ROZDZIAŁ III

ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI

1.

Na swoje dwudzieste drugie urodziny, 12 stycznia 1977 roku, Laura Shane otrzymała pocztą żabę. Pudełko, w którym ją przysłano, pozbawione było adresu zwrotnego, nie załączono też żadnego listu. Otworzyła je przy biurku, w living roomie w swoim mieszkaniu. W ten zimowy, niezwykle ciepły dzień jasne światło słońca błyszczało wesoło na małej, uroczej figurce. Ceramiczna figurka miała dwa cale wysokości i była ustawiona na ceramicznej, liliowej podstawce; żaba miała na głowie cylinder, w łapce trzymała laseczkę.

Dwa tygodnie temu magazyn literacki wydawany w kampusie uniwersyteckim opublikował Ziemnowodne opowieści – jej nowelę o dziewczynce, której ojciec opowiadał zabawne historyjki o wymyślonej przez niego żabie, Sir Tommym z Anglii. Tylko ona wiedziała, ile w tej opowiastce było prawdy, a ile fikcji. A jednak okazało się, że jeszcze ktoś zdawał sobie sprawę, jakie znaczenie ma dla niej ta nowela, gdyż uśmiechnięta żaba w cylindrze była zapakowana niezwykle starannie. Owinięto ją uważnie w kawałek miękkiej bawełny, obwiązano czerwoną wstążeczką, potem opakowano w papierowe chusteczki, umieszczono w śnieżnobiałym pudełku wymoszczonym bawełnianymi kuleczkami, a to pudełko włożono do jeszcze większego pudła, które wewnątrz wyłożono pogniecionymi gazetami. Nikt nie zadałby sobie tyle trudu, chcąc uchronić od rozbicia pięciodolarową, tanią zabawkę. Chyba że te wszystkie środki bezpieczeństwa miały oznaczać, że nadawca odkrył, ile uczucia włożyła w Ziemnowodne opowieści.

Aby podołać kosztom czynszu, Laura dzieliła swoje mieszkanie w Irvine z dwiema studentkami drugiego roku, Meg Falcone i Julią Ishimina, więc pomyślała najpierw o nich jako o prawdopodobnych nadawczyniach żaby. Ale ta możliwość odpadała, bo Laura nie była z nimi na bliskiej stopie. Zajęte były studiami i miały własne zainteresowania, a poza tym mieszkała z nimi dopiero od września minionego roku. Utrzymywały, że nie wiedzą nic o żabie i ich zaprzeczenia wyglądały na szczere.

Zastanawiała się, czy dr Matlin, sprawujący funkcję doradcy wydziałowego przy czasopiśmie literackim na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine, nie przysłał jej przypadkiem tej figurki. Od pierwszego roku, kiedy to zaliczyła zajęcia ze sztuki pisarskiej, prowadzone przez Matlina, ten zachęcał ją, aby wykorzystała drzemiący w niej talent i doskonaliła swoje umiejętności. Szczególne wrażenie zrobiły na nim Ziemnowodne opowieści, więc może przesłał jej żabę, aby w ten sposób powiedzieć jej, że to dobra robota? Ale dlaczego nie ma adresu nadawcy i żadnej kartki? Po co te tajemnice? Nie, to nie wyglądało na Harry’ego Matlina.

Na uniwersytecie zawarła parę przelotnych znajomości, ale nie była z nikim naprawdę blisko; miała zbyt mało czasu, aby nawiązywać i utrzymywać przyjaźnie. Na studiowanie, pracę i pisanie zużywała każdą wolną chwilę nie przeznaczoną na sen i jedzenie. Nie mogła wyobrazić sobie nikogo, kto zadałby sobie tyle trudu, żeby najpierw kupić żabę, potem zapakować ją i jeszcze anonimowo wysłać.

To było tajemnicze.

Następnego dnia pierwsze zajęcia miała o ósmej rano, a ostatnie o drugiej. Za kwadrans czwarta wróciła do swojego dziewięcioletniego chevroleta, stojącego na parkingu kampusu, otwarła drzwi, siadła za kierownicą i osłupiała na widok następnej żabiej figurki, stojącej na desce rozdzielczej.

Żaba była wysoka na dwa, a długa na cztery cale. Zrobiona również z ceramiki, tym razem szmaragdowozielonej; spoczywała na boku z głową wspartą na zgiętej ręce. Uśmiechała się marzycielsko.

Laura była pewna, że zostawiła drzwi zamknięte; były też na pewno wciąż zamknięte, kiedy wróciła z zajęć. Tajemniczy dostawca żab najoczywiściej zadał sobie trud, otwierając chevroleta bez klucza. Zrobił to chyba za pomocą plastykowej płytki albo może użył metalowego wieszaka, żeby dosięgnąć przycisku blokującego zamek – i podrzucił żabę w ten efektowny sposób.

Laura postawiła figurkę leżącej żaby na nocnym stoliku, gdzie już wcześniej znalazła się żaba z cylindrem i laseczką. Wieczór spędziła czytając w łóżku. Od czasu do czasu jej uwagę rozpraszał widok ceramicznych figurek.

Następnego dnia rano, wychodząc z mieszkania, znalazła przed drzwiami małe pudełko. Wewnątrz niego znajdowała się starannie zapakowana żaba. Tym razem była odlana z ołowiu; siedziała na powalonym pniaku i grała na bandżo. Tajemniczość pogłębiała się.


* * *

W lecie pracowała na całą zmianę w „Hamburgerowym Zaścianku” w Costa Mesa, ale podczas semestru masa obowiązków, jakie na siebie przyjęła, była tak ogromna, że mogła wziąć robotę tylko na trzy wieczory tygodniowo. „Zaścianek” był szykowną restauracją serwującą hamburgery. Smaczne jedzenie, utrzymane w granicach rozsądku ceny i dyskretnie urządzone, gościnne wnętrze – belkowany sufit, wiele drewnianych boazerii, wygodne fotele – wszystko to podobało się klientom, którzy byli zwykle bardziej zadowoleni niż w lokalach, w których pracowała uprzednio.

Ale nawet gdyby atmosfera była niemiła, a goście niesympatyczni, trzymałaby się tej pracy. Pieniądze były jej potrzebne. Na swoje osiemnaste urodziny dowiedziała się, że ojciec zostawił jej fundusz depozytowy, stworzony z aktywów zlikwidowanych po jego śmierci, i że majątek ten nie był naruszony przez państwo na pokrycie kosztów jej pobytu w Domu McIlroya i Caswell Hall. Teraz weszła już w prawo dysponowania tymi funduszami, zużywając je na koszty utrzymania i studiów. Ojciec nie był bogaty i nawet z odsetkami nagromadzonymi w ciągu ostatnich sześciu lat suma ta nie wystarczała na cztery lata opłat za czynsz, jedzenie, ubranie i czesne. Była więc zmuszona do pokrywania różnicy dochodami z własnej pracy.

W niedzielę 16 stycznia, wieczorem, była w połowie swojej zmiany w „Zaścianku”, kiedy szef przyholował starsze małżeństwo do jednej z lóż w jej rewirze. Na czas, kiedy przeglądali menu, zamówili dwa micheloby. W parę chwil potem, kiedy wróciła od baru niosąc piwa i zamrożone kufle, spostrzegła na ich stole porcelanową żabę. Nieomalże upuściła tacę ze zdumienia. Spojrzała na starszego mężczyznę i starszą panią, ale oni uśmiechali się tylko do niej bez słowa, więc powiedziała:

– Państwo przysyłaliście mi żaby? Ale my się przecież nie znamy, prawda?

– Och, czy pani ma już takich więcej? – powiedział starszy pan.

– To jest czwarta. To nie państwo przynieśliście mi ją, prawda? Ale Przed chwilą jeszcze jej tu nie było. Kto ją postawił?

On mrugnął do żony i powiedział:

– Masz tajemniczego wielbiciela, kochanie.

– Kogo?

– Taki młody człowiek, siedział przy tamtym stoliku – powiedział mężczyzna, pokazując po przekątnej sali w kierunku rewiru obsługiwanego przez kelnerkę Amy Heppleman. Stół był teraz pusty, pomocnik kelnerski właśnie skończył go sprzątać.

– Jak tylko poszłaś po nasze piwa, podszedł do nas i zapytał, czy może zostawić to tutaj dla ciebie.

To była bożonarodzeniowa żaba, w stroju Świętego Mikołaja, bez brody, z workiem zabawek przewieszonym przez ramię. Kobieta zapytała:

– Naprawdę nie wiesz, kim on był?

– Nie. Jak wyglądał?

– Wysoki – wyjaśnił mężczyzna. – Bardzo wysoki, kawał chłopa. Kasztanowe włosy.

– Miał też piwne oczy – dodała żona. – Cicho mówił.

Oglądając żabę, Laura przyznała:

– W tym jest coś takiego… coś, co mnie niepokoi.

– Niepokoi? – spytała kobieta. – Ależ to po prostu młody, zadurzony w tobie chłopak, kochanie.

– Tak? – powiedziała niepewnie.

Laura dotarła do Amy Heppleman, stojącej przy stole, na którym przyrządzano sałaty, i poprosiła o dokładniejszy opis ofiarodawcy żaby.

– Jadł omlet z grzybami, grzankę z pełnoziarnistego chleba i pił colę – powiedziała Amy, nakładając widelcami z nierdzewnej stali liście sałaty do dwóch salaterek. – Nie widziałaś, jak tam siedział?

– Nie, jakoś go nie zauważyłam.

– Wielgachny facet. Dżinsy. Koszulka w niebieską kratę. Włosy miał za krótko obcięte, ale był miluchny, jeśli lubisz miluchne łosie. Milczek. Jakby nieśmiały.

– Płacił kartą kredytową?

– Nie, gotówką.

– Cholera – skwitowała to Laura.

Zaniosła do domu żabiego Świętego Mikołaja i ustawiła go obok innych figurek.

Następnego dnia, w poniedziałek, kiedy wychodziła z domu, znalazła na progu jeszcze jedno śnieżnobiałe pudełko. Otwarła je z ociąganiem. W środku była żaba wykonana z przezroczystego szkła.

Kiedy Laura wróciła po południu z zajęć, Julia Ishimina siedziała przy małym stoliku w jadalnej części kuchni, czytając gazetę i popijając kawę.

– Dostałaś następną – powiedziała, wskazując na pudełko stojące na kuchennym stole. – Przyszła pocztą.

Laura rozdarła pracowicie opakowaną przesyłkę. Szósta żaba była właściwie parą żab, które służyły jako solniczka i pieprzniczka.

Odłożyła je na nocną szafkę, obok innych figurek, a potem, siedząc na brzegu łóżka, przez długą chwilę wpatrywała się ze zmarszczonym czołem w swoją rosnącą kolekcję.


* * *

W piątek po południu zadzwoniła do Thelmy Ackerson do Los Angeles i opowiedziała jej o żabach.

Nie mając żadnego funduszu depozytowego, Thelma nawet nie zastanawiała się nad pójściem do college’u, ale nie robiła z tego tragedii, ponieważ, jak to ujęła, kariera akademicka jej nie interesowała. Po skończeniu liceum, prosto z Caswell Hall, udała się do Los Angeles, zamierzając wejść w świat show businessu jako artystka kabaretowa.

Prawie każdego wieczora, od jakiejś szóstej po południu do drugiej rano kręciła się po kabaretach – „Improv”, „Comedy Store” i wszelkich ich odmianach – licząc na załapanie się na sześciominutówkę, darmowy występ na scenie, nawiązując kontakty (albo licząc, że je nawiąże), walcząc z hordą młodych aktorów o upragniony występ.

Za dnia zarabiała na czynsz, zmieniając przy tym prace jedna za drugą, a niektóre z nich były doprawdy osobliwe. Między innymi przebrana za śpiewającego kurczaka obsługiwała klientów w jednej z tych zwariowanych pizzerii z wydumanym własnym „charakterem”. Wynajmowała się też do zastępowania w pikietach niektórych członków Związku Pisarzy Zachodniego Wybrzeża, którzy zobowiązani przepisami związkowymi do uczestnictwa w akcji strajkowej woleli jednak zapłacić komuś stówę dziennie, żeby nosił za nich transparent i wpisywał ich nazwisko na listę obecności.

Ponieważ obie prowadziły bardzo aktywny tryb życia, mimo że dzieliło je tylko dziewięćdziesiąt minut jazdy, Laura i Thelma widywały się zaledwie dwa, trzy razy w roku. Zazwyczaj na długim lunchu czy obiedzie. Ile jednak czasu upłynęłoby od ostatniego spotkania, od razu trafiały we właściwy ton, dzieląc się najbardziej osobistymi myślami i przeżyciami.

Związek McIlroya-Caswella – oświadczyła raz Thelma – jest silniejszy niż braterstwo krwi, silniejszy niż przysięga członka mafii, silniejszy niż więź pomiędzy Fredem Flinstonem a Barneyem Rubble – a ci dwaj są naprawdę sobie bliscy.

Teraz więc, po wysłuchaniu opowieści przyjaciółki, Thelma powiedziała:

– Co za problem, Lauro? Wygląda na to, że jakiś nieśmiały kawał mężczyzny ma zawrócone w głowie na twoim punkcie. Na taką wieść wiele bab zemdlałoby z rozkoszy.

– Ale czy to naprawdę to? Niewinne zawrócenie w głowie?

– A co innego?

– Nie wiem, ale jakoś mi… nieswojo.

– Nieswojo? Te wszystkie żaby to śliczne, małe stworki, prawda? Żadna z nich nie jest zrzędliwą żabą? Żadna nie trzyma w łapie małego okrwawionego rzeźnickiego nożyka? Albo małej ceramicznej piły elektrycznej?

– Nie.

– Nie przysłał ci żadnej bezgłowej żabci, co?

– Nie, ale…

– Shane, ostatnie dwa lata były spokojne, chociaż poprzednio życie serwowało ci wiele rozmaitości. Jest zrozumiałe, że spodziewasz się po tym facecie, iż okaże się braciszkiem Charlesa Mansona. Ale jest prawie pewne, że jest tym, na kogo wygląda – facetem, który wielbi cię z dystansu. Jest może trochę nieśmiały, ale w spektrum jego osobowości pasmo romantyzmu ma jakieś osiemnaście cali. Jak twoje życie seksualne?

– Nie mam żadnego – wyznała Laura.

– A to dlaczego? Dziewicą nie jesteś. Ten facet w zeszłym roku…

– Wiesz, jakoś to nie wypaliło.

– Nikogo od tej pory?

– Nie. A co ty sobie myślisz, że się puszczam?

– Szszsz! Dzieciaku, dwóch kochanków przez dwadzieścia dwa lata nie zrobiłoby z ciebie dupodajki nawet według standardów Świętego Oficjum. Odpręż się trochę. Rozluźnij. Przestań się zamartwiać. Płyń, gdzie cię poniesie, patrz za prądem. Może się jeszcze okazać księciem z bajki.

– No… może tak zrobię. Chyba masz rację.

– Ale, Shane?

– Tak?

– Na wszelki wypadek, lepiej trzymaj zawsze pod ręką magnum kaliber 357.

– Ale masz dowcip.

– Z tego żyję.


* * *

Przez następne trzy dni Laura otrzymała jeszcze dwie żaby i w sobotę dwudziestego drugiego rano była równie zła, co zbita z tropu i przestraszona. Na pewno żaden tajemniczy wielbiciel nie przeciągałby tak struny. Każda następna żaba wydawała się jej raczej szyderstwem niż hołdem. Uporczywość ofiarodawcy stawała się obsesyjna.

Większość piątkowego wieczoru i nocy spędziła na krześle przy oknie w wielkim living roomie, nie zapalając światła. Przez na wpół zaciągnięte zasłony miała widok na krytą werandę, okalającą cały budynek, i na miejsce przed drzwiami jej mieszkania. Jeżeli przyjdzie w nocy, przyłapie go na gorącym uczynku. Do wpół do czwartej rano nie pojawił się, więc zasnęła. Kiedy ocknęła się rankiem, nie było żadnej paczki.

Po prysznicu i skromnym śniadaniu zeszła na dół wewnętrznymi schodami i okrążyła budynek, aby dojść do krytego parkingu, gdzie trzymała swój wóz. Chciała pójść do biblioteki i poszperać trochę w materiałach, zwłaszcza że pogoda raczej nie zachęcała do spacerów na dworze. Zimowe niebo zwisało nisko; ciężka, przedburzowa atmosfera nie wpływała dobrze na samopoczucie. Zły nastrój pogłębił się, kiedy na desce rozdzielczej jej zamkniętego chevroleta znalazła następne pudełko. Chciało jej się krzyczeć z poczucia bezsilności.

Zamiast tego usiadła za kierownicą i otworzyła paczkę.

Poprzednie figurki były niedrogie, po nie więcej niż dziesięć czy piętnaście dolarów, a niektóre były chyba nawet tańsze, ale ta najnowsza była niezwykła. Porcelanowa, o miniaturowych wymiarach, na pewno kosztowała przynajmniej pięćdziesiąt dolarów. Jednak bardziej niż sama żaba zainteresowało ją pudełko, w którym ją przyniesiono. Nie było gładkie jak poprzednie, miało nadruk sklepu z pamiątkami – „Collectibles” – mieszczącego się przy promenadzie handlowej South Coast Plaża.

Laura pojechała wprost na promenadę; zjawiła się piętnaście minut przed otwarciem „Collectibles”, zaczekała na ławce i była pierwszą osobą, która tuż po otwarciu przekroczyła próg sklepu. Prowadziła go właścicielka, siwowłosa kobieta imieniem Eugenia Farvor.

– Tak jest, rozprowadzamy ten produkt – stwierdziła po wysłuchaniu zwięzłych wyjaśnień Laury i obejrzeniu porcelanowej żaby – rzeczywiście, sama ją sprzedałam, właśnie wczoraj, pewnemu młodemu człowiekowi.

– Czy nie wie pani, jak się nazywa?

– Przykro mi, ale nie.

– A jak wyglądał?

– Zapamiętałam go dobrze ze względu na wzrost. Bardzo wysoki. Powiedziałabym, że jakieś sześć stóp i pięć cali. I niezwykle barczysty. Bardzo dobrze ubrany. Szary, elegancki garnitur, szaro-biały, prążkowany krawat. Bardzo podobał mi się ten garnitur, a on wyjaśnił mi, że ma kłopoty z kupowaniem pasujących na niego ubrań.

– Płacił gotówką?

– Mmmmm… nie, sądzę, że korzystał z karty kredytowej.

– Czy ma pani jeszcze kwit kasowy?

– O tak, zwykle trzymamy je z dzień lub dwa, aby je uporządkować i przesłać do realizacji pod adresem konta.

Pani Farvor przeprowadziła Laurę obok serwantek wypełnionych porcelaną, kryształami Laliqua i Waterforda, talerzami Wedgwooda, figurkami Hummela i innymi kosztownymi drobiazgami. Weszły do ciasnego biura na zapleczu. Nagle właścicielka zaczęła się wahać, czy wolno jej ujawnić tożsamość swojego klienta.

– Jeżeli jego zamiary są niewinne, jeżeli jest tylko pani wielbicielem, a muszę przyznać, że nie wydawał mi się groźny, był raczej miły – wtedy wszystko mu popsuję. Przedstawi się pani wtedy, kiedy sam uzna to za stosowne.

Laura spróbowała oczarować starszą panią i zdobyć jej sympatię. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek przemawiała bardziej wymownie i z większym uczuciem. Zwykle łatwiej było jej wyrazić uczucia przelewając je na papier, a nie w bezpośredniej rozmowie. Autentyczne łzy pospieszyły z pomocą, zdumiewając ją samą jeszcze bardziej niż Eugenię Farvor.

Z kwitu kasowego zawierającego numer jego konta ustaliła, że nazywa się Daniel Packard. Miała też numer jego telefonu. Prosto ze sklepu udała się do automatu na promenadzie. W książce telefonicznej było dwóch Danielów Packardów, a posiadacz tego numeru mieszkał przy Newport Avenue w Tustin.

Kiedy powróciła na parking, zaczął zacinać chłodny deszczyk. Podniosła kołnierz płaszcza: nie wzięła kapelusza ani parasolki. Zanim dotarła do samochodu, miała mokre włosy i była zmarznięta. Trzęsła się przez całą drogę z Costa Mesa do północnego Tustin.

Pomyślała, że ma duże szansę zastać go w domu. Jeżeli jest studentem, to w sobotę nie ma zajęć. Jeżeli pracuje w biurze, to także w sobotę nie będzie go w pracy. A pogoda wykluczała wiele typowych zajęć weekendowych, uprawianych w południowej Kalifornii na wolnym powietrzu.

Na podstawie adresu trafiła do zespołu jednopiętrowych budynków w stylu hiszpańskim, otoczonych ogrodem. Przez jakiś czas biegała od budynku do budynku po omiatanych przez wiatr chodnikach, nad którymi unosiły się ociekające wodą palmy i drzewa koralowe, szukając jego mieszkania. Zanim je odnalazła – mieściło się na parterze w najodleglejszej części budynku położonego najdalej od ulicy – woda ściekała jej z włosów. Była jeszcze bardziej zziębnięta. Fatalne samopoczucie stępiło obawy i wzmogło jej gniew, nacisnęła więc dzwonek bez chwili wahania.

Na pewno nie spojrzał przez wizjer, bo kiedy otworzył drzwi i ujrzał ją, osłupiał. Jakieś pięć lat starszy od niej, był naprawdę wielkim mężczyzną: sześć stóp i pięć cali wzrostu, dwieście czterdzieści funtów samych mięśni. Nosił dżinsy i jasnoniebieski T-shirt, pomazany smarem i jakąś inną, oleistą substancją; muskuły jego ramion były naprawdę wspaniałe. Na twarzy miał jednodniowy zarost i smugę smaru, a ręce kompletnie czarne.

Przezornie stojąc przed progiem, poza zasięgiem jego rąk, Laura spytała po prostu:

– Dlaczego?

– Dlatego że… – przestąpił z nogi na nogę: był niemal zbyt wielki, aby zmieścić się we framudze drzwi, w których stał. – Dlatego że…

– No, słucham.

Przesunął unurzaną w smarze dłoń po sklejonych włosach, nie zwracając uwagi na fatalne skutki. Odwrócił od niej spojrzenie ku zbryzganemu deszczem podwórku, mówiąc:

– Jak… jak udało ci się dowiedzieć, że to ja?

– To nieważne. Co jest istotne, to fakt, że cię nie znam, nigdy cię nie widziałam i mimo to mam przysłane przez ciebie żabie zoo: pałętasz się w środku nocy i zostawiasz mi je na progu; włamujesz się do mojego samochodu i zostawiasz mi je na desce rozdzielczej i tak trwa to tygodniami, więc czy ci się nie wydaje, że nadszedł czas, żebym dowiedziała się, o co w tym wszystkim chodzi?

Dalej na nią nie spoglądając, zarumienił się.

– No jasne, ale nie… nie byłem gotowy… nie sądziłem, że nadszedł już czas.

– Czas nadszedł już tydzień temu!

– Mhmm…

– Więc powiedz mi, dlaczego?

Patrząc w dół, na swoje usmarowane ręce, powiedział cicho:

– Więc, rozumiesz…

– Tak?

– Kocham cię.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem. W końcu popatrzył na nią.

– Kochasz mnie? Ale przecież nawet mnie nie znasz. Jak można kochać kogoś, kogo się nawet nie poznało.

Odwrócił od niej wzrok, przesunął jeszcze raz swoją umorusaną ręką po włosach i wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale tak jest i ja… no… więc, hmmmm… mam to poczucie, wiesz, to poczucie, że powinienem spędzić z tobą resztę swojego życia.

Deszcz spływał jej z mokrych włosów, w dół po szyi i po plecach. Dzień przeznaczony na pracę w bibliotece został zmarnowany. Jak miała się skupić na szukaniu materiałów po tej scenie ze szpitala wariatów. Czując coś więcej, niż tylko drobne rozczarowanie, że jej tajemniczy wielbiciel okazał się tym brudnym, spoconym, niezdolnym sklecić zdania tępakiem, Laura powiedziała:

– Niech pan posłucha, panie Packard, nie życzę sobie otrzymywać od pana więcej żab.

– Ale zrozum, ja naprawdę chcę ci je posyłać.

– Ale ja naprawdę nie chcę ich dostawać. I jutro odeślę ci te, które mi przysłałeś. Nie – dzisiaj. Odeślę je dzisiaj.

Znów spojrzał jej w oczy, zamrugał ze zdziwieniem i powiedział:

– Myślałem, że lubisz żaby.

Czuła rosnący gniew.

– Ja naprawdę lubię żaby. Kocham je. Myślę, że żaby są najcudowniejszymi istotami, jakie Bóg stworzył. Teraz nawet chciałabym być żabą, ale twoich żab nie chcę. Zrozumiano?

– Mhm.

– Nie prześladuj mnie, Packard. Może są kobiety, które ulegają twojej nieziemskiej mieszance przyciężkiego romantyzmu i pływającego w pocie męskiego wdzięku, ale ja do nich nie należę i potrafię się obronić; nie sądź, że nie. Jestem dużo twardsza niż wyglądam i radziłam sobie z lepszymi od ciebie.

Odwróciła się od niego, wyszła spod werandy na deszcz, dobrnęła do samochodu i wróciła do Irvine. Przez całą drogę trzęsła się; nie tylko dlatego, że była przemoczona i zmarznięta, ale i dlatego, że miotała nią wściekłość. Jak on śmiał!

W mieszkaniu przebrała się, otuliła w pikowany szlafrok i zaparzyła dzbanek kawy, żeby odpędzić dreszcze.

Właśnie pociągnęła pierwszy łyk, kiedy zadzwonił telefon. Odebrała w kuchni. To był Packard.

Mówił tak szybko, że ze słuchawki lał się długi potok słów:

– Proszę, nie rozłączaj się, masz rację, jestem w tych sprawach beznadziejny, jestem idiota, ale daj mi choć minutę na wytłumaczenie; kiedy przyszłaś, naprawiałem maszynę do mycia naczyń, dlatego byłem taki uświniony, w smarze i w pocie, musiałem sam wyciągnąć ją spod kontuaru – mógłby to zrobić dozorca, ale załatwienie tego przez administrację zabrałoby tydzień, a ja jestem w tym dobry, potrafię naprawić wszystko – deszczowy dzień, nic innego do roboty, więc dlaczego samemu tego nie zrobić. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że przyjdziesz. Nazywam się Daniel Packard, ale to już wiesz, mam dwadzieścia osiem lat, byłem w wojsku do 73, jestem absolwentem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, trzy lata temu skończyłem wydział businessu, teraz jestem maklerem, ale chodzę też na kilka wieczorowych kursów na uniwersytecie i w ten sposób trafiłem na twoją nowelę o żabie w magazynie literackim kampusu, była wspaniała, strasznie mi się spodobała, kapitalna nowela, naprawdę, więc poszedłem do biblioteki i przeszukałem poprzednie numery, żeby znaleźć wszystko, co napisałaś, i wszystko przeczytałem i bardzo dużo było dobrych, cholernie dobrych rzeczy, nie wszystkie, ale bardzo dużo. I gdzieś w trakcie tego zakochałem się w tobie, w osobie, którą znalem z pisarstwa, bo było takie piękne i takie pełne życia. Któregoś wieczoru siedziałem w bibliotece, czytając jedną z twoich nowelek – nikomu nie wypożyczają starych wydań magazynu literackiego, mają je oprawione i trzeba je czytać na miejscu – a bibliotekarka przechodziła obok i pochyliła się, i zapytała, czy mi się podoba ta nowela, a ja powiedziałem, że tak, a ona powiedziała: „No to autorka tam siedzi, jeśli chcesz jej powiedzieć, że jest dobra” – i byłaś tam, tylko trzy stoły dalej, za stosem książek, zagrzebana w materiałach, marszcząc brwi, robiąc notatki – i byłaś wstrząsająca. Rozumiesz, ja wiedziałem, że jesteś piękna wewnątrz, bo twoje opowieści są piękne, uczucie w nich jest piękne, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że możesz być też piękna z zewnątrz – i nie było sposobu, żeby się do ciebie zbliżyć, bo przy pięknej kobiecie zawsze plątał mi się język i nogi, może dlatego, że moja matka była piękna, ale zimna i zdystansowana, więc może boję się, że wszystkie piękne kobiety odepchną mnie jak moja matka – masz tu taką niedopieczoną analizę, ale na pewno byłoby mi łatwiej, gdybyś była brzydka albo przynajmniej zwyczajna. Z powodu twojej noweli pomyślałem, że użyję żab, tego numeru z tajemniczym wielbicielem wysyłającym prezenty, żeby cię jakoś zmiękczyć, i planowałem ujawnić się po trzeciej czy czwartej żabie, naprawdę tak planowałem, ale ciągle to odkładałem, bo nie chciałem zostać odepchnięty, jak sądzę, i wiedziałem, że to się robi kretyńskie, żaba po żabie za żabą, ale nie mogłem się od tego powstrzymać i zapomnieć o tobie, a równocześnie nie byłem w stanie stanąć przed tobą twarzą w twarz – i tak to wygląda. Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić i na pewno nie chciałem cię zdenerwować, możesz mi wierzyć, mam nadzieję, że uwierzysz.

W końcu umilkł, wyczerpany.

– Dobrze – powiedziała.

A on:

– Więc umówisz się ze mną?

Zdziwiona swoją własną reakcją odpowiedziała:

– Tak.

– Kolacja i film?

– W porządku.

– Dziś wieczór? Mogę cię zabrać o szóstej?

– OK.

Kiedy odłożyła słuchawkę, stała przez chwilę, patrząc na telefon. W końcu odezwała się głośno:

– Shane, czy ty masz źle w głowie? – a potem: – Ale on powiedział, że moje pisarstwo jest „takie piękne i pełne życia”.

Przeszła do sypialni i spojrzała na kolekcie żab, stojącą na nocnej szafce.

– Raz nie potrafi się wysłowić i milczy, a za drugim razem gada bez przerwy. Może to jakiś szalony morderca, Shane.

A potem dodała:

– Taak, może, ale jest równocześnie wybitnym znawcą literatury.


* * *

Ponieważ zaproszono ją na kolację i do kina, Laura włożyła szarą spódniczkę, białą bluzkę i kasztanowy sweter, ale on zjawił się wbity w ciemnoszary garnitur, białą koszulę z wywijanymi mankietami, niebieski jedwabny krawat ze spinką, jedwabną ozdobną chusteczkę i lśniące czarne półbuty. Wyglądał, jakby wybierał się na otwarcie sezonu do opery. Niósł otwarty parasol i otaczał ją taką opieką, prowadząc pod ramię z domu do samochodu, jakby był przekonany, że jeśli kapnęłaby na nią jedna kropla deszczu, to rozpłynęłaby się natychmiast, a gdyby poślizgnęła się i upadła, to rozsypałaby się na milion kawałeczków.

Z powodu różnicy ich ubiorów i wymiarów – miała pięć stóp i pięć cali, czyli była od niego o stopę niższa, a ważąc sto piętnaście funtów, przeszło o połowę lżejsza – odnosiła wrażenie, że idzie na randkę i własnym ojcem albo ze starszym bratem. Nie była mała, ale przy jego ramieniu i pod parasolem czuła się naprawdę maciupka.

W samochodzie powróciła mu małomówność, twierdził jednak, że paskudna pogoda wymaga niezwykłej uwagi przy prowadzeniu. Pojechali do małej włoskiej restauracyjki w Costa Mesa – lokalu, w którym Laurze udało się już kiedyś zjeść parę niezłych posiłków. Siedli przy stole, sięgnęli po menu, ale zanim jeszcze kelnerka zdążyła zapytać, co piją, Daniel oświadczył:

– Tu jest niedobrze, wszystko jest nie tak, jak powinno być, poszukajmy innego miejsca.

Zaskoczona, spytała:

– Ale dlaczego? Tu jest miło. Mają tu bardzo dobre jedzenie.

– Nie, naprawdę, wszystko jest nie tak. Żadnej atmosfery, żadnego stylu, nie chcę, żebyś pomyślała ummmm – i zaczął bełkotać, jak przez telefon, rumieniąc się przy tym – uhmmm, no, w każdym razie, tu jest nie tak, nie jak powinno być przy naszym pierwszym spotkaniu, chcę, żeby było wyjątkowo – i podniósł się. – Uhmmm, myślę, że znam takie miejsce, przepraszam – to było do zaskoczonej kelnerki – mam nadzieję, że nie sprawiliśmy kłopotu – i odsuwając już krzesło Laury, pomagając jej wstać – znam właściwy lokal, spodoba ci się. Nigdy tam nie jadłem, ale słyszałem, że jest naprawdę dobry, doskonały.

Inni goście zaczęli się im przyglądać, więc Laura przestała protestować.

– To blisko, parę ulic stąd.

Wrócili do jego samochodu, przejechali dwie przecznice i zaparkowali przed bezpretensjonalnie wyglądającą restauracją na obrzeżach centrum handlowego.

Laura zdołała się już zorientować, że aby dostosować się do jego stylu, powinna zaczekać w samochodzie, dopóki nie otworzy jej drzwi. Kiedy to zrobił, zobaczyła, że stoi w głębokiej na dziesięć cali kałuży.

– Och, twoje buty! – zawołała.

– Wyschną. Trzymaj parasol, a ja cię przeniosę przez tę kałużę. Zażenowana pozwoliła, aby ją wytaszczył z wozu i przeniósł jakby nie ważyła więcej niż puchowy Jasiek. Postawił ją na chodniku i bez parasola pobrnął zamknąć drzwi samochodu.

Francuska restauracja nie miała tak miłej atmosfery jak włoska. Zaprowadzono ich do narożnego stolika, przy samych drzwiach do kuchni. Przez cały czas z nasiąkniętych wodą eleganckich butów Daniela wydobywały się chlupoty i posykiwania.

– Będziesz miał zapalenie płuc – martwiła się, kiedy już usiedli i zamówili dwa wytrawne saksy z lodem.

– Niemożliwe. Mam dobry system odpornościowy. Nigdy nie choruję. Raz w Nam, podczas akcji, zostałem odcięty od oddziału. Byłem sam w dżungli przez tydzień, lało cały czas, nie miałem nie pomarszczonego kawałka skóry na ciele, zanim dotarłem w bezpieczne miejsce, i nie dostałem nawet kataru.

Podczas kiedy sączyli swoje aperitify, przeglądali menu i składali zamówienie, był swobodniejszy niż kiedykolwiek, a nawet okazało się, że potrafi być rozsądnym, miłym i momentami zabawnym rozmówcą. Ale po tym, jak pojawiły się przystawki – łosoś w sosie koperkowym dla niej, eskalopki w cieście dla niego – i szybko stało się jasne, że całe jedzenie jest paskudne, mimo że ceny były dwukrotnie wyższe niż we włoskiej restauracji, jego zakłopotanie rosło – w miarę, jak zdolność do podtrzymywania konwersacji dramatycznie malała. Laura zachwycała się każdym daniem i opróżniała talerze do czysta, ale nadaremnie – nie dał się oszukać.

W dodatku kucharz i obsługa nie spieszyli się nadmiernie. Zanim Daniel wypisał czek i odprowadził ją z powrotem do samochodu – znów przenosząc przez kałużę, jak dziewczynkę – byli pół godziny spóźnieni na zaplanowany seans filmowy.

– Nie szkodzi – powiedziała – możemy przecież wejść później i zobaczyć pierwszą część następnego seansu.

– Nie, nie – zaprotestował. – To nie jest dobry sposób oglądania filmu. Zepsułoby to całą przyjemność. A ja chciałem, żeby ten wieczór był bez zarzutu.

– Rozluźnij się – powiedziała. – Ja bawię się doskonale.

Popatrzył na nią z niedowierzaniem, a ona uśmiechnęła się. Odpowiedział również uśmiechem, ale bardzo bolesnym.

– Jeżeli nie chcesz iść teraz do kina, tylko gdzie indziej – powiedziała – to mi to nie przeszkadza. Dostosuję się.

Kiwnął głową. Zapalił silnik i ruszyli. Przejechali parę mil, zanim uświadomiła sobie, że odwozi ją do domu.

Przez całą drogę od samochodu do drzwi jej mieszkania przepraszał ją za zmarnowany wieczór, a ona w kółko zapewniała go, że ani przez moment nie czuła się zawiedziona. Na progu, w momencie, kiedy włożyła klucz do zamka, Daniel obrócił się na pięcie i zbiegł z pierwszego piętra, ani nie prosząc o pocałunek na dobranoc, ani nie dając jej szansy na zaproszenie go do środka.

Podeszła do szczytu schodów i patrzyła za nim, jak biegnie. W połowie drogi wiatr wywrócił mu parasol. Walczył potem z nim przez całą drogę, dwukrotnie o mało się nie przewracając. Kiedy dotarł do chodnika na dole, w końcu udało mu się przywrócić parasolowi normalny kształt – a wiatr natychmiast go wywrócił. Ze złością cisnął go w pobliskie krzaki, a potem podniósł wzrok ku Laurze. Teraz spływał już wodą od stóp do głów i w bladym świetle lampy widziała, jak ubranie zwisa na nim bezkształtnie. Był potężnym mężczyzną, silnym jak byk, ale mogły pokonać go drobiazgi – kałuża, podmuch wiatru – i było w tym coś ogromnie zabawnego. Wiedziała, że nie powinna się śmiać, ale mimo to parsknęła śmiechem.

– Jesteś diabelnie piękna, Lauro Shane – krzyknął z chodnika. – Bóg świadkiem, że jesteś po prostu zbyt piękna!

A potem szybko odjechał w noc.

Czując wyrzuty sumienia z powodu śmiechu, ale nadal nie mogąc się od niego powstrzymać, weszła do mieszkania i przebrała się w piżamę. Była dopiero za dwadzieścia dziewiąta.

Albo stanowił przypadek beznadziejny, albo był najcudowniejszym mężczyzną, jakiego poznała od śmierci ojca.

O wpół do dziesiątej zadzwonił telefon.

– Czy spotkasz się ze mną jeszcze kiedyś? – spytał.

– Myślałam, że już nigdy nie zadzwonisz.

– Spotkamy się?

– Jasne.

– Kolacja i kino?

– To brzmi zachęcająco.

– Już nie pójdziemy do tej okropnej francuskiej knajpy. Przykro mi z tego powodu, naprawdę.

– Nieważne, gdzie pójdziemy – powiedziała – ale kiedy już gdzieś siądziemy, obiecaj mi, że zostaniemy tam.

– Jestem bałwan w niektórych sprawach. I jak ci mówiłem… nigdy nie potrafię się zachować przy pięknej kobiecie.

– To przez matkę.

– Właśnie. Odrzuciła mnie. Odrzuciła mojego ojca. Nigdy nie doznałem żadnego ciepła ze strony tej kobiety. Odeszła od nas, kiedy miałem jedenaście lat.

– To bolesne.

– Jesteś od niej piękniejsza i przy tobie jestem nieprzytomny ze strachu.

– A to komplement!

– No, przepraszam, ale tak jest. Rzecz w tym, że jakkolwiek byś była piękna, nie jesteś nawet w połowie tak piękna, jak to, co piszesz – i to mnie najbardziej przeraża. Co taki geniusz, jak ty, może widzieć w takim facecie, jak ja – oprócz, ewentualnie, zabawnego urozmaicenia codziennego życia.

– Jedno pytanie, Daniel.

– Danny.

– Jedno pytanie, Danny. Jaki z ciebie makler? Czy w ogóle dajesz sobie z tym radę?

– Jestem pierwszorzędny – powiedział z tak autentyczną dumą, że wiedziała, że mówi prawdę. – Moi klienci słuchają mnie jak wyroczni i mam własny, niezły portfelik akcji, które przez kolejne trzy lata przynoszą dochód przewyższający średnią rynkową. Gdyby wiatr miał pojęcie, jaki ze mnie analityk wartości, makler i doradca inwestycyjny, to nigdy nie odważyłby się wywrócić mi parasola.

2.

Po południu, następnego dnia po rozmieszczeniu materiałów wybuchowych w piwnicach instytutu. Stefan wyruszył w przedostatnią – jak liczył – wyprawę po Piorunowej Drodze. Była to bezprawna wycieczka do 10 stycznia 1988, nie mieszcząca się w programie oficjalnym i przeprowadzona bez wiedzy jego kolegów.

Kiedy się tam pojawił, w Górach San Bernardino padał świeży śnieg. Był przygotowany na tę pogodę. Miał na sobie gumowe buty, skórzane rękawice i marynarską, ciężką kurtę. Schronił się pod gęstą kępę sosen, zamierzając przeczekać iluminacje, spowodowane gęsto padającymi piorunami.

Sprawdził czas na zegarku, korzystając z migocącego, niebiańskiego oświetlenia. Zaskoczyło go, że tak późno się tu pojawił. Miał mniej niż czterdzieści minut, aby spotkać Laurę, nim zostanie zabita. Jeżeli zawiedzie i nie zdąży na czas, następnej szansy nie będzie.

Jeszcze ostatnie eksplozje białego światła przeszywały nisko zwisające chmury, a potężny odgłos gromu ciągle odbijał się od dalekich szczytów i górskich krawędzi, gdy wyszedł spomiędzy drzew i ruszył w dół stoku. Zeszłoroczny śnieg sięgał mu do kolan. Górna warstwa była ścięta lodem, załamującym się pod nim przy każdym kroku, i pokonywanie śnieżnej połaci szło mu równie trudno, jak brodzenie po głębokiej wodzie. Dwukrotnie upadł i śnieg nasypał mu się do butów; szalejący wiatr rzucał nim, jakby świadomy jego celów usiłował go zniszczyć. Zanim dotarł na skraj śnieżnego pola i wdrapał się na zaspę przy dwupasmowej szosie, prowadzącej z Arrowhead do Big Bear, jego spodnie i kurtę pokrywał pancerz zlodowaciałego śniegu, stopy miał przemarznięte, a co najgorsze, stracił już ponad pięć minut.

Droga została niedawno oczyszczona przez pług śnieżny; pozostały na niej tylko wąskie, śniegowe pasma, ślizgające się po nawierzchni pod wpływem przenoszących je prądów powietrza. Ale zawieja wzmagała się. Płatki śniegu malały i spadały dwa razy szybciej niż przed paroma minutami, kiedy się tu pojawił. Wkrótce jazda tędy stanie się niebezpieczna.

Na poboczu zauważył znak: JEZIORO ARROWHEAD 1 MILA – i przeraził się na myśl, jak daleko jest jeszcze od miejsca, w którym powinien się znaleźć, aby spotkać Laurę.

Osłaniając oczy przed uderzeniami wiatru, spoglądał ku północy. Na tle ponurego zmroku koloru szarego żelaza dojrzał ciepłe mruganie elektrycznej poświaty. Trzysta metrów dalej wznosił się szary, parterowy budynek, a po jego prawej stronie stały zaparkowane samochody. Ruszył natychmiast w tamtym kierunku, chroniąc pochyloną twarz przed lodowatymi igiełkami niesionymi przez wiatr.

Musiał mieć samochód. Laurze zostało mniej niż pół godziny życia, a jemu dziesięć mil do pokonania.

3.

Pięć miesięcy po ich pierwszej randce, w sobotę 16 lipca 1977 roku, sześć tygodni po otrzymaniu uniwersyteckiego dyplomu, w rezultacie odprawionej w gabinecie sędziego cywilnej ceremonii ślubnej, Laura stała się żoną Daniela Packarda. Jedynymi gośćmi byli, pełniący również rolę świadków, ojciec Danny’ego, Sam Packard, i Thelma Ackerson.

Sam był przystojnym, srebrnowłosym mężczyzną, wysokim na jakieś pięć stóp i dwa cale i wyglądającym niepozornie przy swoim synu. Podczas krótkiej ceremonii rozpłakał się i Danny odwracał ciągle głowę, pytając:

– Nic ci nie jest, tato?

Wtedy Sam zaprzeczał ruchem głowy, siąkał nos i prosił, żeby nie zawracali sobie nim głowy, ale po chwili ponownie wybuchał płaczem i Danny pytał go, czy nic mu nie jest, a Sam znowu siąkał nos z dźwiękiem przypominającym nawoływanie gęsi. Wreszcie sędzia powiedział:

– Synu, łzy twego ojca są łzami radości, więc załatwmy to – bo mam udzielić ślubu jeszcze trzem parom.

Gdyby nawet ojciec pana młodego nie rozkleił się i nawet gdyby on sam nie miał równocześnie wymiarów giganta i serca jelonka, to ich ślub stałby się godny zapamiętania ze względu na Thelmę. Włosy miała ostrzyżone w przedziwną postrzępioną fryzurę z grzywką w kształcie purpurowego pióropusza. W środku lata – i do tego na ceremonię ślubną – nałożyła wysokie czerwone szpilki, obcisłe czarne spodnie, pracowicie wystrzępioną czarną bluzkę, przewiązaną zwyczajnym stalowym łańcuchem, służącym za pasek. Miała wyzywające, fioletowopurpurowe cienie wokół oczu, na wargach krwawoczerwoną szminkę, a w uchu jeden kolczyk, wyglądający jak haczyk na ryby.

Po ceremonii, kiedy Danny zamieniał z ojcem parę słów na osobności, Thelma i Laura odbyły swoją własną prywatną konferencję w rogu sądowego hallu. Thelma wyjaśniła swój wygląd:

– To się teraz nazywa styl punk i jest najświeższą modą w Anglii. Tu nikt jeszcze tak nie chodzi. Jeżeli mam być szczera, to w Anglii też mało kto, ale za parę lat wszyscy będą się tak nosić. Strasznie mi to pasuje do pracy. To jest tak dziwaczne, że jak tylko wlezę na scenę, ludzie ryją ze śmiechu. I prywatnie też mi pasuje. Chodzi o to, Shane, że jak sama widzisz, z wiekiem raczej nie przybywa mi urody. Cholera, gdyby przeciętność była chorobą i organizowano by akcję dobroczynną na rzecz jej ofiar, robiłabym za model do plakatu. Ale to, co w stylu punk jest wielkie, to fakt, że możesz ukryć się pod makijażem i fryzurą i nikt nie może powiedzieć, że jesteś przeciętna – w tym zawsze wyglądasz na wariatkę. Jezu, Shane, Danny to kawał chłopa. Tyle mi o nim opowiadałaś przez telefon, ale nigdy nie mówiłaś, że jest taki ogromny. Gdybyś go wbiła w kostium Godzilli i wypuściła luzem na ulice Nowego Jorku, a potem to skręciła, nie musiałabyś wyrzucać forsy na robienie zmniejszonych makiet. Kochasz go, co?

– Uwielbiam go – powiedziała Laura. – Jest równie łagodny, jak duży, może dlatego, że widział tyle przemocy w Wietnamie, a może po prostu w głębi serca zawsze był łagodny. Jest kochany Thelma, i taki troskliwy, i mówi, że jestem jedną z najlepszych pisarek, jakie w życiu czytał.

– A kiedy poprzednio posyłał ci żaby, myślałaś, że to psychopata.

Dwóch umundurowanych policjantów przemierzało hall, prowadząc młodego, zarośniętego mężczyznę w kajdankach do jednej z sal sądowych. Mijając Thelmę więzień spojrzał na nią i rzucił:

– Hej, mamuśka, poznajmy się!

– Ach, ten wdzięk Ackersonów – zwróciła się Thelma do Laury. – Ty masz faceta, który jest połączeniem greckiego boga, pluszowego misia i Bennetta Cerfa, a ja otrzymuję tylko prostackie propozycje od wyrzutków społeczeństwa. Ale mówiąc poważnie, przedtem daleko było mi nawet do takich osiągnięć, więc może mój czas jednak nadchodzi.

– Nie doceniasz się, Thelma. Zawsze się nie doceniałaś. Jeszcze jakiś zupełnie nadzwyczajny facet zobaczy w tobie skarb…

– Charles Manson na zwolnieniu warunkowym.

– Nie. Kiedyś będziesz tak samo szczęśliwa jak ja. Wiem. Przeznaczenie, Thelmo.

– Wielkie nieba, Shane, zamieniasz się w pozbawioną samokontroli optymistkę. A co z piorunem? Wszystkie te nasze otchłanne rozmówki na podłodze pokoju w Caswell – pamiętasz? Uznałyśmy, że życie to komedia absurdu, która co rusz jest przerywana gromami tragedii, żeby nastrój całości nie był zbyt monotonny, a slapstickowy efekt przez kontrast mógł być zabawniejszy.

– Może już ostatni raz uderzył w moje życie?

Thelma wpatrywała się w nią przenikliwie.

– No, no. Znam cię i wiem, ile emocjonalnie ryzykujesz, zaledwie marząc o szczęściu. Mam nadzieję, że się nie mylisz mała, i założę się, że tak nawet jest. Założę się, że w twoje życie już nie walnie żaden piorun.

– Dzięki, Thelma.

– I myślę, że Danny to cudo, klejnot. Ale sprzedam ci coś, co jest dużo ważniejsze od tego, co myślę: Ruthie też byłaby nim zachwycona. Nie miałaby mu nic do zarzucenia.

Objęły się mocno i przez chwilę były znów małymi dziewczynkami, nieustępliwymi, a równocześnie łatwymi do zranienia, pełnymi zuchwałej pewności siebie i zarazem lęku przed ślepym losem, który ukształtował ich wspólne lata dorastania.


* * *

W sobotę 24 lipca, po powrocie z miodowego tygodnia w Santa Barbara, pojechali po zakupy, a potem w ich mieszkaniu w Tustin razem przygotowali obiad: zieloną sałatę, wiejski chleb, kotlety mielone z kuchenki mikrofalowej i spaghetti. Laura wprowadziła się do Danny’ego na parę dni przed ślubem. Zgodnie z planem, jaki sobie ułożyli, mieli tu mieszkać przez dwa, może trzy lata. (Tak często i z takimi szczegółami omawiali swoją przyszłość, że w myślach rozpoczynali te słowa z dużej litery – Nasz Plan – jakby odwoływali się do jakiejś instrukcji obsługi wszechświata, która pojawiła się wraz z ich małżeństwem i na której można było polegać w sprawie dokładnego pokierowania ich wspólnym losem). Chcieli przenieść się stamtąd dopiero po dwu, może trzech latach, kiedy będzie ich stać na zapłacenie pierwszej raty za odpowiedni dom, bez naruszania skromnego portfela akcji, który Danny starał się powiększyć.

Jedli przy małym stole we wnęce w kuchni, z której mieli widok na ogromne palmy na podwórzu, kołyszące się w złotym słońcu późnego popołudnia, i omawiali kluczowy punkt Planu, który na Danny’ego nakładał obowiązek utrzymywania ich, podczas gdy Laura będzie w domu pisała swoją pierwszą powieść.

– Kiedy staniesz się szaleńczo bogata i sławna – powiedział, zwijając spaghetti na widelcu – wtedy rzucam maklerstwo i zajmuję się inwestowaniem naszych pieniędzy.

– A co, jeżeli nigdy nie będę bogata i sławna?

– Będziesz.

– A co, jeżeli nawet nie będą chcieli mnie drukować?

– Wtedy się z tobą rozwiodę.

Rzuciła w niego kawałkiem chleba…

– Bydlę.

– Wiedźma.

– Jeszcze jednego mielonego?

– Jeżeli masz nim we mnie rzucać, to nie.

– Już mi przeszło. Robię niezłe mielone, co?

– Znakomite – zgodził się.

– Warto to uczcić, że masz żonę, która robi dobre mielone, nie uważasz?

– Niewątpliwie.

– Więc chodźmy się kochać.

Danny zaprotestował:

– W połowie obiadu?

– Nie, w łóżku – odsunęła krzesło i wstała. – Chodź, obiad zawsze można odgrzać.

Podczas ich pierwszego roku kochali się często i w ich zbliżeniach Laura znajdywała coś więcej niż tylko zaspokojenie, coś znacznie ważniejszego, niż oczekiwała. Będąc z Dannym, przyjmując go w sobie, czuła się z nim tak związana, że czasami wydawało się jej, że są jedną osobą, jednym ciałem i umysłem, jednym duchem, jednym snem. Kochała go całym sercem, oczywiście, ale to uczucie jedności było czymś więcej niż miłością – albo przynajmniej różniło się od miłości. Podczas ich pierwszego wspólnego Bożego Narodzenia zrozumiała, że jest to poczucie przynależności, którego od dawna nie doświadczyła, poczucie bycia częścią rodziny. To był jej mąż, a ona była jego żoną i pewnego dnia z ich związku urodzą się dzieci – po dwóch, trzech latach, zgodnie z Planem – i pod opiekuńczymi skrzydłami rodziny znajdywała taki spokój, jakiego gdzie indziej daremnie by szukała.

Dawniej skłonna była sądzić, że życie w trwałym i niezmiennym szczęściu, harmonii i poczuciu bezpieczeństwa prowadzi do umysłowego letargu, że od nadmiaru szczęścia ucierpi jej twórczość, potrzebująca różnorodności, podniety płynącej także z dni załamań i rozpaczy. Ale wyobrażenie, jakoby do tworzenia arcydzieł artyście niezbędne było cierpienie, jest dzieckiem młodego wieku i ubogiego doświadczenia. Im czuła się szczęśliwsza, tym lepiej pisała.

Sześć tygodni przed ich pierwszą rocznicą ślubu Laura skończyła powieść Noce Jerycha i posłała egzemplarz do Spencera Keene’a, agenta literackiego w Nowym Jorku, który miesiąc wcześniej odpowiedział przychylnie na jej pytający list. Dwa tygodnie później zadzwonił, że przyjmuje książkę do promocji, spodziewa się szybkiej sprzedaży i sądzi, że czeka ją wspaniała przyszłość pisarska. Z szybkością zaskakującą nawet dla niego powieść została kupiona przez pierwsze wydawnictwo, któremu ją przedstawił – Viking Press – za skromną, ale całkiem przyzwoitą zaliczkę piętnastu tysięcy dolarów. Umowa została podpisana w piątek, 14 lipca 1978 roku, na dwa dni przed rocznicą ich ślubu.

4.

W dostrzeżonym z oddali domu mieściła się restauracja i bar, skryte w cieniu ogromnych sosen Ponderosa. Drzewa wznosiły się na wysokość dwustu stóp, przystrojone w kiście sześciocalowych szyszek. Niektóre konary uginały się nisko pod ciężarem śniegu z poprzednich zawiei. Parterowy budynek był zbudowany z bali. Sosny otaczały go szczelnie z trzech stron, a na krytym dachówkami dachu więcej było sosnowych igieł niż śniegu. Okna były albo zaparowane, albo pokrywał je szron, tak że płynące z wewnątrz światło łagodnie rozpraszała przezroczysta warstwa na szkle.

Na parkingu przed budynkiem stały dwa dżipy, dwie półciężarówki i thunderbird. Czując ulgę na myśl, że nikt nie dojrzy go przez okna baru, Stefan podszedł wprost do jednego z dżipów, spróbował otworzyć drzwi, stwierdził, że nie są zamknięte, siadł za kierownicą i zamknął je za sobą.

Z kabury, którą miał w wewnętrznej kieszeni kurty, wyciągnął waltera PPK/S kaliber 380 i położył go obok siebie na siedzeniu.

Stopy miał boleśnie zlodowaciałe, marzył o odpoczynku i wytrząśnięciu śniegu z butów. Ale zjawił się późno, pierwotny harmonogram został zniweczony, więc obawiał się stracić nawet minutę. Poza tym, jeżeli stopy go bolały, to nie przemarzły do kości, odmrożenie jeszcze mu nie groziło.

W stacyjce nie było kluczyków. Odchylił siedzenie, pochylił się, pogrzebał pod deską rozdzielczą, odnajdując przewody zapłonu – i po minucie silnik zaczął pracować.

Stefan wyprostował się właśnie w momencie, gdy właściciel dżipa, zionąc piwem, otwierał drzwi:

– Hej, co tu, u diabła, robisz, przyjacielu?

Na pozostałej części pokrytego śniegiem parkingu nie dostrzegł nikogo. Byli sami.

Właściciel dżipa szarpnął go i Stefan pozwolił wyciągnąć się zza koła kierownicy, łapiąc przy tym pistolet z siedzenia. Pozornie ulegając sile mężczyzny, wykorzystał jego ruch, by pchnąć przeciwnika do tyłu, na śliski parking. Upadli. W momencie, gdy uderzyli o ziemię, znalazł się na górze, wbijając facetowi lufę pod brodę.

– Jezus, szefie! Nie zabijaj mnie pan.

– Teraz podnosimy się. Spokojnie, do diabła, i bez podskakiwania. Kiedy znaleźli się na nogach, Stefan przesunął się za mężczyznę, szybko zmieniając uchwyt ręki, trzymającej waltera, jak do pałki. Uderzył raz, wystarczająco silnie, aby mężczyzna stracił przytomność, ale nie odniósł trwałego urazu. Właściciel dżipa ponownie upadł i pozostał na ziemi, nieruchomy.

Stefan rzucił spojrzenie w kierunku baru. Nikt nie wychodził.

Nie słyszał od drogi żadnego samochodu, ale wyjący wiatr mógł przecież stłumić odgłos pracy silnika.

Ponieważ znów zaczął padać coraz gęstszy śnieg, włożył pistolet do głębokiej kieszeni kurty i zaciągnął nieprzytomnego mężczyznę do najbliższego samochodu, thunderbirda. Wóz był otwarty; wciągnął mężczyznę na tylne siedzenie, zamknął za nim drzwi i szybko wrócił do dżipa.

Silnik zgasł. Znowu musiał spiąć krótko przewody.

Wrzucił bieg i zawrócił w kierunku drogi; wiatr przeraźliwie gwizdał w bocznym okienku. Spadający śnieg gęstniał nadal, przechodził już w zadymkę, a jego wczorajsze pokłady unosiły się z ziemi w postaci obracających się, świetlistych kolumn. Gigantyczne, spowite w cienie sosny kołysały się i dygotały pod uderzeniami wiatru.

Laurze zostało mniej niż dwadzieścia minut życia.

5.

Uczcili kontrakt na Noce Jerycha i nieziemską harmonię pierwszego roku ich małżeństwa, spędzając rocznicę ślubu w ich ulubionym miejscu – Disneylandzie. Całkowicie obojętni na otaczające ich letnie tłumy wycieczkowiczów przeprawili się drogą Piratów Karaibów. Zrobili sobie zdjęcie z Myszką Miki, dostali zawrotów głowy w ogromnych filiżankach na karuzeli Szalonego Kapelusznika, kazali sobie narysować karykatury, jedli gorące parówki i lody, i polewane czekoladą mrożone banany na patyku i tańczyli wieczorem przy muzyce orkiestry grającej dobry, stary dixieland na New Orlean Square.

Po zapadnięciu zmroku park zyskał jeszcze na tajemniczym uroku.

Po raz trzeci z rzędu płynęli na łopatkowym parostatku Marka Twaina wokół wyspy Tomka Sawyera; stali objęci przy relingu na górnym pokładzie, blisko rufy. Danny powiedział:

– Wiesz, dlaczego tak lubimy to miejsce? Bo ono jest częścią tego, co pozostaje nietknięte przez zwyczajny świat. I takie jest nasze małżeństwo.

Później, nad pucharami truskawkowych lodów w Pawilonie Goździków, przy stole stojącym pod drzewami ozdobionymi białymi lampkami jak na Boże Narodzenie, Laura zauważyła:

– Piętnaście tysięcy dolarów za rok pracy… to nie jest fortuna.

– Nie jest to też zarobek niewolnika.

Odsunął na bok pucharek, pochylił się w przód, odsunął również drugi pucharek i wziął w dłonie jej ręce.

– Pieniądze w końcu przyjdą, bo jesteś świetna, ale nie to jest ważne. Najważniejsze, że jest w tobie coś wyjątkowego, co możesz ofiarować. Nie, nie o to dokładnie mi chodzi. Nie ma w tobie czegoś wyjątkowego, to ty jesteś wyjątkowa. Wiem o tym, ale nie potrafię tego wytłumaczyć. Wiem, że kiedy zaczniesz dzielić się tym, czym jesteś, przyniesie to również wiele nadziei i szczęścia ludziom w odległych miejscach, tak jak przynosi mnie, tutaj, u twego boku.

Mrużąc oczy przed nagle napływającą falą łez, powiedziała:

– Kocham cię.

Noce Jerycha zostały wydane dziesięć miesięcy później, w maju 1979 roku. Danny upierał się, żeby użyła panieńskiego nazwiska, bo wiedział, że przetrwała przez wszystkie te złe lata w Domu McIlroya i Caswell Hall częściowo dlatego, że chciała dorosnąć i do czegoś dojść, dochowując w ten sposób pamięci ojcu, a może również i matce, której nigdy nie znała. Tytuł sprzedawał się słabo, nie został wybrany przez żaden klub książki i Viking za skromną zaliczką odsprzedał prawo publikacji innemu wydawcy, drukującemu paperbacki.

– Nie szkodzi – powiedział Danny. – To jeszcze nastąpi. To nastąpi lada chwila. Dlatego, że jesteś tym, kim jesteś.

W tym czasie posunęła się już daleko w pracy nad następną książką, Shadrach. Spędzając przy biurku dziesięć godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu, skończyła ją w lipcu.

W piątek wysłała jeden egzemplarz Spencerowi Keene do Nowego Jorku, a oryginał dała Danny’emu. Powinien pierwszy to przeczytać. Skończył wcześnie pracę i wziął się do czytania o pierwszej po południu w piątek, siedząc w swoim wysokim fotelu w living roomie, potem położył się do łóżka, spał tylko cztery godziny i o dziesiątej rano w sobotę był z powrotem w fotelu, mając już za sobą dwie trzecie całości. Nie chciał nic powiedzieć, ani słowa.

– Nic, dopóki nie przeczytam całości. Nie byłoby to uczciwe względem ciebie, gdybym zaczynał analizować i oceniać, zanim skończę, zanim połapię się w całości, a nie byłoby to też uczciwe wobec mnie, bo przy omawianiu akcji na pewno wygadałabyś się z czymś, co dopiero nastąpi.

Stale zaglądała, żeby zobaczyć, czy krzywi się, czy uśmiecha albo czy chociaż reaguje w jakikolwiek sposób. Ale nawet jeżeli coś okazywał, martwiła się, że jest to zła reakcja. O wpół do jedenastej w sobotę nie mogła już dłużej wytrzymać w mieszkaniu, więc pojechała do South Coast Plaża, poszperała trochę w księgarniach, zjadła wczesny lunch, choć nie była głodna, pojechała do Westminster Hall, pooglądała wystawy, zjadła mrożony jogurt, pojechała do Orange Mali, zajrzała do paru sklepów, kupiła kawałek ciasta i zjadła połowę.

– Shane – powiedziała do siebie – jazda do domu albo do obiadu będziesz się kwalifikowała na dublerkę Orsona Wellesa.

Kiedy parkowała na zadaszonym parkingu, przylegającym do ich budynku, zobaczyła, że samochód Danny’ego znikł. Weszła do mieszkania, zawołała, ale nie było odpowiedzi.

Maszynopis Shadrach leżał złożony na stoliku jadalnym.

Rozejrzała się, czy nie ma kartki z wiadomością. Nie było.

– O, Boże – westchnęła.

Książka była zła. Śmierdziała. Cuchnęła. Jak pierdnięcie muła. Biedny Danny wyszedł gdzieś na piwo, nabrać odwagi, by jej powiedzieć, że powinna zrobić kurs na hydraulika, póki jest jeszcze czas na karierę w innym zawodzie.

Czuła, że zaraz zwymiotuje. Pobiegła do łazienki, ale mdłości minęły. Umyła twarz zimną wodą.

Ta książka jest jak pierdnięcie muła.

Dobra, jakoś musi to przeżyć. Myślała, że Shadrach jest całkiem niezła, o niebo lepsza od Nocy Jerycha, ale oczywiście się pomyliła. Napisze więc inną książkę.

Weszła do kuchni, otworzyła piwo. Przełknęła zaledwie dwa łyki, gdy do mieszkania wkroczył Danny, dźwigając pudło takich rozmiarów, że mogłoby pomieścić piłkę do koszykówki. Było opakowane w papier przeznaczony do owijania prezentów. Złożył pakunek na stoliku jadalnym, obok maszynopisu, i popatrzył na nią z powagą.

– To dla ciebie.

Nie zwracając uwagi na paczkę, powiedziała:

– Mów.

– Najpierw obejrzyj prezent.

– Och, Boże! Czy jest aż tak zła? Czy jest tak zła, że musisz złagodzić ten cios prezentem? Zniosę to. Poczekaj! Pozwól, niech usiądę. – Odsunęła krzesło od stołu, opadła na nie. – Wal, najmocniej jak potrafisz, siłaczu. Jestem niezniszczalna.

– Za bardzo lubisz wszystko dramatyzować, Lauro.

– Co ty mówisz? Że książka jest melodramatyczna?

– Nie książka. Ty. W każdym razie w tej chwili. Czy, na litość boską, nie możesz przestać odgrywać młodej, rozdygotanej artystki i otworzysz swój prezent?

– Dobra, dobra. Jeżeli nie będziesz mówił, zanim go nie otworzę, to otwieram to cholerne pudło.

Położyła sobie karton na kolanach – był ciężki – i rozerwała wstążkę, podczas gdy Danny przysunął sobie krzesło i siadł przed nią, obserwując.

Pudełko miało znak firmowy eleganckiego sklepu, ale nie spodziewała się tego, co zawierało: wielką, wspaniałą wazę od Laliqua, całą z przezroczystego kryształu z wyjątkiem uszu, które były zarazem przejrzyście zielone i matowobiałe, każde w formie dwóch stojących na tylnych łapach żab; żab było więc w sumie cztery.

Podniosła szeroko otwarte oczy:

– Danny, w życiu czegoś takiego nie widziałam! To jest najpiękniejsze na świecie.

– No co, podoba ci się?

– Wielki Boże, ile?

– Trzy tysiące.

– Danny, nie stać nas na to!

– A właśnie, że stać.

– Nie, nie, naprawdę nie stać. Tylko dlatego, że napisałam marną książkę i chcesz teraz, żebym poczuła się lepiej…

– Nie napisałaś marnej książki. Napisałaś żabiocenną książkę. Czterożabią książkę, licząc w skali od jeden do czterech, gdzie cztery to góra i szczyt. Właśnie dlatego, że napisałaś Shadrach, stać nas na tę wazę. Książka jest piękna, nieskończenie lepsza niż poprzednia, a dlatego taka jest, bo jest jak ty. Ta książka jest jak ty, płynie z niej światło.

Z radości i pragnienia, aby jak najszybciej objąć Danny’ego, niemalże upuściła wazę wartości trzech tysięcy dolarów.

6.

Droga była teraz pokryta warstewką świeżego śniegu. Dżip miał łańcuchy śnieżne i napęd na obie osie, więc mimo warunków, jakie panowały na drodze, Stefan mógł rozwinąć niezłą prędkość.

Ale to nie wystarczy.

Oceniał, że spod baru, gdzie ukradł dżipa, do domu Packardów było około jedenastu mil. Dom stał tuż przy drodze państwowej nr 330, parę mil na południe od Big Bear. Górskie drogi były wąskie, kręte, pełne ostrych podjazdów i zjazdów, a zawiewający śnieg utrudniał widoczność, więc jego przeciętna szybkość wynosiła czterdzieści mil na godzinę. Nie mógł pozwolić sobie na szybszą ani bardziej ryzykowną jazdę, bo Laurze, Danny’emu i Chrisowi nie przyniosłoby to żadnej korzyści, gdyby stracił panowanie nad dżipem i runął w dół nasypu, ku śmierci. Jednak posuwając się z obecną prędkością pojawi się w ich domu dziesięć minut po tym, jak odjadą.

Poprzednio zamierzał ich zatrzymać, zanim niebezpieczeństwo nie minie. Teraz ten plan był bezużyteczny.

Styczniowe niebo zdawało się opadać tak nisko pod ciężarem zawiei, że wisiało tuż nad czubkami zbitych szeregów szpilkowych drzew, rosnących po obu stronach drogi. Wiatr potrząsał nimi i dżipem. Śnieg przywierał do wycieraczek i lodowaciał, więc podkręcił ogrzewanie i pochylił się nad kierownicą, wypatrując oczy przez niedostatecznie oczyszczoną szybę.

Kiedy powtórnie spojrzał na zegarek, spostrzegł, że pozostało mu mniej niż piętnaście minut. Laura, Danny i Chris akurat wsiadali do swojego chevroleta blazer. A może już ruszyli z podjazdu.

Musi dopaść ich na autostradzie, choćby na ułamki sekund wcześniej niż śmierć.

Spróbował wycisnąć z dżipa jeszcze większą szybkość, nie wypadając równocześnie z zakrętu i nie waląc się w otchłań.

7.

Pięć tygodni po tym, jak Danny kupił jej wazę Laliqua, 15 sierpnia 1979 roku, parę minut po dwunastej, Laura stała w kuchni, grzejąc puszkę rosołu z kury na lunch, kiedy zadzwonił Spencer Keene, jej agent literacki z Nowego Jorku. Viking oszalał na punkcie Shadrach i proponuje sto tysięcy.

– Dolarów? – zapytała.

– Oczywiście, że dolarów – obruszył się Spencer. – A czego się spodziewasz, rubli? Co byś za to miała – kapelusik?

– O Boże – musiała oprzeć się o ladę kuchenną, bo nagle poczuła, jak miękną jej kolana.

Spencer kontynuował:

– Laura, złotko, tylko ty wiesz, co jest dla ciebie najlepsze, ale jeżeli oni nie złożą tych stu kawałków jako oferty ceny wywoławczej, uważam, że powinnaś z tego zrezygnować.

– Zrezygnować ze stu tysięcy dolarów? – spytała, nie dowierzając.

– Mam zamiar wysłać to do sześciu, może ośmiu wydawców, ustalić datę aukcji i zobaczyć, co się będzie działo. Spodziewam się, co się stanie, Lauro. Spodziewam się, że oni wszyscy oszaleją na punkcie tej książki tak samo jak ja. Z drugiej strony… może nie. To ciężka decyzja i musisz siąść i przemyśleć to, zanim mi odpowiesz.

W chwilę po tym, jak Spencer pożegnał się i rozłączył, Laura zadzwoniła do Danny’ego do pracy i powtórzyła treść rozmowy.

– Jeżeli nie złożą tej stówy jako oferty ceny wywoławczej, zrezygnuj – powiedział.

– Ależ Danny, czy nas na to stać? Chodzi mi o to, że mój samochód ma jedenaście lat i rozlatuje się. Twój ma prawie cztery…

– Posłuchaj, pamiętasz, co ci powiedziałem? Ta książka to odbicie tego, czym jesteś.

– Jesteś kochany, ale…

– Zrezygnuj, Lauro. Myślisz, że zlekceważenie setki portrecików McKinleya to jak splunięcie w twarz wszystkim bóstwom pomyślnego losu, jak ściągnięcie sobie na głowę gromu, o którym opowiadałaś. Ale ty zapracowałaś sobie na wysoką zapłatę i los nie może ci jej odebrać.

Zadzwoniła do Spencera Keene’a i przekazała mu swoją decyzję.

Podniecona, zdenerwowana, już żałując stu tysięcy dolarów, wróciła do gabinetu i siadła przy maszynie do pisania, wpatrując się w niedokończoną nowelę, aż poczuła smród rosołu z kury i przypomniała sobie, że zostawiła go na ogniu. Pobiegła do kuchni i stwierdziła, że zupy zostało na pół palca, a spalone kluski pokryły całe dno garnka.

Dziesięć po dziesiątej – czyli dziesięć po piątej czasu nowojorskiego – Spencer zadzwonił z wiadomością, że Viking zgodził się postawić swoje sto tysięcy na aukcji.

– Dobra, więc tyle co najmniej weźmiesz za Shadrach – sto kawałków. Sądzę, że ustalę datę aukcji na dwudziestego szóstego września. To będzie duża sprawa, Lauro. Zobaczysz.

Spędziła resztę popołudnia próbując się cieszyć, ale nie była w stanie się uspokoić. Shadrach już była wielkim sukcesem, bez względu na to, co nastąpi na aukcji. Nie było powodu do niepokoju, a jednak nie mogła dla siebie znaleźć miejsca.

Danny wrócił z pracy do domu z butelką szampana, bukietem róż i bombonierką szwajcarskich czekoladek Godiva. Siedzieli na kanapie, pogryzali czekoladki, sączyli szampana i gadali o przyszłości. Zapowiadała się jasno, a mimo to Laury nie odstępował niepokój.

W końcu powiedziała:

Nie chcę czekoladek ani szampana, ani róż, ani stu tysięcy dolarów. Chcę ciebie. Zabierz mnie do łóżka.

Kochali się długo. Słońce późnego lata ześlizgnęło się z okna i noc wpłynęła do pokoju, zanim rozłączyli się niechętnie, przepełnieni słodyczą i budzącą się natychmiast tęsknotą. W ciemności, leżąc przy jej boku, Danny z czułością całował jej piersi, szyję, oczy i, na końcu, usta. Wtedy poczuła, że niepokój rozwiał się. Ale to nie seks przyszedł jej z pomocą. Bliskość drugiej osoby, całkowite oddanie samej siebie i poczucie dzielonych nadziei, marzeń i przeznaczeń były najlepszym lekarstwem. Wielkie, cudowne poczucie bycia rodziną, którą z nim tworzyła, stanowiło ten talizman, który skutecznie odpędzał nieprzychylny los.


* * *

We środę, 26 września, Danny zwolnił się z pracy, aby towarzyszyć Laurze, kiedy z Nowego Jorku będą nadchodzić wiadomości o przebiegu aukcji.

O wpół do ósmej rano, a wpół do jedenastej czasu nowojorskiego, Spencer Keene zadzwonił z wiadomością, że Random House złożył pierwszą propozycję powyżej ceny wywoławczej.

– Sto dwadzieścia pięć tysięcy, a jesteśmy dopiero na początku drogi. Dwie godziny później zadzwonił znowu.

– Całe towarzystwo poszło na lunch, więc na razie mamy spokój. W tej chwili doszliśmy do trzystu pięćdziesięciu tysięcy, a sześciu wydawców jest jeszcze w grze.

– Trzysta pięćdziesiąt tysięcy? – powtórzyła Laura.

Stojąc przy zlewie kuchennym, gdzie wycierał naczynia, Danny upuścił talerz.

Kiedy odwiesiła słuchawkę i spojrzała na niego, uśmiechnął się i powiedział:

– Może się mylę, ale czy nie bałaś się kiedyś, że ta książka jest jak pierdnięcie muła?

Cztery i pół godziny później siedzieli przy stoliku w jadalni udając skupionych na grze w remika. Zdradzało ich roztargnienie przy liczeniu punktów, bardzo odległe od jakiejkolwiek matematycznej dokładności. W tym momencie Spencer Keene odezwał się znowu. Danny poszedł za nią do kuchni, żeby słuchać jej odpowiedzi.

– Siedzisz, złotko? – spytał Spencer.

– Jestem przygotowana, Spencer. Obejdę się bez krzesła. Mów.

– Skończyło się. Simon i Schuster. Milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Mokra z wrażenia i drżąca, rozmawiała ze Spencerem przez następne dziesięć minut, a kiedy odwiesiła słuchawkę, nie pamiętała nic, o czym była mowa po tym, jak dowiedziała się o wysokości kontraktu. Danny spoglądał na nią wyczekująco i zrozumiała, że jeszcze nie wie, co się stało. Powiedziała mu, kto kupił i za ile.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

Potem powiedziała:

– Myślę, że teraz stać nas na dziecko.

8.

Stefan wjechał na szczyt wzgórza i spojrzał w dół na półmilową wstęgę pokrytej śniegiem drogi. To stanie się tu. Po lewej ręce, za południowym pasmem jezdni, pokryte drzewami wzniesienie opadało gwałtownie ku drodze. Po prawej północne pasmo było zakończone poboczem szerokości jakichś sześciu stóp, zbocze opadało za nim stromym urwiskiem. Żadne bariery nie chroniły podróżnych przed śmiertelnym upadkiem.

W dole stoku droga skręcała w lewo, niknąc z oczu. Pomiędzy dolnym zakrętem a wzniesieniem, na które wjechał, obydwa czarne pasma były teraz puste.

Według jego zegarka Laura będzie martwa za minutę. Najwyżej dwie.

Nagle zdał sobie sprawę, że jeżeli już zjawił się zbyt późno, to wcale nie powinien zdążać w kierunku, z którego jadą Packardowie. Powinien przestać myśleć o zatrzymaniu ich, a zamiast tego znaleźć i zatrzymać samochód Robertsonów, jadący z kierunku Arrowhead. Byłoby to równie skuteczne.

Teraz było na to za późno.

Stefan nie miał czasu na cofnięcie się ani nie mógł jechać dalej na północ, w stronę Packardów. Nie znał co do sekundy dokładnego momentu ich śmierci, ale wiedział, że katastrofa zbliża się błyskawicznie. Gdyby próbował pojechać pół mili dalej i usiłował zatrzymać ich, zanim znajdą się w tym fatalnym obniżeniu terenu, mógłby znaleźć się u podnóża stoku i przejeżdżając zakręt minąłby ich, jadących w odwrotnym kierunku. Wtedy nie zdążyłby zawrócić i dopaść ich, zanim zderzą się z ciężarówką Robertsonów.

Delikatnie zahamował, następnie przeciął południowy, wznoszący się pas drogi i zatrzymał dżipa na jego środku, w połowie zbocza, tak blisko skarpy, że nie był w stanie otworzyć drzwi przy fotelu kierowcy. Przez cały czas, kiedy wrzucał bieg na luz, zaciągał hamulec ręczny, gasił silnik i przesuwał się na siedzeniu, by wysiąść po stronie pasażera, serce waliło mu tak, że prawie bolało.

Zacinający śnieg i lodowate powietrze ukąsiły go w twarz, a wiatr, owiewający całe górskie zbocze, wył i skrzeczał wieloma głosami, może głosami Parek, trzech sióstr z greckiego mitu, szydzących z jego rozpaczliwych wysiłków, aby zapobiec temu, co postanowiły.


9.

Po otrzymaniu redakcyjnych poprawek Laura z łatwością przeprowadziła ostateczną redakcję Shadrach. Doręczyła końcową wersję całości w połowie grudnia 1979, a Simon i Schuster ustalili datę wydania na wrzesień 1980.

Był to rok, w którym Laura i Danny byli tak zajęci, że tylko na marginesie dostrzegła kryzys z zakładnikami w Iranie i kampanię prezydencką, a w jeszcze mniejszym stopniu docierały do jej świadomości niezliczone pożary, katastrofy samochodowe, wypadki, zatrucia środowiska, masowe morderstwa, powodzie, trzęsienia ziemi i inne tragedie, stanowiące pokarm dla doniesień agencyjnych. W tym roku wydarzenia w ich życiu gnały na złamanie karku. Kupili w Orange Park Ackres swój pierwszy dom – w hiszpańskim stylu, z czterema sypialniami, dwoma łazienkami i toaletą – i wyprowadzili się z mieszkania w Tustin. Laura zaczęła swoją trzecią powieść, Złotą krawędź, a kiedy pewnego dnia Danny zapytał ją, jak idzie, a ona odpowiedziała: „Pierdnięcie muła”, krzyknął: „To cudownie!” Pierwszego września otrzymali od MGM czek na solidną sumę za prawa do sfilmowania Shadrach, a Danny zrezygnował z posady w firmie maklerskiej i zajął się wyłącznie prowadzeniem interesów finansowych żony. W sobotę 21 września, trzy tygodnie po pojawieniu się na półkach, Shadrach dostała się na listę bestsellerów New York Timesa, na dwunaste miejsce. 5 października 1980, kiedy Laura urodziła Christophera Roberta Packarda, ukazało się trzecie wydanie Shadrach, która nie zagrożona zajmowała ósme miejsce w Timesie, otrzymując, jak to określił Spencer Keene, „ogłuszająco dobrą” ocenę w dziale recenzji na piątej stronie.

Chłopiec przyszedł na świat o 14.23, w większej niż zwykle powodzi krwi, jaka wynosi dzieci z przedporodowych ciemności. Skręcanej bólami, krwawiącej Laurze musiano od popołudnia do wieczora przetoczyć półtora litra krwi. Jednak noc była już lepsza, niż się spodziewano, a rano pacjentka była obolała i zmęczona, ale niebezpieczeństwo całkowicie minęło.

Następnego dnia w godzinach szpitalnych odwiedzin przyjechała Thelma Ackerson, żeby zobaczyć niemowlę i świeżo upieczoną matkę.

Thelma pozostała sobą. Ubrana w strój punka, z fryzurą, której jedna połowa była długa, z pasmem białych włosów, jak u narzeczonej Frankensteina, a druga krótka – wpadła do separatki Laury, podeszła prosto do Danny’ego, zarzuciła mu ręce na szyję, mocno objęła i ogłosiła światu:

– Boże, aleś ty wielki. Jesteś mutantem. Przyznaj się, Packard, że choć twoja matka mogła należeć do ludzkiego gatunku, to tatuś był grizzli.

Podeszła do łóżka, na którym podparta trzema poduszkami siedziała Laura. Ucałowała ją w czoło, a potem w policzek.

– Zanim do was wpadłam, zajrzałam do sali noworodków i przez szybę rzuciłam okiem na Christophera Roberta. Jest się czym zachwycać. Ale myślę, że wszystkie miliony, jakie zarobisz na książkach, dziecino, będą niezbędne, bo chłopiec wdał się w ojca i rachunek za żarcie wyniesie ze trzydzieści tysięcy miesięcznie. Dopóki nie przejdzie kursu dobrego wychowania dla kotków i piesków, poobgryza wam wszystkie meble.

– Cieszę się, że jesteś, Thelmo – powiedziała Laura.

– Miałabym z tego zrezygnować? Może gdybym grała w jakimś klubie należącym do mafii w Bayonne w New Jersey i musiałabym wyciąć kawałek numeru, żeby mieć czas na powrót, może wtedy zrezygnowałabym. Jak się zerwie kontrakt z tymi facetami, odcinają ci kciuki i zmuszają do używania ich jako czopków. Ale kiedy doszły mnie ostatnie wieści, byłam po zachodniej stronie Missisipi i tylko wojna nuklearna albo randka z Paulem McCartneyem mogłyby mnie zatrzymać.

Prawie dwa lata temu Thelma w końcu dostała swój występ w „Improv” i odniosła sukces. Zdobyła agenta i zaczęła występować za pieniądze w marnych trzeciorzędnych – a czasem drugorzędnych – klubach w całym kraju. Laura i Danny dwukrotnie pojechali do Los Angeles na jej występy i bawili się świetnie. Sama pisała sobie teksty i wykonywała je z tym wyczuciem komizmu, jakie posiadała już w dzieciństwie, ale które z wiekiem jeszcze dojrzało. Jej występy miały szczególny styl, który albo mógł z niej uczynić zjawisko na skalę całego kraju, albo pociągnąć za sobą kompletny brak popularności. Dowcipy były zabarwione wyraźną nutą melancholii – świadomością, że w życiu tragedie następują równocześnie z momentami zachwytu i rozbawienia. W istocie było to zbieżne z nastrojem powieści Laury, ale to, co przemawiało do czytelników książek, mogło nie przemawiać do publiczności, płacącej za niewyszukane żarty.

Teraz Thelma pochyliła się nad oparciem łóżka, spojrzała z bliska na Laurę i powiedziała:

– Hej, coś jesteś blada. A te kręgi pod oczami…

– Thelma, kochanie, robię to z prawdziwym bólem, ale muszę zniszczyć twoje iluzje. W rzeczywistości to nie bocian przynosi dziecko. Matka musi wypchać je ze swojej macicy, z miejsca, w które się dokładnie wpasowało.

Thelma patrzyła na nią uporczywie, a potem skierowała równie przenikliwe spojrzenie na Danny’ego, który przeszedł na drugą stronę łóżka, aby wziąć żonę za rękę.

– Co tu się dzieje?

Laura westchnęła i przekręciła się nieco, szukając wygodniejszej pozycji, a potem powiedziała do Danny’ego:

– Widzisz? Mówiłam ci, że to pies gończy.

– To nie była łatwa ciąża, co? – domagała się wyjaśnień.

– Ciąża nie była najgorsza – powiedziała Laura. – Prawdziwy problem zaczął się przy porodzie.

– Chyba nie byłaś w… stanie krytycznym czy czymś takim, Shane?

– Nie, nie, nie – odpowiedziała, a dłoń męża wzmocniła uścisk jej dłoni. – Nic równie dramatycznego. Od początku wiedzieliśmy, że czekają nas pewne kłopoty, ale znaleźliśmy naprawdę najlepszego lekarza, który miał przez cały czas wszystko pod kontrolą. Chodzi o to, że… nie będę mogła mieć więcej dzieci. Christopher jest naszym pierwszym i ostatnim dzieckiem.

Thelma popatrzyła na nich i powiedziała cicho:

– Przykro mi.

– W porządku – odparła Laura, zmuszając się do uśmiechu. – Mamy małego Chrisa, który jest śliczny.

Trwali w niezręcznym milczeniu, aż w końcu Danny odezwał się:

– Jeszcze nie jadłem lunchu i umieram z głodu. Zejdę na dół do baru na jakiejś pół godziny.

Kiedy wyszedł, Thelma odezwała się:

– Tak naprawdę, to nie jest głodny, co? Wiedział, że potrzeba nam babskiej pogaduchy.

Laura uśmiechnęła się:

– On jest cudowny.

Opuszczając oparcie z jednej strony, Thelma spytała:

– Jak tam wskoczę i klapnę przy tobie, to nie wywrócę ci wnętrzności? Nie zaczniesz się na mnie wykrwawiać, obiecujesz, Shane?

– Spróbuję.

Thelma usiadła obok Laury na szpitalnym łóżku. Wzięła w dłonie jej rękę.

– Słuchaj, czytałam Shadrach i to jest cholernie dobre. Jest tam to, co wszyscy pisarze próbują osiągnąć, a co rzadko im się udaje.

– Jesteś kochana.

– Jestem twarda, cyniczna, cwana dupa. Ale z tą książką jest tak, jak mówię. To brylant. Dostrzegłam w niej Bovine Bowmaine i Tammy. I Boona, tego lekarza psychiatrę od dzieci. Pozmieniałaś im nazwiska, ale ja ich poznałam. Uchwyciłaś ich doskonale, Shane. Boże, były momenty, kiedy przywoływałaś to wszystko z powrotem, momenty, kiedy czułam na plecach takie dreszcze, że musiałam odłożyć książkę i pospacerować po słońcu. A czasem wyłam i śmiałam się jak szalona.

Laura czuła ból w każdym mięśniu i w każdym stawie. Nie miała sił podnieść się z poduszek i objąć przyjaciółkę ramieniem. Powiedziała więc tylko:

– Kocham cię, Thelma.

– Ale Węgorza tam nie było, na szczęście.

– Zachowuję go sobie do następnej książki.

– I mnie, cholero jedna. Nie ma mnie w tej książce, choć jestem najbogatszą duchowo postacią, jaką kiedykolwiek poznałaś.

– Ciebie zachowuję do książki, która będzie tylko o tobie – powiedziała Laura.

– Nie kłamiesz, co?

– Nie. To nie będzie ta książka, nad którą pracuję teraz, ale następna.

– Posłuchaj, Shane, albo zrobisz ze mnie zjawisko, albo obsmaruję ci w sądzie tyłek. Słyszysz?

– Słyszę.

Thelma przygryzła wargi, a potem powiedziała:

– Czy…

– Tak. Ruth też w niej będzie.

Przez moment siedziały w milczeniu, trzymając się tylko za ręce. Łzy w oczach nie pozwalały Laurze widzieć ostro, ale dostrzegła, że Thelma też mruga powiekami.

– Tylko nie to. Spłynie ci z oczu cały ten wypracowany makijaż.

Thelma podniosła jedną nogę.

– Jak myślisz, czy te buty są dostatecznie od czapy? Czarna skóra, ostre noski i podkówki. Wyglądam w nich, jakbym cholernie lubiła ujeżdżać facetów, nie?

– Kiedy weszłaś, to od razu zastanawiałam się, ilu dzisiaj mężczyzn miałaś już pod batem.

Thelma westchnęła i mocno pociągnęła nosem.

– Shane, skup się, skup się dobrze. Ten twój talent to rzecz bardziej wartościowa, niż myślisz. Potrafisz oddać w książce ludzkie życie, a kiedy człowiek odchodzi, książka pozostaje, pozostaje w niej życie. Możesz w książce zamknąć uczucia i każdy, gdzie bądź, może ją wziąć do ręki i czuć to samo; potrafisz sięgnąć do ludzkiego serca, potrafisz przypomnieć nam, co to znaczy być ludzkim w świecie, który bardzo stara się o tym zapomnieć. Taki masz talent i taki powód, aby żyć. Większy niż mnóstwo ludzi, więc… no, ja wiem, jak bardzo chcesz mieć rodzinę… trójkę albo czwórkę dzieci, jak mówiłaś… więc wiem, jak musisz teraz cierpieć. Ale masz Danny’ego i Christophera, i ten niezwykły talent, i to jest bardzo dużo.

Laurze głos się załamywał:

– Czasem… tak bardzo się boję.

– Czego się boisz, maleńka?

– Chciałam mieć rodzinę, bo… wtedy nie można by zabrać mi wszystkich.

– Nikt ci nie będzie zabrany.

– Kiedy będzie tylko Danny i mały Chris… tylko ich dwóch… coś może się stać.

– Nic się nie stanie.

– A wtedy zostanę sama.

– Nic się nie stanie – powtórzyła Thelma.

– Zawsze coś może się stać. Takie jest życie.

Thelma usiadła głębiej na łóżku, wyciągnęła się obok Laury i oparła swoją głowę na jej ramieniu.

– Kiedy powiedziałaś, że to był ciężki poród… i tak wyglądałaś, taka blada… przestraszyłam się. Mam przyjaciół w Los Angeles, jasne, ale wszystko to typy z show businessu. Jesteś jedyną prawdziwą osobą, z którą jestem blisko, choć nie widujemy się często, i jak pomyślę, że mogłaś prawie…

– Ale to się nie stało.

– Ale mogło – gorzko zaśmiała się Thelma. – Do diabła, Shane, sierotką byłaś, sierotką zostaniesz, co?

Laura obejmowała ją i gładziła po włosach.


* * *

Krótko po pierwszych urodzinach Chrisa Laura skończyła Złoty wiek. Opublikowano go dziesięć miesięcy później i na drugie urodziny chłopca książka uplasowała się na pierwszym miejscu na liście bestsellerów Timesa, co Laurze udało się osiągnąć po raz pierwszy.

Danny nadzorował inwestycje z wpływów za książki z taką roztropnością i tak skutecznie, że po paru latach, mimo żarłocznej paszczy podatku dochodowego, stali się nie tylko zamożni – zamożni, wedle większości kryteriów, byli już wcześniej – ale bardzo zamożni. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Nigdy nie oczekiwała, że będzie bogata. Kiedy rozważała godne zazdrości warunki, w jakich żyła, oraz to, jakie budziły na tym świecie pożądanie, myślała, że powinna czuć się oszołomiona albo przerażona. Ale pieniądze nie wywoływały w niej żadnego z tych uczuć. Poczucie bezpieczeństwa, którego dostarczały, było przez nią mile widziane, bo pozwalało mieć zaufanie do samej siebie. Niemniej jednak nie planowali opuszczenia ich przytulnego domu z czterema sypialniami, choć stać ich było na kupno całej posiadłości. Pieniądze były – i nie warto było o nich myśleć. Życie to nie pieniądze. Życie to Danny i Chris, i – w mniejszym stopniu – jej książki.

Z małym dzieckiem w domu nie mogła ani nie chciała pracować sześćdziesiąt godzin tygodniowo przy swoim komputerze. Chris mówił, chodził i nie okazywał żadnych złych ani buntowniczych nastrojów, opisywanych przez książki o wychowaniu dzieci jako normalne zachowania maluchów pomiędzy drugim a trzecim rokiem życia. Dostarczał rodzicom głównie zadowolenia; był inteligentnym i ciekawym dzieckiem. Spędzała z nim tyle czasu, na ile mogła sobie pozwolić bez obawy zepsucia go.

Jej czwarta powieść, Zadziwiające bliźniaczki Appleby, pojawiła się dopiero w październiku 1984. Mimo że minęły dwa lata od ukazania się Złotej krawędzi, czyli rok więcej, niż pozwalają na to zwyczaje rynku wydawniczego, przedsprzedaż była największa z dotychczasowych.

Pierwszego października siedziała z Dannym i Chrisem na kanapie w pokoju, oglądając na video stare kreskówki z Szalonym Kierowcą.

– Bruuum, bruuum! – wykrzykiwał zajadając prażoną kukurydzę Christopher za każdym razem, kiedy Szalony Kierowca startował z szaloną prędkością.

I wtedy zadzwoniła z Chicago Thelma. Laura odebrała telefon w kuchni, ale w telewizji osaczony kojot usiłował właśnie wysadzić w powietrze swoich prześladowców, lecz zamiast tego wysadził się sam, więc Laura powiedziała:

– Danny, lepiej odbiorę w gabinecie.

W ciągu ostatnich czterech lat, od dnia narodzin Chrisa, kariera Thelmy znacznie się rozwinęła. Miała zaproszenia do sal widowiskowych w paru kasynach w Vegas. („- Słuchaj, Shane, muszę być naprawdę dobra, bo panienki od roznoszenia cocktaili są prawie gołe; cycki i tyłki na wierzchu, a faceci z widowni czasem rzeczywiście spoglądają na mnie, zamiast na nie. Z drugiej strony, może działam tylko na pedałów”.) Ostatniego roku weszła do głównego show w MGM Grand, wypełniając pierwszą część występu Deana Martina, i cztery razy pojawiła się w Tonight u boku Johna Carsona. Toczyły się rozmowy o filmie albo nawet o telewizyjnym serialu, który byłby nakręcony specjalnie z myślą o niej. Wydawało się, że zmierza w kierunku pozycji gwiazdy komedii. Obecnie była w Chicago i miała tam wkrótce rozpocząć występy w jednym z największych klubów – jako jego główna atrakcja.

Być może długa szczęśliwa passa, jaka nastąpiła w ich życiu, spowodowała, że przeraziła się, kiedy usłyszała płacz Thelmy. Laura od dłuższego czasu oczekiwała, że niebo runie jej na głowę z przerażającą nagłością, która całkowicie zaskoczy Brzydkie Kaczątko. Opadła na krzesło za biurkiem w gabinecie i porwała za słuchawkę:

– Thelma? O co chodzi, co się stało?

– Po prostu przeczytałam… twoją nową książkę.

Laura nie mogła pojąć, co w Zadziwiających bliźniaczkach Appleby mogło tak głęboko dotknąć Thelmę, i nagle zaczęła się zastanawiać, czy nie było czegoś obraźliwego w charakterystykach Carrie i Sandry Appleby. Chociaż żaden z wątków powieści nie odzwierciedlał biografii Ruthie i Thelmy, Appleby były oczywiście wzorowane na siostrach Ackerson. Ale obydwie postaci zostały narysowane z wielką miłością i poczuciem humoru; z pewnością nie było w nich nic, co mogłoby obrazić Thelmę – i w dzikim przerażeniu Laura usiłowała to właśnie z siebie wydusić.

– Nie, nie, Shane, ty beznadziejna idiotko – wykrztusiła Thelma, między atakami płaczu. – Nie obraziłam się. Dlatego ryczę, bo udało ci się coś najcudowniejszego. W Carrie Appleby jest tyle Ruthie, ile ja o niej wiem, ale w twojej książce Ruthie będzie żyła długi czas. Pozwoliłaś Ruthie żyć, Shane, i to jest o niebo lepszy kawałek roboty, niż udało się to Panu Bogu w prawdziwym życiu.

Rozmawiały przez godzinę, głównie o Ruthie, wspominając ją z czułością i, rzecz jasna, nie bez łez. Danny i Chris pojawiali się parę razy w otwartych drzwiach gabinetu. Wyglądali na opuszczonych i Laura posyłała im pocałunki, ale nie odchodziła od telefonu, ponieważ był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wspominanie zmarłych jest ważniejsze od zajmowania się potrzebami żyjących.


* * *

Na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem 1985 roku, kiedy Chris miał pięć lat z kawałkiem, w południowej Kalifornii rozpoczął się sezon deszczowy. Ulewa trzęsła gwałtownie liśćmi palm, zrywała ostatnie kwiaty z krzewów niecierpków i zalewała ulice. Chris nie mógł bawić się na dworze. Ojca nie było w domu, bo oglądał nieruchomości, w które zamierzał zainwestować, a chłopczyk nie miał nastroju do samotnej zabawy. Ciągle znajdował jakiś powód, by przeszkadzać matce w pracy i o jedenastej Laura przerwała pisanie swojej ostatniej książki. Posłała go do kuchni, żeby wyjął foremki, obiecując, że pozwoli mu pomagać jej przy pieczeniu ciasteczek z czekoladą.

Zanim przyszła do niego, wyjęła z sypialnianej komody buciki na płetwiaste łapy, małą parasoleczkę i maleńki szaliczek Sir Thomasa Żaby. Chowała to wszystko na taki dzień jak dzisiejszy. Idąc do kuchni ułożyła te przedmioty przy frontowych drzwiach.

Później, kiedy wkładała foremki z ciastkami do piekarnika, posłała go do drzwi frontowych pod pretekstem sprawdzenia, czy goniec z United Parcel nie zostawił paczki, której się spodziewała. Chris wrócił cały zarumieniony z podniecenia:

– Mamo, chodź zobaczyć, chodź, popatrz.

W przedpokoju pokazał jej trzy miniaturowe przedmioty, a ona powiedziała:

– Sądzę, że należą do Sir Thomasa Żaby. Och, czyżbym zapomniała ci powiedzieć o lokatorze, którego przyjęliśmy? Wspaniała, godna szacunku żaba, przybyła tu z Anglii w interesach królowej.

Miała osiem lat, kiedy ojciec wymyślił Sir Tommy’ego, a ona przyjęła tę bajkową żabę jako jeszcze jeden temat zabawy, ale Chris miał dopiero pięć latek i uznał to za prawdę.

– A gdzie będzie spał – w wolnej sypialni? A co zrobimy, jak dziadek przyjedzie w gości?

– Wynajęliśmy Sir Tommy’emu pokój na strychu – wyjaśniła Laura – i nie wolno mu przeszkadzać ani nikomu o nim mówić z wyjątkiem taty, bo Sir Tommy przybył od Jej Królewskiej Mości z tajną misją.

Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami i chciała wybuchnąć śmiechem, ale powstrzymała się. Miał brązowe oczy i włosy, jak ona i Danny, ale rysy miał delikatne i bardziej był podobny do niej niż do ojca. Mimo jego kruchości było w nim coś, co kazało jej przypuszczać, że prawdopodobnie wystrzeli w górę jak Danny i będzie wysoki i solidnie zbudowany. Przytulił się do niej i wyszeptał:

– Czy Sir Tommy jest szpiegiem?

Przez cale popołudnie, kiedy piekli ciastka, zmywali naczynia i grali parę razy w Czarnego Piotrusia, Chris zadawał masę pytań o Sir Tommy’ego i Laura odkryła, że opowiadanie bajek dzieciom wymaga więcej pracy niż pisanie powieści dla dorosłych.

Danny wrócił o wpół do piątej i głośno witał ich już od drzwi łączących garaż z resztą domu. Chris wyskoczył zza narożnego stolika w kuchni, przy którym razem z Laurą grali w karty, i gwałtownie uciszył ojca:

– Psssst, tato, Sir Tommy może teraz spać, miał długą podróż, jest Królową Anglii i szpieguje u nas na strychu!

Danny zmarszczył brwi.

– Wychodzę z domu na parę godzin, a kiedy mnie nie ma, nawiedzają nas łuskowaci brytyjscy szpiedzy i do tego transwestyci?

Tej nocy w łóżku, po miłosnych zmaganiach, w których Laura wykazała wyjątkową pasję, zaskakującą nawet ją samą, Danny powiedział:

– Co cię dziś napadło? Cały wieczór jesteś taka… radosna, taka podniecona.

Przytulając się do niego pod kołdrą, rozkoszując się jego bliskością, odpowiedziała:

– Och, nie wiem, może to tylko świadomość, że jestem taka pełna życia i Chris jest pełen życia, ty jesteś pełen życia, my wszyscy razem. I ta sprawa z Sir Tommym.

– To cię bierze?

– Tak, bierze. Ale jest jeszcze coś. To… jakoś mówi mi, że życie trwa, że cykl wiecznie się powtarza – czy to nie brzmi niemądrze? – i że nasze życie, nas wszystkich, będzie trwało długo, bardzo długo.

– No cóż, myślę, że masz rację – powiedział. – Chyba, że teraz będziesz równie energiczna za każdym razem, kiedy znajdziemy się w łóżku i w takim wypadku wpędzisz mnie do grobu w jakieś trzy miesiące.


* * *

W październiku 1986 roku, kiedy Chris skończył sześć lat, piąta powieść Laury, Rzeka bez końca, została wydana przy ogromnym aplauzie krytyki i w nakładach większych niż poprzednie jej książki. Jej wydawca przepowiadał ten wielki sukces:

– Jest w niej cały ten humor, całe napięcie, cała tragiczność, cała ta diabelska mieszanka z powieści Laury Shane, ale w jakiś sposób nie jest tak mroczna jak poprzednie i właśnie dlatego jest tak bardzo pociągająca.

Przez dwa lata Laura i Danny zabierali Chrisa w góry San Bernardino do Lake Arrowhead i Big Bear, przynajmniej na tydzień w każdym miesiącu, latem i zimą, aby dziecko zobaczyło, że świat nie składa się wyłącznie z wygodnych, ucywilizowanych miast i przedmieść, takich jak tereny Okręgu Orange. W końcu zdecydowali, że nadszedł czas dogadzania własnym zachciankom i zakupili drugi dom w górach. Pozwalał im na to kwitnący rozwój jej kariery, sukcesy inwestycyjnej strategii Danny’ego; nie bez znaczenia był także jej świeżej daty optymizm i związane z tym przekonanie, że żyć trzeba nie tylko dla radości innych, ale i dla własnej.

Jedenastopokojowy dom był zbudowany z kamienia i drzewa sekwojowego; stał na trzydziestoakrowym terenie tuż przy drodze stanowej nr 330, parę mil na wschód od Big Bear. Był on w istocie o wiele bardziej kosztowny niż dom w Orange Park Ackres. Teren był tu pokryty głównie jałowcem i różnego gatunku sosną, a najbliższy sąsiad mieszkał daleko poza zasięgiem wzroku. Gdy podczas ich pierwszego weekendu w tym ustroniu budowali bałwana, na skraju kołyszącego się lasu, w odległości dwudziestu jardów, pojawiły się trzy sarny i patrzyły na nich z ciekawością.

Chris był strasznie poruszony widokiem zwierząt i zanim tego wieczora został zapakowany do łóżka, oświadczył, że są to renifery Świętego Mikołaja. Upierał się, że to tutaj, a nie, jak to się opowiada, na Biegun Północny po Bożym Narodzeniu udawał się ten wesoły grubas.

Gwiazdy i wiatr wyszły w październiku 1987 roku i odniosły jeszcze większy sukces niż poprzednie książki. Film oparty na Niekończącej się rzece miał premierę w Dzień Dziękczynienia i uzyskał w porównaniu do innych filmów wyprodukowanych w tamtym roku rekordowe wpływy w pierwszym tygodniu eksploatacji.

W piątek, 8 stycznia 1988, uniesieni radością z powodu pierwszego miejsca, które już od 5 tygodni na liście Timesa zajmowały Gwiazdy i wiatr, zaraz po powrocie Chrisa ze szkoły pojechali do Big Bear na całe popołudnie. W następny wtorek przypadały trzydzieste trzecie urodziny Laury i z tej okazji planowali urządzić nieco wcześniejszą uroczystość, tylko we trójkę, wysoko w górach, gdzie śnieg lśni jak lukier na torcie, a wiatr śpiewa swoją pieśń.

W sobotę rano przyzwyczajone już do ich obecności sarny zbliżyły się do domu na odległość dwudziestu stóp. Ale Chris był już dojrzałym siedmiolatkiem i w szkole dowiedział się, że gadki o Świętym Mikołaju nie są prawdziwe, więc nie upierał się dłużej, że są one czymś więcej niż tylko zwyczajnymi sarnami.

Weekend udał się pierwszorzędnie, chyba najbardziej ze wszystkich, jakie spędzili w górach, ale musieli go skrócić. Mieli zamiar wyjechać w poniedziałek o szóstej rano, aby znaleźć się w Okręgu Orange na tyle wcześnie, żeby zawieźć Chrisa do szkoły. Jednak zapowiadano silną burzę śnieżną, nieco wczesną, jak na tę porę roku, i choć znajdowali się tylko o dziewięćdziesiąt minut drogi od ciepłego wybrzeża, prognozy przewidywały dwie stopy śniegu. Nie chcąc, aby śnieg ich zatrzymał i pozbawił Chrisa dnia szkoły – taka możliwość była całkiem realna, mimo że mieli blazera z napędem na obie osie – zamknęli swój wielki dom z kamienia i sekwoi i pojechali na południe, wzdłuż drogi stanowej nr 330. Było parę minut po czwartej.

Południowa Kalifornia jest jednym z niewielu miejsc na świecie, gdzie w czasie krótszym niż dwie godziny można przejechać samochodem z temperatur zimowych w tropikalne i Laura zawsze lubiła i podziwiała tę drogę. Cała trójka była ubrana odpowiednio do tej pogody: bawełniane skarpetki, zimowe buty, ciepła bielizna, pikowane spodnie, grube swetry i kurtki narciarskie. Jednakże za godzinę mieli znaleźć się w cieplejszym klimacie, w którym nikt już nie będzie się tak opatulał, a za dwie – rozebrać się do podkoszulków.

Laura prowadziła, a zajmujący sąsiedni fotel Danny bawił się z siedzącym z tyłu Chrisem w opracowaną podczas poprzednich wypraw grę, polegającą na kojarzeniu słów. Gęsto padający śnieg przykrywał nawet te odcinki drogi, które były w znacznym stopniu osłonięte przez rosnące po obu jej stronach drzewa. W odkrytych miejscach silnie miotany kapryśnymi podmuchami górskich powiewów śnieg tworzył białe zasłony i wiry z milionów płatków, które czasami znacznie ograniczały widoczność. Jechała ostrożnie, nie zastanawiając się, czy dwugodzinna zwykle podróż do domu zabierze im tym razem trzy lub cztery godziny. Wyjechali wcześnie i mieli masę czasu, ile dusza zapragnie.

Kiedy minęli szeroki zakręt parę mil na południe od domu i rozpoczęli półmilowy podjazd, zobaczyła czerwonego dżipa zaparkowanego na prawym poboczu i mężczyznę w marynarskiej kurcie, stojącego na środku drogi. Schodził w dół ze wzgórza, machając rękami, aby się zatrzymali.

Pochylając się i starając się coś zobaczyć poprzez szalejące wycieraczki, Danny powiedział:

– Wygląda, jak gdyby mu coś nawaliło i jakby potrzebował pomocy.

– Patrol Packardów rusza na ratunek – krzyknął Chris z tylnego siedzenia.

Kiedy Laura zwolniła, facet na drodze zaczął szaleńczo wymachiwać rękami, wskazując, że mają przesunąć się ku prawemu poboczu drogi.

– Coś jest z nim nie tak… – odezwał się zaniepokojony Danny.

Tak, coś było nie tak. To był jej niezwykły obrońca. Po tych wszystkich latach jego widok przeraził Laurę i wstrząsnął nią do głębi.

10.

W momencie, w którym blazer wynurzył się zza zakrętu, Stefan wyszedł już z ukradzionego dżipa. Biegnąc w ich kierunku zauważył, że Laura na wysokości jednej trzeciej wzgórza zredukowała do pierwszego biegu, ale jechała dalej środkiem szosy, więc nakazał jej, jeszcze bardziej gwałtownie, że powinna zjechać na pobocze, tak daleko, jak to tylko jest możliwe. Nie zatrzymała się jeszcze, jakby niepewna, czy jest tylko kierowcą, który znalazł się w tarapatach, czy też grozi im z jego strony niebezpieczeństwo, ale kiedy zbliżyli się na tyle, że mogła zobaczyć jego twarz, a może też rozpoznać ją, usłuchała natychmiast.

Kiedy go minęła i podjechała blazerem na szerszy fragment pobocza, stając tylko dwadzieścia stóp poniżej dżipa, Stefan zawrócił, podbiegł i gwałtownie otworzył drzwi samochodu.

– Nie wiem, czy wystarczy zjechać z drogi. Wychodźcie na skarpę, szybko, już!

Danny zaprotestował:

– Hej, o co…

– Słuchaj go! – krzyknęła Laura. – Chris, chodź, szybko!

Stefan złapał Laurę za rękę i pomógł jej wydostać się z miejsca dla kierowcy. Kiedy Danny i Chris gramolili się z blazera, Stefan usłyszał ryk silnika zagłuszający ostry poświst wiatru. Podniósł wzrok ku wysokiemu wzgórzu i zobaczył wielką półciężarówkę, która osiągnęła szczyt i zaczęła się teraz toczyć w ich kierunku. Pociągając Laurę za sobą, przebiegł przed maską blazera.


* * *

– W górę na skarpę, szybko – powiedział jej obrońca.

Zaczął wspinać się po zepchniętym tu przez pługi, twardo ubitym, zlodowaciałym śniegu, stromo opadającym od pobliskiej linii drzew.

Laura obejrzała się na szosę i zobaczyła ciężarówkę, o ćwierć mili od nich i tylko sto stóp poniżej grzbietu wzniesienia, rozpoczynającą długi, wywołujący skurcz żołądka ześlizg po zdradzieckiej nawierzchni, co w końcu ustawiło ją w poprzek szosy. Gdyby ich nie zatrzymano, gdyby jej obrońca ich nie powstrzymał, znajdowaliby się teraz tuż poniżej grzbietu i w momencie, w którym ciężarówka wymknęła się spod kontroli, zostaliby zmiażdżeni. W tej chwili byłoby już po nich.

Obok niej Danny, z dzieckiem na plecach mocno trzymającym się ojca, też na pewno dostrzegł niebezpieczeństwo. Pozbawiona kontroli kierowcy ciężarówka mogła przebyć całą drogę w dół wzgórza i wpaść na dżipa i blazera. Unosząc Chrisa i zawzięcie wdzierając się na pokryte śniegiem zbocze, ryczał na nią, żeby się ruszała.

Wspinała się, szukając uchwytów dla rąk i wkopując stopy w podłoże. Śnieg nie był cały spojony w lodową taflę, gdzieniegdzie pokruszony odpadał kawałami i parę razy o mało nie przewróciła się na plecy i nie osunęła się w dół, na pobocze szosy. Wydawało jej się, że do chwili, gdy dołączyła do swojego obrońcy, Danny’ego i Chrisa, na wąskiej, pozbawionej śniegu górskiej półce piętnaście stóp nad drogą, w pobliżu linii drzew, wspinała się dobre parę minut. Ale w istocie pod wpływem strachu musiała stracić poczucie czasu, bo kiedy spojrzała na szosę, zobaczyła, jak ciężarówka dalej ześlizguje się, aż wreszcie dwieście stóp od nich wykonała pełny obrót i znów stanęła bokiem.

Razem z nią, wśród spadających strumieni śniegu, jakby w zwolnionym tempie, nadciągało przeznaczenie, które przybrało postać paru ton stali. Na wielkiej platformie ciężarówki stał pojazd śnieżny. Widać było, że nie użyto ani łańcuchów, ani innego typu zabezpieczeń. Kierowca głupio zaufał sile inercji, która miała utrzymać pojazd na miejscu. Ale teraz miotał się od ściany do ściany, tłukł o brzegi i klapę platformy, o kabinę. W ciągu półmilowego ześlizgu gwałtowne zmiany jego położenia dodatkowo naruszały równowagę ciężarówki, aż stanął nieomal dęba i wydawało się, że następny obrót ciężarówka wykona nie wokół osi pionowej, ale poziomej i przetoczy się przez dach.

Laura widziała, jak kierowca walczy z kołem kierownicy, zobaczyła obok kobietę z ustami rozwartymi do krzyku i pomyślała: „Och, mój Boże, biedni ludzie!”

Jakby odczytując te myśli, jej obrońca krzyknął ponad wiatrem:

– Są oboje pijani i nie założyli łańcuchów na koła.

Jeżeli tyle o nich wiesz, pomyślała, to musisz ich znać; dlaczego ich nie zatrzymałeś, dlaczego ich też nie uratowałeś?

Z potwornym zgrzytem przód ciężarówki uderzył w bok dżipa i nie przypięta pasami kobieta została wypchnięta przez przednią szybę; zawisła tak, wychylona do połowy z kabiny…

– Chris! – krzyknęła przeraźliwie Laura, ale spostrzegła, że Danny zdjął już chłopca z pleców i tulił go mocno, odwracając jego twarz od wypadku.

Zderzenie nie zatrzymało ciężarówki; miała zbyt wielką bezwładność, a nawierzchnia była zbyt śliska, aby pozbawione łańcuchów koła mogły się jej uchwycić. Gwałtowne zderzenie zmieniło kierunek jej ślizgu – nagle obróciła się, osuwając się tyłem w dół wzgórza, a pojazd śnieżny wystrzelił przez tylną klapę, wyfrunął, wbijając się w maskę stojącego blazera i roztrzaskując przednią szybę. W mgnieniu oka tył ciężarówki z miażdżącą siłą uderzył w przód blazera, a skumulowana energia była tak wielka, że pchnięcie przesunęło pojazd dziesięć stóp do tyłu, mimo iż jego hamulec był mocno zaciągnięty…

Chociaż oglądała ten obraz zniszczenia z bezpiecznej wysokości, Laura uchwyciła się ramienia Danny’ego, porażona myślą, że na pewno zostaliby ranni, a może zabici, gdyby schronili się za którymś z boków blazera.

…teraz ciężarówka odbiła się od ich wozu; krwawiąca kobieta wpadła z powrotem do kabiny i wolno ześlizgująca się, ale nadal pozbawiona kontroli zniszczona ciężarówka obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni w niesamowitym, pełnym gracji śmiertelnym pas i przesuwając się wzdłuż wzgórza, a zarazem w poprzek pokrytej śniegiem nawierzchni, przez dalsze pobocze, przez nie strzeżony brzeg, w pustkę, w dół, w niewidzialne – zniknęła.

Chociaż horror zginął jej sprzed oczu, Laura zasłoniła twarz obydwiema rękami, może usiłując nie widzieć wywołanego przez wyobraźnię widoku ciężarówki niosącej swych pasażerów w dół skalnej, nieomal ogołoconej z drzew przepaści, walącej się w obrotach poprzez setki stóp. Kierowca i jego towarzyszka nie będą już żyli w chwili zetknięcia się z dnem urwiska. Nawet szalejący wiatr nie był w stanie zagłuszyć huku uderzeń ciężarówki o wystające skały. Ale w ciągu sekundy hałas tego gwałtownego upadku rozpłynął się i jedynym dźwiękiem było szaleńcze zawodzenie wiatru.

Oszołomieni, podtrzymując się wzajemnie, ześlizgnęli się w dół stoku na pobocze szosy, pomiędzy dżipa a blazera, na miejsce, w którym kawałki szkła i metalu pokryły śnieżną powierzchnię. Pióropusz dymu unosił się spod blazera, gorący płyn chłodniczy wyciekał na zamarznięty grunt, a zniszczony samochód trzeszczał pod ciężarem śniegowego pojazdu wbitego w jego maskę.

Chris łkał. Laura wyciągnęła do niego ręce. Objął ją, a ona podniosła go i ściskała, kiedy szlochał w jej kark.

Oszołomiony Danny zwrócił się do ich wybawcy.

– Kim… kim, w imię Boże, jesteś?

Laura patrzyła na swego obrońcę, nie mogąc poradzić sobie z faktem, że naprawdę tu stoi. Nie widziała go od ponad dwudziestu lat, od chwili, kiedy miała dwunasty rok, tego dnia na cmentarzu, gdy dostrzegła, jak spod kępy wawrzynów obserwował pochówek ojca. A z bliska nie widziała go prawie dwadzieścia pięć lat, od dnia, kiedy w sklepie jej ojca zabił tamtego ćpuna. Kiedy nie udało mu się uratować jej przed Węgorzem i kiedy zostawił ją samą, żeby sobie z tym poradziła, zaczęła tracić w niego wiarę, a wątpliwości wzmocnił fakt, że nie zrobił też nic, aby uratować Ninę Dockweiler – lub Ruthie. Minęło tyle czasu, że stał się tylko senną marą, bardziej wyobrażeniem niż realnością. W ciągu ostatnich paru lat nie myślała o nim wcale; straciła wiarę w niego tak samo, jak Chris obecnie tracił wiarę w Świętego Mikołaja. Dalej przechowywała list, który po śmierci ojca zostawił na jej biurku. Ale już dawno temu przekonała samą siebie, że tak naprawdę to nie napisał go jej czarodziejski obrońca, ale, być może, przyjaciele jej ojca, Cora albo Tom Lance. Teraz ponownie uratował ją w cudowny sposób i Danny w imię Boga zaklinał go, by powiedział, kim jest – a to samo chciała wiedzieć również ona.

Najdziwniejsze, że wyglądał tak samo, jak wtedy, kiedy zastrzelił ćpuna. Dokładnie tak samo. Rozpoznała go od razu, choć przeminął taki szmat czasu, bo nie postarzał się. Ciągle sprawiał wrażenie, że jest w połowie albo w drugiej połowie czwartej dziesiątki. Nie do wiary, lata nie pozostawiły na nim śladu, żadnego pasemka siwizny na szarych włosach, zmarszczek na twarzy. Chociaż tego krwawego dnia w sklepie był w wieku jej ojca, teraz należał do jej pokolenia lub był niewiele starszy.

Zanim mężczyzna zdołał odpowiedzieć na pytanie Danny’ego albo znaleźć sposób, aby uniknąć odpowiedzi, jakiś samochód pojawił się na szczycie wzgórza i zaczął posuwać się ku nim. Był to staromodny typ pontiaca, zaopatrzony w dźwięczące na nawierzchni łańcuchy śnieżne. Kierowca widocznie dostrzegł zniszczenia dżipa i blazera i zauważył ciągle świeże ślady poślizgu ciężarówki, nie zatarte jeszcze przez wiatr i śnieg, bo zwolnił – przy redukcji biegów śpiew łańcuchów śnieżnych przeszedł w grzechot – i przejechał w poprzek szosy na południową jej stronę. Zamiast jednak wjechać na pobocze i zupełnie wyłączyć się z ruchu, samochód jechał dalej w kierunku północnym, ale po niewłaściwej stronie drogi, i zatrzymał się zaledwie piętnaście stóp od nich, w pobliżu tylnego zderzaka dżipa. Z rozmachem otwarły się drzwi pontiaca i wysiadł kierowca – wysoki mężczyzna ubrany na czarno. Trzymał w ręku przedmiot, który zbyt późno Laura zidentyfikowała jako pistolet maszynowy.

– Kokoschka! – krzyknął jej obrońca.

W tej samej chwili, w której padło jego imię, Kokoschka otworzył ogień.

Choć od czasu Wietnamu minęło już piętnaście lat, Danny zareagował instynktem żołnierza. Kiedy kule odbiły się od czerwonego dżipa i blazera, przed i za nimi, złapał Laurę, popychając ją i Chrisa na ziemię między dwoma pojazdami.

Kiedy Laura padała poniżej linii ognia, zobaczyła, jak Danny dostaje kule w plecy. Został trafiony raz, może dwa razy, a ona gwałtownie szarpnęła się, jakby to ją trafiły kule. Danny padł na kolana przed maską blazera.

Laura krzyknęła rozpaczliwie; trzymając jedną ręką Chrisa, drugą wyciągnęła do męża.

Jeszcze żył i próbował przesunąć się ku niej na kolanach. Jego twarz miała kolor padającego wokół nich śniegu. Ogarnęło ją dziwne i straszliwe uczucie, że spogląda raczej w oblicze ducha niż w twarz żyjącego człowieka.

– Wejdź pod dżipa – powiedział Danny, odpychając jej rękę. Miał niski, chrapliwy głos, jakby coś pękło mu w gardle. – Szybko!

Jedna z kul przeszyła go na wylot. Świeża krew płynęła z przodu jego niebieskiej, pikowanej, narciarskiej kurtki.

Kiedy zawahała się, podciągnął się na rękach i kolanach i popchnął ją ku stojącemu o kilka stóp dalej dżipowi.

Następna głośna seria z pistoletu maszynowego zaterkotała w powietrzu.

Bandyta bez wątpienia posuwa się ostrożnie do przodu, ku frontowi dżipa, i wymorduje ich, jeśli będą się tu kryć. Ale nie mieli gdzie uciekać. Gdyby pobiegli w górę stoku, ku drzewom, skosi ich seria, zanim skryją się bezpiecznie w lesie; jeżeli spróbują przebiec drogę, zastrzeli ich, nim dotrą na drugą stronę – zresztą po drugiej stronie czekała na nich tylko przepaść. Biegnąc pod górę, będą zbliżać się ku niemu, biegnąc na dół, odsłonią plecy, tym bardziej wystawiając się na strzał.

Zagrzechotał automat. Posypały się szyby. Kule przebiły karoserię z twardym „pąąg-tąąg”.

Czołgając się ku przodowi dżipa i ciągnąc za sobą Chrisa, Laura zobaczyła, jak jej obrońca wślizguje się w wąski przesmyk między pojazdem a pokrytym sprasowanym śniegiem stokiem. Przykucnął obok zderzaka, poza polem widzenia człowieka, którego nazwał Kokoschka. W tym momencie zagrożenia nie wyglądał już czarodziejsko, nie był aniołem stróżem, ale zwykłym człowiekiem. W istocie wcale nie był wybawcą, lecz posłańcem śmierci, bo to jego obecność ściągnęła tutaj zabójcę.

Wobec nalegań Danny’ego wślizgnęła się pod dżipa. Chris wślizgnął się tam również; nie płakał już, nie chcąc, żeby tata pomyślał, że się boi. Nie widział, jak jego ojciec dostał kulę, bo twarz miał wtedy wtuloną w kurtkę na piersiach Laury. Wpełzanie pod dżipa nie miało sensu; Kokoschka i tak ich znajdzie. Nie mógł być aż tak głupi, żeby nie zajrzeć pod dżipa, kiedy nie mogli przecież uciec gdzie indziej, więc najwyżej zyskali w ten sposób trochę czasu, zaledwie kilka minut.

Kiedy już cała była ukryta pod dżipem, przyciągnąwszy do siebie Chrisa, aby dostarczyć mu tyle dodatkowej osłony, ile mogło dać jej ciało, usłyszała, że Danny odzywa się sprzed samochodu:

– Kocham cię.

Przeszył ją dotkliwy ból, gdyż uświadomiła sobie, że te dwa krótkie słowa są również słowami pożegnania.


* * *

Stefan wcisnął się pomiędzy dżipa a brudny, sprasowany śnieg pokrywający zbocze. Było tu niewiele miejsca, poprzednio nie wystarczyło mu go nawet na otwarcie drzwi z tej strony samochodu. Było go zaledwie tyle, żeby prześlizgnąć się do tylnego zderzaka. Kokoschka mógł się go tam nie spodziewać. Wtedy wystarczyłby jeden celny strzał, nim zdążyłby się obrócić i wygarnąć do niego serię z automatu.

Kokoschka. Nigdy w życiu nie czuł się tak zaskoczony, jak w momencie, kiedy Kokoschka wysiadł z tego pontiaca. To znaczyło, że wiedzieli o jego zdradzieckich knowaniach w instytucie. I wiedzieli również, że stanął pomiędzy Laurą a jej losem. Kokoschka wyruszył Piorunową Drogą z oczywistym zamiarem wyeliminowania zarówno zdrajcy, jak i Laury.

Z nisko pochyloną głową Stefan przepychał się teraz zawzięcie między dżipem a zboczem. Automat zagrzechotał i szyba nad nim roztrzaskała się. Śnieg na stoku był w wielu miejscach zlodowaciały i boleśnie kaleczył mu plecy. Pokonał ból i zaparł się całym ciałem o samochód. Lód popękał, a śnieg leżący pod nim sprasował się jeszcze bardziej, ułatwiając mu przejście. Wiatr rwał przez ten wąski tunel, zapchany jego ciałem, wyjąc pomiędzy karoserią a zboczem. Wydawało mu się, że towarzyszy mu tu jakaś niewidzialna istota, która ogłuszającym gwizdaniem szydzi z niego.

Widział, jak Laura i Chris wczołgują się pod dżipa, ale był świadomy tymczasowości tego schronienia, przedłużającego życie o minutę, może mniej. Kiedy Kokoschka dostanie się przed wóz i tam ich nie znajdzie, zajrzy pod dżipa, położy się i otworzy ogień, rozrywając ich na strzępy w tej kryjówce.

A co z Dannym? Był potężnie zbudowanym mężczyzną, ze swoimi barami niedźwiedzia, z pewnością zbyt wielkim, aby szybko wczołgać się pod dżipa. Poza tym był już postrzelony; ból musiał znacznie utrudniać mu ruchy. Ale przede wszystkim Danny był mężczyzną, który nie kryje się w obliczu niebezpieczeństwa, szczególnie w takiej sytuacji, jak ta.

W końcu Stefan dotarł do tylnego zderzaka. Ostrożnie podniósł głowę i zobaczył pontiaca zaparkowanego osiem stóp dalej, na południowym pasie. Drzwi były otwarte, silnik pracował. Kokoschki nie było. Trzymając swojego waltera PPK/S kaliber 380, Stefan oderwał się od ośnieżonego stoku i przesunął za tył dżipa. Kucnął i zerknął zza prawego, tylnego błotnika.

Kokoschka był na środku drogi, poruszając się w kierunku przodu dżipa, gdzie, jak sądził, wszyscy się skryli. Trzymał w ręku uzi z wydłużonym magazynkiem. O wyborze tej broni zapewne zadecydowała konieczność przystosowania się do epoki. Kiedy Kokoschka dotarł do miejsca pomiędzy dżipem a blazerem, otworzył znowu ogień, prowadząc go od lewej ku prawej. Kule zagwizdały, odbijając się od metalu, dziurawiąc koła i z głuchym odgłosem rykoszetowały od nawierzchni szosy.

Stefan strzelił i spudłował.

Nagle, z szaleńczą odwagą, Danny Packard rzucił się na Kokoschkę, wypadając zza swego ciasnego ukrycia przy chłodnicy dżipa, gdzie leżał przywierając do ziemi tak szczelnie, że wystrzelone właśnie pociski z automatu przeszły mu tuż nad głową. Był ranny od pierwszej serii, ale nadal zachował siłę i szybkość i przez moment zdawało się nawet, że zdoła dopaść bandyty i obezwładnić go. Kokoschka właśnie odwracał się w prawą stronę, by zmienić kąt ostrzału, kiedy dojrzał rwącego ku niemu Danny’ego, musiał więc obrócić się i zmienić kierunek ognia. Gdyby był kilka stóp bliżej dżipa, a nie na środku drogi, nie zdołałby na czas zareagować.

– Danny, nie! – krzyknął Stefan.

Udało mu się posłać trzy kule Kokoschce, mimo że Packard już biegł w stronę tamtego.

Ale Kokoschka utrzymywał bezpieczną odległość i skierował otwór lufy prosto na Danny’ego. Dzieliły ich wtedy jeszcze trzy albo cztery stopy. Uderzenia kilku pocisków odepchnęły szarżującego mężczyznę do tyłu.

Dla Stefana nie było pocieszeniem nawet to, że kiedy został trafiony Danny, Kokoschka również dostał dwie kule z waltera – jedną w lewe biodro, drugą w lewy bark – które zwaliły go na ziemię. Padając upuścił automat; broń potoczyła się po asfalcie.

Leżąca pod dżipem Laura krzyknęła przeraźliwie.

Stefan uniósł się z ziemi z tyłu samochodu i pobiegł w kierunku Kokoschki, który leżał na ziemi tylko trzydzieści stóp dalej, w pobliżu blazera. Biegnąc ślizgał się po zaśnieżonej nawierzchni, z trudem utrzymując równowagę.

Kokoschka był ciężko ranny i najwyraźniej w szoku, niemniej jednak dostrzegł Stefana. Przetoczył się w kierunku uzi, które leżało przy tylnym kole blazera.

Stefan wystrzelił w biegu trzy razy, ale nie miał właściwej pozycji do strzału, a Kokoschka toczył się w przeciwnym kierunku, więc nie trafił drania. Nagle Stefan potknął się i upadł na środku drogi na jedno kolano, uderzając się tak mocno, że ból wystrzelił w górę uda, aż do biodra.

Tocząc się, Kokoschka dosięgnął automatu.

Widząc, że nie zdąży dopaść tamtego na czas, Stefan opadł na drugie kolano i podniósł waltera obiema rękami. Znajdował się niedaleko, zaledwie dwadzieścia stóp od Kokoschki. Ale nawet wytrawny strzelec może nie trafić z dwudziestu stóp, jeżeli tylko warunki będą dostatecznie złe, a takie właśnie były teraz: stan paniki, nienormalny kąt strzału i wiejący z siłą sztormu wiatr, który mógł znieść pocisk.

Leżąc na ziemi, Kokoschka otworzył ogień w tym samym momencie, w którym jego ręce spoczęły na uzi, nawet nim jeszcze zdążył obrócić automat, marnując pierwsze dwadzieścia naboi na serię, która poszła pod blazera, przebijając opony przednich kół.

Kiedy Kokoschka obracał broń ku niemu, Stefan z ogromnym wysiłkiem zapanował nad sobą i trzykrotnie wystrzelił. Ponieważ wiał wiatr i strzelał pod nieodpowiednim kątem, musiał liczyć naboje. Jeżeli spudłuje, nie będzie czasu na ponowne załadowanie.

Pierwsza kula z waltera chybiła.

Kokoschka w dalszym ciągu strzelał obracając broń w jego kierunku, aż linia strzału dosięgła maski dżipa. Pod samochodem byli Laura i Chris; Kokoschka strzelał z poziomu zerowego i na pewno parę kul poszło pod samochód.

Stefan wystrzelił po raz drugi. Uderzenie pocisku trafiło Kokoschkę w korpus i automat umilkł. Ostatni strzał Stefana trafił Kokoschkę w głowę. Było po wszystkim.


* * *

Spod dżipa Laura widziała niewiarygodnie odważną szarżę Danny’ego, widziała, jak padł na plecy i znieruchomiał, i wiedziała, że nie żyje, że tym razem nie będzie odroczenia wyroku. Rozpacz zalała ją jak światło straszliwej eksplozji i w przebłysku intuicji ujrzała swą przyszłość pozbawioną Danny’ego, obraz tak mroczny i złowrogi, że prawie zemdlała.

Wtedy przypomniała sobie o Chrisie, ciągle żyjącym i potrzebującym ochrony jej ciała. Odepchnęła rozpacz, wiedząc, że i tak powróci do niej później – jeżeli przeżyje. Teraz ważne było tylko, aby Chris przebrnął przez to wszystko i – jeśli to możliwe – uchroniony został od widoku przeszytego kulami ciała swego ojca.

Leżące ciało Danny’ego zasłaniało jej widoczność, ale dostrzegła, jak Kokoschka upadł trafiony. Widziała swojego obrońcę, jak zbliża się do obalonego bandyty i przez moment wydawało się jej, że najgorsze ma już za sobą. Potem jej obrońca poślizgnął się i upadł na kolano, a Kokoschka potoczył się w kierunku upuszczonej broni. Znowu rozległy się strzały. Padło ich wiele w ciągu kilku sekund. Usłyszała, jak parę kul przeszło pod dżipem, zatrważająco blisko, ołów przecinający powietrze ze śmiercionośnym świstem, który brzmiał głośniej niż jakikolwiek inny dźwięk na świecie.

Nic nie mąciło ciszy, która zapadła po strzałach. Zrazu Laura nie słyszała ani wiatru, ani słabego szlochu syna. Aż z wolna rosnące natężenie tych dźwięków przerwało ciszę.

Zobaczyła swego obrońcę żywego i połowa jej istoty odczuła ulgę, ale druga połowa była pełna irracjonalnego gniewu o to, że przetrwał i że ściągnął tu za sobą tego Kokoschkę, który zabił Danny’ego. Z drugiej strony, Danny – a także ona i Chris – z pewnością zginęliby w katastrofie spowodowanej przez ciężarówkę, gdyby jej obrońca się nie zjawił. Kimże, do diabła, był? Skąd przychodził? Dlaczego tak się nią zajmował? Była przestraszona, zła, oszołomiona, chora na duszy i całkowicie zdezorientowana.

Jej obrońca, najwyraźniej przeszywany bólem, podniósł się z kolan i kulejąc podszedł do Kokoschki. Laura obróciła się jeszcze bardziej i spojrzała wzdłuż opadającej ze wzgórza drogi, poza leżącą nieruchomo głową Danny’ego. Nie wiedziała, co dokładnie robi jej obrońca, ale wyglądało to jakby rozdzierał ubranie na Kokoschce.

Po chwili zawrócił, kulejąc, pod górę, niosąc coś, co ściągnął z trupa.

Kiedy dotarł do dżipa, przykucnął i zajrzał pod niego.

– Wyjdź. Skończone.

Miał pobladłą twarz i zdawało się, że w ostatnich paru minutach przeżył więcej niż w ciągu poprzedniego ćwierćwiecza. Odkaszlnął. Głosem, w którym, jak się wydawało, rozbrzmiewał autentyczny, głęboki żal, powiedział:

– Przykro mi, Lauro, bardzo mi przykro.

Wyczołgała się na brzuchu w kierunku tyłu dżipa, po drodze uderzając głową o podwozie. Pociągnęła za sobą Chrisa, zachęcając go do wyjścia tą drogą, gdyby bowiem wysunął się bliżej maski samochodu, zobaczyłby ojca. Jej obrońca pociągnął ich przez ostatnie parę stóp. Laura oparła się na siedząco o tylny zderzak i mocno objęła syna.

Trzęsąc się, chłopiec powiedział:

– Chcę być z tatusiem.

Ja też – pomyślała Laura. Och, maleńki, ja też chcę z nim być, tak bardzo chcę; wszystkiego, czego mi na świecie potrzeba, to twój tatuś.


* * *

Śnieżyca, dmuchając z ogromną siłą śniegiem z nieba, zamieniła się teraz w prawdziwą zamieć. Popołudnie przeszło już w zmierzch. Światło dzienne przygasło i wszędzie szary, ponury dzień ustępował przed niezwykłą, fosforyzującą ciemnością sypiącej śniegiem nocy.

W taką pogodę niewielu ludzi wybiera się w podróż, ale Stefan był pewien, że ktoś się pojawi. Nie minęło dziesięć minut, od kiedy zatrzymał blazera Laury, ale nawet w tej wiejskiej okolicy i podczas zawiei nie należy oczekiwać, że droga długo jeszcze będzie pusta. Musiał z nią porozmawiać, a potem zniknąć, zanim zostanie wciągnięty w następstwa tego krwawego zdarzenia.

Przykucnął za dżipem, przed nią i płaczącym chłopcem, i powiedział:

– Laura, muszę się stąd wynosić, ale niedługo wrócę, już za parę dni…

– Kim jesteś? – spytała gniewnie.

– Teraz nie ma na to czasu.

– Do diabła, chcę to wiedzieć, mam do tego prawo.

– Tak, masz i za parę dni się dowiesz. Ale w tej chwili musimy przygotować ci wiarygodne wytłumaczenie, tak jak zrobiliśmy to w sklepie. Pamiętasz?

– Idź do diabła.

Nie ustępował.

– To dla twojego dobra, Lauro. Nie możesz powiedzieć władzom całej prawdy, bo będzie to brzmiało nieprawdopodobnie, rozumiesz? Uznają, że to wszystko zmyślasz, zwłaszcza gdy zobaczysz sposób, w jaki cię opuszczę… no więc, kiedy im opowiesz, jak zniknąłem, to albo będą pewni, że jesteś zamieszana w morderstwo, albo że jesteś szalona.

Popatrzyła na niego z furią i nie odezwała się. Nie miał do niej pretensji o ten gniew. Może pragnęła, aby nie żył, ale to również rozumiał. Budziła w nim jedynie miłość, współczucie i głęboki szacunek.

– Powiesz im, że kiedy ty i Danny minęliście zakręt w dole wzgórza i zaczęliście wjeżdżać pod górę, na drodze znajdowały się trzy pojazdy: dżip, pontiac zaparkowany w miejscu, na którym teraz stoi – przy poboczu po niewłaściwej stronie drogi – i jeszcze inny samochód, znajdujący się po północnej stronie jezdni. Po prostu zjawiliście się tu nie w porę. Było… czterech mężczyzn, dwóch uzbrojonych, i wyglądało to tak, jakby zmusili kierowcę dżipa do zjechania z drogi. Wzięli was na muszkę, kazali zjechać z jezdni, a potem polecili wysiąść tobie, Danny’emu i Chrisowi z wozu. W pewnej chwili usłyszałaś, jak mówili o kokainie… o czymś, co dotyczyło narkotyków, ale nie wiesz dokładnie, o co chodziło; kłócili się o narkotyki i robiło to takie wrażenie, jakby ścigali faceta z dżipa…

– Handlarze narkotyków, tutaj, ni z tego, ni z owego? – spytała z ironią.

– Mogliby tu gdzieś mieć laboratorium, w jakiejś chacie w lesie, gdzie oczyszczaliby PCP. Posłuchaj, jeżeli ta historyjka będzie miała przynajmniej trochę sensu, chętnie ją kupią. To, co się naprawdę zdarzyło, jest bez sensu, więc nie możesz się na tym oprzeć. Powiesz im, że Robertsonowie nadjechali w swojej ciężarówce – oczywiście nie użyjesz ich nazwiska – a że droga była zablokowana przez wszystkie te samochody, to gdy kierowca nacisnął na hamulec, ciężarówka wpadła w poślizg…

– Masz obcy akcent? – powiedziała gniewnie. – Lekki, ale wyczuwalny. Skąd jesteś?

– Opowiem ci o tym wszystkim za parę dni – powiedział ze zniecierpliwieniem, spoglądając w górę i w dół zawianej śniegiem szosy. – Naprawdę opowiem, ale teraz musisz się zastosować do tej historyjki; ubarwisz ją, jak tylko potrafisz, i nie powiesz im prawdy.

– Nie mam wyboru, co?

– Nie – powiedział, czując ulgę na myśl, że uświadomiła sobie swoją sytuację.

Przylgnęła do syna i nic już nie powiedziała.

Stefan poczuł, że ból w na pół zamarzniętych stopach powraca. Gorączka wydarzeń zaczęła opadać; przeszywały go fale dreszczy. Podał jej pas zdjęty z Kokoschki.

– Włóż go pod swoją kurtkę. Nikt nie powinien tego zobaczyć. W domu schowaj to gdzieś.

– Co to jest?

– Później. Przyrzekam, że wrócę za kilka godzin. Zaledwie kilka godzin. Teraz obiecaj mi tylko, że to schowasz. Nie daj się ponieść ciekawości, nie wkładaj tego na siebie i na miłość Boską, nie naciskaj tego żółtego przycisku.

– Dlaczego nie?

– Bo nie chciałabyś dostać się tam, gdzie on cię zabierze.

Zamrugała, nie rozumiejąc go.

– Zabierze mnie?

– Wyjaśnię ci to, ale nie teraz.

– Dlaczego nie weźmiesz tego ze sobą, cokolwiek by to było?

– Dwa pasy, jedno ciało – to anomalia, nastąpi jakieś pęknięcie w polu energii i Bóg tylko wie, gdzie mógłbym się znaleźć i w jakim stanie.

– Nie rozumiem. O czym ty mówisz?

– Później. Ale, Lauro, jeżeli z jakiegoś powodu nie będę mógł powrócić, lepiej się przygotuj.

– Do czego i w jaki sposób?

– Uzbrój się. Bądź gotowa. Nie ma powodu, żeby wzięli ciebie na cel, kiedy wezmą się już za mnie, ale wszystko jest możliwe. Żeby dać mi nauczkę, poniżyć mnie. Oni uwielbiają się mścić. A gdy wezmą cię na cel… pojawi się tu cały oddział, uzbrojony po zęby.

– Kim, do diabła, jesteś?

Nie odpowiadając podniósł się, skrzywiony pod wpływem płynącego z kolana bólu. Cofnął się, obdarzając ją jeszcze jednym, długim spojrzeniem. Potem odwrócił się, zostawiwszy ją na ziemi, w zimnie i śniegu, przy zniszczonym, zrytym kulami dżipie, z przerażonym dzieckiem i ciałem zabitego męża.

Powoli wkroczył na środek drogi, gdzie wędrujący po asfalcie śnieg zdawał się rzucać więcej światła niż niebo, wiszące nad głową. Zawołała do niego, ale nie zwrócił na nią uwagi.

Wcisnął do kabury pod kurtą pistolet z opróżnionym magazynkiem. Włożył rękę pod koszulę, poszukał i znalazł żółty przycisk na swoim pasie powrotnym – i zawahał się.

Wysłali za nim Kokoschkę, aby go powstrzymał. Teraz w instytucie niecierpliwie czekają, żeby poznać rezultat. Zostanie zatrzymany w chwili powrotu. Prawdopodobnie nigdy już nie będzie miał możliwości skorzystania z Piorunowej Drogi, aby móc powrócić do niej, jak przyrzekł.

Pokusa, żeby pozostać, była wielka.

Jeżeli jednak zostanie, to natychmiast wyślą kogoś innego z rozkazem zabicia go i będzie musiał spędzić resztę życia uciekając przed kolejnymi zabójcami – widząc przy tym, jak świat wokół niego podlega zmianom zbyt potwornym, aby je można było znieść. Z drugiej strony, jeśli powróci, ma jeszcze nikłą szansę zniszczenia instytutu. Penlowski i inni oczywiście wiedzą już wszystko o jego wtrącaniu się w naturalny bieg życia tej kobiety, ale być może nie wiedzą, że porozmieszczał materiały wybuchowe na poddaszu i w piwnicach instytutu. W takim wypadku, jeżeli dadzą mu możliwość dostania się choćby tylko na moment do jego biura, będzie mógł uruchomić zamaskowany mechanizm zegarowy i wysłać cały ten budynek wraz z dokumentacją tam, gdzie jego miejsce – do piekła. Najprawdopodobniej znaleźli materiały wybuchowe i usunęli je. Ale tak długo, jak tylko istnieje najmniejszy cień nadziei, że zdoła położyć na zawsze kres temu programowi i zamknąć Piorunową Drogę, był moralnie zobowiązany do powrotu, nawet jeżeli miałoby to oznaczać, że już nigdy nie zobaczy Laury.

W miarę, jak dzień gasł, zawieja zyskiwała coraz większą żywotność. Na stoku powyżej szosy wiatr pohukiwał, torując sobie drogę wśród ogromnych sosen; konary złowróżbnie trzeszczały, jakby jakieś wielonożne, gigantyczne stwory mknęły w panice w dół zbocza. Płatki śniegu stały się ostre i suche, prawie jak kawałeczki lodu, szlifując cały świat, wygładzając go tak, jak papier ścierny wygładza drewno, aż w końcu znikną kiedyś szczyty i doliny i nie pozostanie nic, tylko pozbawiona zarysów, gładko oszlifowana płaszczyzna, rozpościerająca się daleko jak okiem sięgnąć.

Ręką ukrytą pod koszulą Stefan trzy razy szybko nacisnął żółty przycisk, włączając samonaprowadzanie. Z żalem i lękiem powracał do swojej własnej epoki.


* * *

Trzymając Chrisa, którego łkanie z wolna cichło, Laura siedziała na ziemi z tyłu dżipa i obserwowała swego obrońcę, jak wkroczył na układający się zakosami śnieg, mijając tył pontiaca Kokoschki.

Zatrzymał się pośrodku drogi. Stał tam przez długi moment obrócony do niej plecami, a potem zdarzyło się coś niewiarygodnego. Najpierw powietrze stało się ciężkie; poczuła dziwne ciśnienie – coś, z czym do tej pory nigdy się nie zetknęła, jakby ziemska atmosfera zgęstniała podczas jakiegoś kosmicznego kataklizmu – i nagle poczuła, że nie może zaczerpnąć oddechu. Równocześnie rozszedł się dziwny zapach, znany, choć niecodzienny, i po paru sekundach uświadomiła sobie, że jest to woń rozgrzanych przewodów elektrycznych, tlącej się izolacji, podobna do tej, jaką czuła w kuchni, kiedy parę tygodni temu wtyczka od tostera miała zwarcie; teraz ta woń została zdominowana przez ostry, ale nie przykry zapach ozonu, taki sam, jak podczas każdej gwałtownej burzy z piorunami. Ciśnienie rosło coraz bardziej, aż czuła się niemal wciśnięta w ziemię, a powietrze szemrało i pluskało, jakby zamieniło się w wodę. Z odgłosem, jaki wydałby ogromny korek wyskakujący z butelki, jej obrońca zniknął z purpurowoszarego zimowego zmierzchu i równocześnie z tym „poop!” nadleciało wielkie „wiuu!” wiatru, jakby ogromne masy powietrza runęły, by wypełnić zaistniałą pustkę. W istocie, przez moment czuła się jakby zamknięta w próżni, niezdolna oddychać. Potem miażdżące ciśnienie ustąpiło, a powietrze znów pachniało tylko śniegiem i sosnami, i wszystko powróciło do normy.

Z wyjątkiem tego, oczywiście, że po tym, co zobaczyła, nic nie mogło być dla niej normalne.

Nocny mrok wyraźnie zgęstniał. Pozbawiona Danny’ego przeżyła tej nocy najczarniejsze chwile swego życia. Pozostało tylko jedno światło, aby rozwidniać jej walkę o jakąś odległą nadzieję i szczęście: Chris. Był ostatnim promieniem w otaczającym ją mroku.

Później na szczycie wzgórza pojawił się samochód. Reflektory przebiły ciemność i gęsto padający śnieg.

Z trudem dźwignęła się na nogi i weszła z Chrisem na środek drogi; zamachała, wzywając pomocy.

Kiedy zjeżdżający w dół samochód zwolnił, nagle zaczęła się zastanawiać, czy, gdy się zatrzyma, nie wyjdzie z niego inny mężczyzna z inną automatyczną bronią i otworzy ogień. Już nigdy nie miała czuć się bezpieczna.

Загрузка...