gimnastyczne maty na tyłach domu, usiedli obok siebie i rozpoczęli serię ćwiczeń oddechowych.

– Kiedy zjawi się Bruce Lee? – spytała Thelma.

– O drugiej – wyjaśniła Laura.

– To nie jest Bruce Lee, ciociu Thelmo – powiedział z irytacją Chris. – Tak go nazywasz, a przecież Bruce Lee nie żyje.

Pan Takahami zjawił się punktualnie o drugiej. Nosił granatowy dres, na którego plecach umieszczona była nazwa jego szkoły sztuki walki: „SPOKOJNA SIŁA”. Kiedy przedstawiono mu Thelmę, powiedział:

– Jest pani damą o wielkim poczuciu humoru. Pani album płytowy wprawił mnie w istny zachwyt.

Rozpromieniona z powodu pochwały, Thelma zrewanżowała się:

– A ja szczerze i serdecznie panu życzę, żeby Japonia wygrała II wojnę światową.

Henry uśmiechnął się:

– Sądzę, że się nam to udało.

Siedząc na leżaku i popijając mrożoną herbatę, Thelma obserwowała, jak Henry uczył Laurę i Chrisa samoobrony.

Miał czterdzieści lat, doskonale rozwinięty tors i stalowe nogi. Był zarówno mistrzem dżudo i karate, jak i ekspertem od kickboxingu. Nauczał odmiany samoobrony opartej na różnych szkołach walki – systemu przez siebie opracowanego. Dwa razy w tygodniu opuszczał Riverside i spędzał trzy godziny z Laurą i Chrisem.

Kopnięcia, uderzenia pięścią i głową, specjalne oddychanie, wykręcanie członków, pchnięcia, przerzucanie przez biodro – wszystkie te elementy ćwiczył z nimi na tyle ostrożnie, by nie spowodować kontuzji, ale zarazem stawiał im takie wymagania, że musieli je sobie przyswoić. Ćwiczenia Chrisa były nie tak obciążające i mniej zaawansowane niż Laury, a Henry dawał chłopcu wiele czasu na odpoczynek i zebranie sił. Przy końcu zajęć Laura, jak zwykle, pływała w pocie i była wykończona.

Kiedy Henry odjechał, Laura kazała Chrisowi pójść na górę pod prysznic i sama z Thelma zwinęła maty.

– Miły – osądziła Thelma.

– Henry? Chyba tak.

– Może ja wezmę się za dżudo albo karate.

– Czy twoja publiczność ostatnio była aż tak niezadowolona?

– To cios poniżej pasa, Shane.

– Wszystko jest dozwolone, kiedy wróg jest bezlitosny i wymagający.


* * *

Następnego popołudnia, kiedy przed powrotem do Beverly Hills wkładała walizkę do bagażnika swojego camaro, Thelma spytała:

– Hej, Shane, pamiętasz tę pierwszą rodzinę opiekuńczą, do której wysłano cię z McIlroya?

– Teaglowie – powiedziała Laura. – Flora, Hazel i Mike.

Thelma oparła się o nagrzany słońcem bok samochodu.

– Pamiętasz, jak opowiadałaś nam, że Mike fascynował się takimi piśmidłami, jak National Enquirer?

– Pamiętam Teaglów, jakbym mieszkała z nimi do wczoraj.

– Otóż – kontynuowała Thelma – dużo myślałam o tym, z czym się zetknęłaś – o twoim obrońcy, o tym, że on w ogóle się nie starzeje, że znika w rozrzedzającym się powietrzu – i pomyślałam o Teaglach. W tym wszystkim jest dla mnie jakaś ironia losu. Przez tyle tamtych wieczorów u McIlroya wyśmiewałyśmy się z durnowatego, starego Mike’a Teagla… a teraz znalazłaś się w samym środku czegoś, co wygląda na hit z rubryki niesamowitych wiadomości.

Laura zaśmiała się cicho.

– Może lepiej bym zrobiła, zastanawiając się raz jeszcze nad tymi wszystkimi opowieściami o obcych istotach żyjących potajemnie w Cleveland, co?

– Wiesz, chodzi chyba o to, że… życie jest pełne cudów i niespodzianek. Niektóre z nich są przykre, zgoda, i niektóre dni są tak ciemne jak zawartość łba przeciętnego polityka. Ale równocześnie zdarzają się chwile, w których uświadamiam sobie, że znaleźliśmy się tu dla jakiejś przyczyny, jakkolwiek zagadkowa by ona była. To nie jest bez znaczenia. Gdyby nie miało znaczenia, to nie istniałaby tajemnica. Byłoby to tak nudne, oczywiste i pozbawione tajemniczości, jak zasada działania automatu do kawy.

Laura skinęła głową.

– Boże, słyszysz mnie?! Torturuję język angielski tylko po to, aby dojść do ćwierćfilozoficznego stwierdzenia, które nie ma żadnego innego sensu, jak tylko „Głowa do góry, mała”.

– Nie jesteś ćwierćfilozofką.

– Tajemnica – powiedziała Thelma. – Cud. Uczestniczysz w tym, Shane. I takie jest życie. Jeśli teraz wokoło jest ciemność… no cóż, kiedyś się rozwieje.

Stały przy samochodzie, obejmując się, bez zbędnych słów, dopóki Chris nie wypadł z domu z obrazkiem, który narysował kredkami dla Thelmy, aby wzięła go do Los Angeles. Był to trochę nieudany, ale uroczy rysunek, przedstawiający Tommy’ego Żabę stojącego przed kinem i wpatrującego się w neon, na którym ogromnymi literami było wypisane imię Thelmy.

Miał w oczach łzy:

– Ale czy naprawdę musisz jechać, ciociu Thelmo? Nie możesz zostać jeszcze jeden dzień?

Thelma uściskała go, a potem ostrożnie zwinęła rysunek, jakby weszła właśnie w posiadanie bezcennego dzieła sztuki.

– Bardzo chciałabym zostać, Christopherze Robinie, ale nie mogę. Rozkochani we mnie wielbiciele utopiliby mnie we łzach, gdybym kazała im dłużej czekać na ten film. Poza tym mam dużą hipotekę.

– Co to jest hipoteka?

– Najsilniejszy w świecie kopniak do pracy – wyjaśniła Thelma, całując go po raz ostatni.

Wsiadła do samochodu, zapaliła silnik, opuściła boczną szybę i mrugnęła do Laury.

– Niesamowitych wiadomości.

– Tajemnicy.

– Cudu.

Laura pozdrowiła ją czterema palcami, jak w Gwiezdnej wędrówce.

Thelma wybuchnęła śmiechem.

– Dasz sobie radę, Shane. Mimo tej broni i wszystkiego, czego się dowiedziałam w piątek, teraz obawiam się o ciebie mniej niż poprzednio.

Chris stał przy boku Laury i razem patrzyli, jak samochód Thelmy dojechał do końca długiego podjazdu i zniknął na drodze stanowej.

6.

Duże biuro doktora Włodzimierza Penlowskiego znajdowało się na trzecim piętrze instytutu. W sekretariacie Stefan nie znalazł nikogo, ale dosłyszał głosy z sąsiedniego pokoju. Podszedł do wewnętrznych, lekko uchylonych drzwi i pchnął je do końca. Ujrzał Penlowskiego, dyktującego coś Annie Kaspar, swojej sekretarce.

Penlowski podniósł wzrok, nieco zaskoczony widokiem Stefana. Musiał dostrzec napięcie na jego twarzy, gdyż zmarszczył brwi i zapytał?

– Czy się stało coś złego?

– Coś złego działo się przez długi czas – powiedział Stefan – ale teraz wszystko będzie w porządku, jak sądzę.

Potem, kiedy niezadowolenie na twarzy Penlowskiego wzrosło, Stefan wyciągnął z kieszeni swojego kitla zaopatrzony w tłumik colt commander i dwukrotnie strzelił naukowcowi w pierś.

Anna Kaspar zerwała się z krzesła, upuszczając ołówek i notes: krzyk uwiązł jej w gardle.

Nie podobało mu się zabijanie kobiet, nie podobało mu się zabijanie kogokolwiek – ale teraz nie miał wyboru, więc strzelił do niej trzy razy; kule odrzuciły ją do tyłu na biurko, zanim głos zdążył wyrwać się jej z gardła.

Martwa, ześlizgnęła się z biurka i upadła na podłogę. Strzały nie były głośniejsze od syczenia wściekłego kota, a odgłos padającego ciała był zbyt nikły, aby zwrócić czyjąkolwiek uwagę.

Penlowski zapadł się w fotel z niewidzącym spojrzeniem i otwartymi ustami. Jedna z kul musiała przebić mu serce, a obieg krwi został prawdopodobnie natychmiast zatrzymany, gdyż na koszuli pojawiła się tylko maleńka plamka.

Stefan wycofał się z pokoju i zamknął go. Przeciął sekretariat i wyszedł na korytarz, zamykając również zewnętrzne drzwi.

Serce waliło mu jak młotem. Przez te dwa morderstwa odciął się na zawsze od swego własnego czasu, swego własnego narodu. Od tej chwili jedyne życie, jakie mu pozostało, było możliwe w czasach Laury. Nie miał odwrotu.

Z rękami i bronią wciśniętymi w kieszenie laboratoryjnego kitla skierował się do biura Janowskiego. Kiedy zbliżył się do drzwi, wyszło z nich dwóch jego kolegów. Pozdrowili go, mijając. Zatrzymał się, aby zobaczyć, czy zmierzają do biura Penlowskiego. Jeżeli tam pójdą, będzie zmuszony ich zabić.

Poczuł ulgę, kiedy zatrzymali się przy windach. Im więcej trupów zostawi za sobą, tym bardziej stanie się prawdopodobne, że ktoś potknie się o jednego z nich i ogłosi alarm, który uniemożliwi mu nastawienie mechanizmu zegarowego przy materiałach wybuchowych i ucieczkę Piorunową Drogą.

Wszedł do gabinetu Janowskiego: tu także był sekretariat. Urzędniczka siedząca za biurkiem – przydzielona, tak jak Anna Kaspar, przez tajną policję – spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Czy doktor Janowski jest u siebie? – spytał Stefan.

– Nie, jest w sali dokumentów z doktorem Wołkowem. Wołków był trzecim człowiekiem, który na tyle orientował się w programie, by wyeliminowanie go stało się konieczne. To, że znajdował się teraz w tym samym miejscu, co Władysław Janowski, ułatwiało Stefanowi zadanie i było dobrym znakiem.

W sali dokumentów gromadzono i badano wiele książek, gazet, magazynów i innych materiałów, które podróżujący w czasie sprowadzali z zaplanowanych wycieczek. Właśnie w tych dniach ludzie, w których umysłach zrodziła się idea Piorunowej Drogi, pogrążeni byli w gorączkowym analizowaniu kluczowych zagadnień, których realizacja w praktyce nadałaby historii pożądany przez nich kierunek.

Zjeżdżając windą na dół Stefan wymienił tłumik w pistolecie na nowy. Pierwszy wprawdzie wyciszyłby jeszcze z tuzin strzałów, zanim jego pierścienie zostałyby zużyte, ale nie chciał go nadmiernie przeciążać. Nowy tłumik był ekstra zabezpieczeniem. Szybko wymienił również na pół opróżniony magazynek.

Parterowy korytarz był pełen ludzi, przemieszczających się z jednego laboratorium do drugiego. Dalej trzymał ręce w kieszeniach; skierował się prosto do sali dokumentów. W momencie, gdy wchodził, Janowski i Wołków stali przy dębowym stole, pochyleni nad egzemplarzem ilustrowanej gazety, zawzięcie wykłócając się półgłosem. Przerwali na moment, żeby na niego zerknąć, po czym bezzwłocznie powrócili do dyskusji – widać ocenili, że zjawił się tu, podobnie jak oni, dla przyczyn związanych z badaniami.

Stefan umieścił dwie kule w plecach Wołkowa.

Janowski osłupiał, kiedy Wołków padł na stół, rzucony tam siłą ognia prawie bezgłośnej broni.

Stefan strzelił do Janowskiego, trafiając go w twarz, po czym obrócił się i opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi. Obawiał się, że nie będzie w stanie zapanować nad swoim głosem ani powiedzieć nic sensownego, nie odzywał się więc do żadnego z kolegów i starał się wyglądać na człowieka zagubionego w myślach, mając nadzieję, że to ostatecznie ich zniechęci. Tak szybko, jak to tylko było możliwe, lecz panując nad sobą, żeby nie zacząć biec, podszedł do wind, wjechał na drugie piętro, wpadł do swojego biura i nastawił mechanizm zegarowy zapalnika na maksymalny czas, zostawiając sobie pięć minut na dotarcie do bramy, zanim instytut nie obróci się w dymiące zgliszcza.

7.

Laurze udało się uzyskać zgodę, by Chris do czasu rozpoczęcia roku szkolnego uczył się w domu pod kierunkiem licencjonowanej nauczycielki. Nazywała się Ida Palomar i przypominała Laurze Marjorie Maine, nieżyjącą już aktorkę z rodzinnych komedii z Papą i Mamą Kettle. Ida była potężną, nieco opryskliwą kobietą o złotym sercu i jako nauczycielka sprawdzała się doskonale.

Do czasu szkolnej przerwy z okazji Dnia Dziękczynienia zarówno Laura, jak i Chris przywykli do odosobnienia, w jakim żyli. W istocie zaczęli znajdywać przyjemność w tym wyjątkowym poczuciu bliskości, które rozwinęło się między nimi w rezultacie obcowania z niewieloma innymi ludźmi.

W Dniu Dziękczynienia Thelma zadzwoniła z Beverly Hills, by złożyć im życzenia. Laura odebrała telefon w kuchni, pełnej zapachu pieczonego indyka. Chris był w pokoju dziecinnym i czytał Shel Silverstein.

– Oprócz życzeń świątecznych – powiedziała Thelma – dzwonię, żeby zaprosić was na Boże Narodzenie do mnie i Jasona.

– Jasona? – zdziwiła się Laura.

– Jason Gaines, reżyser – wyjaśniła Thelma. – Kręci film ze mną. Wprowadziłam się do niego.

– A on już o tym wie?

– Posłuchaj, Shane, ja tu jestem od dowcipów.

– Przepraszam.

– Mówi, że mnie kocha. Zwariował chyba, co? O Jezu, rozumiesz – zjawia się taki ledwie pięć lat ode mnie starszy, porządnie wyglądający facet, bez żadnych dostrzegalnych gołym okiem mutacji, świetnie zbudowany, wart grube miliony, reżyser filmowy z wielkim nazwiskiem – a więc taki facet, który mógłby mieć każdą znakomitą dupcię, kręcącą się przy filmie – i chce tylko mnie. Jasne – jest chory umysłowo, ale rozmawiając z nim nie wpadłabyś na to; mieści się w normie. Mówi, że tym, co we mnie kocha, jest mój mózg…

– Czy wie, jak poważnie jest chory?

– Znowu zaczynasz, Shane? Mówi, że kocha mój mózg i moje poczucie humoru i nawet podnieca go moje ciało – a jeśli go nie podnieca, to jest pierwszym facetem w historii, który potrafi udawać erekcję.

– Masz wspaniałe ciało.

– A, wiesz co? Zaczynam się zastanawiać, czy nie zachodzi możliwość, że nie jest aż tak strasznie, jak to do tej pory myślałam. Oczywiście tylko wtedy, kiedy uznasz kościstość za warunek sine qua non kobiecej urody. Ale jeśli nawet jestem teraz zdolna spojrzeć w lustro na moje ciało, to i tak ciągle mam tę twarz doczepioną na górze.

– Masz cudowną twarz – zwłaszcza teraz, kiedy nie jest zasłonięta tymi zielonymi i purpurowymi włosami.

– To nie twoja twarz, Shane. Ale do rzeczy. Teraz już rozumiesz, jak ogromnie mi zależy, żebyście przyjęli to zaproszenie. Choć wiem, że jak Jason cię zobaczy, to następnego ranka obudzę się przy krawężniku, w plastikowym worze w kuble na śmieci. No, co? Przyjedziecie? Kręcimy film w LA i w okolicach i większą część materiału mamy skręcić do dziesiątego grudnia. Potem Jason będzie miał kupę roboty z montażem i całym tym paskudztwem, ale podczas świąt mówimy po prostu „stop”. Chcemy, żebyście się zgodzili. Powiedz „tak”.

– Jasne, że chciałabym poznać mężczyznę, który okazał się na tyle mądry, żeby cię docenić, Thelmo, ale nie wiem. Czuję się tu… bezpiecznie.

– A co ty sobie o nas myślisz – że jesteśmy niebezpieczni?

– Wiesz, o co mi chodzi.

– Możesz wziąć uzi.

– A co Jason sobie o tym pomyśli?

– Powiem mu, że jesteś radykalną lewaczką – wiesz, chrońmy-spermę-wieloryba, wywalmy-środki-konserwujące-z-mielonki – papugą-aktywistką i trzymasz przy sobie uzi na wypadek, gdyby rewolucja zaczęła się bez zapowiedzi. On to kupi. Tu jest Hollywood, mała. Większość aktorów, z którymi pracuje, ma jeszcze bardziej zwariowane poglądy polityczne.

Przez półokrągłe przejście do pokoju dziennego Laura widziała, jak Chris siedział skulony z książką na fotelu.

Westchnęła:

– Może rzeczywiście nadeszła już pora, żebyśmy od czasu do czasu wyjrzeli na świat. Zwłaszcza że byłoby to dla nas trudne Boże Narodzenie: po raz pierwszy bez Danny’ego. Ale czuję się niepewnie…

– Minęło już dziesięć miesięcy, Lauro – powiedziała łagodnie Thelma.

– Ale nie zamierzam przyjeżdżać bez broni.

– Nie musisz. Mówiłam poważnie o uzi. Przywieź cały ten arsenał, jeżeli masz czuć się z nim lepiej. Po prostu przyjeżdżaj.

– Więc… dobrze.

– Cudownie! Nie mogę się doczekać, kiedy poznasz Jasona.

– Czy mam przez to rozumieć, że miłość, jaką żywi do ciebie ta hollywoodzka wielkość z uszkodzonym mózgiem, jest odwzajemniona?

– Szaleję za nim – przyznała Thelma.

– Ogromnie się cieszę, Thelmo. Tak naprawdę, to stoję tu z wyszczerzonymi zębami i długo to jeszcze potrwa, bo od miesięcy nic mnie tak nie ucieszyło.

Wszystko, co powiedziała, było prawdą. Ale kiedy odłożyła słuchawkę, poczuła, że brakuje jej Danny’ego jak nigdy dotychczas.

8.

Gdy tylko Stefan przekręcił tarczę mechanizmu zegarowego zapalnika, zaraz opuścił swoje biuro na drugim piętrze i skierował się do głównego laboratorium na parterze. Była 12.14, a ponieważ umieszczona w harmonogramie wycieczka miała się rozpocząć dopiero za dwie godziny, pomieszczenie stało puste. Okna były szczelnie zamknięte, a większość lamp sufitowych wygaszona, dokładnie tak samo, jak to miało miejsce ponad godzinę temu, kiedy powrócił z San Bernardino. Liczne zegary, wskaźniki i podświetlone wykresy maszynerii sterującej płonęły zielenią i oranżem. Częściowo ukryta w cieniu brama czekała na niego.

Cztery minuty do detonacji.

Podszedł prosto do głównej tablicy programującej i dokładnie ustawił zegary, przyciski i dźwigienki, nastawiając bramę na pożądane miejsce i czas: południowa Kalifornia w pobliżu Big Bear, ósma wieczór 10 stycznia 1988, parę godzin po tym, jak zabity został Danny Packard. Wykonał niezbędne obliczenia parę dni temu i miał je przy sobie na kartce, z której teraz korzystał, więc potrzebował zaledwie minuty na całą operację.

Gdyby mógł zjawić się dziesiątego przed południem, zanim miał miejsce wypadek i strzelanina z Kokoschką, zrobiłby to w nadziei uratowania Danny’ego. Było już jednak wiadome, że podróżny w czasie nie może drugi raz odwiedzić tego samego miejsca, jeżeli wyznaczył sobie powtórne przybycie na krótko przed terminem poprzedniej wycieczki; istniał naturalny mechanizm, który nie pozwalał podróżnemu w czasie pojawić się w miejscu, gdzie mógłby spotkać samego siebie. Mógł powrócić do Big Bear po tym, jak owej styczniowej nocy rozstał się z Laurą i opuścił drogę 330, gdyż tylko wtedy unikał ryzyka spotkania z samym sobą. Ale gdyby nastawił bramę na taką porę, w której mógłby zetknąć się z samym sobą, to po prostu zostałby odrzucony z powrotem do instytutu, nie dostawszy się nigdzie. Był to jeden z tajemniczych aspektów podróży w czasie, znanych i badanych w instytucie, których mechanizmu nie rozumiano.

Kiedy zakończył programowanie bramy, spojrzał na wskaźniki długości i szerokości geograficznej, aby upewnić się, że przybędzie w okolice Big Bear. Rzucił okiem na zegar podający czas przybycia i osłupiał – zegar wskazywał ósmą wieczorem 10 stycznia 1989, zamiast 1988. Brama była teraz nastawiona tak, jakby miała dostarczyć go do Big Bear nie w godzinę po śmierci Danny’ego, ale o cały rok później.

Był pewien, że jego obliczenia są właściwe; przez parę ostatnich tygodni miał wiele czasu na ich sporządzenie i sprawdzenie. Było oczywiste, że ze zdenerwowania, wprowadzając dane cyfrowe popełnił błąd. Powinien przeprogramować bramę.

Zamrugał powiekami, aby usunąć spływający do oczu pot i zabrał się do przeglądania cyfr na kartce, na której znajdował się końcowy wynik jego wyczerpujących obliczeń. Kiedy sięgnął po gałkę kontrolną, aby wymazać bieżący program i wprowadzić nowe dane, z korytarza dobiegł krzyk na alarm. Głosy brzmiały tak, jakby dochodziły z północnego końca budynku, z okolic pokoju dokumentów. Ktoś natknął się na ciała Janowskiego i Wołkowa. Usłyszał dalsze krzyki. Ktoś biegł.

Rzucił nerwowe spojrzenie na zamknięte drzwi na korytarz i uznał, że nie starczy mu czasu na przeprogramowanie bramy. Musi zadowolić się powrotem do Laury w rok po tym, jak ją opuścił.

Ściskając w ręce zaopatrzony w tłumik colt commander, podniósł się od konsolety programującej i pospieszył w kierunku bramy, wysokiej na osiem, długiej na dwanaście stóp, pozbawionej dna beczki z polerowanej stali, spoczywającej na miedzianych blokach stopę nad podłogą. Nie chciał nawet tracić czasu na zabranie swojej kurty, którą godzinę temu zostawił w rogu pokoju.

Wrzawa na korytarzu rosła.

Kiedy znajdował się tylko parę kroków od wejścia do bramy, drzwi laboratoryjne za jego plecami frunęły na boki, otwarte z taką siłą, że uderzyły z hukiem o ścianę.

– Ani kroku dalej!

Stefan rozpoznał ten głos, ale nie chciał uwierzyć własnym uszom. Obracając się podniósł pistolet, aby stawić czoło przeciwnikowi. Człowiekiem, który wpadł do laboratorium, był Kokoschka.

Niemożliwe. Kokoschka nie żyje. Śledził Stefana na szosie do Big Bear, tamtej nocy, 10 stycznia 1988, i został wówczas przez niego zabity na tej ośnieżonej drodze.

Osłupiały ze zdumienia, Stefan wypalił dwa razy. Dwa razy chybił.

Kokoschka odpowiedział ogniem. Jeden strzał trafił Stefana w pierś, wysoko po lewej stronie, odrzucając go w tył, na skraj bramy. Utrzymał się jednak na nogach i strzelił trzykrotnie, zmuszając Kokoschkę do szukania osłony. Tamten przetoczył się po podłodze za potężny stół laboratoryjny.

Mniej niż dwie minuty do detonacji.

Z powodu szoku Stefan nie poczuł bólu. Ale lewą rękę miał kompletnie niesprawną, zwisała mu bezwładnie. W polu jego widzenia pojawiły się uporczywie powracające ciemne, rozmyte plamy.

Paliło się tylko parę górnych lamp, ale nagle nawet i one zamigotały i zgasły, pozostawiając jedynie słaby poblask licznych szkieł zegarów i wskaźników. Przez moment Stefan myślał, że jest to subiektywne doznanie jego zanikającej świadomości, ale nagle dotarło do niego, że znowu zawiodła miejska sieć energetyczna. Był to najwyraźniej sabotaż, gdyż nie słyszał syren poprzedzających nalot.

Kokoschka wypalił dwukrotnie w ciemności, błyski wystrzałów ujawniły jego pozycję i Stefan wystrzelił trzy ostatnie naboje, choć nie liczył na to, że trafi Kokoschkę przez marmurowy stół laboratoryjny.

Czując ulgę na myśl, że brama ma dopływ energii z generatora awaryjnego i dalej jest sprawna, Stefan odrzucił pistolet i zdrową ręką uchwycił się półkolistego portalu. Wciągnął się do środka i gorączkowo zaczął się czołgać do punktu znajdującego się w odległości trzech czwartych długości bramy, gdzie miał przekroczyć granicę pola energii, które wyekspediuje go do Big Bear, w rok 1989.

Kiedy tak w mrocznym wnętrzu beczki podciągnął się na kolanach i na zdrowym ramieniu, nagle zdał sobie sprawę, że mechanizm zegarowy detonatora, zainstalowany w jego biurze, jest podłączony do miejskiej sieci zasilania. Odliczanie czasu do wybuchu zostało przerwane w momencie, w którym zgasły światła.

Z rozczarowaniem pojął, dlaczego Kokoschka nie leży teraz zabity w Big Bear w roku 1988. Kokoschka jeszcze się tam nie udał. Dowiedział się właśnie o jego zdradzie, odkrywszy ciała Janowskiego i Wołkowa. Zanim dopływ mocy z sieci miejskiej zostanie przywrócony, Kokoschka przeszuka biuro Stefana, odnajdzie detonator i rozbroi ładunki wybuchowe. Instytut nie zostanie zniszczony.

Stefan zawahał się, czy nie powinien wrócić.

Usłyszał za sobą dochodzące z laboratorium głosy innych ludzi, spieszących Kokoschce z pomocą.

Podczołgał się naprzód.

A co z Kokoschka? Szef służby bezpieczeństwa na pewno odbędzie podróż do 10 stycznia 1988, usiłując zabić Stefana na drodze stanowej nr 330. Ale uda mu się tylko zabić Danny’ego, zanim sam nie zostanie wyeliminowany. Stefan był przekonany, że śmierć Kokoschki jest nieodwołalnie przesądzona. Potrzeba mu było tylko więcej czasu na przemyślenie paradoksów podróży w czasie i dostrzeżenie innych możliwości, dzięki którym Kokoschka mógłby ujść przed śmiercią, która dopadnie go w roku 1988 i której Stefan był już świadkiem.

W zawiłościach podróży w czasie można się było pogubić, nawet kiedy rozważało się je z jasnym umysłem. W stanie, w jakim się znajdował – ranny, z trudem zachowujący przytomność – próby przemyślenia całej tej sprawy wywoływały tylko uporczywe zawroty głowy. Nie teraz, później. Będzie martwił się tym później.

Za nim, w ciemnościach laboratorium, ktoś zaczął strzelać w kierunku wejścia do bramy, usiłując trafić go, zanim dotrze do punktu, gdzie rozpoczynała się podróż.

Przeczołgał się ostatnie parę stóp. Ku Laurze. Ku nowemu życiu w odległym czasie. Ale poprzednio żywił nadzieję, że na zawsze zburzy mosty pomiędzy tą epoką, którą porzucał, a tą, z którą się obecnie wiązał. Tymczasem jednak brama pozostawała otwarta. A oni mogą przybyć poprzez czas, by dopaść jego… i Laurę.

9.

Boże Narodzenie Laura i Chris spędzili z Thelmą i Jasonem Gainesem w ich domu w Beverly Hills. Był to dwudziestopokojowy dworek, utrzymany w stylu Tudorów, położony na sześciu otoczonych murem akrach ziemi – nieprawdopodobnie rozległa posiadłość na terenach, gdzie cena każdego akra dawno już przekroczyła rozsądne granice. Zbudowany w latach czterdziestych dla producenta szalonych komedii i obrazów wojennych, został wykonany bez oglądania się na koszty, gdy w grę wchodziła jakość wystroju. W pokojach każdy detal był wykończony w stopniu niemożliwym do powtórzenia współcześnie – nawet za dziesięciokrotnie wyższą cenę. Były tam bogato zdobione kasetony na sufitach, niektóre wykonane z dębu, inne z miedzi; zwieńczone wyszukanymi sztukateriami portale; barwione lub rżnięte szkło w witrażowych oknach, tak głęboko osadzonych w ścianach, że można było wygodnie siedzieć na szerokich parapetach. Wewnętrzne nadproża udekorowano płaskorzeźbami wyobrażającymi winorośl i róże, amorki i chorągwie, wyciągnięte w skoku łanie, ptaki z wstęgami unoszonymi w dziobkach, zewnętrzne zaś wykonano z rzeźbionego granitu, przy czym dwoje z nich ozdobiono kolorowymi kiściami ceramicznych owoców w stylu delia Robbia. Sześcioakrową posiadłość wokół domu porastał niesłychanie starannie pielęgnowany prywatny park, którego kręte, wyłożone kamieniami ścieżki wiodły przez tropikalny krajobraz palm, drzew benzoesowych, fikusów, azalii uginających się pod purpurowymi, błyszczącymi kwiatami niecierpków, paproci, rajskich jabłoni i kwiatów sezonowych w tak wielu gatunkach, że Laura potrafiła rozpoznać tylko połowę z nich.

Kiedy Laura i Chris pojawili się wczesnym sobotnim popołudniem, Thelma zabrała ich na długą przechadzkę po domu i okolicy. Później pili gorące kakao i chrupali miniaturowe ciasteczka, przygotowane przez kucharza i podawane przez pokojówkę w salonie z widokiem na basen, gdzie przez ogromne okna wpływało światło słońca i leniwe powiewy wiatru.

– Czy życie to nie jest wariactwo, Shane? Czy uwierzyłabyś, że ta sama dziewczynka, która siedziała prawie dziesięć lat w takich norach, jak McIlroy i Caswell Hall, znajdzie się tu, nie przeszedłszy wcześniej reinkarnacji w księżniczkę?

Dom stwarzał tak imponujące wrażenie, że wydawało się, iż każdy jego właściciel musi poczuć się Ważny przez duże „W” i powinien być wyjątkowo zadowolonym z siebie i pompatycznym facetem. Ale kiedy Jason Gaines pojawił się o czwartej po południu, okazał się tak bezpretensjonalny, jak mało kto ze znajomych Laury, a było to szczególnie zadziwiające zważywszy, że tkwił już siedemnaście lat w przemyśle filmowym. Miał trzydzieści osiem lat, o pięć więcej niż Thelma, i wyglądał jak młody Robert Vaugh, co było chyba znacznie lepszym określeniem niż „porządnie wyglądający”, jak wcześniej określiła go Thelma. Nie minęło pół godziny, jak zaszyli się już z Chrisem w pokoju zabudowanym platformą wielkości piętnaście na dwadzieścia stóp, na której znajdowały się wsie, wiatraki, tunele, mosty, wodospady – i gdzie krążyły całe zestawy elektrycznych pociągów. Poza tym pomieszczeniem, Jason miał jeszcze dwa inne pokoje, w których mógł się oddawać swoim hobby.

Tej nocy, kiedy Chris zasnął w pokoju przylegającym do sypialni Laury, wpadła do niej Thelma. Ubrane w piżamy zasiadły ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, jakby znów były dziewczynkami, ale jadły prażone orzeszki pistacji i piły szampana, zamiast gryźć słodycze i popijać je mlekiem.

– Najbardziej niesamowite w tym wszystkim, Shane, jest to, że mimo swojego pochodzenia czuję się tak, jakby tu było moje miejsce. Czuję się tu jak w domu.

I nie była tu wcale nie na miejscu. Chociaż nadal bez wątpienia pozostawała Thelmą Ackerson, zmieniła się przez ostatnie pięć miesięcy. Miała lepiej obcięte włosy, po raz pierwszy w życiu była opalona, zachowywała się bardziej jak kobieta, a mniej jak komik usiłujący wywołać śmiech – inaczej mówiąc aprobatę – każdym wysilonym gestem i słowem. Jej piżama była mniej ekstrawagancka, a bardziej seksy – przylegająca do ciała, bez wzorków, z jedwabiu w kolorze brzoskwiniowym. Pantofle z króliczkami jednak zachowała.

– Pantofle z króliczkami – dowodziła – przypominają mi, kim jestem. Nie przewróci ci się w głowie, dopóki nosisz pantofle z króliczkami. Nie stracisz poczucia perspektywy i nie zaczniesz zachowywać się jak gwiazda albo nadziana stara baba, jeśli dalej będziesz nosiła pantofle z króliczkami. Poza tym dodają mi pewności siebie, bo są takie beztroskie, jakby mówiły: „Choćby cały świat chciał spaść mi na głowę, to i tak będę się dalej wygłupiać i grać wszystkim na nosie”. Gdybym umarła i znalazła się w piekle, zniosłabym to, gdybym na nogach miała pantofle z króliczkami.

Boże Narodzenie minęło jak sen. Jason okazał się sentymentalny, i potrafił cieszyć się i bawić jak dziecko. Nalegał, żeby zebrali się przy drzewku w piżamach i szlafrokach i otwierali swoje prezenty z takim hałasem wywołanym rozrywaniem wstążek i rozdzieraniem papieru i w tak dramatycznym napięciu, jak to tylko możliwe, żeby śpiewali kolędy i by wyrzekli się pożywnego śniadania, a zamiast tego opychali się słodyczami, cukierkami, orzechami, owocowymi plackami i prażoną kukurydzą w karmelowej polewie. Udowodnił, że zajmując się Chrisem poprzedniego wieczora nie czynił tego tylko z uprzejmości, gdyż bawił się z nim całe Boże Narodzenie, zarówno w domu, jak i poza nim, i było jasne, że kocha dzieci i dobrze się z nimi porozumiewa. Po kolacji Laura zdała sobie sprawę, że Chris śmiał się tego dnia więcej niż przez całe ostatnie jedenaście miesięcy.

Kiedy pakowała chłopca do łóżka, powiedział:

– Ale cudowny dzień, co, mamo?

– Jeden z najwspanialszych – zgodziła się.

– Myślę tylko – powiedział już zasypiając – że chciałbym mieć tu tatusia, żeby mógł się z nami bawić.

– Ja też bym chciała, kochanie.

– Ale trochę to on tu jest, bo dużo o nim myślę. Mamo, czy będę go pamiętał takiego, jakim był, nawet po wielu, wielu latach?

– Będę ci w tym pomagała, maleńki.

– Bo czasem są takie małe rzeczy o nim, które zapominam. Muszę się bardzo starać, żeby je sobie przypomnieć. Ale nie chcę ich zapomnieć, bo to był mój tatuś.

Kiedy zasnął, Laura przeszła do swojej sypialni obok. Poczuła ogromną ulgę, kiedy w parę minut potem zjawiła się Thelma na następną rozmowę od serca. Bez Thelmy czekałyby ją teraz bardzo ciężkie chwile.

– Jeżeli będę miała dzieci, Shane – powiedziała Thelma, wdrapując się na łóżko Laury – to jak sądzisz, czy będą miały szansę życia w społeczeństwie, czy też zostaną wygnane do jakiegoś odpowiednika azylu dla trędowatych, takiego dla brzydali?

– Nie wygłupiaj się.

– Oczywiście, stać mnie będzie na zafundowanie im naprawdę gruntownej operacji plastycznej. Chodzi mi o to, że jeżeli nawet okaże się, że gatunek, do którego będą należeć, jest trudny do ustalenia, stać mnie będzie na upodobnienie ich do ludzi.

– Czasami tak poniżasz samą siebie, że diabli mnie biorą.

– Przepraszam. Wpisz to na konto tego, że nie miałam mamusi i tatusia, którzy by mi dali poczucie bezpieczeństwa. Jestem równocześnie tak zarozumiała i tak niepewna jak sierota.

Przez moment nie odezwała się, a potem wybuchnęła śmiechem i powiedziała:

– Hej, masz pojęcie? Jason chce się ze mną ożenić. Najpierw myślałam, że opętał go zły duch i nie panuje nad sobą, ale upiera się, że nie potrzeba nam egzorcysty, choć widać, że dostał małego fioła. Co o tym myślisz?

– Co myślę? O co ci chodzi? On jest fantastyczny. Bierzesz go chyba, co?

– Martwię się, że jest dla mnie za dobry.

– Nikt nie jest za dobry dla ciebie. Wychodź za niego.

– Martwię się, że jak to nie wypali, będę wykończona.

– Ale jak tego nie spróbujesz – powiedziała Laura – będziesz gorzej niż wykończona, będziesz sama.

10.

Stefan poczuł znajome, nieprzyjemne łaskotanie, towarzyszące podroży w czasie, szczególną wibrację przenikającą przez skórę i ciało do szpiku kości, a potem znowu w odwrotnym kierunku, od kości przez mięśnie do skóry. Z towarzyszącym temu „poop-wiuu” opuścił bramę i w tej samej chwili zataczając się schodził w dół stromego, pokrytego śniegiem zbocza – w górach Kalifornii, nocą 10 stycznia 1989 roku.

Potknął się, upadł na zraniony bok i stoczył się w dół po stoku, aż zatrzymała go gnijąca kłoda. Po raz pierwszy od chwili, gdy został postrzelony, poczuł ból. Krzyknął i upadł na plecy, przygryzając wargi, żeby nie stracić przytomności, i mrużąc oczy przed rozjarzoną błyskawicami nocą.

Następny piorun rozciął niebo, które pulsujące światło upodobniło do rozdartej rany. W widmowym blasku, odbitym od pokrytej śniegiem ziemi, w świetle jaskrawych, choć nieregularnych rozbłysków, Stefan zobaczył, że znajduje się na leśnej polanie. Bezlistne, czarne drzewa wyciągały swe ramiona do burzliwego nieba, jakby były fanatycznymi wyznawcami jakiegoś gwałtownego boga. Drzewa szpilkowe, o konarach uginających się pod ciężarem śnieżnych komży, stały jak pełni powagi duchowni odmiennego, dostojniejszego obrządku.

Zjawiając się w innym czasie podróżny łamał prawa natury, co pociągało za sobą ogromne wyładowanie zbędnej energii. Niezależnie od stanu pogody w miejscu przybycia, zachwianie równowagi natury było wyrównywane przez rozrywające niebo popisy piorunów – i dlatego nieziemska droga podróżujących w czasie była nazywana Piorunową Drogą. Z przyczyn dla nikogo niepojętych powrót do instytutu, do własnego czasu podróżnika, nie był iluminowany przez żadną niebiańską pirotechnikę.

Gromobicie, jak zawsze, powoli mijało; rozpoczęte błyskawicami godnymi Apokalipsy, skończyło się odległymi przebłyskami, po których zapadła znów noc, ciemna i cicha.

W miarę jak milkły odgłosy gromów, narastał ból. Wydawało mu się, że piorun, który rozerwał sklepienie niebieskie, był teraz zamknięty w jego piersi, w lewym barku i ramieniu, i że jest to moc zbyt wielka, aby śmiertelne ciało mogło ją udźwignąć lub choćby wytrzymać.

Podniósł się na kolana i wstał chwiejnie na nogi. Bał się, że nie zdoła wydostać się żywy z tego lasu. Poza oświetloną fosforyzującym blaskiem, pokrytą śniegiem polaną noc była czarna jak loch i równie posępna. Pomimo braku wiatru otaczające go powietrze było lodowato zimne, a on ubrany był tylko w cienki laboratoryjny kitel, nałożony na koszulę i spodnie.

Co gorsza, mógł znajdować się o mile od drogi lub innego punktu orientacyjnego, który wskazałby mu jego pozycję. Gdyby potraktować bramę jak działo, to jej precyzja w odniesieniu do czasu była godna uznania, lecz daleko jej było do celności w przestrzeni. Podróżny zwykle pojawiał się w zamierzonym czasie z dokładnością do dziesięciu czy piętnastu minut, ale nie zawsze – w wyznaczonym punkcie przestrzeni. Czasami zjawiał się sto jardów od zaprogramowanego miejsca przeznaczenia, ale kiedy indziej trafiał ponad dziesięć czy piętnaście mil od celu. Tak zdarzyło się w dniu, w którym podróżował do 10 stycznia 1988 roku, aby uratować Laurę, Danny’ego i Chrisa przed ciężarówką Robertsonów.

Podczas wszystkich swoich poprzednich wędrówek miał ze sobą mapę terenu celu i kompas, żeby znalazłszy się przypadkowo w takim pustkowiu, w jakie wpakował się teraz, móc się z niego wydostać. Ale tym razem zostawił swoją kurtę w kącie laboratorium i nie miał ani kompasu, ani mapy, a zachmurzone niebo nie pozwalało mieć nadziei, że znajdzie drogę wyjścia z lasu za pomocą gwiazd.

Na nogach zamiast zimowego obuwia miał cienkie półbuty i stojąc po kolana w śniegu poczuł, że musi natychmiast się ruszyć, jeśli nie chce przymarznąć do ziemi. Rozejrzał się wokół polany, licząc na jakąś wskazówkę, na przebłysk intuicji, ale w końcu wybrał kierunek na chybił trafił i poszedł w lewo, szukając śladu sarnich kopyt albo innego naturalnego szlaku, który mógłby wyprowadzić go z lasu.

Cała lewa strona jego ciała, od szyi do bioder, pulsowała bólem. Miał nadzieję, że kula przeszła nie rozrywając żadnej arterii i że nie stracił aż tyle krwi, aby nie móc dotrzeć do Laury, by zobaczyć jej twarz – twarz, którą kochał – po raz ostatni przed śmiercią.


* * *

Pierwsza rocznica śmierci Danny’ego przypadała we wtorek i choć Chris nic nie wspominał, jakie ten dzień ma znaczenie, był tego świadomy.

Chłopiec był wyjątkowo cichy. Większą część tego przygnębiającego dnia spędził bawiąc się w milczeniu w wojnę swoimi figurkami z „Władców wszechświata”, chociaż zwykle tej grze towarzyszyły dźwięki naśladujące odgłosy broni laserowej, szczęk mieczy i ryk silników pojazdów gwiezdnych. Potem wyciągnął się na łóżku w swoim pokoju i oglądał komiksy. Oparł się wszelkim próbom Laury wyciągnięcia go z tej samonarzuconej izolacji, co chyba okazało się najlepszym wyjściem, gdyż każdy jej wysiłek zmierzający do stworzenia wesołego nastroju zostałby przejrzany, a chłopiec czułby się jeszcze gorzej widząc, jak matka sama stara się odwrócić myśli od bolesnej straty.

Thelma, która odezwała się zaledwie parę dni wcześniej, aby podzielić się dobrą nowiną, że postanowiła poślubić Jasona Gainesa, zadzwoniła znów o wpół do ósmej wieczorem, jakby nieświadoma wagi tego dnia. Laura odebrała telefon w gabinecie, gdzie ciągle jeszcze walczyła z ponuro-gorzką książką, nad którą pracę rozpoczęła prawie rok temu.

– Hej, Shane, zgadnij, co się stało? Poznałam Paula McCartneya! Był w LA obgadać kontrakt na płytę i wpadliśmy na siebie na przyjęciu w piątek wieczór. W chwili, kiedy go zobaczyłam, miał w ustach przystawkę i okruszki na wardze, powiedział mi „cześć” i był cudowny. Mówił, że widział moje filmy, podobały mu się i gadaliśmy – uwierzysz – gadaliśmy ze dwadzieścia minut, a potem zaczęła się najdziwniejsza sprawa.

– Odkryłaś, że rozebrałaś go w trakcie rozmowy.

– No, wygląda dalej pysznie, wiesz, ciągle ta twarz cherubinka, na widok której mdlałyśmy dwadzieścia lat temu, ale teraz jest pełna doświadczenia, trés wyrafinowana, z tym chwytającym za serce smutkiem w oczach. Był wyjątkowo zabawny i czarujący. Na początku może i chciałam ściągnąć mu spodnie, taak, i nareszcie spełnić tamte marzenia, ale im dłużej rozmawialiśmy, tym mniej wydawał się boski a tym bardziej ludzki i po chwili mit wyparował i był tylko bardzo miłym, atrakcyjnym panem w średnim wieku. Co o tym myślisz?

– A co mam myśleć?

– Nie wiem – powiedziała Thelma. – Jestem trochę wytrącona z równowagi. Czy żywa legenda nie powinna wprawiać cię w osłupienie trochę dłużej niż dwadzieścia minut po tym, jak ją spotkałaś? Teraz spotykam dużo sław i żadna nie okazała się bogiem, ale jednak to był McCartney.

– Jeżeli chcesz wysłuchać mojej opinii, to fakt, że tak szybko przestał być mityczną postacią, wcale nie świadczy źle o nim, natomiast bardzo dobrze o tobie. Osiągnęłaś nowy stopień dojrzałości, Ackerson.

– Czy to znaczy, że muszę zrezygnować z oglądania w sobotnie ranki starych slapsticków z Trzema Ofermami?

– Ofermy są dozwolone, ale obrzucanie tortami to rozdział już zamknięty, przeszłość.

Kiedy dziesięć po ósmej Thelma odłożyła słuchawkę, Laura czuła się już nieco lepiej, więc przerzuciła się od ponuro-gorzkiej książki do opowieści o Sir Tommym Żabie. Napisała zaledwie dwa akapity dziecięcej opowiastki, kiedy noc rozjaśnił błysk na tyle jaskrawy, aby obudzić straszliwe myśli o zagładzie nuklearnej. Towarzyszący mu grzmot wstrząsnął domem od dachu po fundamenty, jakby potężna kula do wyburzania walnęła w jedną ze ścian. Zerwała się na równe nogi, tak zaskoczona, że nawet nie wcisnęła „save” na klawiaturze komputera. Drugi błysk przeszył noc, rozżarzając okna jak ekrany telewizorów, a grzmot, który po nim nastąpił, był głośniejszy od poprzedniego.

– Mamo!

Obróciła się i w drzwiach zobaczyła Chrisa.

– W porządku – powiedziała.

Podbiegł do niej. Siadła na fotelu ze sprężynującym oparciem i wzięła go na kolana.

– Wszystko w porządku. Nie bój się, kochanie.

– Ale nie pada deszcz – powiedział. – Dlaczego grzmi tak głośno, jeśli nie pada deszcz?

Na zewnątrz niewiarygodne serie błyskawic i zlewających się ze sobą grzmotów trwały prawie przez minutę, po czym ustały. Potęga, która ujawniła się w trakcie tych zjawisk, była tak wielka, że Laura wyobraziła sobie, jak rankiem ujrzą porozrzucane po ziemi kawały nieba, spoczywające niczym skorupy jakiegoś gigantycznego jaja.


* * *

Zanim Stefan o pięć minut oddalił się od polany, był zmuszony stanąć i oprzeć się o gruby pień sosny, której gałęzie wyrastały tuż nad jego głową. Ból wyciskał z niego strumienie potu, a jednak drżał na ostrym styczniowym mrozie. Zbytnio kręciło mu się w głowie, aby mógł iść dalej, a równocześnie obawiał się usiąść, bo wiedział, że wtedy zapadnie w wieczny sen. Mając nad sobą opadające gałęzie mamuciej sosny, otulające go zewsząd, czuł się jak ukryty pod połami wielkiej czarnej szaty śmierci, spod której może się już nigdy nie wychylić.


* * *

Przed położeniem Chrisa do łóżka przygotowała lody z migdałami i syropem czekoladowym. Zjedli je przy kuchennym stole i przygnębienie chłopca zdawało się ustępować. Być może zakończenie tej smutnej rocznicy w sposób tak dramatyczny, przedziwnym fenomenem natury, zamiast rozmyślać o śmierci kazało mu podziwiać cuda życia. Mówił z przejęciem o oglądanym tydzień temu starym filmie Jamesa Whale, w którym piorun w laboratorium doktora Frankensteina spłynął w dół po sznurze od latawca, o piorunie, który wystraszył Kaczora Donalda w kreskówce Disneya i o burzliwej nocy w filmie „101 dalmatyńczyków”, podczas której Cruella De Mon dybała na życie tytułowych szczeniaków.

Do chwili, w której go otuliła i pocałowała na dobranoc, zdołał się rozchmurzyć i zapadł w sen z uśmiechem – a przynajmniej z półuśmiechem, który zastąpił wyraz przygnębienia, malujący się na jego buzi przez cały dzień. Chociaż nie był już wystraszony i jej obecność nie była niezbędna, siedziała na krześle przy jego łóżku, aż zapadł w sen. Została po prostu dlatego, że chciała na niego popatrzeć, potrzebowała tej chwili spędzonej razem z nim.

Wróciła do gabinetu o wpół do dziesiątej, zanim jednak podeszła do zestawu komputerowego, zatrzymała się przy oknie, patrząc na pokryty śniegiem frontowy trawnik i wstęgę żwirowanego podjazdu prowadzącego do drogi stanowej, a także wyżej, na bezgwiezdne niebo. Coś w tych wyładowaniach zaniepokoiło ją. Nie to, że były tak dziwne, że stanowiły potencjalne zagrożenie, ale że niespodziewany, prawie nadnaturalny pokaz ich potęgi był w pewien sposób… znajomy. Wydawało się jej, że przypomina sobie podobną burzliwą feerię, oglądaną przy innej okazji, ale nie mogła sobie przypomnieć kiedy. To było niesamowite wrażenie, jak dejá vu, i nie chciało zniknąć.

Weszła do głównej sypialni i sprawdziła na tablicy kontrolnej, umieszczonej w szafie ściennej, sprawność całego obwodu alarmowego, idącego przez wszystkie okna i drzwi. Spod łóżka wyciągnęła uzi z przedłużonym magazynkiem, zawierającym sto importowanych, lekkich, odlanych ze stopu naboi. Zabrała broń do gabinetu i położyła ją obok krzesła na podłodze.

Już miała usiąść, kiedy błyskawica znów rozerwała niebo, przyprawiając ją o nagły przestrach, i zaraz po niej nastąpił tak potworny huk grzmotu, jakby wyładowanie nastąpiło za jej plecami. Następny piorun, i dalszy, i jeszcze jeden – zagorzały w oknach jak tłum szyderczych, widmowych twarzy ukształtowanych ze świecącej ektoplazmy.

Kiedy niebo drżało pod wpływem sypiących iskrami pęknięć, Laura szybko przeszła do pokoju Chrisa, aby go uspokoić. Ku jej zdziwieniu, chociaż pioruny i gromy były znacznie gwałtowniejsze niż poprzednio, chłopiec nie obudził się; być może dlatego, iż łoskot stał się częścią jakiegoś snu o dalmatyńczykach, przeżywających niezwykłe przygody podczas burzliwej nocy.

Znowu nie spadła ani kropla deszczu.

Błyskawice i gromy ustąpiły, ale obawa zadomowiła się w niej na dobre.


* * *

Dostrzegł w ciemności dziwne, czarne jak heban kształty: istoty, które przemykając się między drzewami świdrowały go oczami ciemniejszymi niż kolor ich ciał. Chociaż niepokoiły go, jednak wiedział, że nie są realne, że to tylko fantomy spłodzone przez jego coraz bardziej oszołomiony umysł. Parł naprzód – mimo zewnętrznego zimna, wewnętrznego żaru, kłujących igieł sosnowych, ostrych kolców jeżyn i zlodowaciałego podłoża, które czasem kołysało mu się pod nogami, a czasem zaczynało się obracać jak płyta gramofonowa. Ból w barku i piersi był tak intensywny, że osaczały go deliryczne obrazy szczurów wgryzających mu się od wewnątrz w ciało, choć nie mógł zrozumieć, jak się tam dostały.

Po co najmniej godzinnej wędrówce – wydało mu się, że minęło więcej godzin, że minęły nawet całe dni, ale nie mogły to być dni, ponieważ słońce jeszcze nie wzeszło – dotarł do skraju lasu i na dalekim krańcu półakrowego ośnieżonego stoku zobaczył dom. Niewyraźne światło sączyło się bocznymi szparami z zasłoniętych żaluzjami okien.

Stał nie wierząc własnym oczom. W pierwszej chwili był przekonany, że dom nie jest bardziej realny niż widmowe postaci towarzyszące mu w lesie. Potem ruszył w kierunku tego mirażu – na wypadek, gdyby jednak okazało się, że nie jest to wizja spłodzona przez gorączkę.

Kiedy zrobił zaledwie parę kroków, światło błyskawicy smagnęło noc, raniąc niebo – i bat nie przestawał trzaskać, i zdawało się, że za każdym razem przejmuje go coraz potężniejsza dłoń.

Cień Stefana podskakiwał i wił się na otaczającym go śniegu, choć strach na chwilę sparaliżował jego ruchy. Czasem miał dwa cienie, bo pioruny oświetlały jego sylwetkę równocześnie z dwóch stron. Doskonale tresowane myśliwskie bestie runęły już za nim po Piorunowej Drodze, zdecydowane przeciąć jego szlak, zanim będzie miał szansę ostrzec Laurę.

Obejrzał się na drzewa, spomiędzy których się wyłonił. Pod niebem migającym światłem niczym stroboskop, zielone drzewa zdawały się rzucać ku niemu, cofać i rzucać powtórnie. Myśliwych nie było.

Kiedy błyskawice znikły, potoczył się znowu w stronę domu. Dwukrotnie upadł i podniósł się z wysiłkiem. Szedł dalej, choć bał się, że gdy znowu upadnie, nie znajdzie siły, aby wstać lub zawołać wystarczająco głośno, by go usłyszano.


* * *

Patrząc na ekran komputera i usiłując myśleć o Sir Tommym Żabie, a zamiast tego myśląc o piorunach, Laura nagle przypomniała sobie, kiedy poprzednio widziała burzowe niebo oświetlone w tak nadprzyrodzony sposób: właśnie tego dnia, w którym ojciec po raz pierwszy opowiedział jej o Sir Tommym, tego dnia, w którym ćpun wszedł do sklepu spożywczego i kiedy mając osiem lat po raz pierwszy zobaczyła swojego obrońcę.

Wyprostowała się na krześle.

Serce zaczęło jej bić mocno, coraz mocniej, jak młot.

Gromobicie o tak niezwykłej sile oznaczało kłopoty specyficznego rodzaju – kłopoty dla niej. Nie mogła sobie przypomnieć, czy pioruny biły w dniu, kiedy zginął Danny lub kiedy jej obrońca pojawił się na cmentarzu podczas pogrzebu ojca, ale z absolutną, choć niewytłumaczalną pewnością wiedziała, że fenomen, z jakim miała do czynienia tej nocy, niesie jej straszliwe przesłanie – jest to znak i do tego zły znak.

Złapała uzi i zrobiła obchód górnej części domu, sprawdzając okna, zaglądając do Chrisa, upewniając się, że wszystko jest tak, jak być powinno. Potem pospieszyła na dół, aby sprawdzić pomieszczenia na parterze.

Kiedy weszła do kuchni, coś stuknęło o tylne drzwi. Wydając ostry krótki krzyk lęku błyskawicznie obróciła się w tym kierunku, podnosząc uzi, i niewiele brakowało, by pociągnęła za spust.

Ale to nie był dźwięk świadczący o tym, że ktoś włamuje się do domu. Było to niegroźne, głuche stuknięcie, niewiele głośniejsze od pukania; powtórzyło się dwukrotnie. Wydało się jej, że słyszy również głos słabo wołający jej imię.

Cisza.

Zbliżyła się do drzwi i przez blisko trzydzieści sekund nadsłuchiwała.

Nic.

Drzwi zapewniały wysoki stopień bezpieczeństwa. Był to model ze stalowym rdzeniem wprasowanym pomiędzy dwie dwucalowe dębowe płyty, tak że mogła nie obawiać się postrzelenia przez bandytę stojącego na zewnątrz. Ale zawahała się przed podejściem i zerknięciem przez wizjer, bo obawiała się ujrzeć jakieś oko przyciśnięte z tamtej strony i próbujące zajrzeć do niej. Kiedy w końcu zebrała się na odwagę, wizjer ukazał szerokokątny obraz patio, na którego betonowej podłodze leżał mężczyzna z rękami rozrzuconymi na boki, jakby po zastukaniu do drzwi upadł na wznak.

Pułapka, pomyślała. Pułapka, oszustwo.

Zapaliła światło nad wejściowymi drzwiami i podeszła na palcach do okna zakrytego żaluzją levelor. Ostrożnie odchyliła jedną z metalowych listew. Człowiekiem na betonie był jej obrońca. Buty i spodnie miał pokryte śniegiem. Ubrany był w coś, co wyglądało na kitel laboratoryjny, na froncie którego widniała plama krwi.

O ile mogła to dostrzec z okna, nikt nie krył się na patio ani na trawniku poza nim, ale musiała wziąć pod uwagę możliwość, że ktoś podrzucił tu jego ciało jako przynętę. Ktoś mógł chcieć – wywabić ją z domu. Otwarcie drzwi w nocy, w takiej sytuacji, byłoby lekkomyślnością.

Niemniej jednak nie mogła go tam zostawić. Nie swego obrońcę. Zwłaszcza jeżeli był ranny czy umierający.

Przycisnęła guzik wyłączający alarm przy drzwiach, odsunęła rygle i z gotowym do strzału uzi niechętnie wyszła w zimową noc. Nikt do niej nie strzelał. Na trawniku, słabo oświetlonym poblaskiem idącym od śniegu, na całym obszarze ciągnącym się aż do lasu, nikt się nie poruszył.

Podeszła do swego obrońcy, uklękła przy nim i poszukała pulsu. Żył. Podniosła mu powiekę. Był nieprzytomny. Rana – wysoko, po lewej stronie klatki piersiowej – wyglądała poważnie, ale w tym momencie raczej nie krwawiła.

Treningi z Henrym i własne ćwiczenia fizyczne ogromnie ją wzmocniły, ale nie była wystarczająco silna, żeby podnieść rannego mężczyznę jedną ręką. Oparła uzi o drzwi i okazało się, że nie potrafi unieść go nawet dwiema rękami. Ruszanie tak ciężko rannego człowieka było niebezpieczne, ale bardziej niebezpieczne było pozostawienie go tu w tę zimną noc, zwłaszcza kiedy prawdopodobnie ktoś go ścigał. Udało jej się w połowie go wnieść, a w połowie zaciągnąć do kuchni, gdzie ułożyła go na podłodze. Z ulgą sięgnęła po uzi, zamknęła drzwi i włączyła z powrotem alarm.

Był zastraszająco blady i lodowato zimny, więc koniecznie musiała zdjąć mu pokryte śniegiem buty i skarpetki. Zanim poradziła sobie z jego lewą nogą i zaczęła rozwiązywać sznurówki przy prawej, zamamrotał coś w obcym języku. Słowa tak zlewały się ze sobą, że nie mogła ustalić, jaki to język, a po angielsku bredził coś o materiałach wybuchowych, bramie i widmach pomiędzy drzewami.

Chociaż wiedziała, że jest nieprzytomny i w zasadzie zupełnie niezdolny ją zrozumieć, podobnie jak i ona nie rozumiała jego bełkotu, przemawiała do niego uspokajająco:

– Spokojnie, tylko spokojnie, wszystko będzie dobrze. Jak tylko wyjmę ci nogę z tej bryły lodu, dzwonię po lekarza.

Wzmianka o lekarzu przywróciła mu na moment przytomność. Słabo uchwycił ją za ramię i objął intensywnym, pełnym lęku spojrzeniem.

– Żadnego lekarza. Wyjść… muszę wyjść…

– Nie nadajesz się do wychodzenia gdziekolwiek – powiedziała. – Chyba że do karetki, do szpitala.

– Muszę wyjść. Szybko. Przyjdą zaraz… szybko…

Sprawdziła spojrzeniem, gdzie jest uzi.

– Kto przyjdzie?.

– Mordercy – mówił natarczywie. – Zabić mnie w odwecie. Zabić ciebie, zabić Chrisa. Nadchodzą. Już.

W tym momencie w jego oczach i głosie nie było obłędu. Jego twarz, wcześniej pozbawiona wyrazu, blada i spocona, nagle ścięła się grymasem straszliwego lęku…

Okazało się, że wszystkie ćwiczenia z bronią i treningi sztuki walki nie wyglądają już jak środki ostrożności powzięte przez histeryczkę.

– Dobrze – powiedziała – opuszczamy ten dom, ale najpierw muszę rzucić okiem na ranę i zobaczyć, czy nie trzeba jej opatrzyć.

– Nie! Zaraz. Jedźmy zaraz.

– Ale…

– Zaraz – upierał się…

W jego oczach było tyle przerażenia, że prawie uwierzyła, iż zabójcy, których się bał nie byli normalnymi ludźmi, ale stworami niezwykłego pochodzenia, demonami o bezwzględności i nieustępliwości istot pozbawionych duszy…

– W porządku – powiedziała. – Wyjeżdżamy natychmiast.

Jego ręka zsunęła się z jej ramienia. Spojrzenie straciło ostrość i zaczął coś mamrotać nieprzerwanie, bez sensu.

Kiedy szybko ruszyła przez kuchnię, zamierzając wejść na gorę i obudzić Chrisa, usłyszała, jak jej obrońca, widać nawet we śnie nękany przez lęki, mówi coś o wielkiej, czarnej toczącej się machinie śmierci. Nic to dla niej nie oznaczało, niemniej jednak poczuła grozę.

Загрузка...