Między dwunastym a siedemnastym rokiem życia los rzucał Laurą Shane niczym kłębkiem jednego z tych pozbawionych korzeni chwastów, miotanych po kalifornijskiej pustyni, które w krótkich chwilach ciszy osiadają to tu, to tam, aby znów potoczyć się dalej, gdy tylko wiatr zawieje.
Nie miała krewnych, nie mogła też pozostać u Lance’ów – najbliższych przyjaciół ojca. Tom miał sześćdziesiąt dwa lata, a Cora pięćdziesiąt siedem i choć byli już trzydzieści pięć lat po ślubie, nie mieli dzieci. Perspektywa wychowywania młodej dziewczyny napawała ich przerażeniem.
Laura rozumiała to i nie miała do nich żalu. Tego sierpniowego dnia, kiedy w towarzystwie kobiety z Agencji Opieki nad Dziećmi Okręgu Orange opuszczała dom Lance’ów, ucałowała Corę i Toma i zapewniła ich, że wszystko będzie dobrze. Odjeżdżając w samochodzie, należącym do pracowniczki Agencji, wesoło machała ręką, mając nadzieję, że tamci czują się rozgrzeszeni.
Rozgrzeszenie. To słowo było nowym nabytkiem. Rozgrzeszony: uwolniony od konsekwencji własnych uczynków; uwolniony albo zwolniony od pewnych obowiązków, zadań czy odpowiedzialności. Pragnęłaby zapewnić sobie rozgrzeszenie z obowiązku samotnego kroczenia przez świat, bez opieki kochającego ojca, i rozgrzeszenie z obowiązku zachowania pamięci o nim.
Z domu Lance’ów przewieziono ją do domu dziecka – nosił nazwę Domu McIlroya – starego, z mnóstwem przybudówek, wiktoriańskiego domiszcza o dwudziestu siedmiu pokojach, zbudowanego w czasach rolniczej sławy i chwały Okręgu Orange przez magnata przemysłu spożywczego. Później dom został zamieniony na przytułek, w którym dzieci pozostające pod opieką państwa oczekiwały na przeniesienie do rodzin opiekuńczych.
Ta instytucja nie przypominała żadnej z tych, o jakich czytała w książkach. Po pierwsze, nie było w niej miłych zakonnic w czarnych powiewających habitach.
I był tam Willy Sheener.
Laura zauważyła go po raz pierwszy zaraz po przyjeździe. Pani Bowmaine, opiekunka, prowadziła ją do pokoju, który miała dzielić – tak ją poinformowano – z bliźniaczkami Ackerson i dziewczynką imieniem Tammy. Sheener szeroką szczotką zmywał wyłożony płytkami hall.
Był silny, żylasty, blady, piegowaty, miał ze trzydzieści lat. Jego włosy były koloru świeżo wybitej miedzianej centówki. Miał zielone oczy. Podczas pracy uśmiechał się i cicho pogwizdywał.
– Jak się pani dzisiaj czuje, pani Bowmaine?
– Jak ryba w wodzie – widać było, że lubi Sheenera. – To jest Laura Shane, nowa dziewczynka. Lauro, to jest pan Sheener.
Sheener z niezdrową ciekawością wlepił wzrok w Laurę. Kiedy udało mu się wydusić słowa pozdrowienia, głos zabrzmiał mu chrapliwie.
– Mhhh… witamy w McIlroyu.
Idąc za opiekunką obejrzała się na Sheenera. Tylko ona dostrzegła, jak opuścił rękę do krocza i powoli się tam masował.
Nie spojrzała już na niego powtórnie.
Później, kiedy rozpakowywała swój skromny dobytek, usiłując nadać własnemu kątowi w sypialni na drugim piętrze bardziej przytulny wygląd, obróciła się i w drzwiach zobaczyła Sheenera. Była sama, bo inne dzieci bawiły się na boisku albo w pokoju zabaw. Teraz jego uśmiech różnił się od tego, jakim obdarzył panią Bowmaine, był zimny i drapieżny. Światło, padające na drzwi z jednego z małych okien, odbijało się w jego oczach pod takim kątem, że z zielonych stawały się srebrne, jak przesłonięte błoną katarakty oczy trupa.
Laura usiłowała coś powiedzieć, ale bezskutecznie. Powoli cofała się, aż oparła się o ścianę przy łóżku.
Stał bez ruchu, z opuszczonymi rękami. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
Dom McIlroya nie miał klimatyzacji, więc choć okna sypialni były otwarte, panował tropikalny upał, ale Laura nie była spocona, dopóki nie zobaczyła Sheenera. Teraz jednak jej T-shirt można było wyżąć.
Na zewnątrz dzieci śmiały się i krzyczały. Bawiły się blisko, ale do Laury ich głosy dobiegały jakby z oddali.
Ciężki, rytmiczny, chrapliwy oddech Sheenera zdawał się rosnąć, pochłaniając powoli głosy dzieci.
Przez długi czas żadne z nich nie poruszyło się ani nie odezwało. Potem on gwałtownie odwrócił się i wyszedł.
Z miękkimi kolanami, ociekając potem, Laura podeszła do łóżka i osunęła się na jego krawędź. Zapadający materac ugiął się, skrzypnęły sprężyny.
Kiedy uspokoiło się bicie serca, omiotła wzrokiem szare ściany pokoju. Poczuła przypływ beznadziejności. W czterech rogach stały wąskie, żelazne łóżka pokryte włochatymi kapami, ze sflaczałymi poduszkami u wezgłowia. Przy każdym łóżku stała poobijana, kryta laminatem nocna szafka. Żelazna lampka. Porysowana komoda z ośmioma szufladami. Dwie dla niej. Dalej stały dwie szafy. Miała korzystać z połowy jednej z nich. Na oknach stare zasłony, spłowiałe i brudne, nieforemnie zwisały z pordzewiałych prętów. Cały dom był przegniły i ponury, w powietrzu wisiał nieokreślony, przykry zapach, a Willy Sheener, nawiedzający pokoje i korytarze, był jak zły duch, który czeka tylko na pełnię księżyca, żeby zacząć swe krwawe zabawy, przypadające na ten czas.
Tego wieczora bliźniaczki Ackerson zamknęły drzwi do pokoju i zaprosiły Laurę, aby przyłączyła się do nich. Zasiadły na wyleniałym, kasztanowym dywanie, w kręgu, i dzieliły się sekretami.
Czwarta koleżanka – dziwna, cicha, delikatna blondynka o imieniu Tammy – nie chciała się do nich przysiąść. Z poduszkami upchanymi pod plecy siedziała na łóżku, czytając książkę, z zajęciem obgryzając przy tym paznokcie.
Laura z miejsca polubiła Thelmę i Ruth Ackerson. Właśnie skończyły dwanaście lat, były więc młodsze od niej tylko o parę miesięcy. Jak na swój wiek były bardzo mądre. Zostały osierocone w wieku dziewięciu lat i od tej pory żyły w przytułku. Znalezienie rodziców, którzy byliby gotowi adoptować dzieci w ich wieku, nie było łatwe, tym bardziej że bliźniaczki były zdecydowane się nie rozłączać.
Nie będąc ładne, były zadziwiająco podobne w swym braku urody; pozbawione połysku brązowe włosy, krótkowzroczne piwne oczy, płaskie twarzyczki, tępe podbródki, szerokie usta. Miały braki w urodzie, ale nie brakowało im inteligencji, energii i dobrego serca.
Ruth nosiła niebieską piżamę z ciemnozielonymi obszyciami na mankietach i kołnierzu oraz niebieskie pantofle, a włosy miała związane w koński ogon. Thelma miała piżamę w kolorze malinowym i żółte kapcie na futerku; na każdym z nich znajdował się guziczek imitujący oko. Włosy nosiła luźno rozpuszczone.
Z zapadnięciem zmroku nieznośny upał zaczął ustępować. Do Pacyfiku było mniej niż dziesięć mil, więc lekki nocny wiaterek umożliwiał spokojny sen. Teraz, przy otwartych oknach, strumienie chłodnego powietrza, wpływając do pokoju, poruszały starymi zasłonami.
– W lecie można tu umrzeć z nudów – mówiła Ruth do Laury, kiedy usiadły w kółeczko na podłodze. – Nie wolno nam wychodzić poza teren, a ten jest niewielki. W lecie wszyscy dobroczyńcy mają w głowie tylko wakacje i wycieczki nad morze, więc zapominają o nas.
– Ale za to Boże Narodzenie jest wspaniałe – dodała Thelma.
– Wszystkie listopady i grudnie są wspaniałe – uzupełniła Ruth.
– No – powiedziała Thelma – święta są kapitalne, bo dobroczyńcy zaczynają czuć, że nie są w porządku, gdy mają wszystkiego aż po dziurki w nosie, a my, biedne, obdarte, bezdomne podrzutki musimy nosić płaszczyki z gazet, papierowe buty i jeść zeszłoroczny kleik. Więc przysyłają nam całe kosze wspaniałości, szalejemy na zakupach i łazimy po kinach, chociaż nigdy na naprawdę dobre filmy.
– Och, niektóre są fajne – powiedziała Ruth.
– Takie filmy, na których nikt nigdy, nigdy nie wylatuje w powietrze. I nigdy żadnego migdalenia. Nigdy nie biorą nas na film, w którym facet kładzie łapę na cycku jakiejś panienki. Filmy rodzinne. Nuda, nuda, nuda.
– Musisz wybaczyć mojej siostrze – Ruth zwróciła się do Laury. – Ona myśli, że wpływa na burzliwe morze wieku dojrzewania.
– Ja jestem na burzliwym morzu wieku dojrzewania! Czuję, jak moje soki wzbierają – krzyknęła Thelma i wysoko podniosła nad głowę chude ramionko.
Ruth dorzuciła:
– Obawiam się, że płaci teraz za brak opieki rodzicielskiej. Nie potrafiła się przystosować do warunków życia w sieroctwie.
– Musisz wybaczyć mojej siostrze – odparowała Thelma. – Ona zdecydowała się przeskoczyć dojrzewanie i przejść bezpośrednio od dzieciństwa w wiek starczej zgrzybiałości.
Laura spytała:
– Co powiecie o Willym Sheenerze?
Bliźniaczki Ackerson zerknęły na siebie chytrze i zaczęły mówić z tak idealną synchronizacją, że wygłaszając na przemian opinie, wchodziły sobie w słowo bez sekundy pauzy:
– Och, to trzepnięty człowiek – powiedziała Ruth, a Thelma: – Męt – na co Ruth: – Potrzebuje leczenia – i znowu Thelma: – Nie, jego trzeba walnąć w łeb kijem od baseballu. Tak z tuzin razy. Może ze dwa tuziny, a potem trzeba go przymknąć na resztę życia.
Laura opowiedziała im o tym, jak pojawił się w drzwiach.
– I nie odezwał się? – zdziwiła się Ruth. – To gorzej, uch, czuję gęsią skórkę. Zwykle mówi: „Jesteś taka śliczna, mała dziewczynka” albo…
– …proponuje cukierki – skrzywiła się Thelma. – Wyobrażasz sobie? Cukierki! Taki palant! Śmieć z broszurek, które gliny wtykają dzieciom, żeby wiedziały, jak mają odróżnić zboczeńców od normalnych ludzi.
– Nie było cukierków – powiedziała Laura i zadrżała, kiedy przypomniała sobie, jak słońce kładło się srebrem na oczach Sheenera.
Znów usłyszała jego ciężki, rytmiczny oddech.
Thelma skłoniła się w przód i zniżyła głos do scenicznego szeptu:
– Na to wygląda, że Białemu Węgorzowi język stanął kołkiem. Zagrzał się do tego stopnia, że zapomniał swojego normalnego tekstu. Może czuje do ciebie wyjątkowy pociąg, Lauro.
– Biały Węgorz?
– Pan Sheener – wyjaśniła Ruth. – Węgorz dla ułatwienia.
– Jest taki blady i śliski – powiedziała Thelma – że to do niego pasuje. Założę się, że ma wyjątkową chęć na ciebie. Zrozum, mała, ty jesteś topowa.
– Coś ty – zaprzeczyła Laura.
– Żartujesz? – powiedziała Ruth – z tymi ciemnymi włosami i ogromnymi oczami?
Laura zarumieniła się i zaczęła protestować, ale Thelma ją osadziła:
– Posłuchaj, Shane, Zadziwiające Duo Ackerson – Ruth i moi – nie cierpi fałszywej skromności jeszcze bardziej niż zadzierania nosa. Walimy prawdę prosto w oczy. Wiemy, na co nas stać i potrafimy się z tego cieszyć. Bóg wie, że żadnej z nas nie grozi zdobycie tytułu Miss Ameryka, ale jesteśmy inteligentne, bardzo inteligentne i nie wstydzimy się przyznać, że mamy dobrze poukładane w głowach. A ty zwalasz z nóg, więc nie udawaj szarej myszki.
– Moja siostra czasami nieco przesadza ze szczerością i bogactwem wypowiedzi – powiedziała przepraszająco Ruth.
– A moja siostra – Thelma zwróciła się do Laury – właśnie ćwiczy wprawki do roli Melanii w Przeminęło z wiatrem. – I z przesadnym południowym akcentem i nadmierną afektacją zaczęła deklamować: – Scarlett to dobra, naprawdę dobra dziewczyna. Och, Scarlett nie chciała zrobić nic złego. Rett w głębi serca też jest dobry, a nawet Jankesi są dobrzy; także i ci, co spalili Tarę i nasze zbiory i porobili sobie buty ze skóry naszych dzieci.
Laura w połowie monologu Thelmy zaczęła zwijać się ze śmiechu.
– Więc przestań odgrywać rolę pierwszej naiwnej, Shane! Jesteś bombowa.
– Dobra, dobra. Wiem, że jestem… ładna.
– Dzieciaku, kiedy Biały Węgorz cię zobaczył, poszedł mu bezpiecznik w mózgu.
– Tak – zgodziła się z tym Ruth – twój widok go oszołomił. To dlatego nawet nie był w stanie sięgnąć do kieszeni po cukierki, które zawsze tam nosi.
– Cukierki – wrzasnęła Thelma – paczki orzeszków w czekoladzie, batoniki Tootsie Roli.
– Laura, pilnuj się – ostrzegała Ruth. – On jest naprawdę chory…
– To świr! – kontynuowała Thelma. – Szczur kanałowy!
Z dalekiego kąta pokoju odezwała się cicho Tammy:
– Nie jest taki zły, jak mówicie.
Blond dziewczyneczka była tak cicha, mizerna i bezbarwna, tak zlewała się z otoczeniem, że Laura zapomniała o niej. Teraz patrzyła, jak Tammy odkłada książkę na bok i podnosi się na łóżku; podciągnęła przy tym kolana pod brodę i objęła nogi ramionami. Miała dziesięć lat, o dwa mniej od swoich koleżanek z pokoju, i jak na swój wiek była niewyrośnięta. W białej nocnej koszuli i skarpetkach wyglądała bardziej na zjawę niż na żywą osobę.
– On nikogo by nie skrzywdził – Tammy mówiła zacinając się i trzęsąc, tak jakby wygłaszanie przez nią opinii na temat Sheenera – na temat czegokolwiek i kogokolwiek – kosztowało ją tyle, co przejście po linie bez kija balansowego.
– A właśnie, że skrzywdziłby, gdyby mu się to upiekło – sprzeciwiła się Ruth.
– On jest… – Tammy przygryzła wargi. – Jest… samotny.
– Nie, kochanie – sprostowała Thelma – nie jest samotny. Jest tak w sobie zakochany, że nigdy nie będzie samotny.
Tammy odwróciła wzrok. Wstała, wsunęła stopy w znoszone kapcie i wymamrotała: – Już prawie czas spać. – Zabrała ze sobą saszetkę z przyborami toaletowymi i chyłkiem wymknęła się z pokoju. Zamknęła drzwi i poczłapała do jednej z łazienek, na koniec korytarza.
– Ona bierze cukierki – wyjaśniła Ruth.
Lodowata fala obrzydzenia wstrząsnęła Laurą.
– Och, nie.
– Tak – powiedziała Thelma. – Nie to, żeby miała chęć na cukierki. Ona jest… pomieszana w środku. Chce, żeby ją ktoś lubił w taki sposób, jak robi to Węgorz.
– Ale dlaczego? – spytała Laura.
Ruth i Thelma dokonały kolejnej wymiany swoich specjalnych spojrzeń, dzięki którym zdawały się podejmować decyzję w danej sprawie bez słów, w przeciągu jednej, dwóch sekund. Ruth, wzdychając, wyjaśniła:
– No wiesz, Tammy chce takiego kontaktu, bo… jej ojciec nauczył ją tego chcieć.
Laura była wstrząśnięta.
– Jej własny ojciec?
– Nie wszystkie dzieci u McIlroya są sierotami – mówiła Thelma. – Niektóre są tu, bo ich rodzice popełnili przestępstwa i poszli do więzienia. A inne były dręczone przez swoich starych fizycznie albo… seksualnie.
Ożywcze powietrze, płynące przez otwarte okno, było prawdopodobnie tylko o jeden albo dwa stopnie zimniejsze niż wtedy, kiedy zasiadały w kółko na podłodze, ale Laurze wydało się, że to chłodny, późnojesienny wiatr tajemniczym sposobem przeskoczył w czasie kilka miesięcy i wślizgnął się w sierpniową noc.
Odezwała się:
– Ale, tak naprawdę, to Tammy tego nie lubi?
– Nie, nie sądzę – powiedziała Ruth – ale ona tak…
– …musi – dokończyła Thelma. – Nie może sobie z tym poradzić. Jest pokręcona.
Milczały wszystkie, myśląc o rzeczach, przed którymi myśl staje bezradna i w końcu Laura powiedziała:
– Dziwne i… takie smutne. Nie dałoby się z tym skończyć? Nie mogłybyśmy powiedzieć o Sheenerze pani Bowmaine albo innej wychowawczyni?
– To nic by nie dało – powiedziała Thelma. – Węgorz wyparłby się. Tammy też by się wyparła, a my nie mamy żadnych dowodów.
– Ale jeżeli on napastował nie tylko ją, to jedna z tych pozostałych…
Ruth potrząsnęła głową.
– Większość przeniesiono do domów opieki społecznej, do rodzin zastępczych albo wróciły do swoich rodzin. Te dwie czy trzy, które tu zostały… no cóż, albo są takie jak Tammy, albo śmiertelnie boją się Węgorza, za bardzo, żeby pisnąć choć słówko.
– A poza tym dorośli nie chcą nic wiedzieć, nie chcą mieć z tym do czynienia – wyjaśniła Thelma. – Wyszliby na głupców, gdyby się okazało, że dopuścili, żeby się to działo pod ich nosem. A poza tym, kto wierzy dzieciom?
Thelma zaczęła parodiować panią Bowmaine, uchwyciła nutę fałszu w jej głosie tak doskonale, że Laura od razu rozpoznała, o kogo chodzi:
– Och, moja droga, to są okropne, kłamliwe istoty. Hałaśliwe, kłótliwe, uciążliwe małe potwory, zdolne dla samej przyjemności zniszczyć reputację panu Sheenerowi. Gdyby tak dało się im wstrzyknąć środki uspokajające, powiesić na hakach i podawać pokarm dożylnie, o ileż skuteczniejszy byłby nasz system, moja droga – i o ileż większy byłby z tego pożytek dla nich samych.
– I wtedy Węgorz byłby oczyszczony z podejrzeń – powiedziała Ruth – wróciłby tu i znalazł sposób, abyśmy zapłaciły za oskarżenie go. Już raz tak było z jednym perwersem, który tu pracował, z facetem, którego nazywałyśmy Łasica Fogel. Biedny Denny Jenkins…
– Denny doniósł na Łasicę Fogla; powiedział pani Bowmaine, że Łasica napastował jego i dwóch innych chłopców. Fogla zawiesili. Ale ci dwaj nie potwierdzili opowieści Denny’ego. Bali się Łasicy… a równocześnie tkwiła w nich ta chorobliwa potrzeba akceptacji. Kiedy Bowmaine i jej zespół przesłuchiwali Denny’ego…
– Walcowali go – wpadła w gniew Ruth – zadawali podchwytliwe pytania, aby złapać go w pułapkę. Pomieszało mu się, zaczął sam sobie zaprzeczać, więc powiedzieli, że to wszystko zmyślił.
– A Fogel wrócił do pracy – powiedziała Thelma.
– Odczekał – dodała Ruth – a potem znalazł sposób, żeby zatruć Denny’emu życie. Dręczył go bez przerwy, aż kiedyś… Denny po prostu zaczął krzyczeć i nie mógł przestać. Lekarz dał mu zastrzyk, a potem go zabrali. Powiedzieli, że ma zaburzenia emocjonalne. – Była bliska płaczu. – Nigdy już go nie zobaczyłyśmy.
Thelma położyła siostrze rękę na ramieniu. Powiedziała do Laury:
– Ruth lubiła Denny’ego. Był miły. Mały, nieśmiały, dobry… nie miał żadnych szans. Dlatego musisz być twarda wobec Węgorza. Nie może zobaczyć, że się boisz. Jakby czegoś próbował, krzycz. I kop w krocze.
Tammy wróciła z łazienki. Nie spojrzała na nie, zdjęła pantofle i wślizgnęła się pod kołdrę.
Laura, chociaż wzdrygała się na myśl, że Tammy ulega Sheenerowi, czuła wobec tej delikatnej blondyneczki bardziej współczucie niż obrzydzenie. Nic nie mogło być bardziej godne litości niż widok tej małej, samotnej dziewczynki leżącej na wąskim, zapadającym się łóżku.
Tej nocy Laura śniła o Sheenerze. Miał swoją własną głowę, ale cielsko białego węgorza. Gdziekolwiek by Laura uciekła, Sheener wślizgiwał się za nią; przeciskał się, wijąc, przez zamknięte drzwi i inne przeszkody.
Po tym, co zobaczył, Stefan powrócił z głównego laboratorium instytutu do swojego biura na drugim piętrze ze zmartwiałym sercem. Usiadł przy biurku i ukrył twarz w dłoniach. Był wstrząśnięty, wściekły i przerażony.
Ten rudy skurwiel, Willy Sheener, zgwałci Laurę wielokrotnie, pobije ją i zostawi półżywą w stanie takiego szoku, że ona nigdy z tego nie wyjdzie. To nie była tylko kwestia prawdopodobieństwa, to nastąpi na pewno, jeżeli on temu nie zapobiegnie. Widział to, co już nastąpiło: pokrytą bliznami twarz Laury, zmasakrowane usta. Najgorsze z tego wszystkiego były oczy: miały płytkie, na wpół umarłe spojrzenie – spojrzenie dziecka, które nie oczekiwało już od życia radości ani nadziei.
Zimny deszcz stukał o biurowe okna. Ten głuchy odgłos rozbrzmiewał w nim echem, jakby potworności, których był świadkiem, wypaliły go do pustej skorupy.
Poprzednio, w sklepie jej ojca, uratował Laurę przed ćpunem, ale oto już pojawił się następny pedofil. Eksperymenty w instytucie między innymi nauczyły go, że przekształcanie losu nie jest rzeczą łatwą. Przeznaczenie dąży do przywrócenia tego kształtu, jaki miało posiadać. Być może gwałt i psychiczne zniszczenie były tak trwałą częścią losu Laury, że nie będzie w stanie im zapobiec i nastąpią one wcześniej czy później. Może nie zdoła uratować jej przed Willym Sheenerem albo jeżeli nawet pokrzyżuje mu szyki, inny gwałciciel wkroczy w życie dziewczynki. Ale musi spróbować.
Te na wpół umarłe, pozbawione radości oczy…
W Domu McIlroya przebywało siedemdziesięcioro sześcioro dzieci; żadne z nich nie ukończyło trzynastego roku życia. Po przekroczeniu tej granicy wieku przenoszono je do Caswell Hall w Anaheim. Ponieważ w wykładanej dębową boazerią jadalni u McIlroya mieściła się tylko czterdziestka, posiłki wydawano na dwie zmiany. Laura, wraz z bliźniaczkami Ackerson, była w drugiej.
Pierwszego ranka w przytułku, stojąc między Thelmą a Ruth w kolejce po posiłek, Laura spostrzegła, że jednym z czterech wydających jest Willy Sheener. Pilnował, żeby nie zabrakło mleka i szczypcami nakładał bułeczki na tacki.
Laura przesuwała się w kolejce, a Węgorz poświęcał jej więcej uwagi niż dzieciom, które akurat obsługiwał.
– Nie daj się speszyć – szeptała Thelma.
Laura mężnie usiłowała wytrzymać spojrzenie Sheenera – i zawarte w nim wezwanie. Ale to ona pierwsza spuściła wzrok. Kiedy dotarła do jego stanowiska, powiedział:
– Dzień dobry, Lauro – i położył na jej tacce słodką bułeczkę, wyjątkową bułeczkę, którą dla niej zachował. Była dwa razy większa od pozostałych i miała więcej jagód i lukru.
We czwartek, po trzech pełnych dniach pobytu w przytułku, Laura przemęczyła się na spotkaniu, typu jak-ci-się-u-nas-podoba, z panią Bowmaine. Odbyło się ono w biurze wychowawczyni na parterze. Etta Bowmaine była tęga, a jej garderoba zawierała wyłącznie pozbawione wdzięku sukienki z drukowanych tkanin w kwiatowe wzory. Wypowiadała wytarte zwroty i komunały z tą rozlewną nieszczerością, którą tak doskonale parodiowała Thelmą. Zadawała masę pytań i w zasadzie nie oczekiwała na nie rzetelnych odpowiedzi. Laura naopowiadała, jak szczęśliwa jest u McIlroya, i kłamstwa te wprawiły panią Bowmaine w zachwyt.
Wracając do swojego pokoju na drugim piętrze, na północnych schodach Laura natknęła się na Węgorza. Weszła właśnie na drugie półpiętro. Stał na następnej kondygnacji, wycierając ścierką dębową poręcz. Zakręcona butelka pasty do mebli stała o stopień niżej.
Zamarła i serce zaczęło jej bić w podwójnym tempie, bo zrozumiała, że zaczaił się tu na nią. Wiedział o wezwaniu jej do biura pani Bowmaine i domyślił się, że wróci do swojego pokoju najbliższymi schodami.
Byli sami. W każdej chwili ktoś mógł się pojawić: inne dziecko albo któryś z opiekunów. Ale w tym momencie byli sami.
W pierwszym odruchu chciała zawrócić i pójść południowymi schodami, ale przypomniała sobie, co Thelmą powiedziała o konieczności stawienia czoła Węgorzowi i o tym, jak takie typy żerują na słabeuszach. Mówiła sobie, że najlepiej zrobi przechodząc obok niego bez słów, ale nogi miała jak przyśrubowane do podłogi; nie była zdolna wykonać kroku. Spoglądając na nią z wysokości połowy kondygnacji, Węgorz uśmiechnął się. Był to koszmarny uśmiech: miał białą skórę i bezbarwne wargi, krzywe zęby, pożółkłe i pokryte brązowymi plamkami jak skóra przejrzałego banana. Pod rudą, rozwichrzoną czupryną ta twarz robiła wrażenie maski klauna, ale nie tego, którego widuje się w cyrku, lecz takiego, jacy krążą w wieczór Halloween – z rodzaju tych, co to mogą nosić przy sobie, zamiast ręcznej polewaczki, piłę elektryczną.
– Śliczna z ciebie dziewczynka, Lauro.
Próbowała wydusić z siebie, żeby poszedł do diabła. Nie była w stanie.
– Chciałbym zostać twoim przyjacielem – powiedział.
Jakoś udało się jej zebrać siły, żeby ruszyć na górę, w jego kierunku.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej – pewnie wydało mu się, że przyjęła jego propozycję. Sięgnął do kieszeni spodni w kolorze khaki i wyciągnął parę karmelowych baloników Tootsie Roll…
Laura przypomniała sobie, jak się śmiały, kiedy Thelma opowiadała o głupawych i prostackich propozycjach Węgorza i nagle przestał się jej wydawać tak groźny jak przed chwilą. Ofiarowując jej Tootsie Roll i łypiąc na nią pożądliwym okiem, Sheener był zabawną postacią, karykaturą zła i roześmiałaby mu się w nos, gdyby nie wiedziała, jak postępował z Tammy i z innymi dziewczynkami. Więc choć nie była w stanie zdobyć się na śmiech, to niedorzeczny wygląd i zachowanie Węgorza dodały jej odwagi, by szybko go wyminąć.
Kiedy dotarło do niego, że nie zamierza wziąć słodyczy ani odpowiedzieć na jego propozycję, spróbował ją zatrzymać, kładąc rękę na ramieniu. Zrzuciła ją gniewnie.
– Nigdy nie dotykaj mnie, ty świrze.
Ruszyła schodami, starając się za wszelką cenę nie przyspieszyć kroku. Gdyby zaczęła biec, zorientowałby się, że się go boi i stałby się jeszcze bardziej natrętny.
Kiedy była tylko dwa stopnie od następnego podestu, odetchnęła, prawie pewna, że wygrała, że jej odwaga wywarła na nim wrażenie. Wtedy usłyszała charakterystyczny dźwięk zamka błyskawicznego. Zza pleców doszedł ją głośny szept:
– Hej, Laura, popatrz na to. Popatrz, co tu mam dla ciebie. – W jego głosie brzmiał obłąkańczy, pełen nienawiści ton. – Popatrz, popatrz na to, co mam w ręce, Laura.
Nie obejrzała się.
Dotarła do podestu i zaczęła wchodzić na następną kondygnację, powtarzając w myśli: „Nie ma powodu uciekać, nie odważ się uciekać, nie uciekaj, nie uciekaj”.
Stojąc o jedną kondygnację niżej, Węgorz odezwał się.
– Popatrz na ten wielki batonik Tootsie Roli, który teraz trzymam. Jest większy niż inne.
Na drugim piętrze Laura pobiegła prosto do łazienki. Mocno wyszorowała ręce. Musiała to zrobić po tym, jak zrzuciła z ramienia rękę Sheenera.
Później razem z bliźniaczkami Ackerson na podłodze sypialni zwołały naradę wojenną. Thelma wyła ze śmiechu, kiedy usłyszała, jak to Sheener chciał namówić Laurę, aby spojrzała na jego „duży batonik Tootsie Roll”.
– Jest nieoceniony, no nie? – wykrztusiła. – Skąd podłapał tę kwestię? Może Doubleday wydał Słownik Perwersów: Klasyczne Odzywki Wstępne albo coś w tym rodzaju?
– Kłopot w tym – odezwała się zaniepokojona Ruth – że nie zrezygnował, kiedy Laura mu się postawiła. Nie sądzę, żeby odczepił się od niej tak szybko, jak od innych dziewcząt, które mu się nie dały.
Tej nocy Laura miała kłopoty z zaśnięciem. Myślała o swoim specjalnym obrońcy i zastanawiała się, czy pojawi się w równie cudowny sposób jak poprzednio i czy zajmie się Willym Sheenerem. Jakoś nie czuła, że może na niego liczyć i tym razem.
Przez następne dziesięć dni, podczas gdy mijał sierpień, Węgorz towarzyszył Laurze równie wytrwale jak Księżyc Ziemi. Kiedy razem z bliźniaczkami Ackerson zachodziła do pokoju zabaw pograć w karty albo w Monopol, dziesięć minut później zjawiał się tam Sheener i zabierał się do pracy: ostentacyjnie mył okna, glansował meble albo naprawiał karnisze, choć w istocie cała jego uwaga skupiona była na Laurze. Jeżeli dziewczynki, chcąc pogadać lub pobawić się, szukały odosobnienia w kącie boiska, Sheener pojawiał się tam wkrótce, nagle odkrywszy, że krzewy wymagają podcięcia albo że trzeba podrzucić im nawozu. A chociaż drugie piętro było przeznaczone wyłącznie dla dziewcząt, to męska część obsługi mogła tam przebywać w celach porządkowych między dziesiątą rano a czwartą po południu, więc Laura nie miała w tych godzinach zapewnionego żadnego bezpieczeństwa w swoim pokoju.
Gorsza od uporu Węgorza była przerażająca gwałtowność, z jaką rosło jego złowrogie uczucie, chore pożądanie, którego objawem była rosnąca intensywność spojrzenia i strugi kwaśnego potu, zlewającego go, kiedy przebywał obok niej dłużej niż kilka chwil w jednym pomieszczeniu.
Laura, Ruth i Thelma usiłowały sobie wmówić, że zagrożenie ze strony Węgorza maleje wraz z każdym dniem, w którym jej nie zaczepił, to jego wahanie dowodzi, że pogodził się z faktem, iż Laura nie jest dostępną zdobyczą. Ale w głębi serca wiedziały, że są to wyłącznie pobożne życzenia. Nie potrafiły jednak przyjąć do wiadomości pełnego wymiaru zagrożenia aż do pewnego sobotniego popołudnia pod koniec sierpnia, kiedy to powróciwszy do swojego pokoju zastały Tammy, która w napadzie szalonej zazdrości niszczyła zbiór książek Laury.
Biblioteczkę złożoną z pięćdziesięciu paperbacków – jej ulubionych, przywiezionych z mieszkania nad sklepem i przechowywanych teraz pod łóżkiem – Tammy wywlokła na środek pokoju i z gorączkową nienawiścią porwała dwie trzecie z nich.
Laura była zbyt osłupiała, żeby zdobyć się na działanie, ale Ruth i Thelma odciągnęły dziewczynkę od książek i powstrzymały ją.
Były to ulubione książki Laury, stanowiły też więź z nieżyjącym ojcem, który je kupił. Z tych powodów, ale przede wszystkim dlatego, że posiadała tak niewiele na własność, po ich stracie poczuła się cała obolała. Jej dobytek był skromny i ubogi, ale nagle uświadomiła sobie, że stanowił zaporę przed okrucieństwami życia.
Od momentu, w którym żywy obiekt jej wściekłości stanął przed nią, Tammy przestała myśleć o książkach.
– Nienawidzę cię, nienawidzę! – Po raz pierwszy od chwili ich poznania jej blada, ściągnięta twarzyczka była pełna życia, zarumieniona i konwulsyjnie wykrzywiona od nadmiaru emocji. Przypominające blizny kręgi wokół oczu nie zniknęły, ale przestały nadawać jej wygląd osoby słabej czy złamanej. Była teraz dzika i drapieżna.
– Nienawidzę cię, Laura, nienawidzę cię!
– Tammy, kochanie – uspokajała ją Thelma, usiłując opanować dziewczynkę – Laura ci nigdy nic nie zrobiła.
Gwałtownie dysząc, ale nie szamocąc się już w objęciach Ruth i Thelmy, wysokim, piskliwym głosem Tammy krzyczała do Laury:
– Tylko o tobie mówi, już go nie obchodzę, tylko ty, bez przerwy ty, nienawidzę cię, po co tu przyszłaś, nienawidzę cię!
Żadna z nich nie musiała pytać, kogo Tammy ma na myśli. Węgorz.
– Już mnie nie chce, teraz nikt mnie nie chce, żąda tylko, żebym mu pomogła się do ciebie dobrać. Laura, Laura i Laura. Chce, żebym cię gdzieś ściągnęła, tam gdzie będzie cię miał samą, gdzie mu nikt nie będzie przeszkadzał, ale ja tego nie zrobię, nie! Bo co będzie ze mną, kiedy on już cię dostanie? Nic.
Twarz jej płonęła z gniewu. Ale gorsza niż wściekłość była malująca się na niej bezdenna rozpacz.
Laura wybiegła z pokoju i rzuciła się w dół korytarza, do ubikacji. Czując mdłości z obrzydzenia i strachu, upadła na kolana na popękane, zżółkłe kafle przed jedną z toalet i zwymiotowała. Kiedy zrzuciła już wszystko z żołądka, podeszła do umywalki i wypłukała kilkakrotnie usta, a potem ochlapała twarz wodą. Wreszcie podniosła głowę, spojrzała w lustro i zapłakała.
To nie samotność czy strach wywołały jej łzy. Płakała nad Tammy.
Świat był niewyobrażalnie podły, jeżeli życie dziesięcioletniej dziewczynki mogło ulec takiej degradacji, że jedyne słowa aprobaty, jakie słyszała od dorosłego, padały z ust umysłowo chorego, napastującego ją mężczyzny, a jedynym przedmiotem jej dumy było wątłe, niedojrzałe ciało.
Laura uświadomiła sobie, że sytuacja Tammy jest nieskończenie gorsza od jej własnej. Nawet pozbawiona książek zachowa dobre wspomnienie o kochającym, życzliwym, delikatnym ojcu. Tammy nie miała nic. Nawet nie posiadając tych niewielu rzeczy, Laura dalej utrzyma pełnię władz umysłowych, a psychika Tammy uległa zniszczeniu, być może w stopniu nieodwracalnym.
Sheener mieszkał w bungalowie przy spokojnej uliczce w Santa Ana. Było to jedno z tych miejsc zbudowanych po drugiej wojnie światowej: małe schludne domki ozdobione interesującymi szczegółami architektonicznymi. Tej jesieni 1967 roku dojrzały różne rodzaje drzew fikusowych i opiekuńczo wyciągały swe gałęzie nad domami. Dom Sheenera był ponadto ukryty wśród wyrośniętych krzewów azalii, eugenii i czerwonolistnego hibiskusa.
Przed północą, używając plastykowej płytki, Stefan wypchnął, rygiel w tylnych drzwiach i wślizgnął się do domu. Śmiało zapalił światła; nie trudził się nawet zasunięciem zasłon w oknach.
Kuchnia była nieskazitelna. Niebieskie, laminatowe blaty błyszczały. Chromowane rączki przyrządów, kurki zlewu, metalowe obramowania krzeseł kuchennych – wszystko to lśniło, nie skażone nawet jednym śladem palca.
Otworzył lodówkę. Nie miał pojęcia, czego się spodziewa. Może dowodu nienormalności Sheenera, szczątków dawnej ofiary, którą gospodarz napastował, zamordował i zamroził, aby zachować pamiątkę swoich zwyrodniałych namiętności. Nic równie dramatycznego. Niemniej jednak oczywista była fetyszyzacja czystości; cała żywność została schowana do odpowiednich plastykowych pojemników.
Równocześnie zawartość zarówno lodówki, jak i szafek, była nietypowa. Mieściły się tam słodycze, ogromne ilości słodyczy: lody, cukierki, ciasteczka, placuszki, pączki, nawet krakersy dla psów. Była również cała masa żywności mającej formę zabawek, takich jak Kościane Spaghetti i puszki zup jarzynowych, w których kluski miały kształt postaci z popularnych kreskówek. Spiżarnia Sheenera wyglądała, jakby zapełniło ją dziecko dysponujące wprawdzie książeczką czekową, ale pozbawione opieki dorosłego. Stefan ruszył w głąb domu.
Starcie nad podartymi książkami wyczerpało tę odrobinę żywotności, jaką Tammy dysponowała. Nie mówiła nic więcej o Sheenerze i wydawało się, że nie czuje już żadnej wrogości do Laury. Dzień po dniu wycofywała się w głąb siebie, odwracając oczy od wszystkich i jeszcze niżej spuszczając głowę; jej głos stawał się coraz słabszy.
Laura nie wiedziała, co bardziej jej doskwiera – nieustanne zagrożenie ze strony Białego Węgorza czy widok Tammy, której wiotka osóbka nikła coraz bardziej, w miarę jak wpadała w stan bliski katatonii. W czwartek, 31 sierpnia, te dwa ciężary niespodziewanie zostały zdjęte z ramion Laury. Dowiedziała się, że następnego dnia zostanie przeniesiona do rodziny opiekuńczej mieszkającej w Costa Mesa.
Do pewnego stopnia żal jej było opuszczać siostry Ackerson. Znała je zaledwie od kilku tygodni, ale przyjaźnie zadzierzgnięte w ciężkich warunkach zawiązują się szybciej i są trwalsze, niż zawarte w czas bardziej powszedni.
Tego wieczoru, kiedy we trójkę zasiadły na podłodze w ich pokoju, Thelma odezwała się:
– Shane, jeśli to skończy się na dobrej rodzinie, szczęśliwym domu, to po prostu ląduj tam miękko i używaj. Jeśli dobrze trafisz, to zapomnij o nas, znajdź nowych przyjaciół i idź własną drogą. Ale legendarne siostry Ackerson – Ruth i moi – przechodziłyśmy przez ten młyn z rodziną opiekuńczą w trzech niedobrych przypadkach, więc pozwól uświadomić się, że jeśli wylądujesz w fatalnym miejscu, to nie musisz tam zostawać.
– Po prostu dużo rozpaczaj i niech każdy wie, jaka jesteś nieszczęśliwa. Jeżeli nie umiesz rozpaczać, udawaj – powiedziała Ruth.
– Dąsaj się – radziła Thelma. – Bądź niezdarna. Przypadkowo, za każdym razem, jak będziesz zmywać, tłucz talerz. Sprawiaj sobą kłopot.
Laura była zdziwiona:
– Robiłyście to wszystko, chcąc wrócić do McIlroya?
– To i jeszcze trochę – odpowiedziała Ruth.
– Ale czy nie czułyście się okropnie niszcząc cudze rzeczy?
– Ruth przychodziło to trudniej niż mnie – wyjaśniła Thelma. – Ja mam w sobie diabła, podczas kiedy Ruth jest inkarnacją nieśmiałej, słodziuchnej, czternastowiecznej mniszki, której imienia nie zdołałyśmy jeszcze ustalić z całą pewnością.
Już pierwszego dnia Laura wiedziała, że nie chce zostać pod opieką rodziny Teaglów, ale usiłowała się z nimi zgrać, gdyż początkowo wolała ich towarzystwo od powrotu do McIlroya.
Dla Flory Teagel życie stanowiło mgliste tło. Liczyły się tylko krzyżówki. Spędzała dnie i noce przy stole w swojej pomalowanej na żółto kuchni, bez względu na pogodę opatulona w wełnianą kamizelę. Brnęła przez kolejne wydawnictwa z krzyżówkami z poświęceniem równie zadziwiającym co idiotycznym.
Zwykle odzywała się do Laury tylko po to, aby wręczyć jej listę obowiązków albo zapytać o pomoc w krzyżówkowych zawiłościach. Kiedy dziewczynka stała przy zlewie, zmywając naczynia, Flora rzucała:
– Kot, na siedem liter.
Odpowiedź Laury była zawsze taka sama:
– Nie wiem.
– „Nie wiem, nie wiem, nie wiem” – szydziła pani Teagel. – Ty, zdaje się, niczego nie wiesz, dziewczyno. Nie uważasz w szkole? Nie dbasz o język, o słownictwo?
Laura była oczywiście zafascynowana słowami. Stanowiły dla niej twory piękna, każde jak magiczny pył czy napar, który zmieszany z innymi jest zdolny oddziaływać z potężną mocą. Ale dla Flory Teagel słowa były pionkami do gry, w drażniący sposób umykającymi jej kupkami liter, które musi wepchnąć w puste kwadraciki.
Mąż Flory, Mike, pracował jako kierowca ciężarówki. Był tęgim mężczyzną o dziecinnej twarzy. Wieczory spędzał w fotelu, ślęcząc nad National Enquirer i jego imitacjami, pochłaniając bezużyteczne fakty z wątpliwych opowieści o kontaktach z „obcymi” i o gwiazdach filmowych oddających cześć diabłu. Jego pociąg do – jak to nazywał – „niesamowitych wiadomości” byłby nieszkodliwy, gdyby był równie zajęty sobą, jak jego żona. Niestety, często trafiał na Laurę w trakcie jej prac domowych albo w tych rzadkich chwilach, kiedy mogła odrabiać lekcje, i upierał się przy czytaniu jej co dziwniejszych artykułów.
Uważała te historie za grupie, nielogiczne i pozbawione sensu, ale nie mogła mu tego powiedzieć. Wiedziała, że nie poczuje się obrażony, jeśli powie mu, że jego gazety to bzdura. Zamiast tego popatrzy na nią z politowaniem, a potem z doprowadzającym do szaleństwa spokojem, rozwścieczającym, wszystkowiedzącym tonem, spotykanym tylko u przeuczonych albo totalnie nie douczonych osób, przystąpi do tłumaczenia jej zasad, według których funkcjonuje świat. W pełnym wymiarze, wciąż w kółko.
– Lauro, musisz dużo się nauczyć. Grube ryby, które rządzą w Waszyngtonie – oni wiedzą o tych „obcych” i o tajemnicach Atlantydy…
Różniąc się od siebie. Flora i Mike dzielili jedno przekonanie: celem przyjęcia dziecka do rodziny opiekuńczej jest zapewnienie sobie darmowej służby. Od Laury oczekiwano sprzątania, prania, prasowania i gotowania.
Ich jedynym własnym dzieckiem była córka Hazel, starsza od Laury o dwa lata i bardzo starannie zepsuta. Hazel nigdy nie gotowała, nie zmywała naczyń, nie prała ani nie sprzątała domu. Choć miała dopiero czternaście lat, nosiła znakomicie wykonany manicure i pomalowane paznokcie u rąk i nóg. Gdyby od liczby jej lat odjąć godziny spędzone na strojeniu się przed lustrem, miałaby dopiero pięć.
– Po wypraniu – wyjaśniła Laurze podczas jej pierwszego dnia pobytu w domu Teaglów – moje ubrania musisz zawsze prasować pierwsze. I wieszaj je zawsze kolorami.
Znam tę książkę, widziałam ten film – pomyślała Laura. Jezu! Załapałam się na tytułową rolę do Kopciuszka!
– Zamierzam zostać wielką gwiazdą filmową, a może modelką – mówiła Hazel. – Moja twarz, ręce i ciało to moja przyszłość; muszę ich pilnować.
Kiedy pani Ince – chuda jak patyk, o twarzy charta – pracowniczka z rządowej Agencji Opieki nad Dziećmi, zajmująca się sprawą Laury, w sobotni ranek 16 września złożyła zapowiedzianą wizytę w domu Teaglów, Laura miała zamiar domagać się powrotu do Domu McIlroya. Zagrożenie ze strony Willy’ego Sheenera stało się mniejszym problemem niż codzienne współżycie z Teaglami.
Pani Ince pojawiła się punktualnie i zastała Florę przy zlewie. Zmywała pierwszy raz od dwóch tygodni. Laura siedziała przy kuchennym stole, na pozór zajęta krzyżówką, którą w istocie wetknięto jej w ręce w chwili, gdy u drzwi zadźwięczał dzwonek.
Podczas części wizyty poświęconej na prywatny wywiad z Laurą, przeprowadzony w jej sypialni, pani Ince nie okazała się skłonna uwierzyć w to, co usłyszała na temat zakresu obowiązkowych prac domowych Laury.
– Ależ moja droga, pan i pani Teagel są wyjątkowymi, godnymi naśladowania opiekunami. Nie wyglądasz mi na zaharowaną. Przybrałaś parę funtów.
– Nie oskarżam ich o to, że mnie głodzą – powiedziała Laura – ale nigdy nie starcza mi czasu na przygotowanie się do szkoły. Idę co wieczór spać wykończona…
– Poza tym – przerwała jej pani Ince – opiekunowie mają nie tylko dbać o dziecko, ale wychowywać je, a to oznacza naukę dobrych manier, wpojenie właściwych zasad i nawyku rzetelnej pracy.
Pani Ince była beznadziejna.
Laura przystąpiła do realizacji planu sióstr Ackerson dotyczącego uwolnienia się od nie chcianych opiekunów. Zaczęła sprzątać na chybił trafił. Kiedy kończyła zmywanie, talerze miały plamy i zacieki. A żelazko służyło jej do wprasowywania zmarszczek w ubrania Hazel.
Ponieważ utrata części zbioru książek nauczyła Laurę szacunku dla własności, nie mogła się zdobyć na zniszczenie talerza ani czegokolwiek innego należącego do Teaglów. Ale rezygnację z tej części planu rekompensowała uporem i brakiem szacunku. Ślęcząca nad krzyżówką Flora zapytała ją o sześcioliterowe słowo oznaczające „rodzaj osła”, na co Laura odpaliła: – Teagel. – A kiedy Mike zaczął powtarzać historię o latającym spodku, przeczytaną uprzednio w Enquirer, przerwała mu, rozwijając opowieść o zmutowanym człowieku-molu, żyjącym potajemnie w lokalnym supermarkecie. Co do Hazel, to zaproponowała jej wkroczenie w świat show-businessu w roli dublerki Ernesta Borgnine: – Naprawdę, Hazel, jesteś jak skóra zdarta z niego! Muszą cię zaangażować!
Upór szybko sprowadził na nią lanie. Przy swoich szerokich, upstrzonych bliznami dłoniach Mike nie potrzebował sięgać po trzepaczkę. Walił ją po pośladkach, ale zagryzła wargi, żeby nie miał satysfakcji z widoku jej łez. Obserwując to spoza kuchennych drzwi, Flora rzuciła:
– Mike, starczy. Bez śladów. – Przystał na to niechętnie dopiero wtedy, kiedy weszła do pokoju i powstrzymała jego rękę.
Tej nocy Laura miała kłopoty ze snem. Po raz pierwszy w życiu wykorzystała swoje umiłowanie słów, potęgę, tkwiącą w języku, aby osiągnąć zamierzony efekt i reakcja Teaglów dowiodła, że potrafi jej używać. Jeszcze bardziej podniecała ją kiełkująca w niej dopiero myśl, że słowa mogą jej służyć nie tylko jako tarcza przed światem. Słowa mogłyby zbudować jej drogę poprzez świat, drogę autorki książek, takich jak te, które lubiła. Rozmawiała z ojcem o zawodzie lekarki, tancerki baletowej, lekarza weterynarii, ale to były tylko rozmowy. Żaden z tamtych projektów nie napełniał ją takim podnieceniem, jak wizja zostania pisarką.
Następnego ranka, kiedy zeszła do kuchni i zastała tam całą trójkę Teaglów nad śniadaniem, powiedziała:
– Hej, Mike, właśnie wpadłam na inteligentną kałamarnicę z Marsa. Mieszka w spłuczce klozetowej.
– A cóż to ma być? – zagotował się Mike.
Laura uśmiechnęła się i wyjaśniła:
– Niesamowite wiadomości.
Dwa dni później była już w Domu McIlroya.
Większa część mieszkania Sheenera, w tym living room, była urządzona tak, jakby mieszkał tu przeciętny człowiek. Stefan nie miał pojęcia, czego właściwie się spodziewał. Być może dowodów obłędu, ale nie tego czystego, utrzymanego we wzorowym porządku mieszkania.
Jedna z sypialni była pusta, za to druga wyglądała rzeczywiście niezwykle. Jedynym posłaniem był wąski, leżący wprost na podłodze materac. Poszewki poduszek i prześcieradła, ozdobione kolorowymi, groteskowymi figurami królików z kreskówek, byłyby na miejscu w pokoju dziecinnym. Bladoniebieska szafka nocna i komódka były dostosowane do wymiarów dziecka. Na ich bokach i z przodu szuflad wymalowano za pomocą szablonów żyrafy, króliczki, wiewiórki. Sheener posiadał też kolekcję Małych Złotych Książeczek i inne dziecięce wydawnictwa z obrazkami, wypchane zwierzątka i zabawki odpowiednie dla sześcio-, siedmioletniego dziecka.
Na początku Stefan myślał, że w tym pokoju Sheener uwodzi dzieci z sąsiedztwa, że jest na tyle niezrównoważony, że wyszukuje sobie ofiary nawet na swoim terenie, gdzie ryzyko jest największe. Ale w domu brakowało innego łóżka, a szafa i szuflady komody były wypełnione męskimi ubraniami. Na ścianach wisiał z tuzin fotografii; przedstawiały tego samego, rudowłosego chłopczyka, niekiedy jako niemowlę, niekiedy jako siedmio-, ośmioletnie dziecko. To był mały Sheener. Jego twarz do dziś zachowała coś z rysów tego chłopca. W końcu Stefan pojął: to wnętrze gospodarz urządził dla samego siebie. Świr tutaj spał. Kładąc się do łóżka, cofał się w pełen marzeń świat dziecka. Dopiero ta tajemnicza, nocna podróż w czas dzieciństwa przynosiła mu jakże rozpaczliwie upragniony spokój.
Stojąc w środku tego dziwnego pokoju, Stefan czuł równocześnie smutek i obrzydzenie. Prawdopodobnie Sheener napastował dzieci nie tylko czy nawet nie głównie po to, by zaspokoić swe seksualne pragnienia, ale by w ten sposób wchłonąć ich młodość, by mieć znowu tyle lat co one. Poprzez perwersję pragnął zanurzyć się nie tyle w moralnej ohydzie, co w utraconej niewinności. Budził zarówno wstręt, jak litość. Był nieprzystosowany do wymogów dorosłego życia, ale właśnie te braki powodowały, że równocześnie był niebezpieczny.
Stefan wzdrygnął się.
Łóżko w dawnym pokoju sióstr Ackerson było teraz zajęte przez inne dziecko. Laurze wyznaczono mały dwuosobowy pokój w północnym skrzydle drugiego piętra, tuż przy schodach. Jej współlokatorka miała dziewięć lat i nazywała się Eloise Fisher. Nosiła mysi ogonek, była piegowata i cechował ją szalenie stateczny sposób bycia.
– Jak dorosnę, zostanę księgową – wyjaśniła Laurze. – Bardzo lubię cyfry. Możesz dodać całą kolumnę cyfr i za każdym razem wyjdzie ci to samo. Z cyframi nie ma niespodzianek; są kompletnie inne niż ludzie.
Rodzice Eloise zostali skazani na karę więzienia za rozprowadzanie narkotyków. U McIlroya oczekiwała na decyzję sądu, mającą ustalić, kto z jej krewnych może przejąć nad nią opiekę.
Laura, gdy tylko się rozpakowała, pognała do pokoju sióstr Ackerson. Wpadając, krzyknęła:
– Ja być wolna, ja być wolna!
Tammy i nowa dziewczynka popatrzyły na nią bezmyślnie, ale Ruth i Thelma podbiegły i uściskały ją. To było jak powrót do prawdziwego domu.
– Nie spodobałaś się swoim opiekunom? – pytała Ruth.
– Wiem! – wykrzyknęła Thelma. – Użyłaś Planu Ackerson.
– Nie, załatwiłam ich podczas snu.
– Proste sposoby są zawsze skuteczne.
Nowa dziewczynka, Rebeka Bogner, miała około jedenastu lat. Ona i siostry Ackerson najwyraźniej nie mogły się ze sobą dogadać. Przysłuchując się rozmowie Laury z bliźniaczkami, Rebeka powtarzała: „jesteście kopnięte”, „zupełnie pokręcone” i „Jezu, ale cudaki”, z wyrazem, takiej wyższości i pogardy, że psuło to nastrój równie skutecznie, jak wybuch jądrowy.
Laura i bliźniaczki wyszły na dwór. Dopiero w kącie boiska mogły podzielić się nowinami, jakie zebrały się przez pięć tygodni, unikając przy tym zgryźliwych komentarzy Rebeki. Był początek października i dni były jeszcze ciepłe, choć o tej porze, na kwadrans przed piątą, powietrze już się ochłodziło. Ubrane w żakiety siedziały na dolnych szczeblach „dżungli” zbudowanej z drabinek. Były same, młodsze dzieci myły się już przed wcześnie podawaną kolacją.
Nie minęło pięć minut, jak pojawił się Sheener. Niósł elektryczne nożyce do przycinania krzewów. Zajął się krzewem eugenii, oddalonym od nich o jakieś trzydzieści stóp, ale jego uwaga była skoncentrowana na Laurze.
Podczas kolacji Węgorz obsługiwał stanowisko z kartonami z mlekiem i z plackami wiśniowymi. Największy zachował dla Laury.
W poniedziałek poszła pierwszy raz do szkoły. Inne dzieci miały cztery tygodnie na pozawieranie znajomości. Nieliczne wspólne lekcje z Ruth i Thelmą ułatwiały jej zżycie się ze szkołą, ale i przypominały o tym, że główną cechą życia sieroty jest tymczasowość.
We wtorek po południu, po powrocie ze szkoły, została zatrzymana w hallu przez panią Bowmaine.
– Lauro, czy możesz przyjść do mojego biura?
Pani Bowmaine miała na sobie purpurową sukienkę w kwiatowe wzory, które stanowczo kłóciły się z różową i brzoskwiniową tonacją zasłon i tapet. Laura została usadzona na krześle obitym tapicerką w różany wzór. Wychowawczyni stała za biurkiem, chcąc szybko załatwić sprawę Laury i zająć się innymi rzeczami. Pani Bowmaine była wciąż czymś zajęta i zaaferowana.
– Eloise Fisher opuściła nas dzisiaj – powiedziała.
– Kto się nią zajął? – spytała Laura. – Najbardziej lubiła babcię.
– Właśnie ona – potwierdziła pani Bowmaine.
To dobrze dla Elsie. Laura miała nadzieję, że piegowata przyszła księgowa z mysim ogonkiem znajdzie jakiegoś człowieka, któremu będzie mogła zaufać. Nie tylko suchym cyfrom.
– Teraz nie masz w pokoju koleżanki – rzeczowo podjęła pani Bowmaine – i nie ma gdzie indziej wolnego łóżka, więc nie mamy cię gdzie przenieść…
– Mogę coś zaproponować?
Pani Bowmaine skrzywiła się niecierpliwie i spojrzała na zegarek. Laura zaczęła szybko:
– Ruth i Thelma są moimi najlepszymi przyjaciółkami, a ich koleżankami z pokoju są Tammy Hinsen i Rebeka Bogner. Nie wydaje mi się, żeby Tammy i Rebeka mogły się dogadać dobrze z Ruth i Thelmą, więc…
– Chcemy, żebyście, dzieci, nauczyły się współżyć z ludźmi, którzy się od was różnią. Pobyt z dziewczętami, które już polubiłaś, nie kształtuje charakteru. W każdym razie, nie jestem w stanie do jutra niczego zorganizować, a dziś jestem zajęta. Chcę więc wiedzieć, czy mogę ci zaufać i pozwolić ci spędzić samej noc w twoim dotychczasowym pokoju?
Laura nie była w stanie pojąć, jakich kłopotów wychowawczyni może się spodziewać po dziecku pozostawionym samotnie na jedną noc. Być może wyobrażała sobie, że Laura zabarykaduje się w pokoju tak skutecznie, że policja będzie musiała wysadzić drzwi, obezwładnić ją za pomocą gazu i wywlec w kajdankach.
Laura czuła się równie urażona, co oszołomiona.
– Oczywiście, że nic mi się nie stanie. Nie jestem niemowlakiem. Wszystko będzie w porządku.
– No… dobrze. Będziesz spała sama, ale przygotuj się, że jutro to się zmieni.
Po opuszczeniu kolorowego biura pani Bowmaine, Laura pomaszerowała ponurymi korytarzami. Wchodząc schodami na drugie piętro, nagle stanęła jak wryta. Biały Węgorz! Sheener dowie się o tym, że ma spać dziś w nocy sama. Wiedział o wszystkim, co się działo u McIlroya, a że miał klucze, mógł dostać się tu w nocy. Jej pokój mieścił się tuż przy schodach, więc mógł prześlizgnąć się z klatki schodowej do pokoju i obezwładnić ją w jednej chwili. Mógł ją ogłuszyć, oszołomić narkotykiem, wrzucić do worka, wynieść, zamknąć w piwnicy i nikt się nie dowie, co się z nią stało.
Na podeście drugiego piętra zawróciła. Zbiegła na dół, przeskakując po dwa stopnie, i skierowała się do biura pani Bowmaine. W rogu hallu prawie wpadła na Węgorza. Niósł zmywak na kiju i pchał wiadro na kółkach. W powietrzu unosiła się gorzka woń środka czyszczącego o zapachu sosny.
Wyszczerzył do niej zęby. Może jej się tylko wydawało, ale była pewna, że Sheener już wiedział, że dzisiejszej nocy będzie spała sama.
Powinna wyminąć go, pójść do pani Bowmaine i prosić o zmianę ustaleń. Nie mogła poskarżyć się na Sheenera – spotkałby ją wtedy los Denny’ego Jenkinsa: utrata wiarygodności i nieustanne napastowanie ze strony narzuconego jej przez los prześladowcy. Ale stać ją było na wymyślenie rozsądnych argumentów, uzasadniających nagłą zmianę zdania.
Zastanawiała się, czy nie rzucić się na niego, pchnąć na wiadro, kopiąc przy tym po tyłku, i poradzić mu, żeby z nią nie zaczynał, bo jest od niego twardsza. Ale on – to nie Teaglowie. Mike, Flora i Hazel byli ograniczeni, natrętni i głupi, ale stosunkowo zdrowi na umyśle. Węgorz zdrowy nie był i nie wiadomo jak by zareagował, gdyby rozciągnęła go na podłodze.
Kiedy to rozważała, jego krzywe, żółtawe zęby wyszczerzały się coraz bardziej. Na policzkach pojawił się rumieniec, a kiedy Laura zdała sobie sprawę, że może to być rumieniec podniecenia, zebrało się jej na wymioty.
Odeszła i dopóki nie znikła mu z oczu na schodach, nie śmiała biec. Potem rzuciła się sprintem do pokoju sióstr Ackerson.
– Dziś w nocy będziesz tu spała – zdecydowała Ruth.
– Jasne – dodała Thelma – u siebie musisz wytrzymać do nocnego obchodu, a potem prześlizgniesz się do nas.
Z kąta, w którym siedziała na łóżku i odrabiała matematykę, odezwała się Rebeka Bogner:
– Mamy tylko cztery łóżka.
– Będę spała na podłodze – odparła Laura.
– To jest sprzeczne z regulaminem – powiedziała Rebeka.
Thelma spojrzała na nią groźnie i pogroziła pięścią.
– No dobra, w porządku – zgodziła się Rebeka. – Nigdy nie mówiłam, że nie życzę sobie, żeby tu zostawała. Podkreślałam tylko, że to sprzeczne z regulaminem.
Laura oczekiwała protestów Tammy, ale dziewczynka leżała na swoim zaścielonym łóżku, wpatrując się w sufit. Wydawała się zagubiona we własnych myślach; ich plany nie interesowały jej.
W wykładanej dębem jadalni, nad niestrawnym obiadem, składającym się z kotletów wieprzowych, kleistego puree i włóknistej zielonej fasolki, pod czujnym spojrzeniem Węgorza Thelma powiedziała:
– A co do tego, dlaczego pani Bowmaine chciała wiedzieć, czy może ci zaufać w sprawie samotnie spędzonej nocy… bała się, czy nie popełnisz samobójstwa.
Laura nie chciała w to uwierzyć.
– Dzieciaki już tak tu robiły – przyznała Ruth. – Właśnie dlatego mieszkamy po dwie nawet w najmniejszych pokojach. Za dużo samotności… to jedna z tych rzeczy, które według nich załamują emocjonalnie.
Thelma dorzuciła:
– Nie pozwalają, żebyśmy z Ruth miały jeden z małych pokoi, bo skoro jesteśmy identycznymi bliźniaczkami, to myślą, że w gruncie rzeczy jesteśmy jak jedna osoba. Spodziewają się, że jak tylko zamkną za nami drzwi, natychmiast się powiesimy.
– To idiotyczne – powiedziała Laura.
– Jasne, że idiotyczne – zgodziła się Thelma. – Wieszanie jest zbyt przyziemne. Zadziwiające siostry Ackerson – Ruth i moi – mają pociąg do dramatycznych rozwiązań. Zrobimy sobie harakiri skradzionymi nożami kuchennymi albo dorwiemy się do piły elektrycznej…
Rozmowy w jadalni były prowadzone półgłosem ze względu na pilnujących porządku dorosłych. Panna Keist, wychowawczyni mieszkająca na drugim piętrze, przesunęła się za stołem, przy którym Laura siedziała razem z siostrami Ackerson. Thelma wyszeptała:
– Gestapo.
Kiedy panna Keist przeszła, Ruth kontynuowała:
– Pani Bowmaine ma dobre intencje, ale jej nie wychodzi. Gdyby zadała sobie trud i dowiedziała się, jaka jesteś, to nigdy nie zastanawiałaby się, czy popełnisz samobójstwo. Ty jesteś niezniszczalna.
Grzebiąc w niejadalnym posiłku, Thelma powiedziała:
– Tammy Hinsen została raz przyłapana w łazience z paczką żyletek. Zabierała się właśnie, żeby chlasnąć się po żyłach.
Laura poczuła się nagle przytłoczona tym cocktailem rzeczy zabawnych i tragicznych, absurdu i twardego realizmu, tworzących szczególny wzór ich egzystencji tu, w McIlroyu. W jednym momencie przekomarzały się radośnie, a po chwili dyskutowały nad samobójczymi skłonnościami ich znajomej. Uświadomiła sobie, że taki sposób patrzenia wykracza poza granice jej wieku. Kiedy tylko powróci do pokoju, zapisze to w pamiętniku z obserwacjami, który od niedawna prowadziła.
Ruth udało się wbić w siebie produkty z talerza. Westchnęła:
– Miesiąc po wypadku z żyletkami niespodziewanie przeszukali jej pokój, rozglądając się za niebezpiecznymi przedmiotami. Okazało się, że ma pojemnik z paliwem do zapalniczek i zapałki. Zamierzała iść pod prysznic, wylać go na siebie i podpalić.
– Och, Boże. – Laura myślała o chudej, jasnowłosej dziewczynce – z cerą jak popiół i obwódkami koloru sadzy pod oczami. Jej plan zniszczenia siebie był tylko wyrazem pragnienia, aby podsycić powolny ogień, który od dawna trawił ją od środka.
– Wysłali ją na dwa miesiące na intensywne leczenie – powiedziała Ruth.
– Kiedy wróciła – dokończyła Thelma – dorośli opowiadali, jak to się jej polepszyło, ale według nas nic się nie zmieniło.
Dziesięć minut po tym, jak panna Keist przeprowadziła wieczorną inspekcję, Laura wymknęła się z łóżka. W opuszczonym korytarzu drugiego piętra paliły się tylko trzy lampy awaryjne. Ubrana w piżamę, z poduszką i kocem pod pachą, pobiegła na bosaka do pokoju sióstr Ackerson.
Tylko lampka przy łóżku Ruth była zapalona; jej właścicielka szepnęła:
– Laura, śpisz u mnie. Ja rozłożyłam sobie spanie na podłodze.
– No to złóż je i wracaj do łóżka – sprzeciwiła się Laura. Poskładała kilka razy koc i tak urządzone legowisko umieściła na podłodze w nogach łóżka Ruth i położyła się tam ze swoją poduszką. Ze swojego kąta odezwała się Rebeka Bogner:
– Jeszcze będziemy wszystkie miały z tego jakieś kłopoty.
– Czego się tak boisz? Co nam mogą zrobić? – spytała Thelma. – Wystawią nas za dom, posmarują miodem i zostawią dla mrówek?
Tammy spała – albo udawała, że śpi.
Ruth zgasiła światło i zaczęły w ciemności układać się do snu.
Gwałtownie otworzyły się drzwi i górne światło nagle zalało pokój. Ubrana w czerwony szlafrok, z marsem na czole, wkroczyła do pokoju panna Keist.
– A, to tak! Laura, co ty tu robisz?
Rebeka Bogner zajęczała:
– Mówiłam wam, że będziemy miały kłopoty.
– Wracaj natychmiast do swojego pokoju, młoda damo.
Szybkość, z jaką panna Keist się zjawiła, była podejrzana. Laura spojrzała w kierunku Tammy Hinsen. Blondyneczka nie markowała dłużej snu. Oparta na łokciu, uśmiechała się nikle. Jasne – zdecydowała się być naganiaczką Węgorza. Spodziewała się, być może, że w ten sposób odzyska status faworytki.
Panna Keist odprowadziła Laurę do jej pokoju. Dziewczynka wdrapała się na łóżko. Panna Keist przez moment wpatrywała się w nią.
– Tu jest duszno. Otworzę okno. – Wracając już do siebie uważnie spojrzała na dziewczynkę. – Czy nie chciałabyś mi czegoś powiedzieć? Może coś jest nie tak?
Laura zastanawiała się, czy nie powiedzieć jej o Węgorzu. Ale co by się stało, gdyby Węgorz nie zdecydował się przyjść do jej pokoju i panna Keist czekałaby nadaremnie? Już nigdy więcej nie mogłaby go oskarżyć, bo wlokłoby się to za nią i nikt nie brałby jej na serio. A wtedy, nawet gdyby Sheener ją zgwałcił, wywinąłby się z tego.
– Nie, wszystko w porządku – odpowiedziała.
Panna Keist oświadczyła:
– Thelma, jak na dziewczynkę w jej wieku, jest zbyt pewna siebie, przemądrzała. Jeżeli jesteś na tyle nierozsądna, by znów złamać regulamin, i to tylko dla całonocnej pogaduszki, znajdź przynajmniej takich przyjaciół, dla których warto podjąć to ryzyko.
– Tak jest, pszepani – bąknęła Laura, żeby tylko się jej pozbyć. Żałowała teraz, że w ogóle pomyślała o tym, by skorzystać z chwilowego zainteresowania wychowawczyni.
Gdy panna Keist opuściła pokój, Laura nie wyszła z łóżka i nie uciekła. Leżała w ciemnościach, pewna, że następny obchód będzie za jakieś pół godziny. Węgorz z pewnością nie pojawi się tu przed północą, a że była dopiero dziesiąta wieczór, to pomiędzy wizytą panny Keist i nadejściem Węgorza będzie miała masę czasu na przedostanie w bezpieczne miejsce.
Daleko, daleko w nocy zamruczał grom. Usiadła na łóżku. Jej obrońca! Odrzuciła przykrycie i podbiegła do okna. Nie było błyskawicy. Odległy odgłos rozpłynął się. Czekała dziesięć minut albo i więcej, ale nic się już nie zdarzyło. Rozczarowana, wróciła do łóżka.
Krótko po wpół do jedenastej trzasnęła gałka u drzwi. Laura zamknęła oczy, otworzyła usta i udawała sen.
Ktoś cicho przeszedł przez pokój i stanął przy jej łóżku.
Laura oddychała powoli, równo i głęboko, ale serce biło jej jak szalone.
To Sheener. Wiedziała, że to on. Och, Boże, zapomniała, że on ma źle w głowie, że jest nieobliczalny, a teraz zjawił się wcześniej, niż się go spodziewała, i już szykował zastrzyk. Zapakuje ją do worka i zabierze jak jakiś pomylony Święty Mikołaj, który wynosi dzieci zamiast przynosić im prezenty.
Tykał zegarek. Zimny powiew poruszył firankami.
W końcu ten ktoś, stojący przy łóżku, wycofał się. Zamknął drzwi. A zresztą: to była panna Keist.
Wstrząsana gwałtownymi dreszczami Laura zsunęła się z łóżka i naciągnęła szlafrok. Otuliła ramiona kocem i opuściła pokój. Była boso, żeby nie robić hałasu stukającymi kapciami.
Nie mogła powrócić do pokoju sióstr Ackerson. Zamiast tego udała się w kierunku północnych schodów, ostrożnie otworzyła drzwi na klatkę schodową i weszła na zalany mglistym światłem podest. Nasłuchiwała odgłosu kroków Węgorza, które mogłyby dobiec z dołu. Schodziła uważnie, obawiając się zetknięcia z Sheenerem, ale do parteru dotarła bez przeszkód.
Drżąc z zimna, które z wykładanej płytkami podłogi przenosiło się na jej bose stopy, schroniła się w pokoju zabaw. Nie zapaliła światła, wystarczał jej niewyraźny poblask latarni, przenikający szyby okienne i kładący się srebrem na krawędziach mebli. Ostrożnie ominęła krzesła i stoliki do gier i położyła się za kanapą, na złożonym kocu.
Drzemała niespokojnie; często budziły ją koszmary. Stary dom pełen był tajemniczych nocnych odgłosów: trzeszczenia parkietu na wyższych piętrach i głuchych stęknięć dobiegających ze starych wodociągów.
Stefan zgasił światło i czekał w sypialni urządzonej dziecinnymi mebelkami. O wpół do czwartej nad ranem usłyszał powracającego Sheenera. Bezszelestnie wsunął się za drzwi sypialni. W parę chwil potem wkroczył tam Willy Sheener, zapalił światło i podszedł do materaca. Przechodząc przez pokój wydał dziwny dźwięk przypominający westchnienie lub sieknięcie zwierzęcia, które umykając wrogiemu światu zagłębia się w swoją norę.
Stefan zamknął drzwi. Sheener obrócił się gwałtownie, zaszokowany, że ktoś wdarł się do jego gniazda.
– Kim… kim jesteś? Co tu, do diabła, robisz?
Z chevroleta, zaparkowanego w cieniu po drugiej stronie ulicy, Kokoschka obserwował Stefana, opuszczającego dom Willy’ego Sheenera. Odczekał dziesięć minut, wyszedł z wozu i okrążył dom. Znalazł uchylone drzwi i ostrożnie wszedł do środka.
W dziecięcej sypialni odnalazł Sheenera – zmaltretowanego, skrwawionego i bez przytomności. W powietrzu unosił się odór moczu. Nieprzytomny mężczyzna stracił kontrolę nad pęcherzem.
Któregoś dnia, pomyślał Kokoschka z ponurą determinacją i dreszczem sadystycznej rozkoszy, urządzę Stefana jeszcze lepiej. Jego i tę cholerną małą. Kiedy tylko dowiem się, jaką rolę ona gra w jego planach i dlaczego on przeskakuje dziesięciolecia, aby odmieniać jej życie, zadam im taki ból, że odkryją piekło na ziemi.
Opuścił dom Sheenera. Przez moment wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, po czym wrócił do instytutu.
Krótko po wschodzie słońca, zanim pierwsi mieszkańcy przytułku obudzili się, Laura opuściła pokój zabaw i wróciła na swoje piętro. Nie zrobiła tego, zanim nie nabrała pewności, że niebezpieczeństwo ze strony Sheenera już jej nie grozi. Wszystko w jej pokoju było jak przedtem. Nic nie wskazywało na wizytę jakiegoś nocnego intruza.
Wyczerpana, z piekącymi oczyma, zastanawiała się, czy nie przeceniła odwagi i pomysłowości Węgorza. Było jej głupio.
Słała łóżko – u McIlroya było to obowiązkiem wszystkich dzieci – kiedy podniosła poduszkę i stanęła sparaliżowana na widok tego, co się pod nią kryło.
Tootsie Roll.
Tego dnia Biały Węgorz nie zjawił się w pracy. Czuwał przez całą noc, szykując się do porwania Laury, i bez wątpienia musiał to odespać.
– Jak taki człowiek może w ogóle zasnąć? – dziwiła się Ruth, kiedy po szkole spotkały się w kącie placu zabaw. – Chodzi mi o to, jak jego sumienie daje mu spać?
– Ruthie – uświadomiła ją Thelma – on nie ma sumienia.
– Każdy ma, nawet najgorsi spośród nas. Takich nas Bóg stworzył.
– Shane – powiedziała Thelma – gotuj się do asystowania przy egzorcyzmach. Nasza Ruth jest znów opętana kretyńskim duchem Dobrej Królewny.
Pani Bowmaine uległa niezwykłemu jak na nią odruchowi zrozumienia i przeniosła Tammy i Rebekę do innego pokoju, a Laurze pozwoliła zamieszkać z bliźniaczkami. Czwarte łóżko na razie miało pozostać nie zajęte.
– To będzie łóżko Paula McCartneya – ogłosiła Thelma, kiedy razem z Ruth pomogły Laurze się rozgościć. – Kiedy tylko Beatlesi będą w mieście, Paul może wpaść i skorzystać z niego. A ja z Paula!
– Czasem – upomniała ją Ruth – potrafisz być żenująca.
– Co ci jest?! Daję tylko upust moim zdrowym seksualnym pragnieniom.
– Thelma, masz dopiero dwanaście lat! – powiedziała wyprowadzona z równowagi Ruth.
– Trzynastka za progiem. Mój pierwszy okres tuż-tuż. Któregoś dnia obudzimy się i będzie tu tyle krwi jak po masakrze.
– Thelma!
Sheener nie pojawił się w pracy również we czwartek. W tym tygodniu miał wolny piątek i sobotę, więc kiedy minął sobotni wieczór, Laura i bliźniaczki z podniecenia zaczęły zastanawiać się nad szansą nieoglądania już nigdy Węgorza. Może wpadł pod ciężarówkę albo złapał beri-beri.
Ale podczas niedzielnego śniadania Sheener stał przy bufecie. Oczy miał podbite, prawe ucho zabandażowane, górną wargę nabrzmiałą i długie na sześć cali zadrapanie po lewej stronie szczęki. Brakowało mu dwóch przednich zębów.
– Może jednak wpadł pod ciężarówkę? – wyszeptała Ruth, kiedy przesuwały się wzdłuż kontuaru.
Inne dzieciaki komentowały okaleczenia Sheenera, a niektóre chichotały przy tym. Ale strach, nienawiść lub pogarda nie pozwalały zapytać wprost, co mu się stało.
Laura, Ruth i Thelma ucichły, kiedy dotarły do bufetu. Im bliżej się przysuwały, tym wyraźniejsze stawały się ślady pobicia. Sińce pod oczami miały już parę dni, ale ciało dalej było okropnie odbarwione i spuchnięte; na początku obydwie opuchlizny musiały mu kompletnie przysłaniać oczy. Z rozciętej wargi wyglądało surowe mięso. Tam, gdzie na twarzy nie miał blizn ani zadrapań, zwykle mlecznobiała skóra była teraz szara. Ze swoją strzechą rozwichrzonych włosów koloru miedzi był absurdalną postacią – cyrkowy klaun, który fiknął kozła ze schodów, spadł i połamał kości.
Podczas wydawania śniadania nie patrzył na żadne z dzieci, wzrok miał wbity w mleko i bułeczki. Kiedy Laura stanęła przed nim, wydawało się, że spiął się cały, ale nie podniósł oczu.
Przy stole Laura i bliźniaczki ustawiły sobie tak krzesła, żeby móc obserwować Węgorza. Jeszcze przed godziną nie odważyłyby się o tym pomyśleć. Ale teraz był bardziej obiektem ciekawości niż strachu. Zamiast go unikać, włóczyły się za nim przez cały dzień. Starały się robić to niby przypadkowo, po prostu wpadały tam, gdzie on był. Obserwowały go ukradkiem. Stopniowo stawało się jasne, że był świadomy obecności Laury, ale powstrzymywał się nawet przed zerknięciem w jej kierunku. Patrzył na inne dzieci, raz przystanął w pokoju zabaw, żeby zamienić cicho parę słów z Tammy Hinsen, ale wydawało się, że spojrzenie w oczy Laurze sprawiłoby mu taką przyjemność, jak wsadzenie palców w kontakt elektryczny.
Późnym popołudniem Ruth zauważyła:
– Laura, on się ciebie boi.
– Niech mnie, jeżeli jest inaczej – powiedziała Thelma. – Czy to ty mu tak dołożyłaś, Shane? Ukrywałaś przed nami fakt, że jesteś ekspertem karate?
– To dziwne, nie? Dlaczego miałby się mnie bać?
Ale wiedziała dlaczego. Jej niezwykły obrońca. Chociaż była przekonana, że będzie musiała poradzić sobie sama z Sheenerem, jej opiekun znów przybył i ostrzegł, by trzymał się od niej z daleka.
Nie wiedziała, dlaczego czuła taki opór przed podzieleniem się opowieścią o jej tajemniczym opiekunie z bliźniaczkami Ackerson. Były jej najlepszymi przyjaciółkami. Ufała im. A jednak intuicyjnie czuła, że tajemnica jej obrońcy powinna pozostać tajemnicą. Jakkolwiek by była skąpa wiedza na jego temat, niech lepiej pozostanie wiedzą tajemną. Ona nie ma prawa wypaplać o nim innym ludziom, sprowadzając tajemną wiedzę do poziomu plotki.
Podczas następnych dwóch tygodni siniaki Węgorza rozpłynęły się, a usunięte z ucha bandaże odsłoniły żywą czerwień przy szwach, tam gdzie kawałek skóry został niemal oderwany. W dalszym ciągu trzymał się z daleka od Laury. Kiedy obsługiwał ją w jadalni, już nie trzymał dla niej lepszych kąsków z deseru i dalej nie patrzył jej w oczy.
Czasem jednak chwytała jego spojrzenia z drugiego końca pokoju. Za każdym razem szybko odwracał wzrok, ale jego płonące, zielone oczy niosły teraz coś jeszcze gorszego niż dawne, chorobliwe pożądanie: wściekłość. Było oczywiste, że winił ją za bicie, które wycierpiał.
W piątek, 27 października, pani Bowmaine zakomunikowała jej nowinę: następnego dnia ma zostać przeniesiona do rodziny opiekuńczej.
Małżeństwo z Newport Beach, pan i pani Dockweiler, zostali właśnie włączeni w program opieki nad sierotami i byli gotowi zająć się nią.
– Jestem pewna, że ten układ da lepszy rezultat – oznajmiła pani Bowmaine, stojąc za biurkiem w żarzącej się żółtymi kolorami sukience z materiału w kwiatowe wzory. Wyglądała w niej jak sofa na oświetlonej słońcem werandzie.
– Lepiej, żeby kłopoty, jakie sprawiałaś państwu Teagel, nie powtórzyły się u Dockweilerów.
Tego wieczora w ich pokoju Laura i bliźniaczki starały się nie tracić humoru i omawiały zbliżające się rozstanie w takim samym zrównoważonym nastroju, co jej wyjazd do Teaglów. Ale były teraz bliższe sobie niż miesiąc temu, o tyle bliższe, że Ruth i Thelma zaczęły traktować teraz Laurę, jakby była ich siostrą. Raz nawet Thelma powiedziała:
– Zadziwiające siostry Ackerson – Ruth, Laura i moi – i Laura poczuła się bardziej potrzebna, kochana i żywa niż kiedykolwiek podczas trzech miesięcy od śmierci ojca.
– Kocham was – powiedziała.
– Och, Laura – wyszeptała Ruth i wybuchnęła płaczem.
Thelma rzuciła gniewnie:
– Zaraz wrócisz. Ci Dockweilerowie to będą straszni ludzie. Każą ci spać w garażu.
– Mam nadzieję – powiedziała Laura.
– Będą cię tłukli wężem do podlewania kwiatów.
– Oby.
Tym razem grom, który w nią uderzył, to był dobry grom, a przynajmniej tak się wydawało na początku.
Dockweilerowie mieszkali w ogromnym domu, w drogiej dzielnicy Newport Beach. Laura dostała własną sypialnię, której wystrój utrzymany był w kolorach ziemi, głównie w beżach. Za oknem rozpościerał się ocean.
Prezentując pokój Carl Dockweiler powiedział:
– Nie znaliśmy twoich ulubionych kolorów, więc zostawiliśmy to tak, jak było, ale możemy to w całości przemalować, jeśli tylko zechcesz. – Miał koło czterdziestki, był duży jak niedźwiedź, z klatką piersiową wielkości baryłki i szeroką, pomarszczoną twarzą, z której przypominałby Johna Wayne’a, gdyby w spojrzeniu Johna Wayne’a kryło się choć trochę rozbawienia. – Może dziewczynka w twoim wieku wolałaby różowy pokój?
– Och nie, podoba mi się tak, jak jest – zawołała Laura. Była stale oszołomiona widokiem bogactwa, które teraz na nią spłynęło. Podeszła do okna i ogarnęła wzrokiem wspaniały widok przystani Newport z jej jachtami podskakującymi na rozmigotanej w słońcu fali.
Nina Dockweiler podeszła do Laury i położyła rękę na jej ramieniu. Była śliczna. Z ciemną karnacją, kruczymi włosami i fiołkowymi oczami wyglądała jak laleczka z chińskiej porcelany.
– Laura, w aktach agencji i opieki nad dziećmi napisano, że uwielbiasz książki, ale nie wiedzieliśmy jakie, więc idziemy prosto do księgarni i kupimy to, na co będziesz miała ochotę.
W księgarni Waladena Laura wybrała pięć tanich książek. Dockweilerowie zachęcali ją do dalszych zakupów, ale miała nieczyste sumienie, wydając ich pieniądze. Carl i Nina myszkowali między półkami, wyjmując z nich tom za tomem, odczytując jej reklamy z okładek, dodając do stosu książek nowe, kiedy tylko wykazała ślad zainteresowania. W pewnej chwili on zaczął czołgać się na kolanach obok działu literatury młodzieżowej, czytając tytuły z dolnej półki:
– Hej, tu jest jedna o psie. Lubisz historie o zwierzętach? A tu jest historia szpiegowska. – Przedstawiał sobą widok tak komiczny, że Laura zachichotała. Do czasu, kiedy wyszli z księgarni, kupili setkę książek, całe torbiszcze.
Pierwszy wspólny obiad zjedli w pizzerii, gdzie Nina ujawniła zaskakujący talent do sztuczek magicznych, wyciągając zza ucha Laury wianuszek pepperoni, żeby potem kazać mu zniknąć.
– To zadziwiające – powiedziała Laura. – Gdzie się tego nauczyłaś?
– Miałam firmę dekoracji wnętrz, ale musiałam z niej zrezygnować osiem lat temu. Względy zdrowotne. Za dużo napięć. Nie byłam przyzwyczajona do siedzenia w domu jak kupka nieszczęścia, więc zajęłam się tym wszystkim, o czym mogłam tylko marzyć, kiedy byłam kobietą interesu, nie mającą czasu dla siebie. Uczyłam się na przykład magii.
– Przyczyny zdrowotne? – spytała Laura.
Poczucie bezpieczeństwa jest jak dywan, który ludzie usiłują spod ciebie wyrwać, a teraz ktoś już szykował się, żeby znowu nim szarpnąć. Jej strach musiał być widoczny, gdyż Carl Dockweiler uspokoił ją:
– Nie martw się. Nina urodziła się z kiepskim sercem. To wada wrodzona, ale będzie żyła tak długo, jak ty czy ja, jeżeli będzie unikać napięć.
– A zoperować się tego nie da? – spytała Laura, odkładając właśnie nałożony kawałek pizzy. Nagle przeszedł jej apetyt.
– Chirurgia sercowo-naczyniowa rozwija się bardzo szybko – powiedziała Nina. – Może za parę lat. Ale, kochanie, nie ma się czym przejmować. Będę na siebie uważać, zwłaszcza teraz, kiedy mam córkę, którą będę mogła psuć!
– Bardziej niż cokolwiek innego chcieliśmy mieć dzieci – powiedział Carl – ale nie mogliśmy ich mieć. Jeszcze zanim zdecydowaliśmy się na adopcję, stan serca Niny stał się wiadomy, więc urząd do spraw adopcji nie zakwalifikowałby nas.
– Ale nadajemy się na rodzinę opiekuńczą – powiedziała Nina – więc jeżeli spodoba ci się u nas, możesz zostać na zawsze, jakbyś była adoptowana.
Tej nocy, w swojej wielkiej sypialni z widokiem na morze – teraz ten bezmiar czerni budził prawie strach – Laura powiedziała sobie, że nie wolno jej za bardzo polubić Dockweilerów, że stan serca Niny wyklucza jakąkolwiek możliwość znalezienia w tym domu bezpiecznej przystani.
Następnego dnia, w niedzielę, zabrali ją na zakupy do magazynów odzieżowych i wydaliby na nią fortunę, gdyby w końcu nie zaczęła ich błagać, żeby przestali. Pojechali potem ich wypakowanym po sam dach jej nowymi rzeczami mercedesem na komedię z Peterem Sellersem, a po kinie zjedli obiad w restauracji serwującej hamburgery. Wielkość cocktaili mlecznych przekraczała tam jakiekolwiek poczucie przyzwoitości.
Polewając keczupem frytki, Laura zauważyła:
– Wy, chłopcy, macie szczęście, że agencja przysłała wam mnie, a nie jakiegoś innego dzieciaka.
Carl podniósł brwi:
– Taak?
– No, jesteście fajni, zbyt fajni – i o wiele bardziej nieodporni na ciosy, niż to się wam wydaje. Każdy dzieciak zobaczyłby, jak naprawdę jesteście wrażliwi, i wielu wykorzystałoby was. Bezlitośnie. Ale przy mnie możecie się rozluźnić. Nigdy was nie wykorzystam i nie pożałujecie, żeście mnie wzięli.
Patrzyli na nią zdziwieni.
W końcu Carl spojrzał na Ninę.
– Oszukali nas. Ona nie ma czternastu lat. Wepchnęli nam karła.
Tej nocy, oczekując w łóżku na nadejście snu, Laura powtarzała swoją litanię samoobrony: „Nie lub ich za bardzo, nie lub ich za bardzo…” Ale już czuła, że lubi ich niezwykle.
Dockweilerowie posłali ją do prywatnej szkoły, w której nauczyciele byli bardziej wymagający niż w szkołach publicznych, do jakich poprzednio uczęszczała, ale sprostała temu i osiągała dobre wyniki. Powoli poznawała nowych przyjaciół. Brakowało jej Ruth i Thelmy, ale czerpała pewną pociechę ze świadomości, że byłyby zadowolone wiedząc, że udało się jej znaleźć szczęście.
Zaczęła nawet myśleć, że mogłaby żywić pewne nadzieje na przyszłość i ośmielić czuć się szczęśliwa. Poza wszystkim, miała niezwykłego obrońcę, czyż nie? Może nawet anioła stróża. Na pewno każda dziewczyna z aniołem stróżem przy boku może oczekiwać od życia miłości, szczęścia i poczucia bezpieczeństwa.
Ale czy anioł stróż posunąłby się aż do strzelenia człowiekowi w głowę? A potem stłukłby kogoś innego na krwawą miazgę? Mniejsza z tym, anioł czy nie anioł, miała obrońcę jak trzeba, kochających opiekunów i nie mogła uchylać się od szczęścia, które spływało na nią strumieniami.
We wtorek, 5 grudnia, Nina miała swoje comiesięczne spotkanie z kardiologiem, więc kiedy Laura wróciła ze szkoły, dom był pusty. Otworzyła drzwi własnym kluczem i odłożyła podręczniki na stoliczek w stylu Ludwika XIV stojący w hallu u podnóża schodów.
Ogromny living room, utrzymany w odcieniach kremu, brzoskwini i jasnej zieleni, był przytulny mimo swych wymiarów. Kiedy stanęła przy oknie, rozkoszując się widokiem, pomyślała, o ileż byłoby przyjemniej, gdyby Ruth i Thelma mogły podziwiać go razem z nią – i nagle wydało jej się to najbardziej naturalną rzeczą na świecie.
Czemu nie? Carl i Nina kochali dzieci. Tej miłości starczyłoby na pełen dom dzieciaków, na tysiąc dzieciaków.
– Shane – powiedziała głośno – jesteś genialna.
Poszła do kuchni i przygotowała sobie małą przekąskę do pokoju. Nalała do szklanki mleka, zagrzała w piecyku rogalika z czekoladą i wyjęła jabłko z lodówki. Przez cały ten czas obracała w głowie różne sposoby przedstawienia sprawy bliźniaczek podczas rozmowy z Dockweilerami. Jej plan wydawał się tak oczywisty, że do chwili, w której niosąc talerz i szklankę pchnęła ramieniem wahadłowe drzwi kuchni, nie znalazła w nim żadnego zawodnego elementu.
Węgorz czekał w jadalni; złapał ją i rozpłaszczył na ścianie – tak mocno, że straciła oddech. Jabłko i rogalik zleciały z talerzyka, talerzyk wypadł jej z ręki. Wytrącił jej szklankę z mlekiem z drugiej – uderzyła o stół jadalny, rozbijając się z głośnym brzękiem. Odciągnął ją – tylko po to, żeby znów walnąć nią o ścianę. Ból błyskawicą przebiegł jej w dół po plecach, kontury obrazu zamazały się, ale wiedziała, że nie wolno jej tracić przytomności, nie poddawała się więc uparcie, mimo że przeszywający ból dławił oddech i paraliżował.
Gdzie jest jej obrońca? Gdzie?
Sheener przysunął twarz do jej twarzy; przerażenie chyba wyostrzyło jej zmysły, bo każdy szczegół jego wykrzywionych nienawiścią rysów stał się ostro widoczny: znaki po szwach w miejscu, w którym doszyto mu ucho, były ciągle czerwone, czarne punkty wągrów w zmarszczkach koło nosa, ślady po trądziku na bladej cerze. Zielone oczy straciły ludzki wyraz, płonęły obco jak ślepia kota.
Jej obrońca natychmiast, w jednej chwili odciągnąłby od niej Węgorza i zabił go. Natychmiast, w jednej chwili.
– Mam cię – odezwał się; w piskliwym tonie jego głosu wibrowało szaleństwo – teraz jesteś moja, złotko, i powiesz mi, kto to był ten skurwysyn, który mnie pobił, albo rozwalę ci łeb.
Trzymał ją za ramiona, wbijając palce w ciało. Uniósł nad podłogę na wysokość oczu i przyszpilił do ściany. Jej stopy zadyndały w powietrzu.
– Kto to jest ten drań? – Był bardzo silny jak na swój wzrost. Na moment ją przyciągnął, a potem znów walnął o ścianę, trzymając na wysokości oczu. – Powiedz mi, złotko, albo oderwę ucho tobie.
Natychmiast, w jednej chwili. W jednej chwili. Ból dalej kłębił się w plecach, ale mogła już wciągnąć oddech, chociaż zarazem wciągała jego oddech, kwaśny i wywołujący wymioty.
– Odpowiedz mi, złotko.
Mogła tu umrzeć, czekając na pomoc anioła stróża.
Kopnęła go w krocze. To był wspaniały strzał. Miał szeroko rozstawione nogi i był tak nie przyzwyczajony, żeby dziewczęta stawiały opór, że kompletnie się tego nie spodziewał. Oczy wyszły mu z orbit – Przynajmniej na moment odzyskały ludzki wyraz – i wydał niski, zduszony dźwięk. Wypuścił ją z rąk. Runęła na podłogę, a on zatoczył się w tył, tracąc równowagę walnął o stół jadalny i zwinął się na podłodze, na chińskim dywanie.
Ból, szok i strach prawie odebrały Laurze zdolność poruszania się. Nie potrafiła podnieść się na nogi. Szmaciane nogi. Bezwładne. Więc czołgaj się. Można się czołgać. Byle dalej od niego. Gorączkowo. W stronę wyjścia z jadalni. Może zdoła wstać, zanim doczołga się do living roomu. Złapał ją za lewą kostkę. Usiłowała kopnąć, żeby się uwolnić. Bez skutku. Szmaciane nogi. Sheener nie puszczał. Zimne palce. Zimne jak u trupa. Wydał cienki, przeraźliwy dźwięk. Wariacki. Wsadziła rękę w plamę rozlanego na dywanie mleka. Zobaczyła pęknięte szkło. Brzeg wysokiej szklanki rozprysnął się na kawałki. Ciężka podstawa zachowała się w całości, okolona koroną najeżonych włóczni, do których przywarły kropelki mleka. Dalej zwinięty, na wpół sparaliżowany Węgorz dosięgnął jej drugiej kostki. Sunął, szarpał i podciągał się ku niej. Dalej piszczał. Jak ptak. Zaraz się na nią rzuci. Przyszpili ją. Złapała pękniętą szklankę. Przecięła sobie kciuk. Żadnego bólu. Puścił nogi i złapał za biodra. Przekręciła się na plecy. Jakby to ona była węgorzem. Wyrzuciła w jego kierunku rękę z utłuczoną szklanką, nie chcąc go ugodzić, a tylko odstraszyć. Ale on wczołgał się na nią i właśnie opadał i trzy szklane szpice przeszyły mu gardło. Usiłował szarpnąć się w tył, a one obróciły się w nim. Szpice złamały się w ciele. Kaszląc i krztusząc się przygniótł ją własnym ciałem do podłogi. Krew waliła mu z nosa. Zatrzepotała się. Wbił w nią pazury. Kolanem mocno walnął w biodro. Ugryzł. Zacisnął zęby na skórze. Jeżeli mu nie przeszkodzi, następnym razem wgryzie się głębiej. Szamotała się. Oddech gwizdał i świszczał w jego zmasakrowanym gardle. Wyrwała się. Złapał ją. Kopnęła. Teraz nogi były sprawniejsze. Kopnięcia skuteczniejsze. Przez living room doczołgała się do końca jadalni. Złapała za krawędź łukowatego przejścia. Podciągnęła się na nogi. Obejrzała się. Węgorz również wstał, w rękach unosił jak maczugę krzesło z jadalni. Rzucił. Kucnęła. Krzesło walnęło w łuk między jadalnią a living roomem, wydając odgłos gromu. Zatoczyła się do living roomu, chciała do przedpokoju, do drzwi, uciec. Znowu rzucił krzesłem. Trafił ją w ramię. Osunęła się. Potoczyła. Podniosła wzrok. Wyrósł nad nią, złapał za lewe ramię. Siły zaczęły ją opuszczać. Widziany obraz zaczął na brzegach pulsować ciemnością. Chwycił za drugie ramię. Była skończona. W każdym razie byłaby, gdyby szkło w jego gardle nie przebiło wreszcie kolejnej arterii. Krew nagle rzuciła mu się z nosa. Runął, przygniatając ją sobą, wielki i straszny martwy ciężar.
Nie była zdolna wykonać ruchu i ledwo oddychała. Z trudem zachowywała przytomność. Ponad niesamowitym odgłosem własnego zduszonego łkania dosłyszała otwieranie drzwi. Odgłos kroków.
– Laura? Jestem – to był głos Niny, najpierw lekki i świeży, a potem zniekształcony przerażeniem. – Laura, och, mój Boże, Laura!
Laura usiłowała zepchnąć z siebie nieżywego mężczyznę, ale udało się jej tylko w połowie wyślizgnąć spod trupa. Tyle że widziała Ninę stojącą w hallu.
Przez chwilę kobieta stała sparaliżowana przez szok. Ogarniała wzrokiem swój kremowo-brzoskwiniowo-bladozielony living room, szykowne wnętrze, od którego tła odbijały się teraz liczne smugi jaskrawej czerwieni. Potem spojrzenie jej fiołkowych oczu powtórnie spoczęło na Laurze i otrząsnęła się z transu. – Laura, och, dobry Boże, Laura. – Podeszła trzy kroki, gwałtownie zatrzymała się, skuliła i objęła rękoma, jakby poczuła uderzenie w żołądek. Wydała dziwny dźwięk. – Uch, uch, uch, uch. – Próbowała się wyprostować. Miała wykrzywioną twarz. Nie mogąc ustać wyprostowana, w końcu opadła na podłogę; bezgłośnie.
To nie mogło się zdarzyć. To nie jest uczciwe, do diabła.
Nowy przypływ energii, wyzwolony przez obawę i miłość do Niny, ogarnął Laurę. Uwolniła się spod ciała Sheenera i podczołgała szybko do swojej opiekunki.
Nina leżała bezwładnie. Jej piękne oczy były otwarte, bez wyrazu.
Laura położyła swoją zakrwawioną rękę na szyi Niny, szukając pulsu. Wydało się jej, że znalazła: słaby, nieregularny, ale był.
Złapała z krzesła poduszkę i położyła Ninie pod głowę. Potem pobiegła do kuchni, gdzie na ściennym telefonie były zapisane numery policji i straży ogniowej. Trzęsąc się, zgłosiła atak serca i podała adres.
Kiedy odłożyła słuchawkę, wiedziała, że wszystko będzie dobrze. Na serce umarł ojciec, gdyby teraz z tej samej przyczyny utraciła Ninę, byłoby to zbyt absurdalne. W życiu zdarzały się absurdalne chwile, ale samo życie nie było absurdalne. Bywało dziwne, trudne, pełne cudowności, drogocenne, pozbawione treści, tajemnicze, ale nie było wyłącznie absurdem, więc Nina będzie żyła, bo śmierć Niny nie miała sensu.
Wciąż przestraszona i zmartwiona, ale czując się już lepiej, Laura pospieszyła z powrotem do living roomu, uklękła obok swojej opiekunki i objęła ją.
Newport Beach miała pierwszorzędne pogotowie ratunkowe. Karetka pojawiła się w trzy czy cztery minuty po tym, jak Laura ją wezwała. Dwaj sanitariusze byli sprawni i zaopatrzeni w znakomity sprzęt. Jednak już po paru minutach stwierdzili, że Nina nie żyje. Niewątpliwie była już martwa w chwili, kiedy upadała na podłogę.
W tydzień po tym, jak Laura powróciła do McIlroya, i na osiem dni Przed świętami Bożego Narodzenia, pani Bowmaine przeniosła Tammy Hinsen na czwarte łóżko do pokoju sióstr Ackerson. W niezwykłej jak na nią prywatnej rozmowie z Laurą, Ruth i Thelmą opiekunka wyjaśniła im, co stało za tą decyzją.
– Wiem, że wy, dziewczęta, uważacie, że Tammy nie jest z wami dobrze, ale wydaje mi się, że jest jej u was lepiej niż gdzie indziej. Dawałyśmy ją do innych pokoi, ale inne dzieci, zdaje się, nie tolerują jej. Nie wiem, dlaczego dla innych jest jak wyklęta, ale zwykle w końcu jej koleżanki traktują ją jak worek treningowy.
Wróciwszy do swojego pokoju, jeszcze przed pojawieniem się Tammy, Thelma zasiadła na podłodze w podstawowej pozycji jogi. Nogi splotła w precelek, z kostkami na biodrach. Zainteresowała się jogą od czasu, kiedy Beatlesi zaczęli praktykować wschodnie formy medytacji. Wtedy też doszła do wniosku, że kiedy w końcu spotka Paula McCartneya (co było bezspornie jej przeznaczeniem) -…to chciałabym, żebyśmy mieli ze sobą coś wspólnego, a to będzie możliwe, kiedy się połapię, o co chodzi w tym hinduskim dziadostwie…
Ale zamiast pogrążyć się w medytacji, mówiła:
– A co by ta krowa zrobiła, gdybym jej walnęła: „Pani Bowmaine, dzieciaki nie znoszą Tammy, bo pozwalała, żeby Węgorz ją rolował i pomagała mu namierzać inne bezbronne dziewczyny, więc dla nich to ona jest wróg”. Co Bovine Bowmaine zrobiłaby, gdybym jej to wyłożyła?
– Nazwałaby cię kłamliwą łachmaniarą – powiedziała Laura, opadając na swoje wygięte jak siodło łóżko.
– Nie ulega kwestii. Potem schrupałaby mnie na lunch. Czy jej wymiary mieszczą wam się w głowie? Z każdym tygodniem ogromnieje. Każdy, kto jest tak ogromny, jest niebezpiecznym, wszystkożernym monstrum, gotowym do wsunięcia najbliższego dziecka do ostatniej kosteczki, tak machinalnie, jakby pochłaniał torebkę groszków.
Patrząc na boisko z tyłu domu, Ruth odezwała się:
– To nie w porządku, że dzieciaki obchodzą się tak z Tammy.
– Życie nie jest w porządku – stwierdziła Laura.
– Życie to nie jest też wiedeński sznycelek – powiedziała Thelmą. – Rany, rany, Shane, jak chcesz się bawić w filozofa, to nie bądź banalna. Nienawidzimy tu banalności tylko o deko mniej niż słuchania, jak Bobbie Gentry śpiewa Odę o Billy Jane.
Kiedy w godzinę później Tammy wprowadziła się, Laura była cała spięta. W końcu przecież to ona zabiła Sheenera, a Tammy była z nim związana. Oczekiwała od Tammy goryczy i gniewu, ale dziewczynka przywitała ją tylko szczerym, nieśmiałym, pełnym przeszywającego smutku uśmiechem.
Po dwóch dniach pobytu Tammy stało się jasne, że utrata niezdrowych uczuć Węgorza budziła w niej perwersyjny smutek – ale i ulgę. Gorący temperament, jaki ujawniła niszcząc książki Laury, ostygł. Znów była ponurą, kościstą, wyblakłą dziewczynką, która Laurze podczas pierwszego dnia pobytu u McIlroya wydawała się bardziej zjawiskiem niż realnie istniejącym człowiekiem. Wyglądała, jakby groziła jej przemiana w zwiewną ektoplazmę, która przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru rozpłynie się całkowicie.
Po śmierci Węgorza i Niny Dockweiler Laura uczęszczała na półgodzinne sesje z doktorem Boone’em, psychoterapeutą, który odwiedzał McIlroy w każdy wtorek i sobotę. Boone nie był zdolny pojąć, jak Laura bez psychicznych urazów mogła przeżyć szok wywołany napaścią Willy’ego Sheenera i tragiczną śmierć Niny. Ogłupiały słuchał, jak precyzyjnie analizowała swoje uczucia i jak dorosłe było słownictwo, którym opisywała, jak doszła do siebie po wypadkach w Newport Beach. Nie mając nigdy matki, utraciwszy ojca, przeszedłszy wiele kryzysów i lęków – ale przy tym wszystkim wykorzystując wspaniałą miłość, którą obdarzył ją ojciec – stała się jak gąbka, wchłaniając wszystko, co niesie życie. Pomimo to, że była zdolna mówić o Sheenerze ze spokojem, a o Ninie ze wzruszeniem i smutkiem, psychiatra uważał jej przystosowanie za powierzchowne i pozbawione wartości.
– Więc miewasz sny o Willym Sheenerze? – pytał, siedząc przy niej na kanapie w małym biurze, jakie przeznaczono mu u McIlroya.
– Tylko dwa. Koszmary, rzecz jasna. Ale wszystkie dzieci mają koszmary.
– Śnisz też o Ninie. Czy to są koszmary?
– Och, nie! To są cudowne sny.
Wyglądał na zaskoczonego.
– Kiedy myślisz o Ninie, jesteś smutna?
– Tak. Ale też… pamiętam, jaka to była przyjemność jechać z nią po zakupy, przymierzać sukienki i swetry. Pamiętam, jak się uśmiechała i jak umiała się cieszyć.
– A poczucie winy? Czy nie czujesz się winna temu, co spotkało Ninę?
– Nie. Może Nina nie umarłaby, gdybym nie zamieszkała u nich i nie ściągnęła za sobą Sheenera, ale nie mogę się czuć temu winna. Bardzo starałam się być ich przybraną córką, a oni byli ze mną szczęśliwi. Życie jakby walnęło nas ogromnym tortem z kremem, a to nie jest moja wina; nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Żeby slapstick był slapstickiem, wszyscy muszą być zaskoczeni.
– Kremowy tort? – spytał oszołomiony. – Traktujesz życie jak slapstickową komedię? Jak Trzy Ofermy?
– Częściowo.
– Więc życie to żart?
– Nie. Życie jest jednocześnie poważne i żartobliwe.
– Jak to może być?
– Jeżeli tego nie wiesz – powiedziała – to może ja tu powinnam zadawać pytania.
Wiele stron jej pamiętnika zostało wypełnionych obserwacjami na temat doktora Boone’a. O swym niezwykłym obrońcy nie pisała jednak nic. Zawiódł ją. Laura przywykła, że może na nim polegać, a heroiczne wysiłki, jakie dla niej podejmował, powodowały, że czuła się kimś wyjątkowym. W tym przekonaniu znajdowała oparcie po stracie ojca. Teraz było jej głupio na myśl, że kiedykolwiek liczyła na to, że przetrwać pozwoli jej pomoc kogoś innego niż ona sama. Dalej trzymała list, który pozostawił jej po śmierci ojca, ale już do niego nie zaglądała. I dzień po dniu wspomnienia o jej obrońcy coraz bardziej przybierały postać dziecinnych marzeń o Świętym Mikołaju, z których trzeba wyrosnąć.
W bożonarodzeniowe popołudnie powróciły do swego pokoju z prezentami, jakie dostały od organizacji charytatywnych i różnych dobroczyńców. Wieczór skończyły na wspólnym odśpiewaniu kolęd, a Laura i bliźniaczki były zdumione, kiedy Tammy dołączyła do nich. Śpiewała niskim, niewprawnym głosem.
Przez parę ostatnich tygodni prawie zaniechała obgryzania paznokci. Była niewiele bardziej kontaktowa niż poprzednio, ale wydawała się spokojniejsza, bardziej pogodzona sama ze sobą niż kiedykolwiek przedtem.
– Jeżeli nie będzie się koło niej pętał żaden napastujący ją perwers – powiedziała Thelma – to może stopniowo spłynie z niej tamten brud.
W piątek, 12 stycznia 1968 roku, były trzynaste urodziny Laury, ale nie miała nastroju do świętowania. Brakowało powodów do radości.
W poniedziałek została przeniesiona z McIlroya do Caswell Hall w Anaheim, położonego pięć mil dalej przytułku dla starszych dzieci.
Ruth i Thelma pomogły jej znieść dobytek na dół, do frontowego hallu. Laura nigdy nie wyobrażała sobie, jak smutno będzie jej opuszczać McIlroy.
– Przyjeżdżamy w maju – uspokajała ją Thelma. – Drugiego maja kończymy trzynastkę i wysuwamy stąd. Znowu będziemy razem.
Kiedy pracowniczka z Caswell pojawiła się wreszcie, Laurze trudno było się zmusić, aby pójść za nią. Ale poszła.
W Caswell Hall mieściło się dawniej liceum, którego poszczególne sale zostały zamienione na sypialnie, świetlice i biura dla wychowawców. W rezultacie atmosfera była tu sztywniejsza niż u McIlroya.
Caswell było również bardziej niebezpieczne niż McIlroy, ponieważ dzieciaki były starsze i wiele z nich miało już za sobą staż młodocianego przestępcy. Marihuana i prochy byty w częstym użyciu, a walki między chłopcami – a nawet między dziewczętami – nie były wyjątkiem. Tworzyły się grupki, tak jak u McIlroya, ale w Caswell niektóre z nich sterowały niebezpiecznie w kierunku gangów ulicznych. Kradzieże były na porządku dziennym.
W przeciągu paru tygodni Laura uświadomiła sobie, że życie jest możliwe do przetrwania na dwa sposoby: tak jak czyniła to ona, która niezbędne siły czerpała z wielkiej miłości, jaką niegdyś ją darzono, albo, jeżeli miłości się nie zaznało, czerpiąc z nienawiści, podejrzliwości i nędznej satysfakcji, jaką niesie zemsta. Ci niekochani szydzili z tych, którzy odczuwali głód uczuć, a zazdrościli tym, którzy byli zdolni je dawać.
W Caswell miała się stale na baczności, ale nigdy nie pozwoliła, aby strach nad nią zapanował. Chuligani budzili lęk, ale byli równocześnie tragikomiczni w swoim puszeniu się i rytuałach przemocy; czasem nawet zabawni. Nie miała tu nikogo, z kim mogłaby wspólnie bawić się czarnym humorem, jak z siostrami Ackerson, więc pozostawał jej tylko pamiętnik. Wypełniała go rozmowami ze sobą, odwracając się od zewnętrznego świata, a pochylając się nad stronami, zapisanymi wyraźnym pismem, oczekiwała chwili, w której bliźniaczki skończą trzynaście lat. Był to dla niej czas obfitujący w liczne odkrycia, czas, w którym rosło w niej zrozumienie slapstickowego, tragicznego świata, w jakim przyszło jej żyć.
W sobotę 30 marca czytała w swoim pokoju w Caswell, kiedy usłyszała, jak jedna z jej współkoleżanek – chuda dziewczynka o nazwisku Fran Wickert – w rozmowie prowadzonej na korytarzu wspomniała o pożarze, którego ofiarami były dzieci. Laura słuchała tego z roztargnieniem, póki nie padło słowo „McIlroy”.
Poczuła, jak przeszywa ją chłód, mrożąc serce i paraliżując dłonie. Rzuciła książkę i wybiegła pędem na korytarz, budząc u dziewcząt osłupienie.
– Kiedy? Kiedy był ten pożar?
– Wczoraj – odparła Fran.
– Ile z-zginęło?
– Niedużo, wydaje się, że dwójka dzieciaków, może jedno, ale obiło mi się o uszy, że ktoś tam spalił się żywcem. Czy to nie najokropniejsza rzecz o…
Napierając na Fran, Laura zapytała:
– Jak się nazywały?
– Hej, odczep się.
– Jak się nazywały?!
– Nie mam zielonego pojęcia. Jezu Chryste, co z tobą?
Laura nie pamiętała momentu, kiedy puściła Fran ani też w jaki sposób wybiegła z przytułku. Nagle stwierdziła, że jest na Katella Avenue, parę przecznic od Caswell. Katella była w tej dzielnicy ulicą handlową, z podjazdami dla samochodów, i na niektórych odcinkach nie miała chodnika, biegła więc skrajem drogi, zmierzając na wschód, a samochody z szumem mknęły z jej prawej strony. Od Caswell było pięć mil do McIlroya; nie znała całego dystansu, ale ufając instynktowi biegła, póki nie zmogło jej wyczerpanie. Potem szła, dopóki znów nie mogła zacząć biec.
Logicznie byłoby zwrócić się wprost do jednego z wychowawców Caswell i spytać go o nazwiska dzieci, które zginęły w pożarze w McIlroyft. Ale Laurę opętała myśl, że los bliźniaczek Ackerson zależy wyłącznie od tego, czy będzie gotowa przebyć całą, uciążliwą drogę do McIlroya. Gdyby zatelefonowała tam, na pewno dowiedziałaby się, że nie żyją, jeśli zaś złoży ofiarę w postaci pięciomilowego biegu, uratuje siostry Ackerson. Był to przesąd, niemniej uległa mu.
Zapadł zmierzch. Późnomarcowe niebo nabrało barwy zgaszonej czerwieni, z wolna przechodzącej w jaskrawą purpurę, a kiedy ujrzała wreszcie Dom McIlroya, brzegi postrzępionych chmur wydawały się powleczone ogniem. Z ulgą dostrzegła, że płomienie pożaru nie tknęły frontowej ściany domu.
Mimo potu spływającego po drżącym ciele i pulsującego bólu głowy nie zwolniła, gdy zobaczyła, że dom się ostał, i w tym samym tempie minęła ostatnią przecznicę. Na parterze, idąc korytarzem przeszła obok sześciorga dzieci, a potem minęła jeszcze trójkę na schodach. Niektóre z nich przywitały ją po imieniu, ale nie zatrzymała się, żeby zapytać je o pożar. Musiała to zobaczyć.
Na ostatniej kondygnacji schodów poczuła zapach, jaki zostawił ogień: gryzący, zalatujący smołą smród spalonych sprzętów i nieusuwalną, kwaśną woń dymu. Kiedy minęła drzwi u szczytu klatki schodowej, zauważyła, że na obu krańcach korytarza drugiego piętra pozostawiono otwarte okna. W środku ustawiono elektryczne wentylatory, aby wywiewały w obu kierunkach zasnute dymem powietrze.
Pokój sióstr Ackerson miał nowe, nie pomalowane jeszcze drzwi i framugi, ale ściana wokół nich była osmalona i pokryta czarnymi sadzami. Namalowany czyjąś ręką znak ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Jak i pozostałe drzwi u McIlroya, również i te były pozbawione zamka, nie zważając więc na ostrzeżenie pchnęła je mocno i przekroczyła próg. Zobaczyła to, czego się obawiała – obraz zniszczenia.
Światło padające z korytarza i purpurowy poblask zmierzchu tylko częściowo rozjaśniały wnętrze, ale dostrzegła, że resztki umeblowania usunięto; pokój stał pusty, pozostał tylko duch pożaru. Podłoga zwęgliła się i sczerniała od sadzy, choć zasadniczo wyglądała na nienaruszoną. Ściany osmalił dym. Drzwi szafy ściennej ostały się tylko w postaci paru kawałeczków zwęglonego drewna, przylegającego do częściowo stopionych zawiasów. Obydwa okna były wypchnięte; zrobił to albo płomień, albo ci, którzy przed nim uciekali. Obecnie otwory okienne zostały przesłonięte plastykowymi płachtami przybitymi do ścian. Na szczęście dla innych dzieci z McIlroya ogień nie posuwał się w dół, lecz w górę, pochłaniając sufit. Spojrzała w kierunku poddasza, gdzie sczerniałe belki niewyraźnie prześwitywały w półmroku. Wyglądało na to, że płomienie nie zdążyły przebić dachu, bo nie mogła dojrzeć nieba.
Oddychała głośno, z wysiłkiem, nie tylko z powodu wyczerpania biegiem, ale także dlatego, że przerażenie, jak imadło, ściskało ją boleśnie za gardło, odcinając dopływ powietrza. Każdy wdech powietrza o gorzkim zapachu przynosił wywołujący wymioty posmak węgla.
Od chwili, kiedy w swoim pokoju w Caswell usłyszała o pożarze u McIlroya, znała jego przyczynę, choć sama nie chciała się do tego przyznać. Tammy Hinsen została raz przyłapana z paliwem do zapalniczek i zapałkami. Mówiło się, że zamierzała się podpalić. Laura nie wątpiła, że taki był rzeczywiście jej zamiar, ponieważ samospalenie wydawało się w pewien sposób właściwą dla niej formą samobójstwa. Było to jakby przeniesienie do zewnętrznego świata tego ognia, który płonął w niej od lat.
„Boże, proszę, żeby była sama w pokoju, kiedy to zrobiła, proszę”.
Dusząc się od smrodu i ohydnego smaku, jaki pozostawił po sobie pożar, Laura wyszła z wypalonego pokoju na korytarz.
– Laura?
Podniosła wzrok i zobaczyła Rebekę Bogner. Chociaż Laura spazmatycznie wdychała i wydychała powietrze, ale jakoś udało się jej wycharczeć ich imiona:
– Ruth… Thelma?
Ponure spojrzenie Rebeki zaprzeczyło, że bliźniaczkom udało się ujść bez szwanku, mimo to Laura powtórzyła pytanie i w jej załamującym się głosie Rebeka dosłyszała żałosną, błagalną nutę.
– Na dole – powiedziała, wskazując na północny kraniec korytarza. – Przedostatni pokój po lewej.
Laura pobiegła tam, czując nagły przypływ nadziei. Trzy łóżka były puste, ale na czwartym, w kręgu światła nocnej lampki, leżała obrócona twarzą do ściany dziewczynka.
– Ruth, Thelma?
Dziewczynka z łóżka podniosła się powoli – była to jedna z sióstr Ackerson. Nie miała żadnych obrażeń. Była ubrana w ponurą, źle odprasowaną, szarą sukienkę; włosy miała w nieładzie, twarz zapuchniętą, oczy mokre od łez. Uczyniła krok w kierunku Laury, ale zatrzymała się, jakby wysiłek spowodowany chodzeniem był zbyt wielki.
Laura podbiegła i objęła ją.
Z głową na ramieniu Laury, trzymając twarz przy jej twarzy, odezwała się w końcu zmęczonym głosem:
– Och, chciałabym, żebym to była ja. Jeśli to miała być jedna z nas, to dlaczego nie ja?
Do momentu, w którym przemówiła, Laura przypuszczała, że widzi Ruth.
Nie mogąc się z tym pogodzić, spytała:
– Gdzie jest Ruth?
– Nie ma jej. Nie ma Ruth. Myślałam, że wiesz: moja Ruth nie żyje. Laura poczuła, jak coś w niej pękło. Ogarnął ją smutek tak ogromny, że nie mogła nawet zapłakać; była oszołomiona i zdrętwiała.
Przez niewyobrażalnie długi czas stały więc tylko objęte. Zmierzch przeszedł w noc. Podeszły w końcu do łóżka i usiadły na jego skraju.
Parę dzieciaków pojawiło się na progu. Widać dzieliły ten pokój z Thelma, ale Laura odgoniła je machnięciem dłoni.
Z oczami wbitymi w podłogę, Thelma mówiła:
– Obudził mnie wrzask, potworny wrzask… i całe to światło, tak jasne, że paliło mi oczy. I wtedy dotarło do mnie, że pokój się pali. Tammy się pali. Płonęła jak pochodnia. Miotała się w łóżku, płonąc i wrzeszcząc…
Laura objęła ją i czekała.
– …ogień skoczył z Tammy, hop w górę, po ścianie, łóżko płonęło, ogień rozlewał się na podłodze, płonął dywan…
Laura przypomniała sobie, jak Tammy śpiewała z nimi podczas świąt Bożego Narodzenia i jak potem z każdym dniem stawała się cichsza, jakby odnajdywała wewnętrzny spokój. Teraz było jasne, że ten spokój wypływał z decyzji, by skończyć ze swą męką.
– Łóżko Tammy stało najbliżej drzwi, drzwi płonęły, więc rozbiłam okno nad moim łóżkiem, zawołałam Ruth, ona… o-ona odpowiedziała, że idzie, był dym, nic nie widziałam, potem Heather Doming, zajmująca twoje dawne łóżko, podeszła do okna, więc pomogłam jej wyjść, wywiało dym na zewnątrz, więc trochę się przejaśniło i wtedy zobaczyłam, jak Ruth próbuje narzucić swój koc na Tammy, żeby zdusić płomienie, ale koc też się zajął i zobaczyłam Ruth… Ruth… Ruth w płomieniach…
Na zewnątrz purpurowe światło zachodu ustąpiło miejsca ciemności. Cienie w kątach pokoju stały się głębsze. Zastały odór spalenizny zdawał się pogłębiać.
– …i podeszłabym do niej, podeszłabym, ale wtedy o-ogień eksplodował, był wszędzie, a dym był tak gęsty i czarny, że nie mogłam już dostrzec ani Ruth, ani nic innego… i wtedy usłyszałam syreny, głośne i bliskie, więc próbowałam sobie tłumaczyć, że będą tu na czas, że uratują Ruth, a to było k-k-kłamstwo, kłamstwo, które sobie wmówiłam i… wyszłam stamtąd, Shane. Och, Boże, wyszłam przez okno i zostawiłam Ruthie w ogniu, płonącą…
– Nie mogłaś zrobić nic innego – powiedziała Laura.
– Zostawiłam Ruthie w ogniu.
– Nie mogłaś nic zrobić.
– Zostawiłam Ruthie.
– Nie miało sensu, żebyś się też spaliła.
– Zostawiłam Ruthie w ogniu.
W maju, po swoich trzynastych urodzinach, Thelma została przeniesiona do Caswell. Skierowano ją do pokoju Laury. Wychowawcy wyrazili na to zgodę, gdyż cierpiała na depresję i żadna terapia nie skutkowała. Sądzono, że może przyjaźń z Laurą pomoże jej dojść do siebie.
Przez całe miesiące Laura rozpaczliwie próbowała walczyć z bezwładem, w jakim pogrążyła się jej przyjaciółka. Thelmę nocami dręczyły koszmary, a we dnie pastwiła się sama nad sobą. Wreszcie upływ czasu zaczął wywierać swój zbawienny wpływ, chociaż jej rany nigdy całkowicie się nie zagoiły. Powoli powróciło Thelmie poczucie humoru i dowcip miała ostry jak dawniej, ale pojawił się w nim, nieobecny przedtem, cień melancholii.
Przez pięć lat mieszkały w jednym pokoju w Caswell Hall, dopóki się nie usamodzielniły i nie zaczęły same kierować własnym życiem. Przez te lata zaznały wielu radości. Życie bywało znów przyjemne, ale nigdy już nie było takie samo, jak przed pożarem.
Najważniejszym obiektem w głównym laboratorium instytutu była brama, dzięki której można się było przenieść w inny czas. Było to wielkie urządzenie o wysokości dwunastu i średnicy ośmiu stóp. Z zewnątrz pokrywała je wypolerowana do połysku stal, wewnątrz polerowana miedź. Brama spoczywała na miedzianych blokach, osiemnaście cali nad podłogą. Wybiegały z niej grube elektryczne kable, a płynące wewnątrz dziwne prądy niosły takie odgłosy, jakby wypełniało ją nie powietrze, a szemrzący strumień wody.
Przemieszczając się w czasie, Kokoschka powrócił do bramy i zmaterializował się we wnętrzu ogromnego cylindra. Tego dnia odbył kilka wypraw, podczas których śledził Stefana w odległych odcinkach czasu i w dalekich miejscach, aż w końcu dowiedział się, dlaczego ten zdrajca był pochłonięty przekształcaniem życia Laury Shane. Pospieszył do wylotu bramy i zszedł na podłogę laboratorium. Oczekiwało go dwóch naukowców i trzech jego własnych ludzi.
– Dziewczyna nie ma żadnego związku ze spiskiem tego łajdaka przeciw rządowi ani z jego działaniami zmierzającymi do zniszczenia programu podróżowania w czasie – wyjaśnił Kokoschka. – Ona to zupełnie odrębny problem, sprawa osobista.
– Teraz więc, kiedy znamy odpowiedzi na wszystkie dotyczące go „co?” i „dlaczego?” – powiedział jeden z naukowców – może pan go wyeliminować.
– Tak – powiedział Kokoschka, przechodząc przez pomieszczenie ku głównej tablicy programującej. – Teraz, gdy znamy wszystkie tajemnice tego zdrajcy, możemy go zabić.
Siadając przed tablicą programującą, by nastawić urządzenie na ten odcinek czasu, w którym mógłby zaskoczyć zdrajcę, Kokoschka zadecydował, że zabije również Laurę. To będzie łatwe zadanie. Załatwi ją samodzielnie, gdy element zaskoczenia będzie po jego stronie. Jeśli to tylko było możliwe, wolał pracować sam: nie lubił dzielić się przyjemnościami. Laura Shane nie stanowiła zagrożenia ani dla samego rządu, ani dla rządowych planów przekształcenia przyszłości świata, ale kiedy zabije ją pierwszą, i to na oczach Stefana, zada cios w samo serce zdrajcy, zanim jeszcze umieści w nim kulę. A poza tym – Kokoschka lubił zabijać.