W zimową noc, gdy urodziła się Laura Shane, szalała burza i tę osobliwość pogody ludzie zapamiętali na całe lata.
Środa 12 stycznia 1955 roku była zimna, szara i ponura. O zmierzchu gęste, puszyste płatki śniegu zaczęły opadać, wirując, z nisko rozpostartych chmur i mieszkańcy Denver kulili się w oczekiwaniu na zadymkę od Gór Skalistych. Około dziesiątej w nocy przeszywająco zimny podmuch nadszedł od zachodu, zawył ponad górskimi przełęczami i zaskrzeczał wśród poszarpanych leśnych zboczy. Śnieżynki zmniejszyły się, aż stały się drobne jak ziarnka piasku, i dźwięczały niczym nacierający piasek, gdy wiatr ciskał nimi o szyby obstawionego książkami gabinetu doktora Paula Markwella.
Markwell zagłębił się w stojący za biurkiem fotel i pił scotcha, aby się rozgrzać. Ale przyczyną dręczącego go uporczywie chłodu nie był zimowy podmuch, lecz wewnętrzne skostnienie umysłu i serca.
Od czterech lat, kiedy jego jedyny synek, Lenny, umarł na chorobę Heinego-Medina, Markwell pił coraz więcej. I teraz, choć miał dyżurować, gotowy na telefoniczne wezwanie ze szpitala okręgowego, sięgnął po butelkę i dolał sobie chivas regal.
W oświeconym roku 1955 dzieci dostawały szczepionkę doktora Jonasa Salka i bliski wydawał się dzień, gdy groźba śmierci lub paraliżu spowodowanego przez wirusa polio zostanie całkowicie wyeliminowana. Ale Lenny zaraził się w 1951, na rok przedtem, nim Salk rozpoczął testowanie szczepionki. Mięśnie układu oddechowego chłopca zostały również porażone, a jako komplikacja wywiązało się zapalenie płuc. Lenny nie miał szans.
Od strony wznoszących się na zachodzie gór głuchy grzmot przetoczył się przez zimową noc, ale Markwell nie zauważył tego. Był tak pogrążony w nie odstępującej go nigdy czarnej zgryzocie, że często zewnętrzne wydarzenia nie docierały w pełni do jego świadomości.
Na biurku stało zdjęcie Lenny’ego. Nawet po czterech latach widok uśmiechniętej buzi synka był dla niego torturą. Powinien był schować fotografię, lecz nieustanna samoudręka, której była narzędziem, stanowiła wybrany przez niego sposób pokuty za własną winę.
Żaden z kolegów Markwella nie wiedział o tym, że pije. Nigdy nie widziano go pijanego. Pomyłki, jakie popełnił przy leczeniu kilku pacjentów, mogły być wyjaśnione naturalnymi przyczynami, toteż nie zaliczono ich do błędów w sztuce lekarskiej. On sam zdawał sobie jednak sprawę, że były to błędy, a spowodowane tym uczucie wstrętu do siebie wywoływało tym większą potrzebę picia.
Ponownie zagrzmiało. Tym razem uświadomił sobie, że to piorun, ale wciąż nie poświęcał temu uwagi.
Zadzwonił telefon. Whisky sprawiła, że był oszołomiony i wolniej reagował, toteż podniósł słuchawkę dopiero po trzecim dzwonku.
– Halo?
– Doktor Markwell? Tu Henry Yamatta. – Głos Yamatty, internisty ze szpitala okręgowego, zdradzał zdenerwowanie. – Jedna z pańskich pacjentek, Janet Shane, właśnie została przywieziona przez męża. Rodzi. Chodzi o to, że zatrzymała ich burza, więc nim się tu pojawili, już poród był w toku.
Markwell napił się, słuchając, a następnie spytał – zadowolony, że głos nie brzmi bełkotliwie:
– Czy to wciąż pierwsza faza?
– Tak, ale bóle są zbyt silne i jak na ten etap trwają za długo. Schodzi śluz z krwią…
– To normalne.
– Nie, nie – przerwał niecierpliwie Yamatta – to nie są wody płodowe.
Odejście wód płodowych stanowi wyraźną oznakę rozpoczęcia się właściwego porodu. Choć Yamatta twierdził, że u pani Shane akcja porodowa jest w toku, Markwell mylił się sugerując, że internista mówi o zwykłym odejściu wód płodowych.
– To jeszcze nie krwotok, ale coś jest nie w porządku – powiedział Yamatta. – Brak skurczów macicy, miednicowe zaparcie, choroba systemowa…
– Nie stwierdziłem żadnych fizjologicznych anomalii, które mogłyby stanowić niebezpieczeństwo w wypadku ciąży – odezwał się ostro Markwell. Wiedział jednak, że mógł ich nie zauważyć… jeśli był akurat pijany. – Doktor Carlson ma dziś dyżur. Gdyby stało się coś złego, zanim się pojawię, to on…
– Przywieźli nam właśnie cztery ofiary wypadków, w tym dwie w ciężkim stanie. Carlson ma pełne ręce roboty. Jest pan potrzebny, doktorze Markwell.
– Już jadę. Będę za dwadzieścia minut.
Markwell odwiesił słuchawkę, dopił whisky i wyjął z kieszeni miętową pastylkę. Odkąd zaczął ostro pić, zawsze je nosił przy sobie. Rozwijając papierek i wkładając ją do ust przeszedł z gabinetu przez hall do przedpokoju.
Był pijany, a miał odebrać dziecko i być może spaprać tę robotę, co zniszczyłoby jego reputację i było końcem kariery, ale nie dbał o to. W gruncie rzeczy oczekiwał na taką katastrofę z rodzajem perwersyjnej tęsknoty.
Nakładał płaszcz, kiedy huk gromu wstrząsnął nocą. Dom zadrżał razem z nią.
Zadygotał i wyjrzał przez okno przy frontowych drzwiach. Drobne, suche śnieżynki kłębiły się za szybą; na chwilę zawisły nieruchomo, jakby wiatr wstrzymał oddech – a potem zawirowały na nowo. Markwellowi kilkakrotnie zdarzyło się dawniej słyszeć grzmoty podczas burzy śnieżnej, jednak zawsze grzmiało tylko na początku, a grzmoty były słabe i odległe, nigdy nie sprawiały tak groźnego wrażenia jak teraz.
Błysnęło raz, potem drugi. Padający śnieg zamigotał dziwnie w momentalnym rozbłysku, a szyba nagle zmieniła się w lustro, w którym Markwell zobaczył swoją wystraszoną twarz. Następne uderzenie pioruna było najgłośniejsze z dotychczasowych.
Otworzył drzwi i wyjrzał zaciekawiony w kłębiącą się ciemność. Silny wiatr unosił śnieg aż pod dach werandy, miotając nim o frontową ścianę domu. Trawnik pokryty był świeżą, dwu – lub trzycalową warstwą białego puchu, podobnie jak gałęzie sosen od strony, z której wiało.
Błyskawica była tak jasna, że go oślepiła. Wydawało się, że straszliwy huk gromu pochodzi nie tylko z nieba, ale i spod ziemi, jak gdyby niebo i ziemia rozwarły się, zapowiadając Armagedon. Dwie wydłużające się i przecinające wzajemnie brylantowe strzały rozdarły ciemność. Zewsząd wyskoczyły, drgając i pulsując, niesamowite sylwetki. Cienie balustrady, drzew, bezlistnych krzaków i ulicznych latarni były tak niesamowicie zniekształcone przy każdym błyśnięciu, że znany widok wydawał się Markwellowi jakimś surrealistycznym malowidłem: rozjaśnione nieziemskim światłem zwykłe przedmioty objawiały się w odmienionych, przerażających kształtach.
Oszołomiony obrazem przecinanego błyskawicami nieba, grzmotami, wiatrem i powiewającymi białymi kurtynami śnieżycy, Markwell po raz pierwszy tej nocy poczuł, że jest pijany. Zastanawiał się, na ile te przedziwne elektryczne zjawiska były prawdziwe, a ile było w nich jego alkoholowych halucynacji. Przesunął się ostrożnie przez śliską werandę do szczytu schodków, prowadzących na pokrytą śniegiem ścieżkę frontową. Oparł się o kolumienkę werandy i wyciągnął szyję, żeby spojrzeć w górę na rozrywane błyskawicami niebiosa.
Kilka następujących po sobie błysków sprawiło, że trawnik i ulica zdawały się podskakiwać niczym kadr filmu wyświetlanego przez zacinający się projektor. Wszystkie kolory spełzły, pozostało tylko oślepiające światło błyskawicy, bezgwiezdne niebo, połyskliwa biel śniegu i atramentowa czerń drżących cieni.
Kiedy w oszołomieniu i strachu spoglądał na to niezwykłe widowisko, niebiosa rozdarło następne poszarpane pęknięcie. Grot wymierzonej w ziemię gorejącej strzały dotknął żelaznej lampy ulicznej, stojącej zaledwie sześć stóp od Markwella. Krzyknął przerażony. Od spowodowanej przez grzmot wibracji zadzwoniły mu zęby; podłoga werandy zatrzeszczała. W zimnym powietrzu natychmiast rozszedł się zapach ozonu i smród gorącego żelaza.
Cisza, spokój i ciemność powróciły.
Markwell przełknął miętówkę.
Na werandach wzdłuż ulicy pojawili się zdumieni sąsiedzi. Albo, być może, znajdowali się tam przez cały czas, a on dostrzegł ich dopiero teraz, kiedy powrócił względny spokój. Paru z nich podreptało po śniegu, by z bliska zerknąć na złamaną lampę, której żelazne zwieńczenie było na pół stopione. Rozmawiali między sobą i odzywali się do Markwella, ale on nie odpowiadał. Wstrząsające widowisko nie otrzeźwiło go. W obawie, że sąsiedzi odkryją jego stan, wycofał się z werandy i wszedł do domu. Oprócz tego nie miał czasu na pogaduszki o pogodzie. Powinien zająć się ciężarną kobietą i rodzącym się dzieckiem.
Usiłując odzyskać samokontrolę, wyjął z garderoby wełniany szal i owinął wokół szyi, krzyżując go na piersiach. Ręce mu drżały, palce miał lekko zesztywniałe, ale udało mu się zapiąć płaszcz. Wstrzymując przypływ nudności naciągnął kalosze.
Opanowało go przeświadczenie, że niezwykłe jak na tę porę roku wyładowania niosły dla niego przekaz o jakimś specjalnym znaczeniu. Były jak znak, omen. Nonsens, to whisky go tak zwodzi. Ale uczucie pozostało, kiedy szedł do garażu, podnosił drzwi i cofał samochód na podjazd. Zimowe opony, owinięte łańcuchami, trzeszczały i pobrzękiwały delikatnie na śniegu.
Kiedy przesunął dźwignię biegów na luz, zamierzając wyjść i zamknąć garaż, ktoś silnie zastukał w boczną szybę od strony kierowcy. Przestraszony Markwell podniósł głowę i zobaczył jakiegoś mężczyznę, który nachylony spoglądał przez okno samochodu.
Nieznajomy wyglądał mniej więcej na trzydzieści pięć lat. Miał wyraziste, przyjemne rysy twarzy. Nawet przez częściowo zaparowaną szybę widać było, że to przystojny mężczyzna. Nosił ciężką, jakby marynarską kurtę z podniesionym kołnierzem. W mroźnym powietrzu z nozdrzy buchała mu para, a kiedy się odezwał, jego słowom towarzyszyły białe obłoczki oddechów.
– Doktor Markwell?
Markwell opuścił okno.
– Tak?
– Doktor Paul Markwell?
– Tak, tak, przecież mówię… Ale dziś wieczór nie przyjmuję. Spieszę się do pacjentki w szpitalu.
Obcy miał niezwykle niebieskie oczy, kojarzące się Markwellowi z obrazem czystego, zimowego nieba, odbijającego się w cieniutkiej na milimetr warstwie lodu, pokrywającej świeżo zamarznięty staw. To były piękne, przykuwające uwagę oczy, ale dostrzegł od razu, że były to również oczy człowieka niebezpiecznego.
Zanim Markwell zdołał wrzucić bieg i tyłem wyjechać na ulicę, gdzie mógłby rozejrzeć się za ratunkiem, mężczyzna w grubej kurtce wepchnął przez otwarte okno pistolet.
– Tylko bez głupstw.
Gdy wylot lufy wbił mu się w miękkie ciało pod podbródkiem, lekarz ze zdziwieniem poczuł, że nie chce umierać. Od dawna oswoił się z myślą, że jest gotów na przyjęcie śmierci. Jednakże teraz, zamiast pogodzić się z tym, że istnieje w nim jeszcze wola życia, odczuł przypływ wyrzutów sumienia. Chcieć żyć – to oznaczało zdradzić syna, z którym mógł się połączyć tylko po śmierci.
– Niech pan zgasi światła, doktorze. Dobrze. Teraz silnik.
Markwell wyjął klucz ze stacyjki.
– Kim pan jest?
– To nie ma znaczenia.
– Dla mnie ma. Czego chcesz? Co masz zamiar ze mną zrobić?
– Rób, co mówię, a nic ci się nie stanie. Jeśli spróbujesz uciekać, rozwalę ci ten cholerny łeb, a potem, dla samej frajdy, właduję cały magazynek w twoje zwłoki.
Głos miał miękki, pobrzmiewający nieco wysilonym zadowoleniem, ale zdecydowany.
– Klucze.
Markwell podał mu je przez otwarte okno.
– Teraz wyłaź.
Powoli trzeźwiejąc Markwell wygramolił się z wozu. Wiatr z furią uderzył go w twarz. W obronie przed drobnym śniegiem musiał zmrużyć oczy.
– Zanim zamkniesz drzwi, podnieś szybę. – Obcy naparł na niego, blokując drogę ucieczki. – Dobrze, bardzo dobrze. Teraz, doktorze, chodź ze mną do garażu.
– To wariactwo. Co…
– Ruszaj się!
Obcy stał obok Markwella, ściskając jego lewe ramię. Gdyby obserwował ich ktoś z sąsiedniego domu czy z ulicy, mrok i padający śnieg ukryłyby broń.
W garażu, posłuszny wskazówkom obcego, Markwell zamknął wielkie drzwi.
– Jeżeli chcesz pieniędzy…
– Zamknij się i właź do domu.
– Posłuchaj, moja pacjentka rodzi w okręgowym…
– Jak się nie zamkniesz, to kolbą tego pistoletu wybiję ci wszystkie zęby, żebyś przestał gadać.
Markwell wierzył mu. Mężczyzna był wprawdzie jego wzrostu, to znaczy miał około sześciu stóp i ważył jakieś sto osiemdziesiąt funtów, ale był niebezpieczny. Jego jasne włosy zmoczył topniejący śnieg. Z kropelkami wody spływającymi po czole i policzkach wydawał się tak pozbawiony ludzkich cech, jak jedna z lodowych rzeźb stawianych podczas zimowego karnawału. Markwell nie wątpił, że gdyby doszło do użycia siły, obcy z łatwością pokonałby każdego przeciwnika, zwłaszcza gdyby nim był kilkudziesięcioletni, niezbyt wygimnastykowany, a w dodatku pijany lekarz.
W ciasnej poczekalni oddziału położniczego Bob Shane czuł lęk przed zamknięciem. Pokój miał niski sufit, pokryty dźwiękochłonnymi płytkami, ponure zielone ściany i jedno zaszronione okno. Było bardzo duszno. Sześć krzeseł i dwa stoliki zajmowały zbyt wiele miejsca na tej niedużej przestrzeni. Bob miał ochotę pchnąć dwuskrzydłowe drzwi wahadłowe, prowadzące na korytarz, przebiec szpital i główną poczekalnię i wyrwać się na zewnątrz, w zimną noc, wolną od zaduchu środków odkażających i choroby.
Siedział jednak dalej, aby być blisko Janet na wypadek, gdyby go potrzebowała. Coś się stało. Wiadomo, że porodowi towarzyszą bóle, ale przecież nie aż takie, jak dręczące Janet brutalne, przedłużające się skurcze. Lekarze nie chcieli przyznać, że pojawiły się jakieś poważniejsze komplikacje, ale ich zaaferowanie było widoczne.
Bob zrozumiał, skąd wzięła się jego klaustrofobia. Nie bał się otaczających go ścian. To otaczała go śmierć, śmierć jego żony i nie narodzonego dziecka – lub ich obojga.
Wahadłowe drzwi otworzyły się i wszedł doktor Yamatta.
Podnosząc się z krzesła Bob potrącił stolik, zrzucając na podłogę kilka magazynów.
– Co z nią, doktorze?
– Nie gorzej – Yamatta był niskim, szczupłym mężczyzną o miłej twarzy i dużych, smutnych oczach. – Doktor Markwell zaraz tu będzie.
– Chyba nie czekacie na jego przyjazd, żeby się nią zająć?
– Nie, nie, oczywiście, że nie. Ma dobrą opiekę. Myślałem tylko, że to pana uspokoi, kiedy dowie się pan, że jej stały lekarz jest już w drodze.
– Aha. No, tak… dziękuję panu. Przepraszam, czy można ją zobaczyć, doktorze?
– Jeszcze nie teraz – odpowiedział Yamatta.
– A kiedy?
– Kiedy minie… mmm… kryzys…
– O co tu chodzi?! Minie kryzys?! Kiedy to, do cholery, się skończy?! – W tej samej chwili pożałował wybuchu. – Przepraszam, doktorze… Po prostu… boję się.
– Rozumiem, rozumiem…
Wewnętrzne drzwi łączyły garaż Markwella z resztą domu. Minęli kuchnię i weszli do hallu na parterze, zapalając po drodze światła. Z butów spadały im grudki topniejącego śniegu.
Uzbrojony mężczyzna spenetrował jadalnię, pokój dzienny, gabinet, izbę przyjęć i poczekalnię pacjentów; potem rzucił:
– Na górę.
W głównej sypialni nieznajomy zapalił jedną z lamp. Wziął wysokie, wyściełane krzesło, stojące przy toaletce, i przesunął je na środek pokoju.
– Doktorze, proszę zdjąć rękawiczki, płaszcz i szalik.
Markwell posłuchał go, rzucając części ubrania na podłogę, i zgodnie z poleceniem usiadł na krześle.
Obcy odłożył pistolet na kredens i wyjął z kieszeni zwój długiej, mocnej linki. Sięgnął pod płaszcz i wyciągnął – niewątpliwie z zawieszonej na pasie pochwy – nóż o szerokim ostrzu. Pociął linkę na kawałki, najwyraźniej po to, by przywiązać Markwella do krzesła.
Doktor wpatrywał się w leżący na kredensie pistolet, zastanawiając się nad szansą uchwycenia broni, zanim uczyniłby to bandyta. Gdy jednak jego wzrok napotkał spojrzenie lodowatych oczu obcego, zdał sobie sprawę, że tamten przejrzał jego plan niczym dorosły przewidujący dziecięce podchody.
Mężczyzna o blond włosach uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „No jazda, tylko spróbuj”.
Markwell chciał żyć. Kiedy napastnik krępował go całego od stóp do głów, poddawał się temu bez oporu.
Zaciskając węzły, obcy w niezwykły sposób troszczył się o swoją ofiarę.
– Nie chcę cię udusić. Jesteś pijany i ze szmatą w gębie możesz zacząć wymiotować i zadławisz się na śmierć. Zaryzykuję i trochę ci zaufam. Ale jeżeli zaczniesz wołać o pomoc, zabiję od razu. Zrozumiano?
– Tak.
Kiedy tamten wypowiedział dłuższe zdanie, w jego wymowie pojawił się obcy akcent, tak lekki, że Markwell nie był w stanie go zlokalizować. Skracanie końcówek i od czasu do czasu pobrzmiewające gardłowe dźwięki, ledwo dające się uchwycić.
Obcy usiadł na krawędzi łóżka i położył rękę na telefonie.
– Jaki jest numer szpitala okręgowego?
Markwell zamrugał.
– Co?
– Do cholery, pytam cię o numer. Jak mi go nie podasz, raczej wytrzęsę go z ciebie, niż będę szukał w książce.
Markwell podał mu numer.
– Kto ma dzisiaj dyżur?
– Doktor Carlson. Herb Carlson.
– Czy jest dobry?
– O co ci chodzi?
– Czy jest lepszym lekarzem od ciebie, czy też jeszcze jednym pijaczyną?
– Nie jestem pijakiem. Mam…
– Jesteś nieodpowiedzialnym, zasmarkanym od użalania nad sobą, alkoholowym wrakiem – i wiesz o tym dobrze. Odpowiedz na pytanie, doktorze. Czy na Carlsonie można polegać?
Mdłości, które nagle dopadły Markwella, tylko częściowo były rezultatem whisky, na którą sobie przedtem pozwolił; prawdziwą przyczyną było obrzydzenie w obliczu prawdy odkrytej przez napastnika.
– Tak, Herb Carlson jest dobry. Jest świetnym lekarzem…
– Kto jest dyżurną pielęgniarką?
Markwell przez moment musiał się skupić.
– Myślę, że Ella Hanlow. Nie jestem pewien. Jak nie Ella to Virginia Keene.
Podmuch wiatru uderzył w dom, zagrzechotał uchyloną okiennicą, zagwizdał pod okapem i Markwell przypomniał sobie, że burza trwa. Kiedy obserwował padający za oknem śnieg, znów poczuł się zagubiony. Ta noc obfitowała w tyle zdarzeń – piorun, nie dające się wytłumaczyć pojawienie się obcego – że nagle wszystko to wydało mu się nierealne. Naprężył się w krępujących go więzach, pewien, że są tylko częścią pijackiego snu i rozerwą się jak pajęczyna, ale trzymały mocno, a wysiłek spowodował, że znów zrobiło mu się niedobrze.
Obcy powiedział do słuchawki:
– Siostra Hanlow? Doktor Markwell nie będzie mógł zjawić się dziś w nocy w szpitalu. Jest tam u was jedna z jego pacjentek, Janet Shane, i ma trudny poród. Hmmmm? Tak, oczywiście. Chce, żeby doktor Carlson zajął się przyjęciem dziecka. Nie, nie, obawiam się, że on nie da rady. Nie, to nie pogoda. Jest pijany. Tak, właśnie. Byłby zagrożeniem dla pacjentki… Nie… Jest tak pijany, że nie ma sensu oddawać mu słuchawki. Przepraszam. Ostatnio dużo pił, próbował to ukrywać, ale dziś wieczór jest z nim gorzej niż zwykle. Co? Jestem sąsiadem. W porządku. Dziękuję, siostro Hanlow. Do widzenia.
Markwell był wściekły, ale równocześnie czuł zdumiewającą ulgę, że jego tajemnica została ujawniona.
– Ty draniu, zrujnowałeś mnie.
– Nie, doktorze. Sam się pan zrujnował. To nienawiść do samego siebie zniszczyła panu karierę. I odepchnęła od pana żonę. Pana małżeństwo z pewnością rozpadało się, ale można było je uratować, jeśliby Lenny żył, a nawet dałoby się jeszcze je uratować, kiedy umarł, gdyby nie wycofał się pan tak kompletnie w głąb siebie.
Markwell był zdumiony.
– Skąd, do diabła, wie pan, jak to było ze mną i z Anną? I skąd pan wie o Lennym? Nigdy przedtem pana nie spotkałem. Skąd pan w ogóle coś o mnie wie?
Ignorując te pytania, obcy oparł dwie poduszki o wałek na łóżku. Przeniósł nogi w mokrych, zabłoconych butach na prześcieradło i wyciągnął się.
– Bez względu na to, jak pan to odbiera, strata syna nie była pańską winą. Jest pan tylko lekarzem, a nie cudotwórcą. Ale utrata Anny – to już był pański błąd. I to, że stał się pan wyraźnym zagrożeniem dla swoich pacjentów – to również pańska wina.
Markwell próbował protestować, ale wreszcie westchnął i zwiesił głowę na piersi…
– Wie pan, gdzie tkwi pański problem, doktorze?
– No, może pan mi to powie.
– Pańskim problemem jest to, że nigdy nie musiał pan o nic walczyć i że nigdy nie spotkał się pan z przeciwnościami. Pana ojcu dobrze się powodziło, więc miał pan to, co chciał. Chodził pan do najlepszych szkół. I choć praktyka rozwijała się nieźle, nigdy nie potrzebował pan pieniędzy – odziedziczył pan spadek. Więc kiedy Lenny zaraził się Heine-Medina, nie potrafił pan sobie poradzić z przeciwnikiem, bo nigdy z taką sytuacją nie miał pan do czynienia. Nie był pan zaszczepiony, a więc i nie uodporniony – i wpadł pan w prawdziwą rozpacz.
Podnosząc głowę i mrugając, aż wzrok mu się przejaśnił, Markwell powiedział:
– Nie mogę się w tym połapać.
– Dzięki tym wszystkim cierpieniom czegoś się pan nauczył, doktorze Markwell, i jeśli tylko będzie pan tak długo trzeźwy, żeby nie uciekać się do wykrętów, może zdoła pan wrócić na właściwą drogę. Ciągle ma pan jeszcze wątłą szansę na odkupienie swoich błędów.
– Może nie pragnę samoodkupienia.
– Obawiam się, że to może być prawda. Myślę, że boi się pan umrzeć, ale nie wiem, czy ma pan wystarczająco dużo sił, żeby żyć.
Oddech lekarza był gorzki od miętówek i od whisky. Miał sucho w ustach i zesztywniały język. Marzył o kieliszku.
Bez przekonania spróbował poruszyć rękoma przywiązanymi do krzesła. W końcu, czując wstręt do tonu samoużalania się we własnym głosie, ale nie mogąc zdobyć się na zachowanie godności, spytał:
– Czego pan ode mnie chce?
– Chcę powstrzymać pana przed udaniem się dziś w nocy do szpitala. Chcę mieć tę cholerną pewność, że nie będzie pan przyjmował dziecka Janet Shane. Stał się pan rzeźnikiem, potencjalnym zabójcą i trzeba pana na czas powstrzymać.
Markwell oblizał suche wargi.
– Ciągle nie wiem, kim pan jest.
– I nigdy się pan nie dowie, doktorze. Nigdy się pan nie dowie.
Bob Shane nigdy jeszcze tak się nie bał. Powstrzymywał się od płaczu z przesądnej wiary, że otwarte okazanie lęku byłoby kuszeniem losu i sprowadziłoby śmierć na Janet i dziecko…
Pochylił się na krześle, skłonił jeszcze bardziej głowę i modlił się w milczeniu: „Panie Boże, Janet mogła trafić na lepszego ode mnie. Ona jest śliczna, a ja prościuch. Jestem tylko właścicielem małego narożnego sklepu, który nigdy nie będzie miał dużych obrotów, ale ona mnie kocha. Panie, ona jest taka dobra, uczciwa, skromna… nie zasługuje na to, żeby umrzeć. Może Ty zapragnąłeś wziąć ją do siebie, bo już w swojej dobroci dojrzała do nieba. Ale ja jeszcze nie dojrzałem i bez jej pomocy nigdy nie stanę się lepszy”.
Jedno ze skrzydeł poczekalni otwarło się.
Bob podniósł głowę.
Doktorzy Carlson i Yamatta wkroczyli w swoich zielonych szpitalnych fartuchach.
Ich widok tak wystraszył Boba, że powoli wstał z krzesła.
Oczy Yamatty były jeszcze smutniejsze niż zwykle.
Carlson był wysokim, dostojnie wyglądającym mężczyzną, któremu udawało się zachować godną postawę nawet w obwisłym, szpitalnym stroju.
– Panie Shane… przykro mi. Przykro mi… ale pańska żona zmarła podczas porodu.
Bob stał bez ruchu, tak jakby te straszne słowa zmieniły go w kamień. Z tego, co mówił Carlson, docierały do niego tylko strzępy:
– …poważne kłopoty z pracą macicy… jedna z tych kobiet, których budowa w istocie wyklucza poród. Nigdy nie powinna zajść w ciążę. Przykro mi… tak żałuję… wszystko, na co było nas stać… ale dziecko…
Słowo „dziecko” wytrąciło Boba z paraliżu. Zrobił chwiejny krok w kierunku Carlsona.
– Co pan powiedział o dziecku?
– To dziewczynka – powiedział Carlson. – Zdrowa, mała dziewczynka.
Jeszcze przed chwilą Bob myślał, że wszystko stracone. Teraz wpatrywał się w Carlsona, myśląc z kiełkującą nadzieją, że jakaś część Janet nie umarła i że jednak nie został całkowicie sam na świecie.
– Naprawdę? Dziewczynka?
– Tak – powiedział Carlson. – Wyjątkowo śliczne maleństwo. Urodziła się z gęstą ciemnobrązową czuprynką.
Patrząc na Yamattę Bob odezwał się.
– Moje dziecko żyje.
– Tak – powiedział Yamatta. Wyrazisty uśmiech szybko przemknął mu po twarzy. – I zawdzięcza pan to doktorowi Carlsonowi. Obawiam się, że pani Shane nie miała żadnych szans. W mniej doświadczonych rękach dziecko również mogłoby nie przeżyć.
Bob odwrócił się do Carlsona, ciągle lękając się uwierzyć w to, czego się dowiedział.
– Moje… dziecko żyje i to jest jakaś pociecha, prawda?
Lekarze stali w dziwnym milczeniu. Potem Yamatta położył dłoń na ramieniu Boba Shane. Jakby czuł, że taki kontakt z drugim człowiekiem przyniesie tamtemu pocieszenie.
Bob był o pięć cali wyższy i o czterdzieści funtów cięższy niż filigranowy lekarz. Ale to on potrzebował wsparcia. Płakał, złamany smutkiem, a Yamatta obejmował go.
Obcy pozostał z Markwellem jeszcze przez godzinę, ale teraz już się nie odzywał i nie odpowiadał na żadne z jego pytań. Leżał na łóżku, wpatrując się w sufit, tak pogrążony we własnych myślach, że prawie się nie poruszał.
Lekarz, w miarę jak trzeźwiał, czuł, że narasta w nim pulsujący ból głowy. Jego pijackie ciągi zwykle zaczynały się od użalania nad sobą, a kac powodował, że z kolei sięgał po kieliszek.
W końcu napastnik spojrzał na zegarek.
– Wpół do dwunastej. Muszę iść.
Wstał z łóżka, podszedł do krzesła i znowu wyciągnął spod płaszcza nóż.
Markwell zesztywniał.
– Nadetnę trochę pańskie więzy, doktorze. Jeśli powalczy pan z nimi przez jakieś pół godziny, będzie mógł się pan uwolnić. A mnie starczy czasu na wydostanie się stąd.
Mężczyzna stanął za krzesłem i przystąpił do pracy. Pomimo jego słów Markwell oczekiwał, że ostrze wbije mu się między żebra.
Ale po niespełna minucie obcy odłożył nóż i podszedł do drzwi sypialni.
– Naprawdę ma pan szansę na samoodkupienie, doktorze. Chyba że jest pan na to za słaby, ale miejmy nadzieję, że się mylę.
I wyszedł.
Przez dziesięć minut, w czasie których Markwell usiłował się uwolnić, od czasu do czasu dochodziły go z dołu jakieś hałasy. Oczywiście, napastnik szukał kosztowności. Chociaż wydawał się tak tajemniczy, chyba był tylko włamywaczem o dziwacznym modus operandi.
Dwadzieścia minut po północy Markwell w końcu uwolnił się. Przeguby, boleśnie poobcierane, krwawiły. Chociaż od pół godziny z parteru nie dobiegały żadne dźwięki, wyjął pistolet z szafki przy łóżku i ostrożnie zszedł po schodach. Wchodząc do części domu służącej mu jako biuro przypuszczał, że zastanie apteczkę ogołoconą ze środków narkotycznych, ale zawartość żadnej z dwóch wysokich białych szafek nie była naruszona.
Pospieszył do gabinetu, spodziewając się, że marnie zabezpieczony sejf ścienny będzie otwarty. Był nietknięty.
Zbity z tropu już zamierzał wyjść, kiedy dojrzał puste butelki. Szkła po whisky, ginie, tequili i wódce piętrzyły się w barowym zlewie. Napastnik zatrzymał się tylko po to, żeby odnaleźć i wylać alkohole.
Do barowego lustra był przyklejony krótki list. Napastnik zostawił wiadomość napisaną wyraźnymi, drukowanymi literami.
JEŻELI NIE PRZESTANIE PAN PIĆ, JEŻELI NIE POGODZI SIĘ PAN ZE ŚMIERCIĄ LENNVEGO, TO NIE MINIE ROK, A WŁOŻY PAN SOBIE LUFĘ W USTA I WYSTRZELI MÓZG Z GŁOWY. TO NIE PRZEPOWIEDNIA, TO FAKT.
Ściskając list i broń Markwell rozejrzał się po pustym pokoju, jakby obcy był tu wciąż, niewidoczny jak duch, który może wybierać między widzialnością i niewidzialnością. Kim jesteś?, zapytał w myśli. Kim, do diabła, jesteś?!
Odpowiedział mu tylko wiatr za oknem, ale nie potrafił zrozumieć nic z jego żałosnego zawodzenia.
Nazajutrz o jedenastej, po wcześniejszym spotkaniu z przedsiębiorcą pogrzebowym w sprawie pochówku Janet, Bob Shane wrócił do szpitala okręgowego. Chciał zobaczyć swoją nowo narodzoną córkę. Najpierw dano mu bawełniany kitel, czepek i chirurgiczną maskę. Potem, pod nadzorem pielęgniarki, kazano dokładnie wyszorować ręce, a następnie pozwolono wejść na salę noworodków, gdzie mógł delikatnie podnieść Laurę z łóżeczka.
W pokoju leżało jeszcze dziewięć innych noworodków. Każdy z nich w ten czy inny sposób był uroczy, ale Bob nie dałby się przekonać, że Laura Jean nie jest z nich wszystkich najsłodsza. Chociaż według popularnych wyobrażeń aniołek powinien mieć niebieskie oczy i jasne włosy, a oczy i włosy Laury były brązowe, to jednak w jej wyglądzie było coś anielskiego. Przez całe dziesięć minut, podczas których trzymał ją na ręku, nie płakała, tylko wodziła oczkami, mrugała i ziewała. W jej spojrzeniu kryło się zamyślenie, jakby przedwczesna świadomość, że nie ma mamy i że ojciec i ona mają w zimnym, niegościnnym świecie tylko siebie nawzajem.
Okno dla gości, przez które rodziny mogły oglądać noworodki, wypełniało jedną ścianę. Zgromadziło się przy nim pięć osób. Czwórka stała śmiejąc się, pokazując palcami i strojąc miny, żeby rozbawić maleństwa. Piątym był mężczyzna o blond włosach, ubrany w ciężką, marynarską kurtę. Stał z rękami w kieszeniach, nie uśmiechał się, nie pokazywał palcem, nie robił min. Wpatrywał się w Laurę.
Po paru minutach, podczas których spojrzenie obcego nie schodziło z jego dziecka, Bob poczuł niepokój. Facet wyglądał przyzwoicie i bez zarzutu, ale w jego twarzy była jakaś twardość. Coś, czego nie dawało się bliżej określić, ale co kazało mu pomyśleć, że ten człowiek musiał widzieć i dopuszczać się rzeczy potwornych.
Bob zaczął przypominać sobie sensacyjne historie o porywaczach – w rodzaju tych, jakie drukują ilustrowane szmatławce – na przykład o dzieciach sprzedawanych na czarnym rynku. Powtarzał sam sobie, że wpada w paranoję, że wyobraża sobie niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie ma. Że po stracie Janet boi się, że może stracić również córkę. Ale im dłużej jasnowłosy mężczyzna obserwował Laurę, tym bardziej niespokojny stawał się Bob.
Jakby wyczuwając jego niepokój, mężczyzna podniósł oczy. Mierzyli się wzrokiem. Niebieskie oczy obcego miały niezwykły, intensywny blask. Lęk Boba zwiększył się. Mocniej przytulił córeczkę, jak gdyby obcy mógł, rozbijając szybę, wtargnąć tu, żeby mu ją odebrać. Zastanawiał się, czy nie wezwać jednej z sióstr, żeby zagadnęła tego mężczyznę i czegoś się o nim dowiedziała.
Wtedy tamten uśmiechnął się. Był to szeroki, ciepły, szczery uśmiech, który odmienił mu twarz. W jednej chwili jego wygląd przestał być złowieszczy, stał się przyjacielski. Mrugnął do Boba i przez grubą szybę wyraźnie wypowiedział jedno słowo:
– Piękna.
Bob rozluźnił się, uśmiechnął. Uświadomił sobie, że uśmiech nie jest widoczny zza maski i kiwnął głową, żeby wyrazić podziękowanie.
Obcy raz jeszcze spojrzał na Laurę, powtórnie mrugnął do Boba i odszedł od okna.
Później, kiedy Bob Shane poszedł już do domu, przy oknie sali noworodków pojawił się wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu. Nazywał się Kokoschka. Obserwował niemowlęta. W pewnej chwili zmienił kąt widzenia i dostrzegł swoje bezbarwne odbicie w wypolerowanym szkle. Miał szeroką, płaską twarz o ostrych rysach i ustach tak twardych, jakby wyrzeźbionych w rogu. Dwucalowa blizna po pojedynku znaczyła jego lewy policzek. Ciemne oczy, pozbawione głębi, jak pomalowane ceramiczne kulki, były niczym oczy rekina, krążącego w cienistych głębiach oceanów. Rozbawiło go, kiedy dostrzegł, jak bardzo jego twarz kontrastuje z niewinnymi twarzyczkami dzieci leżących w łóżeczkach za szybą. Uśmiechnął się, i ten tak rzadki u niego wyraz twarzy nie dodał jej ciepła, a nawet uczynił ją jeszcze groźniejszą.
Znów spojrzał na swoje odbicie. Nie miał problemu ze znalezieniem Laury Shane pośród otulonych w powijaki niemowląt, bo nazwisko każdego dziecka było wydrukowane na kartce, przyklejonej do brzegu jego łóżeczka.
Dlaczego jest wokół ciebie taki szum, Lauro? – rozmyślał. Dlaczego twój los jest tak ważny? Po co tyle zachodu, żebyś bezpiecznie przyszła na świat? Czy powinienem zabić cię natychmiast i udaremnić temu zdrajcy jego plan?
Był w stanie ją zamordować z zimną krwią. Zabijał już dzieci, choć nie tak małe, jak te tutaj. Żadna zbrodnia nie była zbyt straszna, jeżeli sprzyjała sprawie, której poświęcił życie.
Maleństwo spało. Co jakiś czas poruszało ustami i jego maleńka buzia na chwilę marszczyła się, jakby pod wpływem żalu i tęsknoty na wspomnienie łona matki.
W końcu zdecydował się nie zabijać jej. Jeszcze nie.
– Zawsze mogę wyeliminować cię później, mała – wymruczał. – Kiedy będę wiedział, do czego jesteś potrzebna temu zdrajcy, zabiję cię.
Kokoschka odszedł od okna. Wiedział, że minie ponad osiem lat, nim znowu zobaczy tę dziewczynkę.
W południowej Kalifornii wiosną, latem i jesienią deszcze padają rzadko. Prawdziwy okres opadów zwykle zaczyna się w grudniu i kończy w marcu. Ale w sobotę drugiego kwietnia niebo było zachmurzone, a powietrze bardzo wilgotne. Otwierając wejściowe drzwi swego małego spożywczego sklepiku w Santa Ana, Bob Shane stwierdził, że wszystko wskazuje na możliwość jeszcze jednej ogromnej ulewy na koniec sezonu. Fikus z tyłu domu i daktylowa palma na rogu ulicy stały nieruchome w martwym powietrzu, jakby uginając się pod ciężarem nadchodzącej burzy.
Radio przy kasie grało cichutko, Beach Boys śpiewali nowy hit, Surfin USA. Zważywszy na pogodę, ich piosenka była równie na miejscu, jak White Christmas w lipcu.
Bob spojrzał na zegarek: piętnaście po trzeciej.
Lunie o wpół do czwartej – pomyślał – i będzie porządnie lało.
Z rana ruch był duży, ale po południu uspokoiło się i chwilowo w sklepie nie było żadnego klienta.
Rodzinny sklepik musiał teraz sprostać nowej, zabójczej konkurencji ze strony sieci „7-Eleven” – sklepów z wyłożonymi w pakach towarami, otwartych od rana do późnego wieczora. Bob chciał więc przerzucić się na prowadzenie delikatesów z drogą, świeżą żywnością, ociągał się jednak, bo wymagało to znacznie więcej pracy.
Jeżeli burza będzie gwałtowna, to dzisiaj pojawi się już niewielu klientów. Może więc wcześniej zamknąć sklep i zabrać Laurę do kina?
Odwracając się od drzwi, powiedział:
– Lepiej weź łódkę, kochanie.
Laura, pogrążona w pracy, klęczała przy pierwszym rzędzie półek po drugiej stronie lady kasowej. Zajmowała się zupami w puszkach, których cztery kartony Bob wcześniej przyniósł z magazynu. Miała tylko osiem lat, ale można było na niej polegać, tym bardziej że lubiła pomagać w sklepie. Najpierw pometkowała wszystkie jak należy, a teraz porządkowała je na półkach, pamiętając, że stare puszki powinny stanąć na froncie przed nowymi.
Ociągając się, podniosła wzrok.
– Łódkę? Jaką łódkę?
– Z góry, z mieszkania. Jest w szafie. Sądząc po niebie, będzie nam dziś wieczór potrzebna, żebyśmy mogli się stąd wydostać.
– Głuptas – powiedziała. – Nie mamy żadnej łódki w szafie.
Wszedł za ladę kasową.
– Mała, ładna, niebieska łódeczka.
– Taak? W szafie? W jakiej szafie?
Zaczął przekładać paczki Slim Jimów na metalową półkę, obok krakersów do kanapek.
– Ależ w szafie bibliotecznej, rzecz jasna.
– My nie mamy biblioteki.
– Nieee? Och, jak o tym powiedziałaś, to przypomniałem sobie, że nie ma jej w bibliotece. Jest w szafie w pokoju żaby.
Zachichotała.
– Jakiej żaby?
– Co, chcesz mi powiedzieć, że nie słyszałaś o żabie?
Śmiejąc się, potrząsnęła głową.
– Otóż z dniem dzisiejszym wynajmujemy pokój wspaniałej, godnej szacunku, przybyłej z Anglii żabie. Żabi dżentelmen, który zjawił się tu w interesach królowej, w celu załatwienia pewnych spraw.
Na kwietniowym niebie błysnęło. Przetoczył się grzmot. W radiu na Rhytm of the Rain The Cascades nałożyły się trzaski wyładowań.
Laura nie zwróciła uwagi na burzę. Nie bała się rzeczy, które przerażały większość dzieci. Była tak pewna siebie i tak zajęta sobą, że czasami wydawała się starszą panią, udającą dziecko.
– Dlaczego królowa miałaby kazać żabie zajmować się jej interesami?
– Żaby są doskonałymi businessmanami – powiedział, otwierając i nadgryzając Slim Jima. Od śmierci Janet, kiedy przeniósł się do Kalifornii i otworzył nowy interes, przybyło mu pięćdziesiąt funtów. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną. Teraz, mając trzydzieści osiem lat, był przyjemnie zaokrąglony i nie miał specjalnych szans, żeby zawrócić w głowie jakiejś kobiecie. Nie zrobił też żadnej kariery, bo nikt nie wzbogacił się prowadząc sklep spożywczy. Ale nie dbał o to. Miał Laurę, był dobrym ojcem, a ona kochała go całym sercem, tak jak on kochał ją, więc nie obchodziło go, co reszta świata może o tym myśleć.
– Tak, żaby są naprawdę doskonałymi businessmanami. A rodzina tej żaby służyła koronie od stuleci. Tak naprawdę, to ma ona tytuł szlachecki. Sir Thomas Żaba.
Błysnęło bliżej niż poprzednio. Grzmot także był głośniejszy.
Kiedy Laura skończyła uzupełniać półki z zupami, wstała z kolan i wytarła ręce o biały fartuch, który miała nałożony na T-shirt i dżinsy. Była śliczna. Miała gęste, brązowe włosy i duże piwne oczy. Była uderzająco podobna do matki.
– A ile czynszu płaci Sir Thomas Żaba?
– Sześć pensów tygodniowo.
– Czy mieszka w tym pokoju obok mojego?
– Tak, w pokoju, w którym w szafie jest łódka.
Zachichotała znowu.
– Mam nadzieję, że nie chrapie.
– To samo powiedział o tobie.
Zniszczony, pordzewiały buick podjechał pod front sklepu. W momencie, w którym kierowca otwierał drzwi, trzeci piorun wyrwał dziurę w ciemniejącym niebie. Powietrze wypełniło się roztopionym światłem, które spływało ulicą, oblewając jak lawa parkującego buicka i przejeżdżające samochody. Towarzyszący błyskawicy grzmot wstrząsnął budynkiem od dachu do fundamentów, jakby nabrzmiałe burzą niebiosa znalazły odzew na dole, wstrząsając ziemią.
– O rany! – powiedziała Laura, nieustraszenie drepcząc do okna. Chociaż deszcz jeszcze nie spadł, to nagle z zachodu powiał wiatr, niosąc przed sobą liście i śmiecie.
Mężczyzna, który wyszedł z zajeżdżonego niebieskiego buicka, spojrzał w niebo ze zdumieniem.
Strzały błyskawic przeszywały niebo jedna po drugiej, elektryzując powietrze i wywołując płomieniste refleksy w oknach i chromie samochodowych karoserii, a po każdym błysku następował grzmot tak ogłuszający, jak uderzenie pięści bogów.
Pioruny oszołomiły Boba.
– Kochanie, odejdź od okna! – krzyknął do Laury.
Pobiegła za kontuar i pozwoliła objąć się ramieniem; bardziej dla uspokojenia ojca niż siebie.
Mężczyzna z buicka wszedł szybko do sklepu. Patrząc na pełne piorunów niebo, rzekł:
– Widzisz to, człowieku! Niezłe, co?!
Grzmoty umilkły, zapadła cisza.
Spadł deszcz. Grube krople najpierw spokojnie osiadały na oknach, a potem oślepiająca ulewa lunęła, zacierając obraz świata na zewnątrz. Klient odwrócił się i uśmiechnął.
– Dobry pokaz, co?
Bob otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale kiedy dokładniej przyjrzał się mężczyźnie, zamilkł, wyczuwając niebezpieczeństwo, tak jak jeleń wyczuwa krążącego wilka. Facet był ubrany w zdarte, robocze buty, brudne dżinsy, poplamioną wiatrówkę, do połowy zapiętą na wybrudzonym białym podkoszulku. Miał tłuste, potargane przez wiatr włosy, nie ogoloną twarz, nalane krwią, pełne gorączki oczy. Ćpun. Zbliżył się do kontuaru i wyciągnął z wiatrówki rewolwer. Tego należało się po nim spodziewać.
– Dawaj, co masz w kasie, dupku.
– Dobrze.
– Spiesz się.
– Tylko spokojnie.
Ćpun oblizał blade, spękane wargi.
– Nie każ mi czekać, dupku.
– Dobrze, dobrze, oczywiście. Proszę – powiedział Bob, jedną ręką starając się wepchnąć Laurę za siebie.
– Zostaw tę małą na widoku! Chcę ją widzieć. No już, wyciągaj ją naprzód!
– Dobrze, tylko się uspokój.
Facet był tak napięty jak policzki szczerzącego się nieboszczyka. Widać było, jak chodzi mu całe ciało.
– Tak, żebym ją widział. I nie sięgaj po nic, tylko do kasy. Nie bierz broni, bo wywalę ci twój pieprzony mózg na świeże powietrze.
– Nie mam broni – zapewnił go Bob.
Zerknął na zalane deszczem okna, mając nadzieję, że żaden klient nie nadejdzie w czasie napadu. Ćpun był tak spięty, że mógłby zastrzelić każdego, kto przekroczy próg.
Laura spróbowała powoli przesunąć się za ojca, ale ćpun krzyknął:
– Hej, nie ruszaj się!
– Ona ma tylko osiem…
– To dziwka, wszystko to pieprzone dziwki, duże czy małe.
Jego skrzekliwy głos załamywał się ciągle. Wyglądał na bardziej przerażonego od Boba, którego to właśnie najbardziej niepokoiło.
Chociaż był cały skupiony na ćpunie i jego rewolwerze, na jakiejś obłędnej zasadzie docierało do niego, że w tej chwili w radiu leci Skeeter Davis i jego Koniec świata. Jeśli to przepowiednia, to niezbyt miła, pomyślał. U człowieka, któremu grożono bronią, zrozumiałe było przesądne pragnienie, żeby piosenka skończyła się, nim w jakiś magiczny sposób przyspieszy koniec świata jego i Laury.
– Oto pieniądze, to wszystko, bierz je.
Zmiatając gotówkę z lady i upychając ją w kieszeni brudnej wiatrówki, mężczyzna spytał:
– Masz na tyłach magazyn?
– O co chodzi?
Jednym wściekłym ruchem ćpun zmiótł z lady na podłogę Slim Jimy, Life Savery i gumy do żucia. Szturchnął Boba rewolwerem.
– Masz magazyn, dupku – wiem, że masz. Wycofamy się do niego.
Bobowi nagle zabrakło w ustach śliny.
– Posłuchaj, bierz pieniądze i idź. Dostałeś, o co ci chodziło. Teraz idź. Proszę.
Tamten wyszczerzył zęby. Miał już teraz pieniądze i choć jeszcze wyraźnie trząsł się, lęk Boba ośmielił go. Poczuł się pewniej.
– Nie bój się, nikogo nie zabiję. Jestem kochaś, nie zabójca. Tylko trochę zabawię się z tą małą dziwką, a potem znikam.
Bob przeklinał siebie za brak broni. Laura przylgnęła do niego; wierzyła, że ją uratuje, a on nie mógł nic zrobić, żeby ją obronić. Kiedy będą szli do magazynu, rzuci się na ćpuna, spróbuje wyrwać mu rewolwer. Wiedział, że jest za ciężki, bez formy. Zrobi to za wolno i dostanie kulę w brzuch. Umrze na podłodze, a ten cuchnący sukinsyn zaciągnie Laurę do magazynu i zgwałci.
– Ruszać się – rzucił zniecierpliwiony ćpun. – Już!
Padł strzał, Laura krzyknęła i Bob chwycił ją mocno, osłaniając. Ale to ćpun dostał kulę. Uderzyła go w lewy policzek i oderwała część czaszki. Zwalił się ciężko na zrzucone z lady Slim Jimy, krakersy i gumy do żucia. Umarł tak szybko, że nawet nie zdążył instynktownie nacisnąć spustu swojego rewolweru.
Oszołomiony Bob obrócił się w prawo i zobaczył wysokiego, jasnowłosego mężczyznę uzbrojonego w pistolet. Najwyraźniej wszedł do budynku drzwiami dla personelu i bezgłośnie przemknął się przez magazyn. Wchodząc do sklepu zastrzelił ćpuna bez ostrzeżenia. Patrzył na martwe ciało chłodno i bez emocji, jak doświadczony likwidator.
– Dzięki Bogu – powiedział Bob. – Policja.
– Nie jestem z policji.
Mężczyzna miał na sobie szare, luźne spodnie i ciemnoszarą marynarkę, spod której była widoczna przewieszona przez ramię kabura.
Bob nie wiedział, co myśleć. Zastanawiał się, czy ich wybawca nie jest kolejnym złodziejem, który dokończy tego, w czym ćpunowi tak gwałtownie przerwano.
Obcy podniósł wzrok znad trupa. Jego niebieskie oczy patrzyły prosto, intensywnie.
Bob był pewien, że widział już gdzieś tego faceta, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Obcy spojrzał na Laurę.
– Wszystko w porządku, kochanie?
– Tak – powiedziała, ale ciągle jeszcze tuliła się do ojca.
Ostry smród uryny unosił się nad trupem. Stracił kontrolę nad pęcherzem w momencie śmierci.
Obcy przeszedł przez pomieszczenie, obchodząc przy tym zwłoki, i zasunął rygiel przy drzwiach wejściowych. Opuścił żaluzje. Z troską spojrzał na duże okna wystawowe. Spływający po nich deszcz rozmywał obraz zewnętrznego świata, skąpanego w popołudniowej burzy.
– Przypuszczam, że nie da się tego ukryć. Miejmy choć nadzieję, że nikt teraz nie przyjdzie i tego nie zobaczy.
– Co nam zrobisz? – spytał Bob.
– Ja? Nic. Nie jestem jak ten świr. Niczego od was nie chcę. Zamknąłem drzwi tylko dlatego, żebyśmy mogli ustalić, jaką historię powinniście opowiedzieć policji. Musimy ją mieć, zanim ktoś tu się zjawi i zobaczy ciało.
– Po co mi jakaś historia?
Obcy przykucnął przy zwłokach, wyjął z poplamionej krwią wiatrówki pęk kluczy samochodowych i zwitek pieniędzy. Prostując się, rzekł:
– Dobrze, powiecie im, że było tu dwóch bandytów. Ten tu chciał zabrać się do Laury, ale drugiemu pomysł zgwałcenia małej dziewczynki wydawał się obrzydliwy i chciał tylko się stąd wydostać. Pokłócili się, zrobiło się gorąco i tamten zastrzelił tego sukinsyna i dał nogę z forsą. Potraficie powiedzieć to tak, żeby wam uwierzyli?
Bob nie mógł uwierzyć, że on i Laura są uratowani. Dalej jedną ręką przyciskał do siebie córkę.
– Ja… ja nie rozumiem. Tak naprawdę to z nim nie byłeś. Nie będziesz miał kłopotów za to, co zrobiłeś – przecież to on chciał nas zabić. Więc dlaczego nie powiedzieć im prawdy?
Mężczyzna podszedł do skraju lady kasowej i położył pieniądze przed Bobem.
– A jaka jest prawda?
– No… przypadkowo przechodziłeś i zobaczyłeś, że jest napad…
– Ja nie przechodziłem przypadkowo, Bob. Pilnowałem ciebie i Laury.
Wkładając pistolet do kabury na ramieniu, mężczyzna spojrzał na dziewczynkę. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Uśmiechnął się i szepnął:
– Jestem anioł stróż.
Bob, nie wierząc w istnienie aniołów stróżów, zapytał:
– Obserwowałeś nas? Z jakiego miejsca, od jak dawna, dlaczego?
Kiedy obcy odezwał się, jego głos wyrażał niepokój. Do Boba dotarło teraz, że pobrzmiewał w nim delikatny, nie dający się umiejscowić akcent, jakiego nigdy nie słyszał.
– Tego nie mogę powiedzieć.
Spojrzał szybko na zmywane deszczem okna.
– I nie mogę być przesłuchiwany przez policję. Więc musicie mieć tę prostą historyjkę.
– Skąd ja cię znam? – spytał Bob.
– Nie znasz mnie.
– Ale jestem pewien, że cię już gdzieś widziałem.
– Nie widziałeś. Nie potrzebujesz tego wiedzieć. A teraz, na miłość boską, schowaj pieniądze, żeby kasa była pusta. Byłoby to dziwne, gdyby ten drugi człowiek wyszedł bez tego, po co tu przybył. Wezmę buicka i zostawię go parę ulic dalej, żebyście mogli opisać go glinom. Podajcie im też mój rysopis. To nie ma znaczenia.
Na zewnątrz przetoczył się grom, ale dźwięk był niski i daleki, niepodobny do wybuchów, od jakich zaczęła się burza.
Wilgotne powietrze zgęstniało. Przypominający miedź zapach krwi wolno mieszał się z odorem uryny.
Czując mdłości, Bob oparł się o kontuar. Laurę trzymał jednak dalej przy sobie.
– Dlaczego nie mogę im powiedzieć, że po prostu powstrzymałeś rabunek, zastrzeliłeś faceta i nie chcąc rozgłosu, wyszedłeś?
Obcy, zniecierpliwiony, podniósł głos:
– Pewnego razu zdarzyło się, że uzbrojony mężczyzna wędrował sobie, aż trafił na napad i postanowił zostać bohaterem? Gliny nigdy nie uwierzą w taką podejrzaną historyjkę…
– Ale tak było…
– Ale tego nie kupią! Posłuchaj, zaczną kombinować, że może to ty zastrzeliłeś ćpuna. Ponieważ nie masz broni, przynajmniej oficjalnie zarejestrowanej, to zaczną się zastanawiać, czy nie posłużyłeś się nielegalną bronią, której pozbyłeś się po zastrzeleniu faceta, a potem wysmażyłeś zwariowaną historię o jakimś Samotnym Jeźdźcu, który wkroczył tu i uratował wasze tyłki.
– Jestem szanowanym businessmanem, mam nieposzlakowaną reputację.
W oczach obcego pojawił się dziwny smutek, jak gdyby nie mógł pozbyć się lęku.
– Bob, jesteś dobrym człowiekiem… ale czasem jesteś trochę naiwny.
– O co ci…
Obcy podniósł dłoń, żeby go uciszyć.
– Kiedy przychodzi krach, ludzka reputacja nigdy nie znaczy tyle, ile powinna. Większość ludzi ma dobre serce i oceniając bliźnich, wątpliwości woli raczej rozstrzygać na ich korzyść, ale jest także zatruta mniejszość, która wprost pali się, żeby rzucić innych na kolana i zrujnować.
Jego głos zniżył się do szeptu i chociaż patrzył dalej na Boba, wydawało się, że widzi inne miejsca, innych ludzi.
– Zazdrość, Bob. Zazdrość zżera ich żywcem. Gdybyś miał forsę, zazdrościliby ci jej. Ale ponieważ jej nie posiadasz, to zazdroszczą ci, że masz taką dobrą, mądrą, kochającą córkę. Zazdroszczą ci po prostu tego, że jesteś szczęśliwym człowiekiem. Zazdroszczą ci tego, że ty im nie zazdrościsz. Jedną z najsmutniejszych właściwości człowieczej egzystencji jest fakt, że niektórzy ludzie nie potrafią cieszyć się samym życiem, ale radość znajdują tylko w niepowodzeniach innych.
Oskarżenie o naiwność było nie do odparcia i Bob wiedział, że obcy mówi prawdę. Wzdrygnął się.
Po chwili milczenia lęk w oczach obcego zastąpiła wola działania.
– A kiedy gliny dojdą do wniosku, że kłamiesz i że żaden Samotny Jeździec cię nie uratował, to zaczną myśleć, że ten ćpun wcale nie chciał cię obrabować, że może znałeś go i pokłóciłeś się z nim o coś, a może nawet zaplanowałeś jego zabójstwo i po jego śmierci usiłujesz sfingować napad. Tak rozumują gliny, Bob. Jeżeli nawet nie będą cię mogli w to wrobić, to postarają się zmienić ci życie w piekło. Chcesz, żeby Laura musiała przez to przejść?
– Nie.
– Więc zrób, jak mówię.
Bob skinął głową.
– Zrobię po twojemu. Ale kim, do diabła, jesteś?
– To bez znaczenia. I tak nie ma na to czasu.
Przeszedł za kontuar i stanął twarz w twarz z Laurą. Nachylił się.
– Czy zrozumiałaś, co mówiłem tacie? Jak policja zapyta, co się stało…
– Byłeś z tamtym człowiekiem – pokazała mniej więcej w kierunku zwłok.
– Zgadza się.
– To był twój kumpel, ale potem zaczęliście się kłócić na mój temat, choć nie wiem o co, bo nic nie zrobiłam…
– To nieważne, słoneczko – powiedział obcy.
Laura skinęła głową.
– A potem zastrzeliłeś go i uciekłeś ze wszystkimi naszymi pieniędzmi. Odjechałeś, a ja bardzo się bałam.
Mężczyzna podniósł spojrzenie na Boba.
– Ma dopiero osiem lat, tak?
– Bystra z niej dziewczynka.
– Ale jednak lepiej, żeby gliny za bardzo jej nie przyciskały.
– Nie pozwolę im.
– Jak spróbują – powiedziała Laura – to się po prostu rozpłaczę i będę płakać, aż dadzą mi spokój.
Obcy uśmiechnął się. Patrzył na Laurę z taką miłością, że Bob poczuł się nieswojo. Ale jego zachowanie nie przypominało tamtego zboczeńca, który chciał ją zawlec do magazynu, była w nim czułość i tkliwość. Dotknął jej policzka. Nagle, niespodziewanie, w jego oczach pojawiły się łzy. Zamrugał, wyprostował się.
– Bob, schowaj te pieniądze. Pamiętaj, to ja je wziąłem.
Bob uświadomił sobie, że ciągle trzyma w rękach plik banknotów. Wsadził je do kieszeni dżinsów, a jego luźny fartuch przykrył powstałe wybrzuszenie.
Obcy odryglował drzwi i podniósł żaluzje.
– Uważaj na nią, Bob. Ona jest wyjątkowa.
Potem rozpłynął się w deszczu, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Opony buicka zapiszczały, kiedy ruszał z parkingu.
Radio wciąż grało, ale Bob usłyszał je po raz pierwszy od czasu, kiedy nadawało Koniec świata, jeszcze przed śmiercią ćpuna. Teraz Shelley Fabares śpiewał Johnny Angel.
Nagle znowu usłyszał deszcz, ale teraz nie był to ściszony, dobiegający z oddali szmer i postukiwanie. Usłyszał prawdziwy wiatr walący z furią o okna i dach mieszkania położonego nad sklepem. Mimo że wiatr wpadał przez otwarte okno, smród krwi i uryny stał się trudniejszy do zniesienia niż przed chwilą. I równie nagle, jakby ześlizgując się błyskawicznie ze stromej skały, ocknął się z pełnego przerażenia transu. Odzyskał pełną świadomość i dotarło teraz do niego, jak blisko śmierci była jego najdroższa Laura. Porwał ją w ramiona, uniósł w powietrze i przytulił, powtarzając jej imię i głaszcząc po włosach. Wcisnął twarz w jej kark. Czuł słodycz i świeżość jej skóry, pulsowanie arterii i dziękował Bogu, że ona żyje.
– Kocham cię, Lauro.
– I ja cię kocham, tatusiu. Kocham cię za Sir Thomasa Żabę i za miliony innych rzeczy. Ale teraz musimy zadzwonić po policję.
– Tak, oczywiście – powiedział, z ociąganiem stawiając ją na ziemi. Miał oczy pełne łez. Był tak roztrzęsiony, że nie mógł sobie przypomnieć, gdzie stoi telefon.
Laura zdjęła już słuchawkę z widełek. Podała mu ją.
– Może ja zadzwonię, tato. Numer jest tu, na aparacie. Chcesz, żebym zadzwoniła?
– Nie. Ja to zrobię, dziecinko – zamrugał, żeby powstrzymać łzy.
Wziął od niej telefon i usiadł na starym drewnianym krześle stojącym za kasą…
Położyła mu rękę na ramieniu, jakby wiedziała, że potrzebuje jej dotknięcia.
Janet była odporna emocjonalnie, ale siła i samoopanowanie Laury były niezwykłe jak na jej wiek. Bob Shane nie miał pojęcia, skąd się brały. Może to właśnie brak matki spowodował, że nauczyła się opierać na samej sobie.
– Tato? – powiedziała Laura, stukając palcem w telefon. – Policja, pamiętasz?
– Och! Tak, tak.
Usiłując nie myśleć o smrodzie śmierci przenikającym sklep, wykręcił numer alarmowy policji.
Kokoschka siedział w samochodzie po drugiej stronie ulicy, przy której mieścił się mały sklepik Boba Shane. W zamyśleniu wodził palcami po bliźnie na policzku.
Deszcz ustał. Policja odjechała. Neony i lampy zapłonęły z nadejściem nocy, ale asfaltowe ulice mimo tej iluminacji pozostawały matowe, jakby nawierzchnia wchłaniała światło, zamiast je odbijać.
Kokoschka zjawił się w okolicy równocześnie ze Stefanem, jasnowłosym niebieskookim zdrajcą. Słyszał strzały; widział, jak Stefan ucieka w samochodzie zabitego; dołączył do tłumu gapiów, kiedy zjawiła się policja i dowiedział się większości szczegółów na temat tego, co wydarzyło się w sklepie.
Przejrzał oczywiście kretyńską historyjkę Boba Shane, jakoby Stefan był drugim z pary złodziei. Stefan nie był żadnym bandytą. Odegrał rolę obrońcy i niewątpliwie kłamał, aby ukryć swą tożsamość…
Laura znowu została uratowana.
Ale dlaczego?
Kokoschka usiłował dociec, jaką rolę w planach zdrajcy może odgrywać ta dziewczynka, ale bez skutku. Wiedział, że przepytywanie jej nie ma sensu, bo jest za mała, aby mogła mu powiedzieć coś użytecznego. Rozumiała tyle z tej tajemniczej sprawy co on sam.
Odczuł, że jej ojciec też nic nie rozumie. To ta mała interesowała Stefana, nie ojciec, więc Bob Shane nie może wiedzieć, skąd Stefan pochodzi ani jakie ma zamiary.
W końcu Kokoschka odjechał parę ulic dalej. Zjadł obiad w restauracji, a potem, dobrze po północy, wrócił w pobliże sklepu. Zaparkował na bocznej ulicy, w cieniu rzucanym przez rozłożyste liście palmy daktylowej. W sklepie było ciemno, ale na piętrze, w mieszkaniu, paliło się światło.
Z głębokiej kieszeni płaszcza wyciągnął rewolwer. Był to colt agent, kaliber 38. Krótka, o zwartym kształcie, potężna broń. Kokoschka uwielbiał takie dobrze zaprojektowane i dobrze wykonane przedmioty. Szczególnie lubił czuć je w ręku. Oto była sama śmierć zaklęta w stal.
Mógł przeciąć druty telefoniczne, idące do mieszkania Shanów, włamać się po cichu, zastrzelić dziewczynkę i jej ojca i wymknąć się, zanim policja zareaguje na hałas. Do takich zadań miał i ochotę, i talent.
Ale jeżeli ich zabije, nie wiedząc, dlaczego to robi, nie znając roli, jaką mają odegrać w planach Stefana, to później mogłoby się okazać, że ich wyeliminowanie było błędem. Musiał znać cel Stefana, zanim przystąpi do działania.
Niechętnie wsunął rewolwer do kieszeni.
W bezwietrzną noc deszcz spadał pionowo na miasto, jakby każda kropla miała niezwykły ciężar. Bębnił hałaśliwie po dachu i przedniej szybie małego czarnego samochodu.
Był wtorek, koniec marca, godzina pierwsza w nocy. Ulice spływały deszczem, zalewającym niektóre skrzyżowania. Było pusto, tylko czasami przejechał wojskowy samochód. Stefan wybrał okrężną drogę do instytutu – omijał dzięki temu posterunki, choć zawsze mógł trafić na jakiś dodatkowy, ustawiony poza planem. Dokumenty miał w porządku, a jego przepustka zapewniała mu swobodę poruszania się po godzinie policyjnej – niedawno zresztą ogłoszonej. Niemniej wolałby nie natknąć się na żandarmerię wojskową. Nie mógł pozwolić na przeszukanie wozu. W walizce na tylnym siedzeniu znajdowały się przewody z miedzianego drutu, detonatory i plastyk. Nie miał prawa posiadać żadnej z tych rzeczy.
Ponieważ szyba była zaparowana, w dodatku deszcz przesłaniał dziwnie opustoszałe miasto, wycieraczki były zużyte, a osłonięte reflektory samochodu oświetlały tylko wąski wycinek drogi – prawie minął ciasną, brukowaną uliczkę, wiodącą na tyły instytutu. Zahamował, ostro zakręcił. Czterodrzwiowy samochodzik, mijając zakręt z drżeniem i piskiem opon, lekko ślizgał się na mokrej kostce.
Zaparkował w ciemności przy tylnym wejściu. Wysiadł z samochodu i wyciągnął walizkę z tylnego siedzenia. Instytut mieścił się w ponurym, trzypiętrowym budynku. W oknach były grube kraty. W powietrzu unosiło się coś groźnego, ale było to na tyle nieuchwytne, że nikt by nie pomyślał, iż budynek ten ukrywa tajemnice, mogące całkowicie odmienić obraz świata. Stalowe czarne drzwi miały wpuszczane zawiasy. Nacisnął przycisk. Z zewnątrz usłyszał dźwięk dzwonka. Nerwowo czekał, aż ktoś zareaguje.
Miał na sobie gumowe buty i płaszcz przeciwdeszczowy z podniesionym kołnierzem, ale był bez kapelusza i parasola. Zimny deszcz kleił mu włosy do czaszki i spływał po szyi.
Trzęsąc się, spojrzał na wąskie okienko, osadzone w murze obok drzwi. Miało sześć cali szerokości i stopę wysokości. Szkło odbijało obraz zewnętrzny, zapewniając widoczność tylko z wewnątrz.
Cierpliwie słuchał, jak deszcz tłucze w samochód, rozlewa się w kałuże i bulgoce, spływając przez pobliską kratkę ściekową; słuchał, jak smaga liście platanu, kołyszącego się na rogu, sycząc przy tym, jakby spadał na rozpaloną blachę.
Nad drzwiami zabłysło światło. Żółta struga światła latarki skierowała się na dół, koncentrując się dokładnie na nim.
Stefan uśmiechnął się do lustrzanego okienka, kierując grymas do niewidocznego wartownika.
Światło zgasło, szczęknęły odsuwane rygle i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Znał tego strażnika: Wiktor jak-mu-tam, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce, z mocno przylizanymi, siwymi włosami. Nosił okulary w metalowej oprawce. Był dużo sympatyczniejszy, niż sugerował jego wygląd, i tak naprawdę miał w sobie coś z zaaferowanej kwoki, gdy z zatroskaniem pytał o zdrowie przyjaciół i krewnych.
– Co pan tu robi o tej porze i przy tej ulewie?
– Nie mogę spać.
– Ohydna pogoda. Proszę, niech pan wejdzie, proszę! Jeszcze się pan zaziębi.
– Męczyło mnie, że nie skończyłem pracy, więc pomyślałem, że równie dobrze mogę przyjechać i dokończyć ją.
– Szybko wpędzi się pan do grobu, proszę pana. Słowo daję, tak będzie.
Stefan wszedł do przedpokoju i obserwował, jak strażnik zamyka drzwi, a równocześnie szukał w pamięci strzępków informacji na temat osobistego życia Wiktora.
– Sądzę z waszego wyglądu, że żona nadal robi wam całe kopy tych wspaniałych klusek, o jakich opowiadaliście.
Odwracając się od drzwi Wiktor parsknął cichym śmiechem. Poklepał się po brzuchu:
– Przysięgam, że ona chyba diabłu służy, wodząc mnie na pokuszenie. Obżarstwo to grzech. A to co, proszę pana, walizka? Wprowadza się pan?
Ocierając twarz ręką, Stefan odpowiedział:
– Dane. Wziąłem je do domu tydzień temu. Pracowałem nad nimi wieczorami.
– Nie ma pan prywatnego życia?
– Dwadzieścia minut, co drugi czwartek.
Wiktor mlasnął językiem z dezaprobatą. Podszedł do biurka, zajmującego jedną trzecią powierzchni małego pokoiku, podniósł słuchawkę i wywołał drugiego strażnika. Tamten siedział w podobnym przedpokoju przy drzwiach frontowych instytutu. Kiedy ktokolwiek zjawiał się po godzinach, wprowadzający go strażnik zawsze zawiadamiał kolegę z drugiej strony budynku, po części dlatego, żeby uniknąć fałszywych alarmów, a po części, by przypadkowo nie postrzelić przychodzących.
Strącając krople deszczu na zniszczony chodnik i szukając kluczy w kieszeni przeciwdeszczowego płaszcza, Stefan podszedł do drzwi wewnętrznych. Podobnie jak i poprzednie, były wykonane ze stali i miały wpuszczane zawiasy. Jednakże te mogły być otwarte wyłącznie dwoma, równocześnie obracanymi, kluczami – jeden z nich posiadał upoważniony pracownik, a drugi miał przy sobie wartownik sprawujący służbę. Prace prowadzone w instytucie były tak niezwykłe i miały taki stopień tajności, że nawet nocna straż nie miała dostępu do laboratoriów i archiwów.
Wiktor odłożył słuchawkę.
– Jak długo będzie pan pracował, proszę pana?
– Parę godzin. Czy jest ktoś jeszcze?
– Nie. Pan jest jedynym męczennikiem. A męczenników tak naprawdę nikt nie docenia. Zapracuje się pan na śmierć, daję słowo. I po co? Kogo to obchodzi?
– Eliot napisał: „Święci i męczennicy panują zza grobu”.
– Eliot? To poeta czy ktoś w tym stylu?
– T. S. Eliot – tak, to poeta.
– „Święci i męczennicy panują zza grobu”? Nie znam faceta. Ale nie wygląda na szanowanego poetę, tylko na wywrotowca.
Wiktor roześmiał się cicho, widocznie rozweselony zabawnym przypuszczeniem, że jego ciężko pracujący przyjaciel mógłby znajdować jakieś upodobanie w zdradzieckich knowaniach.
Razem otworzyli wewnętrzne drzwi.
Stefan przeniósł walizki z materiałami wybuchowymi do hallu instytutu na parterze. Zapalił światło.
– Jeżeli praca w środku nocy ma wejść panu w krew – powiedział Wiktor – to przyniosę panu jakieś ciasto od żony, żeby miał pan dość sił.
– Dziękuję, Wiktorze, ale mam nadzieję, że to nie wejdzie mi w krew.
Strażnik zamknął metalowe drzwi. Zasuwa zaskoczyła automatycznie, wydając metaliczny dźwięk.
Stefan pozostał sam w hallu. Pomyślał, nie po raz pierwszy, że los był dla niego łaskawy, obdarzając go taką powierzchownością: jasne włosy, wyraziste rysy, niebieskie oczy. Jego wygląd po części wyjaśniał, dlaczego bezczelnie mógł wnieść materiały wybuchowe do instytutu, nie obawiając się przeszukania. Nie było w nim nic niejasnego czy podejrzanego. Był bez skazy. Kiedy uśmiechał się, był to uśmiech anioła. Jego poświęcenie dla kraju nigdy nie będzie kwestionowane przez takich ludzi jak Wiktor. Ludzi, których ślepe posłuszeństwo wobec państwa i sentymentalny patriotyzm piwoszy skutecznie chroniły przed jasnym widzeniem wielu spraw. Doprawdy, wielu.
Wjechał windą na drugie piętro i skierował się prosto do biura. Zapalił mosiężną, wygiętą lampę. Po zdjęciu gumowych butów i przeciwdeszczowego płaszcza wyjął z szafki z aktami teczkę w grubej okładce i rozrzucił na biurku jej zawartość, aby stworzyć przekonywające wrażenie wytężonej pracy. Możliwość, że w środku nocy zechce się tu pojawić inny członek zespołu, była mało prawdopodobna, ale nie należało zaniedbywać niczego, żeby oddalić ewentualne podejrzenia.
Wziął walizkę, wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza latarkę. Wszedł po schodach na strych, omijając trzecie piętro. W świetle latarki pojawiły się potężne belki, z połyskującymi gdzieniegdzie paroma źle wbitymi gwoździami. Chociaż strych miał podłogę zbitą z prostych desek, to nie używano go jako magazynu i poza firankami szarego kurzu i pajęczyn był pusty. Tam, gdzie dach był najwyższy, wzdłuż poziomej osi budynku, Stefan z łatwością mógł się wyprostować. Ale tam, gdzie strome płyty dachowe tworzyły okap, musiał poruszać się na czworakach.
Kiedy jego głowę dzieliło od dachu tylko parę cali, nieprzerwany szum deszczu stał się tak ogłuszający, że zabrzmiał mu w uszach jak ryk nie kończącej się flotylli bombowców, nadlatujących na niskim pułapie z potężnym ładunkiem bomb. Wierzył, że taki właśnie zgubny los nieuchronnie czeka jego miasto.
Otworzył walizkę. Pracując szybko i z wprawą sapera rozlokował cegiełki plastyku, tak umieszczając detonatory, aby siła wybuchu poszła w dół i do wewnątrz. Eksplozja będzie musiała nie tylko zerwać dach, ale i zmieść płaszczyzny podłóg, żeby ciężkie płyty dachowe i belki stropu opadły swobodnie na dół, na rumowisko, dopełniając dzieła zniszczenia. Upchał plastyk za belkami i w kątach ogromnego pomieszczenia, a nawet uniósł parę desek podłogi i powsadzał pod nie materiał wybuchowy.
Na zewnątrz burza na chwilę przycichła. Ale wkrótce złowrogie trzaski gromów rozbrzmiały z nową siłą i deszcz powrócił, bardziej rzęsisty niż poprzednio. Nadleciał również długo oczekiwany wiatr, lamentując w rynnach i jęcząc pod okapami. Jego dziwny, głuchy głos zdawał się grozić i jednocześnie opłakiwać miasto.
Ziębnąc na nie ogrzewanym strychu kontynuował swoją delikatną pracę coraz bardziej drżącymi rękami. Mimo dreszczy czuł, jak zlewa go pot. Podłączył detonatory do wszystkich ładunków i przeprowadził od nich przewody do północno-zachodniego kąta strychu. Splótł je w jeden miedziany warkocz i spuścił w dół szybem wentylacyjnym schodzącym do piwnic.
Ładunki i przewody ukrył, jak się dało najlepiej, tak że nikt stojąc w drzwiach strychu by ich nie dostrzegł. Ale przy dokładniejszej inspekcji lub w razie konieczności składowania tu czegoś, druty i zgnieciony plastyk mogłyby zostać zauważone.
Potrzebował dwudziestu czterech godzin, podczas których nikt nie zajrzałby na strych. Nie było to wiele, zważywszy, że od miesięcy był jedynym, który odwiedził poddasze instytutu.
Jutro w nocy powróci z drugą walizką materiałów wybuchowych i rozmieści je w piwnicach. Tylko równoczesna eksplozja na górze i na dole dawała pewność całkowitego zniszczenia budynku, który wraz z zawartością stanie się wówczas kupą gruzu, połamanych belek i poskręcanych rur. Po wybuchu nastąpi pożar. Nie powinny się zachować żadne zapisy prowadzonych tu groźnych badań, które nigdy nie mogą zostać podjęte.
Ogromna ilość materiału wybuchowego – mimo że rozlokował go i ukształtował starannie – zniszczy również konstrukcje budynków przylegających do instytutu. Obawiał się, że spowoduje to śmierć niewinnych ludzi. Ale tych śmierci nie da się uniknąć. Gdyby użył mniej plastyku, mogłaby się zachować jakaś kopia dokumentacji i projekt szybko odżyłby na nowo. A ten właśnie projekt musi szybko obrócić się wniwecz. Przyszłość całej ludzkości zależała od tego, czy uda mu się tego dokonać. Jeżeli zginą przy tym niewinni ludzie, zapłaci za to tylko on, dźwigając do końca życia poczucie winy.
Powrócił do swojego biura, mieszczącego się na drugim piętrze. Na chwilę usiadł za biurkiem. Musiał zaczekać, aż wyschną mu włosy i ustąpią dreszcze. Wiktor nie był niespostrzegawczy.
Zamknął oczy. Przywołał obraz twarzy Laury. Myśl o niej zawsze była dla niego odpoczynkiem. Świadomość jej istnienia niosła mu spokój i dodawała odwagi.
Przyjaciele Boba Shane byli przeciwni udziałowi Laury w pogrzebie ojca. Uważali, że dwunastoletniemu dziecku należy oszczędzić takich ponurych ceremonii. Jednakże ona uparła się. Nikt nie był w stanie jej powstrzymać, kiedy pragnęła czegoś naprawdę, a niczego nie pragnęła tak gorąco, jak pożegnać go po raz ostatni.
Ten czwartek, 24 lipca 1967 roku, był najgorszym dniem w jej życiu, gorszym nawet niż ostatni wtorek, dzień śmierci ojca. Wcześniej była tak oszołomiona, że nic nie czuła – teraz rozpacz dawała znać o sobie. Kiedy w pełni zaczęła sobie uświadamiać poniesioną stratę, coraz trudniej było jej zapanować nad uczuciami. – Włożyła granatową sukienkę. Czarnej nie miała. Włożyła też czarne buty i granatowe skarpetki. Te skarpetki ją martwiły. Obawiała się, że będzie w nich wyglądać dziecinnie i niepoważnie. Ponieważ jednak nigdy przedtem nie nosiła nylonowych rajstop, uznała, że włożenie ich po raz pierwszy na pogrzeb nie jest dobrym pomysłem. Spodziewała się, że ojciec będzie spoglądał na nią z nieba podczas ceremonii i chciała wyglądać tak, jak ją zapamiętał. Gdyby zobaczył ją w rajstopach, mogłoby mu być wstyd, że tak głupio udaje dorosłą.
W domu pogrzebowym siedziała w pierwszym rzędzie, między Córą Lance, prowadzącą salon piękności niedaleko od sklepu Shane’a, i Anitą Passadopolis, która razem z Bobem zajmowała się działalnością dobroczynną w prezbiteriańskim kościele St. Andrew. Obie pięćdziesięciokilkuletnie kobiety nie dawały jej chwili spokoju swoją bezustanną opieką i troską.
Nie potrzebowały się martwić. Nie miała zamiaru płakać, wpadać w histerię ani rwać włosów z głowy. Wiedziała, co to śmierć. Każdy musi umrzeć. Ludzie umierali, psy umierały, koty umierały, ptaki umierały, kwiaty umierały. Nawet starożytne sekwoje umierają wcześniej czy później, choć żyją dwadzieścia, trzydzieści razy dłużej od ludzi – co zresztą nie wydawało się jej sprawiedliwe. Ale z drugiej strony przeżycie tysiąca lat jako drzewo było o wiele nudniejsze niż przeżycie tylko czterdziestu dwóch lat jako szczęśliwa ludzka istota. Jej ojciec miał czterdzieści dwa, kiedy serce odmówiło posłuszeństwa – trzask, nagły zawał – za wcześnie, ale taki jest świat i nie ma co ronić nad tym łez. Laura szczyciła się swoim zdrowym rozsądkiem.
A poza tym śmierć to nie koniec istnienia. Na dobrą sprawę śmierć to dopiero początek. Zaczyna się inne, lepsze życie. Musi tak być, bo ojciec jej to powiedział, a on nigdy nie kłamał. Ojciec był najuczciwszym, kochanym, cudownym człowiekiem.
Kiedy pastor podszedł do ambony, stojącej po lewej stronie trumny, Cora Lance przysunęła się bliżej Laury.
– Czujesz się dobrze, kochanie?
– Tak, dobrze – powiedziała, nie spoglądając na Córę. Wiedziała, że nie powinna patrzeć nikomu w oczy, więc z wielkim zainteresowaniem obserwowała przedmioty nieożywione.
Był to pierwszy pogrzeb, w jakim brała udział. Zupełnie się jej nie podobał. Dywan w kolorze burgunda był idiotycznie gruby. Zasłony i tapicerskie krzesła również były barwy czerwonego wina i miały tylko cieniutkie złote paski po bokach. Abażury lamp były również w kolorze burgunda; wszystkie pomieszczenia sugerowały, że burgund stanowił obsesję i fetysz ich dekoratora.
„Fetysz” – to było dla niej nowe słowo. Nadużywała go, jak zwykle nowych słów, ale w tym wypadku było to uzasadnione.
W zeszłym tygodniu, kiedy po raz pierwszy usłyszała to śliczne słowo „odseparowany”, oznaczające „odosobniony lub odizolowany”, używała go przy każdej sposobności, aż ojciec zaczął żartobliwie drażnić się z nią, odmieniając je na różne zabawne sposoby: – Hej, jak ma się dzisiaj moja mała separatka? – mówił. Albo: – Chrupki ziemniaczane wychodzą bardzo szybko, więc przesuńmy je na najbliższą półkę przy kasie, bo teraz leżą na miejscu nieco zbyt odseparowanym. – Lubił ją rozśmieszać, na przykład opowieściami o Sir Thomasie Żabie, przybyłym aż z Brytanii ziemno-wodnym stworzonku, które wymyślił, kiedy miała osiem lat i którego przezabawną biografię upiększał niemal codziennie. W jakiś sposób ojciec był bardziej dziecinny niż ona sama i za to go kochała.
Poczuła, że dolna warga zaczyna się jej trząść. Zagryzła ją. Mocno. Gdyby rozpłakała się, byłby to dowód, że nie wierzy w to, co ojciec opowiadał jej o następnym, lepszym życiu. Płacząc uznałaby, że umarł na dobre, raz na zawsze, finito.
Miała ochotę odseparować się w swoim pokoju nad sklepem. W łóżku z prześcieradłem naciągniętym na głowę. Ten obraz był tak sugestywny, że zdała sobie sprawę, iż grozi jej własny fetysz – odseparowanie.
Z domu pogrzebowego przeszli na cmentarz.
Miejsca spoczynku nie miały nagrobków. Poszczególne kwatery były zaznaczone brązowymi tabliczkami na marmurowych płytach. Lekko falujące, zielone płaszczyzny, ocieniane przez ogromne wawrzyny i nieco mniejsze magnolie, można by pomyłkowo uznać za park, miejsce zabaw, ruchu i śmiechu – gdyby nie otwarty grób, nad którym na linach zawieszono trumnę z ciałem Boba Shane.
W nocy obudziły ją dwukrotnie odgłosy dalekich grzmotów i mimo że była na wpół uśpiona, wydawało się jej, że dostrzega światło błyskawicy, migoczące za oknem. Ale jeżeli niezwykła jak na tę porę roku burza istotnie przeszła w nocy, to teraz nie było po niej śladu. Dzień był jasny, bezchmurny. Laura stała pomiędzy Córą i Anitą. Dotykały jej i mruczały coś uspokajająco, ale nic, co robiły czy mówiły, nie było w stanie jej pocieszyć. Z każdym słowem końcowej modlitwy pastora coraz bardziej ogarniał ją lodowaty chłód – aż w końcu czuła się tak, jakby znalazła się nie ubrana na mrozie Arktyki, a nie stała w cieniu drzewa, w gorący, bezwietrzny lipcowy poranek.
Przedsiębiorca pogrzebowy zwolnił mechanizm windy, na której linach wisiała trumna. Ciało Boba Shane zaczęło opuszczać się pod ziemię. Nie była zdolna dłużej patrzeć na powolny ruch trumny. Ze ściśniętym gardłem Laura odwróciła się, wymknęła spod opiekuńczych skrzydeł dwóch przyszywanych babek i odeszła parę kroków w głąb cmentarza. Była zimna jak marmurkowa kulka, musiała wyjść z cienia. Kiedy tylko dotknęło jej słońce, poczuła na skórze jego ciepło, ale wewnętrzne zlodowacenie pozostało.
Patrzyła w dół długiego, łagodnego zbocza. Trwało to chyba minutę, nim zobaczyła tego mężczyznę, który stał w cieniu rzucanym przez dużą kępę wawrzynów, na skraju cmentarza. Nosił jasne, luźne, brązowe spodnie i białą koszulę, która wydawała się lekko świecić w cieniu – jakby był duchem, który porzucił swoje zwykłe, nocne łowy dla dziennego światła. Obserwował ją i pozostałych żałobników, stojących przy grobie Boba Shane, na szczycie wzgórza. Z tej odległości Laura nie była w stanie dojrzeć rysów jego twarzy, ale spostrzegła, że był wysoki i miał jasne włosy. Było w nim coś dziwnie znajomego.
Intrygował ją, choć nie wiedziała dlaczego. Jak zaklęta zeszła ze wzgórza, krocząc między grobami. Im bliżej była jasnowłosego mężczyzny, tym bardziej wydawał się jej znajomy. Z początku nie zareagował na to, że się zbliża, ale zdawała sobie sprawę, że obserwuje ją uważnie: czuła ciężar tego spojrzenia.
Cora i Anita wołały za nią. Nie reagowała Pochłonięta niepojętym podnieceniem szła coraz szybciej. Teraz od obcego dzieliło ją tylko około stu stóp.
Mężczyzna wycofał się między drzewa, w zwodniczy półmrok.
Przestraszona, że jej się wymknie, zanim zdoła go dokładniej zobaczyć, zaczęła biec. Nie wiedziała dlaczego, ale chciała ujrzeć go z bliska. Podeszwy jej nowych butów ślizgały się i parę razy o mało co nie upadła. W miejscu, gdzie stał, trawa była wyraźnie zgnieciona, nie był więc duchem.
Laura dostrzegła jakiś ruch między drzewami, widmową biel koszuli. Pobiegła. Pod wawrzynami rosły tylko rzadkie, wyblakłe źdźbła trawy. Słońce nie miało tu dostępu. Ponad powierzchnię ziemi wyrastały korzenie, rzucając wszędzie zdradzieckie cienie. Potknęła się, oparła o pień, żeby się nie wywrócić, złapała równowagę i podniosła wzrok – tylko po to, aby odkryć, że mężczyzna znikł.
W kępie rosło chyba ze sto drzew. Gałęzie splatały się gęsto, tak że słońce przeświecało tu tylko złotymi nitkami, jakby utkana na niebiosach materia wystrzępiła się między drzewami. Biegła dalej, starając się oczami przebić mrok. Parę razy już jej się wydawało, że go dostrzega, ale zawsze okazywało się to złudzeniem, refleksem światła na liściach lub wytworem wyobraźni. Kiedy podniósł się lekki podmuch, była pewna, że słyszy jego oddalające się kroki, zlewające się z szelestem liści, ale kiedy dobiegła do miejsca, skąd dochodził ten dźwięk, nie znalazła tam nikogo.
Po paru minutach wyszła spomiędzy drzew na drogę, prowadzącą przez inną część rozległego cmentarza. Samochody parkowały przy brzegu trawnika, połyskując w słońcu. Sto jardów dalej grupa żałobników uczestniczyła w innej ceremonii pogrzebowej.
Laura zatrzymała się na skraju drogi, ciężko oddychając. Zastanawiała się, gdzie znikł mężczyzna w białej koszuli i skąd płynął przymus, żeby go ścigać.
Świeciło słońce, ucichł krótki powiew wiatru i na cmentarz powróciła doskonała cisza. To spowodowało, że Laura poczuła się niepewnie. Wydawało się, że światło słoneczne przenika przez nią, jakby była przezroczysta; stała się dziwnie lekka, pozbawiona ciężaru, a równocześnie powoli zaczęło się jej kręcić w głowie. Poczuła się tak, jakby śniła sen, w którym unosiła się cal nad ziemią, wśród nierealnego pejzażu.
Zaraz zemdleję – pomyślała.
Oparła się ręką o przedni błotnik zaparkowanego samochodu i zagryzła zęby, usiłując nie stracić świadomości.
Chociaż miała tylko dwanaście lat, rzadko myślała czy postępowała jak dziecko i nigdy nie uważała się za dziecko – nigdy aż do tej chwili na cmentarzu, kiedy nagle poczuła się bardzo mała, słaba i bezbronna.
Brązowy ford wjechał wolno na drogę, zwalniając jeszcze bardziej, kiedy zbliżył się do niej. Za kierownicą siedział mężczyzna w białej koszuli.
W momencie, w którym go zobaczyła, zdała sobie sprawę, skąd go zna. Cztery lata temu. Napad. Jej anioł stróż. Chociaż miała wtedy tylko osiem lat, ta twarz utkwiła jej w pamięci.
Zwolnił tak, że prawie stanął i przesuwał się obok niej, wpatrując się badawczo. Dzieliło ich zaledwie parę stóp.
Przez otwarte okno samochodu każdy szczegół jego przystojnej twarzy był równie wyraźny, jak tego strasznego dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyła go w sklepie. Jego oczy były tak samo świetliste i błękitne i równie przyciągające uwagę, jak w jej wspomnieniach. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, zadrżała.
Nie mówił nic, nie uśmiechał się, tylko wpatrywał się w nią uparcie, jakby starając się zapisać w pamięci każdy szczegół jej postaci. Patrzył na nią jak człowiek, który przebył pustynię, mógłby patrzeć na szklankę pełną chłodnej wody. Jego milczenie i nieruchomy wzrok niepokoiły Laurę, a równocześnie napełniały jej serce niewytłumaczalnym poczuciem bezpieczeństwa.
Samochód potoczył się dalej. Krzyknęła:
– Zaczekaj!
Odepchnęła się od samochodu, o który dotąd się opierała, i rzuciła się biegiem za brązowym fordem. Obcy przyspieszył i wyjechał z cmentarza, zostawiając ją samą w słońcu. Dopiero po chwili usłyszała, jak z tyłu odezwał się jakiś męski głos:
– Laura?
Kiedy się odwróciła, w pierwszej chwili nie dostrzegła go. Cicho zawołał po raz drugi i wtedy go zobaczyła o piętnaście stóp od niej, na skraju kępy drzew. Stał w purpurowym cieniu wawrzynu. Nosił czarne, luźne spodnie, czarną koszulę i wydawał się zupełnie nie na miejscu w środku tego letniego dnia.
Zaciekawiona, zmieszana, zastanawiając się, czy tego człowieka łączy coś z jej aniołem stróżem, Laura ruszyła ku niemu. Była od niego już nie dalej niż o dwa kroki, kiedy uświadomiła sobie, że dysharmonia między nim a jasnym, ciepłym letnim dniem nie wynika tylko z czarnego stroju. Zimowy mrok stanowił nieodstępną część jego osoby. Chłód zdawał się wypływać z jego istoty, jakby urodził się po to, żeby zamieszkać pod biegunem albo w głębokich pieczarach skutych lodem gór.
Zatrzymała się pięć stóp przed nim.
Nie odzywał się, ale wpatrywał się uparcie, spojrzeniem pełnym bezbrzeżnego zdumienia.
Dostrzegła bliznę na jego lewym policzku.
– Dlaczego ty? – spytał zimowy mężczyzna i postąpił do przodu, sięgając po nią.
Laura zrobiła niepewny krok w tył, czując nagle strach tak obezwładniający, że nie była zdolna wydobyć z siebie głosu.
Z zagajnika dobiegało wołanie Cory Lance:
– Laura? Wszystko w porządku, Lauro?
Reagując na bliski głos Cory nieznajomy obrócił się i wszedł między wawrzyny. Jego ubrana na czarno postać zniknęła tak szybko w cieniu, jak gdyby nie był prawdziwym człowiekiem, lecz cząstką mroku, na krótko powołaną do życia.
Pięć dni po pogrzebie, we wtorek dwudziestego dziewiątego lipca, Laura znalazła się z powrotem w swoim pokoju nad sklepem. Przez tydzień jej tu nie było. Pakowała się teraz, żegnając przy tym miejsce, które było jej domem tak długo, jak sięgała pamięcią.
Zrobiwszy przerwę na odpoczynek, przysiadła na skraju łóżka, na rozrzuconej pościeli, próbując przypomnieć sobie, jak bezpieczna i szczęśliwa była w tym pokoju zaledwie parę dni temu. Setka książek w miękkich okładkach, głównie opowieści o psach i kotach, stała na półce w kącie. Pięćdziesiąt miniaturowych psów i kotów – szklanych, mosiężnych, porcelanowych, ołowianych – zapełniało półkę nad łóżkiem.
Nie miała żadnego zwierzęcia, bo przepisy sanitarne zabraniały trzymania zwierząt nad sklepem z żywnością. Miała nadzieję, że któregoś dnia będzie właścicielką psa albo nawet konia. Ale, co ważniejsze, kiedy dorośnie, może zostanie weterynarzem i będzie leczyć chore i poranione zwierzęta.
Ojciec powiedział jej, że może być, kim chce: weterynarzem, prawnikiem, gwiazdą filmową – kimkolwiek.
– Możesz paść łosie, jeśli zechcesz, albo tańczyć na jednokołowym rowerze. Nic nie będzie dla ciebie zbyt trudne.
Laura uśmiechnęła się na wspomnienie ojca pokazującego, jak wyglądają akrobacje na jednokółce. Ale równocześnie przypomniała sobie, że odszedł, i poczuła otwierającą się w niej okropną pustkę.
Wyjęła wszystko z szafy, starannie ułożyła swoje rzeczy i wypakowała nimi dwie walizki. Miała również kufer, do którego włożyła ulubione książki, parę gier i misia.
Cora i Tom Lance robili spis rzeczy z małego mieszkania i spożywczego sklepu na dole. Laura miała zostać z nimi, choć nie było jasne, czy na zawsze, czy tylko chwilowo.
Zdenerwowana, dręczona myślami na temat niepewnej przyszłości, Laura powróciła do pakowania. Otworzyła szufladę bliższej z dwóch szafek nocnych i zastygła na widok elfich bucików, malutkiej parasoleczki i długiego na cztery cale szalika. Wszystko to przyniósł jej ojciec jako dowód, że Sir Thomas Żaba wynajmuje u nich pokój.
Namówił jednego ze swych przyjaciół, zręcznego kaletnika, do wykonania bucików tak szerokich, aby wygodnie mieściły się w nich zakończone płetwami nóżki. Parasoleczkę wynalazł w sklepie z miniaturowymi przedmiotami, a szaliczek w zieloną kratę zrobił sam, pracowicie wykańczając frędzelki. W dniu jej dziewiątych urodzin, kiedy wróciła do domu ze szkoły, buciki i parasoleczka stały w mieszkaniu oparte o ścianę, a szaliczek, pieczołowicie złożony, spoczywał na wieszaku.
– Psssst… – wyszeptał dramatycznie ojciec – Sir Tommy wrócił właśnie z morderczo wyczerpującej wyprawy do Ekwadoru, gdzie doglądał interesów królowej – rozumiesz, ona ma tam kopalnie diamentów – i pada na nos. Jestem pewien, że nie wstanie szybko, ale mimo to prosił mnie, żeby życzyć ci wszystkiego najlepszego i zostawił dla ciebie prezent na podwórku.
Tym prezentem był nowy, wspaniały rower marki Schwinn.
Teraz, patrząc na te trzy przedmioty leżące w szufladzie, Laura zrozumiała, że z jej życia odszedł nie tylko ojciec. Razem z nim odszedł Sir Thomas Żaba i wiele innych, stworzonych przez ojca postaci, a także głupiutkie, kochane opowiastki, którymi ją zabawiał. Buty na płetwiaste nóżki, mała parasoleczka i szaliczek wyglądały tak miło i wzruszająco, że na moment uwierzyła, iż Sir Tommy istniał naprawdę, a teraz odszedł, by prowadzić własne, lepsze życie. Z ust wyrwało się jej ciche, pełne rozpaczy westchnienie. Upadła na łóżko i kryjąc twarz w poduszce, zagłuszającej rozpaczliwe łkanie, po raz pierwszy od śmierci ojca poddała się smutkowi.
Nie chciała bez niego żyć, a jednak będzie musiała nie tylko po prostu żyć, ale osiągnąć powodzenie, gdyż każdy dzień będzie jak wystawione dla niego świadectwo. Mimo młodego wieku wiedziała już, że jeśli osiągnie sukces i zachowa dobroć serca, to dzięki temu jej ojciec będzie istnieć dalej, obecny w jakiejś cząstce jej istoty.
Ale wyglądało na to, że optymistyczne spojrzenie w przyszłość oraz poszukiwanie szczęścia nie będzie łatwe. Teraz wiedziała już, jak przerażająco łatwo potrafi w życiu nadejść nieszczęście i zmiana. Jednego dnia wszystko jest jasne i ciepłe, a drugiego zimne i burzliwe. Nigdy więc nie zna się chwili, w której piorun może powalić kogoś bliskiego. Życie jest jak płomyk na wietrze. Twarda to lekcja dla dziewczynki w jej wieku; odebrawszy ją poczuła się stara, bardzo stara, wiekowa.
Kiedy powódź łez ustąpiła, pozbierała się szybko, bo nie chciała żeby Lance’owie odkryli, że płakała. Jeżeli życie ma być twarde, okrutne i nieprzewidywalne, to ujawnienie najmniejszej nawet słabości nie jest rozsądne.
Starannie opakowała w papier buciki na płetwiaste łapki, parasolkę i szaliczek. Schowała je do kufra.
Kiedy uporała się z zawartością obu nocnych szafek, podeszła do biurka, żeby kontynuować pakowanie. Na bibularzu leżała, wyrwana z bloczku do notatek, złożona kartka. Zapisana wyraźnym, eleganckim, prawie maszynowym pismem wiadomość przeznaczona była dla niej:
Droga Lauro,
Co ma być, to będzie i nikt nie jest w stanie temu zapobiec. Nawet Twój niezwykły obrońca. Ojciec kochał Cię całym sercem. Niewielu innych miało szczęście doświadczyć takiego uczucia. Niech Cię to pocieszy. Chociaż teraz myślisz, że już nigdy nie będziesz szczęśliwa, mylisz się. Nadejdzie dla Ciebie czas radości. To nie jest pusta obietnica. To fakt.
List nie był podpisany, ale wiedziała, kto mógł go zostawić: ten sam człowiek, który był na cmentarzu i patrzył na nią tak badawczo z przejeżdżającego samochodu, który przed laty uratował ją i ojca przed zastrzeleniem. Nikt inny nie mógłby nazwać siebie jej niezwykłym obrońcą. Przeszedł ją dreszcz. Nie strachu, ale podniecenia na myśl, jak dziwny i tajemniczy jest jej obrońca. Jego osoba budziła jej ciekawość i zdumienie.
Podskoczyła do okna i odsunęła firankę. Była pewna, że zobaczy go stojącego na ulicy, wpatrującego się w sklep. Ale nikogo nie było.
Nie było też mężczyzny w ciemnym ubraniu, ale jego nie spodziewała się zobaczyć. Wmówiła sobie po części, że nie ma związku między tym drugim nieznajomym a jej obrońcą. Tamten mógł być przecież na cmentarzu z innego powodu. Wiedział, jak ma na imię… ale mógł usłyszeć, jak Cora wołała ją ze szczytu cmentarnego wzgórza. Potrafiła usunąć go ze swoich myśli, ponieważ nie chciała, żeby stanowił część jej życia. Ale niezwykły obrońca żył w jej myślach, ponieważ pamięć o nim dodawała jej sił.
Jeszcze raz przeczytała kartkę.
Chociaż nie rozumiała, dlaczego jasnowłosy mężczyzna tak bardzo się nią interesował, poczuła się podniesiona na duchu faktem, że zostawił jej wiadomość. Nie musisz rozumieć, dopóki wierzysz.
Następnej nocy po rozmieszczeniu materiałów wybuchowych Stefan powrócił z tą samą walizką, znowu narzekając na bezsenność. Wiktor spodziewał się tej późnej wizyty. Miał dla niego prezent – pół placka upieczonego przez żonę.
Stefan pogryzał placek, kształtując i rozlokowując plastyczny materiał wybuchowy. Ogromna piwnica była podzielona na dwa pomieszczenia i – inaczej niż ze strychu – pracownicy korzystali z niej w ciągu dnia. Musiał zatem szczególnie zadbać o ukrycie przewodów i ładunków.
W pierwszym pokoju gromadzono dokumentację prowadzonych badań. Znajdowały się też w nim dwa długie dębowe stoły, służące do pracy. Szafy na akta, wysokie na sześć stóp, były ustawione przy dwóch ścianach. Udało mu się umieścić materiały wybuchowe między górną częścią szaf a ścianą, gdzie nawet najwyżsi pracownicy nie byli w stanie ich dostrzec.
Przewody rozprowadził za szafami. Był jednak zmuszony przewiercić małą dziurkę w ściance działowej pomiędzy pomieszczeniami w podziemiu, aby przeciągnąć przewód detonacyjny do drugiego z nich. Udało mu się to zrobić w miejscu nie rzucającym się w oczy. Przewody były widoczne tylko na przestrzeni paru cali po obu stronach ścianki.
Drugiego pokoju używano jako magazynu na materiały biurowe i laboratoryjne. Stały tam też klatki ze zwierzętami – parę chomików, kilka białych szczurów, dwa psy, jedna szczególnie żywotna małpa, umieszczona w klatce z trzema poprzeczkami, na których mogła wywijać koziołki. Wszystkie one przeszły (pozostając przy życiu) przez początkową fazę eksperymentów. Chociaż więcej ich nie wykorzystywano, opiekowano się nimi, aby móc stwierdzić, czy po dłuższym okresie nie powstaną jakieś problemy związane ze szczególnymi przygodami, w jakich brały udział.
Stefan poupychał potężne porcje plastyku w puste miejsca za składowanymi materiałami i doprowadził wszystkie druty do krytego siatką szybu wentylacyjnego – tego samego, przez który poprzedniej nocy spuścił przewody ze strychu. Kiedy pracował, czuł, że zwierzęta obserwują go z niezwykłym napięciem, tak jakby wiedziały, że pozostało im nie więcej niż dwadzieścia cztery godziny życia. Poczuł na policzkach rumieniec płynący z poczucia winy. Dziwne, nie czuł go, kiedy wczoraj myślał o śmierci ludzi pracujących w instytucie. Może dlatego, że zwierzęta były niewinne. Ludzie nie.
Około czwartej rano Stefan zakończył zarówno robotę w piwnicach, jak i pracę, którą musiał wykonać w swoim biurze na drugim piętrze.
Przed opuszczeniem instytutu wszedł do głównego laboratorium na parterze i przez długą chwilę wpatrywał się w bramę.
Brama.
Wykresy, zespoły wskaźników i zegarów. Wszystko to świeciło w mechanizmie koordynującym jej pracę. Delikatnie płonęły kolory: pomarańczowy, żółty, zielony. Dopływ mocy nigdy nie był przerywany. Brama miała cylindryczny kształt; dwanaście stóp wysokości, osiem średnicy. W przyćmionym świetle była prawie niewidoczna. Jej zewnętrzna, zbudowana z nierdzewnej stali warstwa połyskiwała nikłymi kroplami świateł urządzenia koordynującego, zajmującego powierzchnię trzech ścian pomieszczenia.
Używał już bramy wiele razy, ale zawsze czuł się onieśmielony jej widokiem. Nie tyle z powodu niezwykłości naukowego przełomu, jaki stanowiło jej skonstruowanie, ile z powodu bezmiaru zła, które mogło przynieść jej zastosowanie. Nie była to brama do piekielnych czeluści, ale trafiwszy w ręce złych ludzi, mogła tam prowadzić. A obecnie kierowały nią ręce doprawdy złych ludzi.
Podziękowawszy Wiktorowi za ciasto – powiedział, że zjadł całe, choć naprawdę większą część zżarły zwierzęta – Stefan wrócił do swojego mieszkania.
Już drugą noc z rzędu szalały burze. Dął wiatr z północnego zachodu. Woda, pieniąc się, waliła z wylotów rynien, spływała w pobliskie rynsztoki, rzęsiście skapywała z dachów, przykrywała kałużami ulice, przelewała się ponad otworami ścieków, ale że całe prawie miasto skryło się w kompletnym mroku, kałuże i strugi wyglądały jak pokryte olejem, nie wodą. Po ulicach poruszał się tylko nieliczny personel wojskowy. Wszyscy nosili czarne przeciwdeszczowe płaszcze. Wyglądali w nich jak postaci z dawnej, gotyckiej powieści Brama Stokera.
Stefan wracał do domu najkrótszą drogą. Nie starał się unikać znanych mu posterunków. Jego dokumenty były w porządku, miał ważną przepustkę na godzinę policyjną i nie wiózł już nielegalnie zdobytych materiałów wybuchowych.
W domu nastawił duży budzik, stojący przy łóżku, i prawie natychmiast zasnął. Koniecznie musiał odpocząć, bo w czasie najbliższego popołudnia czekały go dwie wyczerpujące wyprawy – i wiele zabijania. Jeżeli nie będzie wystarczająco czujny, to może znaleźć się po niewłaściwej stronie lufy.
W jego snach pojawiła się Laura. Uznał to za dobry znak.