W sobotę 18 marca 1944 roku w głównym parterowym laboratorium instytutu Obersturmführer SS Erich Kleitmann i jego oddział, trzech doskonale wyszkolonych ludzi, szykowali się do skoku w przyszłość i do wyeliminowania Kriegera, kobiety i chłopca. Byli odpowiednio ubrani, aby mogli uchodzić za młodych kalifornijskich menedżerów: wytworne garnitury od Yves St. Laurenta, białe koszule, ciemne krawaty, czarne miękkie półbuty od Ballego, czarne skarpetki i na wypadek słonecznej pogody – okulary Ray-Ban. Powiedziano im, że w przyszłości nazywa się to „styl mocy” i chociaż Kleitmann nie rozumiał dokładnie tego określenia, podobało mu się jego brzmienie. Ubrania zostały zakupione przez naukowców z instytutu podczas poprzedniej wycieczki w przyszłość; nic, z bielizną włącznie, nie było anachroniczne.
Każdy z tej czwórki miał przy sobie dyplomatkę od Marka Crossa – elegancki model z cielęcej skóry z pozłacanymi dodatkami. Również teczki sprowadzone zostały z przyszłości, podobnie jak schowane do dyplomatek przerobione na ogień automatyczny karabinki uzi i zapasowe magazynki.
Zespół badawczy instytutu odbył podróż do USA w rok i miesiąc, w którym John Hinckley usiłował zabić Ronalda Reagana. Oglądając w telewizji film z zamachu byli pod niezwykłym wrażeniem łatwości, z jaką agenci ochrony mogli użyć broni automatycznej, ukrytej w ich dyplomatkach. Mogli wyciągnąć swoje karabinki w ciągu jednej – dwóch sekund. Dlatego też uzi był nie tylko karabinkiem automatycznym stosowanym najchętniej przez wiele policji i armii w 1989 roku, ale i ulubioną bronią podróżujących w czasie oddziałów Schutzstaffel.
Kleitmann przeszedł szkolenie z uzi. Obdarzał tę broń takim uczuciem, jakiego nigdy nie skierował ku żadnej ludzkiej istocie. Jedyne, co go martwiło, to fakt, że był to automat zaprojektowany i wyprodukowany przez bandę Żydów w Izraelu. Z drugiej strony za parę dni nowi dyrektorzy instytutu prawdopodobnie zaaprobują włączenie uzi w świat 1944 roku i zaopatrzeni w nie niemieccy żołnierze będą mogli skutecznie odeprzeć hordy podludzi, które śmiały targnąć się na Führera. Spojrzał na zegar na tablicy programującej bramy i zauważył, że minęło siedem minut, odkąd zespół zwiadowczy wyruszył do Kalifornii 15 lutego 1989 roku. Jego członkowie mieli tam przejrzeć powszechnie dostępne źródła informacji – głównie stare numery gazet – aby uzyskać wiadomość, czy w miesiąc po strzelaninie w Big Bear i San Bernardino Krieger, kobieta i chłopiec zostali odnalezieni i zatrzymani przez policję. Potem wrócą do 1944 roku i podadzą Kleitmannowi dzień, czas i miejsce, w którym można znaleźć Kriegera i kobietę. Ponieważ za każdym razem, niezależnie od ilości czasu spędzanego w przyszłości, podróżny wracał z wycieczki dokładnie jedenaście minut od chwili wyruszenia, Kleitmann i jego oddział mieli przed sobą zaledwie cztery minuty oczekiwania.
W czwartek 12 stycznia 1989 roku przypadały trzydzieste czwarte urodziny Laury i spędzili je w tym samym pokoju motelu „Szczęśliwy Drozd”. Stefan potrzebował jeszcze jednego dnia odpoczynku, aby nabrać sił i dać penicylinie czas na działanie. Potrzebował również czasu na myślenie – musiał ułożyć plan zniszczenia instytutu, a ten problem był wystarczająco zawikłany, aby niezbędne mu były długie godziny intensywnego skupienia.
Deszcz przestał padać, ale niebo dalej wyglądało jak pokryte szramami i spuchnięte. Po pierwszej, zapowiadana była następna burza – miała przyjść o północy.
Oglądali lokalne wiadomości TV, nadawane o piątej po południu, i obejrzeli reportaż o niej, Chrisie i tajemniczym, rannym mężczyźnie, którego przywieźli do doktora Brenkshawa. Policja szukała jej nadal i wszystko, na co było ją stać, to snucie przypuszczeń, że handlarze narkotyków, którzy zabili jej męża, teraz ścigali ją i syna, ponieważ mogli ich zidentyfikować, albo dlatego, że sama była w jakiś sposób zamieszana w handel narkotykami.
– Moja mama handlarką narkotyków? – powiedział Chris, oburzony tą insynuacją. – Ale z nich kupa durniów!
Choć ani w Big Bear, ani w San Bernardino nie znaleziono ciał, cała historia miała tak sensacyjny posmak, że zapewniała dalsze zainteresowanie mass mediów. Reporterzy dowiedzieli się, że w obydwu miejscach natrafiono na krew, a w uliczce za domem Brenkshawa, między dwoma pojemnikami na śmieci, na odciętą ludzką głowę.
Laura przypomniała sobie, jak po przekroczeniu sekwojowej furtki przy posesji Cartera Brenkshawa zobaczyła zaskoczonego bandytę i otworzyła do niego ogień z uzi. Seria trafiła go w gardło i twarz i wtedy pomyślała, że skoncentrowany ogień broni automatycznej mógłby gładko odrąbać głowę.
– Pozostali SS-mani wcisnęli przycisk na pasie powrotnym trupa – wyjaśnił Stefan – i odesłali ciało w przeszłość.
– Ale dlaczego nie głowę? – spytała Laura, czując obrzydzenie do tematu rozmowy, ale zbyt zaciekawiona, aby nie zadać pytania.
– Musiała potoczyć się daleko od nich, pomiędzy pojemniki na śmieci – wyjaśnił Stefan – i nie potrafili jej znaleźć w ciągu tych paru sekund, jakie mieli na szukanie. Gdyby ją znaleźli, mogliby położyć na trupie i opleść ją jego rękami. Wszystko, co podróżny w czasie ma na sobie lub ze sobą, jest zabierane w drogę. Ale w obliczu zbliżających się policyjnych syren i w ciemnościach panujących na uliczce… nie mieli czasu na znalezienie głowy.
Chris, od którego można by oczekiwać żywego zainteresowania tymi groteskowymi komplikacjami, zapadł się w krzesło, podwinął nogi i milczał. Być może złowieszczy widok odciętej głowy uczynił obecność śmierci bardziej realną niż wszystkie strzały, które były w niego skierowane.
Laura zajęła się nim jak mogła najlepiej, tuliła czule i zapewniała, że wyjdą z tego wszyscy nietknięci, ale chyba i ona sama niezbyt była przekonana, iż łatwo sobie poradzą, i pocieszała go bez wiary w skuteczność tych zabiegów.
Na lunch i kolację mieli jedzenie z chińskiej knajpy z naprzeciwka. Poprzedniej nocy nikt z tamtejszych pracowników nie rozpoznał w niej sławnej pisarki ani uciekinierki, więc czuła się stosunkowo bezpieczna. Wydawało się głupotą chodzenie gdzie indziej i narażanie na ryzyko rozpoznania.
Pod koniec kolacji, kiedy Laura opróżniła kartonowe pojemniki, Chris wyczarował dwa czekoladowe torciki i świeczki. Kupił to wszystko w supermarkecie Ralpha wczoraj rano, a następnie ukrył. Z wielką ceremonią wyniósł z łazienki torciki, każdy z zatkniętą i zapaloną żółtą świeczką. Złote iskierki dwóch płomyków jasno odbijały się w jego oczach. Uśmiechnął się szeroko, ujrzawszy zaskoczenie i radość matki. Musiała zapanować nad sobą, żeby nie wybuchnąć płaczem. Wzruszyło ją, że nawet w szponach lęku, zagrożony śmiertelnym niebezpieczeństwem, miał tyle przytomności umysłu, by pomyśleć o jej urodzinach, i tyle miłości, by chcieć sprawić jej radość. To właśnie wydawało się jej istotą związku między matką a dzieckiem.
Każdy zjadł swoją porcję tortu. Kolację miało zakończyć pięć ciastek fortuny, każde zawierające jakąś wróżbę, zapisaną na skrawku papieru. Chińczyk dołożył je ekstra do posiłku.
Oparty plecami o łóżko Stefan odczytał swoją wróżbę:
– Gdyby to mogło się sprawdzić: „Żyć będziesz w czasach pokoju i obfitości”.
– To jeszcze może okazać się prawdą – powiedziała Laura.
Rozłamała swoje ciasteczko i wyciągnęła pasek papieru.
– No, dobrze, ale myślę, że dość już tego, serdeczne dzięki: „Przygoda będzie twym towarzyszem”.
Kiedy Chris otworzył swoje ciasteczko, w środku nie znalazł wiadomości od Fortuny. Milczała.
Strach obleciał Laurę, jakby nieme ciasteczko szczęścia naprawdę znaczyło, że nie oczekuje go żadna przyszłość. Idiotyczne przesądy. Ale nie mogła odpędzić nagłej obawy.
– Masz – powiedziała szybko wręczając mu dwa pozostałe ciasteczka. – Jeżeli nie dostałeś żadnego znaku od Fortuny, to będziesz miał dwa razy więcej szczęścia.
Chris otworzył pierwsze, przeczytał je po cichu, wybuchnął śmiechem a następnie odczytał na głos:
– „Zdobędziesz sławę i bogactwo”.
– Jeśli staniesz się odrażająco bogaty, czy będziesz mnie utrzymywał, gdy będę już staruszką?
– Jasne, mamo. No… pod warunkiem, że będziesz mi nadal gotować, przede wszystkim zupę jarzynową.
– Każesz swojej starej matce zarabiać na utrzymanie, co?
Rozbawiony z tej wymiany uprzejmości, Stefan Krieger powiedział:
– Twardy z niego klient, czyż nie?
– Będzie mnie pilnował, żebym szorowała podłogi, kiedy skończę osiemdziesiątkę – powiedziała Laura.
Chris rozłamał drugie ciasteczko: „Czeka cię wygodne życie, pełne drobnych przyjemności; książki, muzyka, sztuka”.
Ani Chris, ani Stefan zdawali się nie dostrzegać, iż zapowiedzi Fortuny w ostatecznym rezultacie wykluczają się nawzajem. W pewien sposób potwierdziła to złowróżbna zapowiedź pustego ciasteczka.
Ech, chyba rzeczywiście dostajesz kręćka, Shane – pomyślała – to są tylko ciasteczka szczęścia. Naprawdę to one nic nie zapowiadają.
Po paru godzinach, kiedy zgasili światło i Chris zasnął, z ciemności Stefan odezwał się do Laury:
– Ułożyłem plan.
– Sposób zniszczenia instytutu?
– Tak. Jest bardzo skomplikowany i potrzeba nam wielu rzeczy. Nie wiem na pewno… ale podejrzewam, że prywatne osoby nie są w stanie kupić niektórych artykułów.
– Mogę dostać wszystko, czego ci trzeba – powiedziała z pewnością w głosie. – Mam dojścia.
– Potrzeba nam naprawdę dużo pieniędzy.
– To gorzej. Zostało mi tylko czterdzieści dolców i nie mogę iść do banku i wyciągnąć pieniędzy, ponieważ to zostawi ślad…
– Tak. To naprowadzi ich prosto do nas. Czy istnieje ktoś, komu ufasz i kto ufa tobie, ktoś, kto wręczyłby ci dużo pieniędzy i nie zdradził nikomu, co się stało?
– Wiesz o mnie wszystko – powiedziała Laura – więc wiesz o Thelmie Ackerson. Ale, mój Boże, nie chcę jej w to wciągać; jeżeli coś stałoby się Thelmie…
– Potrafię to tak zorganizować, żeby nic się jej nie stało – powiedział z naciskiem.
Na zewnątrz zapowiadany deszcz spadł nagłą ulewą.
Laura powiedziała:
– Nie.
– Ale ona jest naszą jedyną nadzieją.
– Nie.
– Skąd jeszcze możesz wyciągnąć pieniądze?
– Możemy ułożyć inny plan, przy którym obejdzie się bez wykładania dużej forsy.
– Zajmiemy się tym tak czy inaczej – ale pieniądze będą nam potrzebne. Twoje czterdzieści dolarów nie wystarczy nawet na jeden dzień. Ja nie mam nic.
– Nie będę narażała Thelmy na ryzyko – upierała się.
– Powiedziałem, możemy zrobić to bez ryzyka, bez…
– Nie.
– No to przegraliśmy – powiedział ponuro.
Słuchała deszczu, który w jej wyobraźni zabrzmiał jak ciężki ryk bombowców z II wojny światowej – a potem usłyszała zawodzący, szalejący tłum.
W końcu odezwała się:
– Ale jeżeli nawet zachowamy środki ostrożności, by nie narażać Thelmy, to przecież SS może ją mieć na oku? Muszą wiedzieć, że jest moją najlepszą przyjaciółką – jedyną prawdziwą przyjaciółką. Więc dlaczego nie mieliby wysłać w przyszłość jednego ze swoich zespołów, po to tylko, aby obserwować Thelmę z nadzieją, że zaprowadzi ich do nas?
– Ponieważ jest to zbyt absorbujący sposób odszukania nas – powiedział. – Mogą po prostu wysłać zespoły zwiadowcze w przyszłość, do lutego tego roku, a potem marca, kwietnia i miesiąc po miesiącu, by sprawdzały prasę, aż odkryją, gdzie pojawiliśmy się po raz pierwszy. Każda z tych wycieczek zajmuje tylko jedenaście minut ich czasu, pamiętaj, więc dzieje się to szybko i ta metoda zadziała z pewnością wcześniej czy później, ponieważ jest wątpliwe, że zdołamy przetrwać w ukryciu przez resztę naszego życia.
– Dobrze, ale…
Odczekał dłuższą chwilę. Potem powiedział:
– Wy dwie jesteście jak siostry. I jeżeli w takiej sytuacji jak ta nie możesz zwrócić się o pomoc do siostry, to do kogo masz się zwrócić, Lauro?
– Gdybyśmy mogli otrzymać od niej pomoc bez narażenia jej… Ale chyba musimy spróbować.
– Jutro od tego zaczniemy – powiedział.
To była deszczowa noc i deszcz wypełnił również jej sny i były w nich wybuchy piorunów. Obudziła się ogarnięta straszliwym przerażeniem, ale deszczowa noc w Santa Ana nie została skażona tymi jasnymi, hałaśliwymi zapowiedziami śmierci. Była to stosunkowo spokojna ulewa bez grzmotów, błyskawic i wiatru. Ale wiedziała, że nie zawsze tak będzie.
Maszyneria szumiała i tykała.
Erich Kleitmann spojrzał na zegar. Dokładnie za trzy minuty zespół zwiadowców powróci do instytutu.
Dwóch naukowców, następców Penlowskiego, Janowskiego i Wołkowa, stało przy tablicy programującej, obserwując nieskończoną liczbę zegarów i wskaźników. Oświetlenie w pomieszczeniu było sztuczne. Nie ograniczono się do zaciemnienia okien – zamurowano je. Nie tyle z powodu nocnych bombardowań, ile dla zachowania tajności. Było duszno.
Stojąc w kącie głównego laboratorium, blisko bramy, porucznik Kleitmann podniecony oczekiwał podróży do roku 1989 nie tylko dlatego, że przyszłość była wypełniona wieloma cudami, ale ponieważ ta misja dawała mu szansę przysłużenia się Führerowi – szansę, jaka dana była niewielu. Jeżeli uda mu się zabić Kriegera, kobietę i chłopca, to zasłuży na prywatną audiencję u Hitlera – spotka się z tym wielkim człowiekiem twarzą w twarz. Dotknie jego dłoni i poprzez nią poczuje moc, wszechpotężną moc niemieckiego państwa i narodu, historii i przeznaczenia. Porucznik Kleitmann naraziłby się dziesięć razy, tysiąc razy na śmierć, gdyby dzięki temu miał szansę zwrócić uwagę Führera, gdyby Hitler w ten sposób stał się świadom istnienia jego osoby, nie tylko jako jeszcze jednego oficera SS, ale właśnie jako Ericha Kleitmanna, człowieka, który uratował Rzeszę przed straszliwym losem, który niemalże się spełnił.
Kleitmann nie był ideałem Aryjczyka i czuł to całą swą zbolałą duszą. Jego dziadek ze strony matki był Polakiem, wrednym słowiańskim kundlem, i Kleitmann był tylko w trzech czwartych Niemcem. Nie dość na tym; choć wszyscy jego pozostali przodkowie, w tym rodzice, mieli jasne włosy, niebieskie oczy i nordyckie rysy twarzy, Erich miał migdałowe oczy, ciemne włosy i grube, zmysłowe rysy po swym dziadku barbarzyńcy. Nienawidził swej powierzchowności i usiłował skompensować wady swego wyglądu postawą; był najbardziej czujnym nazistą, najodważniejszym żołnierzem i najbardziej gorliwym zwolennikiem Hitlera w Schutzstaffel. Było to piekielnie trudne, bo o ten honor toczył się zażarty wyścig. Czasami popadał nawet w rozpacz, że musi sprostać temu chwalebnemu zadaniu. Ale nigdy się nie poddawał, a oto teraz stał przed heroicznym skokiem, którym zasłuży sobie na Walhallę.
Chciał zabić Kriegera osobiście. Nie tylko po to, by Führer obdarzył go życzliwością, ale i dlatego, że Krieger był typem aryjskim: blond włosy i niebieskie oczy, prawdziwy nordyk w każdym calu, z dobrej zarodowej stajni. Führer został zdradzony przez człowieka, który mając taką przewagę nad Kleitmannem ośmielił się sprzeniewierzyć wodzowi. Rozwścieczało to porucznika, który w pocie czoła musiał trudzić się, aby osiągnąć wielkość, uginając się przy tym pod ciężarem kundlowatych genów.
Teraz, mając niewiele ponad dwie minuty do pojawienia się w bramie zwiadowców powracających z 1989 roku, Kleitmann spoglądał na swych trzech podwładnych, wszystkich ubranych jak młodzi menedżerowie z innej ery, i czuł na ich widok dumę i wzruszenie. Niewiele brakowało, a łzy zakręciłyby mu się w oczach.
Cała trójka pochodziła z samych nizin społecznych. Unterscharführer Felix Hubatsch, sierżant, zastępca Kleitmanna w tym małym oddziale, był synem stale zapitego tokarza i kurwy amatorki, których nienawidził. Ojciec Rottenführera Rudolpha von Mansteina był zrujnowanym junkrem, którego upadek do pozycji wieśniaka przyprawiał syna o palący wstyd. Rottenführer Martin Bracher nie znał swoich rodziców. Obaj kaprale, sierżant i porucznik Kleitmann nie urodzili się pod jednym dachem, ale mimo to spajał ich węzeł wyjątkowego braterstwa – zrozumienie, że najprawdziwsza, najgłębsza i najcenniejsza człowiecza więź nie dotyczy rodziny, ale państwa, ojczyzny i wodza, wodza, który jest ucieleśnieniem ojczyzny. A ojczyzna jest jedyną rodziną, jaka się liczy. Ta skromna cząstka wiedzy wywyższała ich i czyniła godnymi ojcostwa przyszłej rasy nadludzi.
Kleitmann dyskretnie przetarł sobie oczy, opędzając się od łez, nad którymi nie był w stanie zapanować.
Za minutę powróci oddział zwiadowczy.
Maszyneria szumiała i tykała.
W piątkowe popołudnie 13 stycznia o godzinie trzeciej biała furgonetka wjechała na zlany deszczem parking motelu; podjechała prosto do tylnego skrzydła i zaparkowała tuż obok buicka ze skradzionymi z nissana tablicami rejestracyjnymi. Drzwi od strony kierowcy były poobijane, a nadproże przeżarte rdzą. Widać było, że właściciel przeprowadzał zabiegi renowacyjne w sposób chałupniczy, ponieważ część plam rdzy została przeszlifowana i zagruntowana, ale czekała jeszcze na lakierowanie, Laura obserwowała furgonetkę zza ledwie rozsuniętych zasłon. W ręce trzymała uzi.
Światła samochodu zgasły, wycieraczki zatrzymały się i w chwilę później wysiadła z niej kobieta z baranią szopą blond włosów i podeszła do drzwi numeru Laury. Zastukała trzy razy.
Stojący za drzwiami Chris spojrzał na matkę.
Laura skinęła głową.
Chłopiec otworzył drzwi i powiedział:
– Cześć, ciociu Thelmo. Jezu, co za okropna peruka!
– No, no, serdeczne dzięki – powiedziała Thelma wchodząc do pokoju i ściskając go mocno. – A co byś powiedział, gdybym ci oświadczyła, że jesteś posiadaczem koszmarnego nochala, z jakim już się urodziłeś i z jakim zostaniesz do końca życia, a ja tę perukę mam na trochę krócej? No? Co byś wtedy powiedział?
Chris zachichotał:
– Nic. Bo wiem, że mam fajny nos.
– Fajny nos? Boże kochany, ty to naprawdę przepadasz za samym sobą – to się nazywa mieć aktorskie ego.
Puściła go, obrzuciła spojrzeniem Stefana Kriegera, siedzącego na stojącym przy telewizorze krześle, i zwróciła się do Laury:
– Shane, ty widzisz tego gruchota, w jakim się tu musiałam tłuc? Czyż nie jest to dowód prawdziwej przebiegłości? Kiedy ładowałam się do mojego merca, powiedziałam do siebie: Thelma – zawsze się tak do siebie zwracam – Thelma, powiedziałam, czy w tym marnym motelu to nie wywoła niezdrowej sensacji, kiedy zwalisz się w tym wózku za sześćdziesiąt tysięcy dolarów? Więc chciałam pożyczyć samochód od naszego kamerdynera, ale wiesz, czym on jeździ? Jaguarem. Czy Beverly Hills to już strefa, w której spełniają się wszystkie marzenia? Więc musiałam wziąć tę furgonetkę ogrodnika. Ale oto jestem. A co powiesz na to przebranie?
Miała na sobie ociekającą kroplami deszczu, absolutnie zwariowaną blond perukę i okulary w rogowej oprawie, a ponadto parę sztucznych szczęk wypychających wydatnie jej wargi.
– Wiesz, tak ci chyba lepiej – powiedziała Laura, szeroko się uśmiechając.
Thelma wypluła sztuczne zęby.
– Kiedy już udało mi się dopaść takich czterech kółek, które nie przyciągałyby uwagi, uświadomiłam sobie, że ja będę przyciągała uwagę, będąc gwiazdą pierwszej wielkości itd., itd. A ponieważ mass media dokopały się faktu, że jesteśmy przyjaciółkami i już usiłowano zadawać mi jakieś pytania, odnoszące się do ciebie, o sławną, biegającą z bronią maszynową autoressę – zdecydowałam się przybyć incognito.
Rzuciła torebkę i sztuczne zęby na łóżko.
– Ten kostium miałam już na sobie osiem razy u Ballego w Vegas. Przygotowałam nową postać na występy w nocnych klubach. Taki nieprawdopodobny nieudacznik. Reakcja – boska. Publika pluła na mnie, Shane, wezwali obstawę kasyna i usiłowali wsadzić mnie do pierdla, kwestionowali moje prawo do przebywania z nimi na jednej planecie – och, byli niezbyt mili, byli niemili…
Nagle ustała w środku tego potoku słów i wybuchnęła płaczem. Podbiegła do Laury i zarzuciła jej ręce na szyję.
– Och, mój Boże, Laura, byłam taka przerażona, taka przerażona. Kiedy usłyszałam wiadomości o San Bernardino, o broni maszynowej, a potem, w jakim stanie znaleźli twój dom w Big Bear, pomyślałam, że ty… albo może Chris… tak się bałam…
Odwzajemniając się Thelmie równie gorącym uściskiem, Laura powiedziała:
– Wszystkiego się dowiesz, ale najważniejsze jest to, że jesteśmy zdrowi i cali i chyba mamy sposób na wydostanie się z tego bagna.
– Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie, głupia krowo?
– Zadzwoniłam.
– Dopiero dziś rano! Dwa dni po tym, jak pojawiasz się na pierwszych stronach wszystkich gazet. Mało nie oszalałam.
– Przepraszam. Powinnam zadzwonić wcześniej. Po prostu tak długo, jak się dało, starałam utrzymać cię z dala od tego.
Thelma niechętnie wypuściła ją z objęć.
– Jestem w tym, jestem w tym po uszy i bez nadziei na szybkie wyjście, ty kretynko, bo ty w tym jesteś.
Wyjęła papierową chusteczkę z kieszeni zamszowej kurtki, by wytrzeć oczy.
– Nie masz jeszcze jednej? – spytała Laura.
Thelma dała jej chusteczkę i obie wysiąkały nosy.
– Nawiewaliśmy, ciociu Thelmo – wyjaśnił Chris. – Ciężko jest być z kimś w kontakcie, jak się nawiewa.
Wciągając długi, drżący oddech, Thelma powiedziała:
– Więc, Shane, gdzie trzymasz swoją kolekcję odciętych głów? W łazience? Słyszałam, że jedna wypadła ci w San Bernardino? Niezdara. Czy to jakieś twoje nowe hobby, czy też zawsze żywiłaś uwielbienie dla piękna ludzkiej głowy nie skażonego płatającymi się dodatkami?
– Chcę, żebyś kogoś poznała – powiedziała Laura. – Thelma Ackerson, to jest Stefan Krieger.
– Miło mi pana poznać – powiedziała Thelma.
– Proszę mi wybaczyć, że nie wstaję – powiedział Stefan. – Dochodzę jeszcze do siebie.
– Jeżeli pan wybaczy mi tę perukę, wybaczę panu wszystko.
Spytała:
– To on?
– Tak.
– Twój obrońca?
– Tak.
Thelma podeszła do Stefana i ucałowała go serdecznie w oba policzki.
– Nie mam pojęcia, skąd przybywasz ani kim, u diabła, jesteś, Stefanie Krieger, ale będę kochać cię po wszystkie czasy za to, że pomagałeś mojej Laurze. – Cofnęła się i usiadła w nogach łóżka obok Chrisa. – Shane, ten mężczyzna, którego tu masz, jest wspaniały. Popatrz, jakie to cudo, założę się, że to ty go postrzeliłaś, żeby nie dał nogi. Wygląda tak, jak anioł stróż wyglądać powinien.
Stefan był zażenowany, ale Thelma była nie do powstrzymania.
– Smaczny z ciebie kąsek, Stefanku. Musisz mi wszystko o sobie opowiedzieć. Ale najpierw forsa, o którą prosiłaś, Shane.
Rozwarła gigantycznych rozmiarów torebkę i wyciągnęła gruby plik studolarowych banknotów.
Rzuciwszy na nie okiem, Laura powiedziała:
– Thelma, prosiłam cię o cztery tysiące. Tu jest co najmniej dwa razy tyle.
– Dziesięć albo dwanaście tysięcy. – Thelma mrugnęła do Chrisa i powiedziała: – Kiedy moi przyjaciele nawiewają, życzę sobie, żeby korzystali z pierwszej klasy.
Thelma wysłuchała całej opowieści ani razu nie wyrażając niewiary w przedstawioną historię. Stefanowi, zdumionemu otwartością jej umysłu, powiedziała:
– Wiesz, kiedy się przeżyło Dom McIlroya i Caswell Hall, wszechświat nie kryje już żadnych tajemnic. Podróżny w czasie z roku 1944? Phi! U McIlroya mogłabym ci pokazać kobietę wielkości kanapy, ubraną w ciuchy z okropnej tapicerki, kasującą niezłą pensję urzędnika państwowego za to, że traktowała osierocone dzieci jak robactwo. To jest powód do zdumienia.
Była wyraźnie poruszona pochodzeniem Stefana, przerażona i oszołomiona sytuacją, w jakiej się znaleźli, ale nawet w takiej chwili pozostała Thelma Ackerson, szukającą wszędzie okazji do śmiechu.
O godzinie szóstej założyła znowu monstrualne szczęki i poszła w górę ulicy, aby przynieść jedzenie z meksykańskiej restauracji.
– Kiedy uciekasz przed prawem, musisz wrzucić na ruszt trochę fasoli, żarcia dla twardych gości.
Wróciła przemoknięta. Uginała się pod ciężarem toreb i pojemniczków wypełnionych naleśnikami z rozmaitym nadzieniem. Siekana wieprzowina z soczystą sałatą, różne rodzaje mięs wymieszanych i wspólnie podsmażonych, parująca fasolka polana obficie chili, zapiekanki z żółtym serem i oczywiście chimichanga. Położyli jedzenie w nogach łóżka, a Thelma i chłopiec usiedli w głowach. Pozostała dwójka ulokowała się na dosuniętych do tego prowizorycznego stołu krzesłach.
– Thelma – powiedziała Laura – dziesięciu twardzieli nie dałoby temu rady.
– Zgadza się, ale pomyślałam sobie, że muszę zabrać też coś dla karaluchów. Gdyby nic nie dostały, mogłyby stać się niemiłe, wybiegłyby na parking i przewróciłyby wóz mojego ogrodnika. Chyba macie tu karaluchy? Myślę, że takie miluchne ustronie bez karaluchów to jak Beverly Hills bez szczurów drzewnych.
Kiedy jedli, Stefan przedstawił opracowany przez siebie plan zamknięcia bramy i zniszczenia instytutu. Thelma przerywała mu dowcipami, ale gdy skończył, była poważna.
– To jest cholernie niebezpieczne, Stefan. Tak odważne, że chyba głupie.
– Nie ma innego wyjścia.
– Rozumiem – rzekła. – Więc w czym mogę pomóc?
Zatrzymując w połowie drogi wędrującą do ust garść prażonej kukurydzy, Chris powiedział:
– Potrzebujemy cię, żebyś kupiła nam komputer osobisty, ciociu Thelmo.
Laura dodała:
– IBM PC, najlepszy model, taki jaki mam w domu, żebym nie musiała się z nim męczyć. Nie mamy czasu na uczenie się obsługi innego. Wszystko masz zapisane. Jak sądzę, mogłabym kupić go sama za pieniądze, jakie dostałam od ciebie, ale boję się pokazywać swoją twarz w miejscach publicznych.
– I będziemy potrzebowali jakiegoś miejsca do ukrycia się – powiedział Stefan.
– Nie możemy tu zostać – powiedział Chris, ciesząc się z możliwości uczestnictwa w rozmowie – to nie byłoby rozsądne, jeżeli mamy zajmować się takimi niezwyczajnymi sprawami, jak praca z komputerem. Nawet gdybyśmy bardzo się z tym kryli, pokojówka może coś zobaczyć i będzie o tym gadała, no bo to niezbyt pasuje, żebyśmy w takiej dziurze zaszywali się z komputerem.
Stefan podsunął:
– Laura powiedziała, że macie drugi dom w Palm Springs.
– Mamy dom w Palm Springs i posiadłość w Monterey i inną posiadłość w Vegas i nie zdziwiłoby mnie, gdybyśmy mieli – albo chociaż wynajmowali – jakiś własny wulkanik na Hawajach. Mój mąż jest zbyt bogaty. Więc wybierajcie, co chcecie. Tylko nie używajcie ręczników do polerowania dekli kół waszego samochodu, a jak musicie żuć tytoń i spluwać na podłogę, to nie uświńcie nam kątów, błagam.
– Tak sobie myślałam, że dom w Palm Springs byłby idealny – powiedziała Laura. – Mówiłaś, że jest na uboczu.
– Jest położony na dużym terenie, z masą drzew. W tej dzielnicy mieszkają ludzie z przemysłu rozrywkowego i nie musicie się martwić, że będą u was przesiadywać na kawie, bo sami mają mało czasu. Nikt nie będzie wam zawracał głowy.
– W porządku – powiedziała Laura. – Jest jeszcze parę innych spraw. Potrzeba nam rzeczy do przebrania się, wygodnych butów i drobiazgów niezbędnych do normalnego życia. Listę zrobiłam – wymiary i tak dalej. I oczywiście kiedy będzie po wszystkim, oddaję ci z powrotem gotówkę i to, co wydasz na komputer i inne rzeczy.
– Niech cię cholera, Shane, jasne, że mi oddasz. I czterdzieści procent odsetek. Tygodniowo. Kapitalizowane godzinowo. Plus twoje dziecko. Twoje dziecko zostaje u mnie.
Chris roześmiał się:
– Moja ciocia Rumpelstiltskin.
– Już ci zrzednie mina, kiedy zostaniesz moim dzieckiem, Christopherze Robinie. Chyba że przynajmniej zaczniesz do mnie zwracać się: „Matko Rumpelstiltskin, proszę Matki”.
– Tak jest, Matko Rumpelstiltskin, proszę Matki! – wykrzyknął Chris i zasalutował.
O wpół do dziewiątej Thelma przygotowała się do odjazdu z listą zakupów i danymi komputera.
– Wracam jutro po południu, najszybciej jak się da – powiedziała ściskając po raz ostatni najpierw Laurę, a potem Chrisa. – Naprawdę jesteście tu bezpieczni, Shane?
– Chyba tak. Gdyby odkryli, że tu jesteśmy, pojawiliby się wcześniej.
– Zapamiętaj, Thelma – powiedział Stefan – to są podróżni w czasie. Kiedy tylko zdobędą informację, gdzie się ukrywaliśmy, mogą po prostu odbyć wycieczkę w przyszłość, do momentu, w którym pojawiliśmy się tam po raz pierwszy. W istocie mogliby czekać na nas, kiedy przyjechaliśmy do tego motelu we środę. Fakt, że pozostajemy tu tak długo nie napastowani, jest najlepszym dowodem, że informacja o tej kryjówce nigdy nie przedostała się do publicznej wiadomości.
– W głowie mi się kręci – powiedziała Thelma. – A myślałam, że przebrnięcie przez kontrakt z dużą wytwórnią to wystarczająco skomplikowana sprawa!
Wyszła w noc i deszcz z peruką na głowie i okularami w rogowej oprawie na nosie, ale sztuczne, teatralne zęby schowała do kieszeni. Odjechała furgonetką swojego ogrodnika.
Wszyscy troje obserwowali ją z motelowego okna, a Stefan powiedział:
– Ona jest niezwykłą osobą.
– Tak – potwierdziła Laura. – Proszę Boga, żebyśmy nie narazili jej na żadne niebezpieczeństwo.
– Nie przejmuj się, mamo – uspokoił ją Chris. – Ciocia Thelma to twarda dupa. Zawsze tak o sobie mówi.
Tej nocy o godzinie dziewiątej, krótko po rozstaniu z Thelmą, Laura pojechała do domu Tłustego Jacka w Anaheim. Deszcz nie był już tak gęsty jak poprzednio, ale nadal siąpił monotonnie. Twarda nawierzchnia ulic błyszczała srebrem i czernią, a spływy kanałów wypluwały z powrotem nadmiar wody, w dziwacznym świetle sodowych lamp ulicznych mającej wygląd oleju. Nadciągnęła również mgła, ale nie powolutku – krokiem małego kotka, ale wślizgując się ciężko i pewnie, jak ogromny pełznący wąż.
Pozostawienie Stefana w motelu wiele ją kosztowało. Ale narażenie go na przenikliwy chłód rozpadanej, styczniowej nocy nie byłoby mądre, zważywszy jego brak sił. Poza tym byłby dla niej tylko dodatkowym kłopotem.
Chociaż Stefan pozostał w motelu, Chris towarzyszył matce – nie chciała się z nim rozstawać nawet na czas zakupu broni. Chłopiec był z nią także wtedy, gdy rok temu spotkała się z Tłustym Jackiem z okazji zakupu nielegalnie zmodyfikowanego uzi, więc grubas nie będzie zaskoczony jego widokiem. Niezadowolony – tak, gdyż nie przepadał za dziećmi, ale nie zaskoczony.
Kiedy jechali, Laura spoglądała często we wsteczne i boczne lusterka i oceniała innych kierowców z rozwagą, która nadawała nowe znaczenie pojęciu „ostrożna jazda”. Nie mogła pozwolić, by jakiś dureń, jadący z nadmierną prędkością, wyrzucił ją na pobocze. Policja zjawiłaby się na miejscu wypadku, rutynowo rzuciła okiem na tablice rejestracyjne i zanim nawet zdążyłaby ich aresztować, zmaterializowaliby się ludzie z bronią automatyczną i zabiliby ją i Chrisa.
Mimo protestów Stefana, zostawiła mu uzi. Nie chciała pozbawić go możliwości obrony. Przy sobie miała jednak chief’s special kaliber 38. A pięćdziesiąt zapasowych naboi porozkładała po zapinanych na zamek błyskawiczny kieszeniach narciarskiej kurtki.
W pobliżu Disneylandu objawił się, jak fantasmagoria, obwieszony neonami „Pałac Przyjęć z Pizzą” – duma i własność Tłustego Jacka. Wyglądał we mgle jak gwiezdny okręt z Bliskich spotkań trzeciego stopnia, spływający z chmur siłą własnego napędu. Laura odetchnęła z ulgą. Wjechała na zatłoczony parking i wyłączyła silnik. Wycieraczki przestały pracować i deszcz opadał na szybę jak szeleszczące prześcieradła. Pomarańczowe, czerwone, niebieskie, żółte, zielone, białe, purpurowe i różowe światła neonów połyskiwały w tańczących płachtach deszczu i Laura poczuła się jak w środku jednej z tych staromodnych, krzykliwych szaf grających z lat pięćdziesiątych.
Chris zauważył:
– Tłusty Jack podokładał neonów od zeszłego roku.
Wyszli z wozu i patrzyli w górę na mrugającą, pobłyskującą, drgającą kolorami, groteskowo migoczącą fasadę „Pałacu Przyjęć z Pizzą” Tłustego Jacka. Neon nie informował wyłącznie o nazwie budynku. Neonowe było również obramowanie gmachu, każdego okna, frontowych drzwi. Na dokładkę na dachu znajdowała się również para wielkich okularów słonecznych, a po drugiej stronie startowała wielka, kosmiczna rakieta. U dołu bez przerwy kłębiły się jej dymy i sypały skry, jakby wylatując z silników odrzutowych. Pizza o średnicy dziesięciu stóp była starym elementem, ale uśmiechnięta twarz klauna pojawiła się dopiero niedawno.
Neonów było tak dużo, że każda spadająca kropla deszczu była lekko koloryzowana, jakby stanowiła cząstkę tęczy połamanej przez nadchodzącą noc. W każdej kałuży jak żywe trzepotały się barwne odłamki.
Efekt był oszałamiający, ale przygotowywał gościa do widoku wnętrza pałacu Jacka, odzwierciedlającego ułamek chaosu, z jakiego świat wyłonił się miliardy lat temu. Kelnerzy i kelnerki byli przebrani za klaunów, duchy, wampiry, przybyszów z kosmosu, wiedźmy i Cyganów. A śpiewające trio w kostiumach niedźwiedzi chodziło od stołu do stołu, znakomicie zabawiając młodą klientelę o rozradowanych buziach, usmarowanych nadzieniem pizzy. W lożach, mieszczących się poza główną salą, starsze dzieci wystawały przy grach wideo i „biip-zing-zap-bąąg” tej elektronicznej zabawy służyło za tło muzyczne śpiewającym misiom i wydzierającej się dzieciarni.
– Wariatkowo – osądził Chris.
Przy drzwiach zostali przywitani przez Dominika, młodszego partnera Tłustego Jacka. Dominik był wysoki, miał trupi wygląd, oczy pełne żałoby i wyglądał stanowczo nie na miejscu wśród tej wysilonej wesołości.
Podnosząc głos ponad wrzawę, Laura spytała o Tłustego Jacka i dodała:
– Dzwoniłam wcześniej, jestem starą przyjaciółką jego matki – co należało oświadczyć, kiedy wpadało się tu po broń, a nie na pizzę.
Dominik nauczył się już bez wysiłku podnosić głos ponad tę kakofonię:
– Była tu już pani, jak sądzę.
– Ma pan niezłą pamięć – pochwaliła go. – Rok temu.
– Proszę za mną – odezwał się Dominik głosem przedsiębiorcy Pogrzebowego.
Nie musieli wkraczać w oko cyklonu, szalejącego na sali, co było sprzyjającą okolicznością, pozwalającą Laurze uniknąć spojrzeń klientów i ewentualnego rozpoznania. Drzwi po drugiej stronie wejściowego hallu otwierały się na korytarz prowadzący do kuchni i magazynu oraz do prywatnego gabinetu Tłustego Jacka, znajdującego się w jego końcu. Dominik zapukał i wprowadził ich do środka.
– Starzy przyjaciele twojej matki – powiedział, a potem zostawił Laurę i Chrisa z potężnym mężczyzną.
Tłusty Jack brał na serio swoje pseudo i usiłował mu sprostać. Miał pięć stóp i dziesięć cali i ważył ponad trzysta pięćdziesiąt funtów. Nosił niebotycznych rozmiarów opięty jak kostium narciarza, bawełniany cienki dres. Wyglądał w nim jak tłuścioch z fotografii, stawianych przez żarłoków na ich lodówkach – fotografii mających magiczną mocą odstraszać od lasowania. A przy okazji – Tłusty Jack sam wyglądał jak lodówka.
Siedział na godnie prezentującym się, obrotowym fotelu za odpowiednim do jego wymiarów biurkiem i ani drgnął.
– Posłuchaj tych małych bestii – powiedział do Laury, ignorując Chrisa. – Moje biuro jest na tyłach budynku, ma specjalne wygłuszanie, a dalej je tutaj słyszę, jak wrzeszczą i wyją, jakby dzielił mnie od nich tylko korytarz.
– To tylko bawiące się dzieci – powiedziała Laura, stojąc za Chrisem po drugiej stronie biurka.
– A pani O’Leary była tylko staruszką, która miała głupią krowę, ale udało się jej spalić Chicago – kwaśno stwierdził Tłusty Jack. Wpychał w siebie baton Marsa. Z odległości dziecięce głosy, stłumione przez dźwiękoszczelne płyty, urastały w głuchy ryk. Jakby odzywając się do tego znienawidzonego tłumu, tłusty mężczyzna powiedział: – Ach, zatkajcie się, małe trolle.
– Tam jest prawdziwy dom wariatów – powiedział Chris.
– Pytał cię kto?
– Nikt, proszę pana.
Jack miał dziobatą cerę i szare oczy, prawie całkiem wtopione w twarz przypominającą pysk, tłustej, jadowitej żmii. Skupił wzrok na Laurze i zapytał:
– Widziałaś mój nowy neon?
– Ten klaun jest nowy, tak?
– Taak. Czy nie jest śliczny? Zaprojektowałem go, zrobiłem, a potem, w środku nocy, zamontowałem, więc następnego rana było za późno, żeby ktoś mógł mi tego zabronić. Ta cholerna rada miejska jest już prawie załamana – załatwiłem ich wszystkich za jednym zamachem.
Tłusty Jack był uwikłany w toczącą się od dziesięciu lat prawną potyczkę z biurem Głównego Architekta Anaheim i z radą miejską.
Władze sprzeciwiały się jego oślepiającym neonom, zwłaszcza teraz, kiedy zadecydowano o usunięciu z terenu wokół Disneylandu ruder i slumsów. Tłusty Jack wydał już dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy dolarów na walkę w sądzie i płacenie kar, otrzymując pozwy, sam skarżąc, a nawet przebywając w więzieniu za obrazę sądu. Wyznawał doktrynę o istnieniu niczym nie ograniczonej wolnej woli, którą dawniej nazywano libertarianizmem, a obecnie anarchizmem. Nie znosił ograniczenia praw jednostki – prawdziwych czy urojonych – przysługujących niezależnie myślącym obywatelom.
Handlował nielegalnie bronią z tego samego powodu, dla jakiego konstruował neony, łamiąc przepisy władz miejskich. Był to protest przeciwko władzy, instrument walki o prawa jednostki. Potrafił godzinami mówić o złu, jakie niesie rząd – każdy rząd. Podczas swojej poprzedniej wizyty, będąc tu z Chrisem, Laura, aby móc zakupić zmodyfikowany uzi, na którym jej bardzo zależało, musiała wysłuchać przydługich wyjaśnień, dlaczego rząd nie ma nawet prawa do sankcjonowania przepisów zakazujących zabijania.
Laura nie miała wielkiego nabożeństwa do silnego rządu, obojętnie o jakim charakterze, ale nie przepadała za Tłustym Jackiem. Nie uznawał prawa do istnienia i działania żadnej władzy, żadnej sprawdzonej instytucji, nawet rodziny.
Teraz, kiedy otrzymał od Laury nową listę potrzeb i wymienił cenę, a następnie przeliczył otrzymane pieniądze, przeprowadził ją i Chrisa przez ukryte w głębi gabinetu drzwi. Schodzili wąskimi, kręconymi schodkami – mało w nich nie utknął – do piwnicy, gdzie składował nielegalny towar. Chociaż restauracja wyglądała jak dom wariatów, to arsenał ujawniał maniakalny wręcz porządek. Stosy za stosami kartonów z ręczną bronią i karabinkami automatycznymi były rozmieszczone na metalowych półkach zgodnie z kalibrem i ceną. W piwnicach „Pałacu Przyjęć z Pizzą” miał przynajmniej tysiąc sztuk broni.
Był w stanie zaopatrzyć ją w dwa zmodyfikowane uzi – „niezwykle popularną broń od czasu zamachu na Reagana”, powiedział – i następny rewolwer kaliber 38 chief’s special. Stefan liczył, że otrzyma colt commander 9 mm parabellum z dziesięcionabojowym magazynkiem i lufą przystosowaną do tłumika.
– Nie mam na składzie – powiedział Tłusty Jack – ale służę coltem commander model IV kaliber 38 super. Ma dziewięć naboi w magazynku. Są dwie sztuki z lufami do tłumików. Tłumiki mam też.
Wiedziała już, że nie był w stanie zaopatrzyć jej w amunicję, ale kiedy skończył swój baton, wyjaśnił to raz jeszcze.
Nie trzymam amunicji ani materiałów wybuchowych. Zrozum, nie obchodzi mnie, co mówi władza, ale nie jestem zupełnie nieodpowiedzialny. Mam restaurację pełną wrzeszczących, zasmarkanych gówniarzy i nie mogę ryzykować, że rozniosę ją na strzępy, nawet gdyby miało to przynieść światu nieco spokoju. Poza tym zniszczyłbym wszystkie moje piękne neony.
– W porządku – powiedziała Laura, przyciągając do siebie Chrisa – a co z gazem z mojej listy?
– Jesteś pewna, że nie chodzi ci o gaz łzawiący?
– Nie. Vexxon. Chodzi mi właśnie o taki towar.
Stefan podał jej tę nazwę. Powiedział, że był to jeden z rodzajów broni chemicznej znajdującej się na liście artykułów wojskowych, jakie instytut miał nadzieję sprowadzić do przeszłości i wyposażyć w nie armię niemiecką. Teraz można by użyć go przeciw nazistom.
– Potrzebujemy czegoś, co zabija błyskawicznie.
Tłusty Jack oparł się o metalowy, roboczy stół na środku pomieszczenia, gdzie wyłożył poprzednio uzi, rewolwery, pistolet i tłumiki. Stół zatrzeszczał złowróżbnie.
– No, to, o czym teraz mówimy, należy do zaopatrzenia wojska i jest towarem podlegającym ścisłej kontroli.
– Nie zdobędziesz tego?
– No wiesz, trochę vexxonu da się załatwić – powiedział Tłusty Jack.
Odsunął się od stołu, który skrzypnął z ulgą, uwolniony od jego ciężaru. Podszedł do metalowych półek, spomiędzy których wyciągnął parę batonów Hersheya, ukrytych między kartonami z bronią. Nie częstując Chrisa, jeden wsadził od razu do ust, a drugi do kieszeni spodni.
– Nie mam tu tego świństwa. Jest tak samo niebezpieczny, jak materiał wybuchowy. Ale jeśli ci to nie przeszkadza, to mogę go mieć jutro.
– No to gra.
– I kosztuje.
– Wiem.
Tłusty Jack wyszczerzył zęby; przykleił mu się do nich kawałek czekolady.
– Nie mam dużo zamówień na takie rzeczy, nie od kogoś takiego jak ty, drobnego klienta. Ciekaw jestem, po co ci to. No, nie oczekuję, żebyś mi się tu spowiadała, ale normalnie tylko wielcy nabywcy z Afryki Południowej albo Środkowego Wschodu biorą te neuroaktywne lub respiraktywne gazy. Iran i Irak zużyły tego masę ostatnimi laty.
– Neuroaktywne, respiraktywne? Co za różnica?
– Respiraktywny trzeba wchłonąć do płuc, zabija w kilka sekund po tym, jak tam dotrze i rozejdzie się z krwią. Kiedy go wypuszczasz, musisz mieć maskę gazową na twarzy. Neuroaktywny zabija szybciej, wystarczy, że dotknie skóry, a przy pewnych rodzajach – jak vexxon – nie potrzeba maski gazowej ani ubrania ochronnego, ponieważ wystarczy wziąć parę pigułek przed wypuszczeniem go, które zadziałają jak antidotum.
– Tak, o pigułki też miałam zapytać.
– Vexxon. Najporęczniejszy gaz na rynku. Niegłupi z ciebie klient – pochwalił Tłusty Jack.
Pochłonął już baton i wydawało się, że wyraźnie powiększył się od czasu, kiedy przed półgodziną Laura i Chris weszli do jego gabinetu. Uświadomiła sobie, że jego przywiązanie do politycznego anarchizmu odzwierciedlało się nie tylko w atmosferze pizzerii, ale i w jego fizycznych warunkach – ciało ogromniało mu nie powstrzymywane przez jakiekolwiek społeczne czy medyczne względy. Jego wymiary chyba sprawiały mu wielką frajdę, gdyż często klepał się po brzuchu albo ściskał zwały tłuszczu zwisające po bokach i miętosił je nieomalże z uczuciem. Poruszał się z wojowniczą arogancją, odpychając świat swym brzuchem. Doznała wizji Tłustego Jacka, ogromniejącego jeszcze bardziej, przeskakującego wagę czterystu, pięciuset funtów, równocześnie z rosnącymi niepowstrzymanie piramidalnymi strukturami neonów na dachu, z każdym dniem coraz bardziej wymyślnymi, aż pewnego dnia dach zapadnie się i równocześnie Tłusty Jack eksploduje.
– Gaz będę miał jutro o piątej – powiedział, kładąc uzi, trzydziestki ósemki, colt commander i tłumiki do pudełka z napisem DODATKI NA PRZYJĘCIE URODZINOWE, które poprzednio zawierało prawdopodobnie kapelusiki i różnego rodzaju zagłuszacze, dostarczane do restauracji. Zamknął pudełko i wskazał, że to Laura zaniesie je na górę. Rycerskość nie należała do cech kultywowanych przez Tłustego Jacka.
Gdy znaleźli się z powrotem w gabinecie, Chris otworzył przed matką drzwi do hallu. Laura odetchnęła z ulgą, słysząc pisk dzieci dobiegający z pizzerii. Był to pierwszy normalny, zdrowy głos, jaki doszedł ją od ponad pół godziny.
– Posłuchajcie tych małych kretynów – skrzywił się Tłusty Jack. – To nie są dzieci, to ogolone małpy, udające dzieci. – Zatrzasnął dźwiękoszczelne drzwi za Laurą i Chrisem.
W samochodzie, podczas drogi powrotnej do motelu, Chris zapytał:
– Kiedy już będzie po tym wszystkim… co zamierzasz zrobić z Tłustym Jackiem?
– Wsadzić jego tłustą dupę za kraty – powiedziała Laura. – Anonimowo.
– Słusznie. On jest wariat.
– Gorzej, kochanie. Jest fanatykiem.
– Co to dokładnie znaczy fanatyk?
Pomyślała przez chwile, a potem wyjaśniła:
– Fanatyk to wariat, który w coś wierzy.
Porucznik Erich Kleitmann obserwował dużą wskazówkę zegara na tablicy programującej i kiedy dobiła do dwunastki, obrócił się i spojrzał w głąb bramy. Wewnątrz długiej na dwanaście stóp, wypełnionej mrokiem, ogromnej rury coś zajaśniało jak niewyraźna szaroczarna plama, z której zaczęła się wyodrębniać sylwetka człowieka, a potem kolejno trzy następne. Zespół zwiadowczy wyszedł z bramy i został przywitany przez trzech uczonych, kontrolujących tablicę programującą.
Powrócili z lutego 1989 roku i uśmiechali się. Poczuł, jak serce bije mu mocniej. Nie uśmiechaliby się, gdyby nie zlokalizowali Stefana Kriegera, kobiety i chłopca. Pierwsze dwa oddziały morderców wysłane w przyszłość – jeden, który zaatakował dom koło Big Bear, i następny, który znalazł się w San Bernardino – składały się z oficerów gestapo. Ich porażki spowodowały, że Führer uparł się, aby trzeci oddział pochodził z Schutzstaffel i teraz Erich z ich uśmiechów wywnioskował, że jego oddziałek będzie miał szansę udowodnić, iż SS składa się z bardziej wartościowych ludzi niż gestapo.
Porażki dwóch poprzednich grup nie były jedynymi czarnymi plamami w raportach gestapo w tej sprawie. Heinrich Kokoschka, szef komórki służby bezpieczeństwa instytutu, był również oficerem gestapo i prawdopodobnie okazał się zdrajcą. Dotychczasowe materiały dowodowe zdawały się potwierdzać przypuszczenie, że dwa dni temu, 16 marca, uciekł do przyszłości z pięcioma innymi członkami zespołu instytutu.
Wieczorem 16 marca Kokoschka wykonał samotną wycieczkę w góry San Bernardino, utrzymując wcześniej, że zamierza zabić Stefana Kriegera w przyszłości, zanim Krieger powróci do roku 1944 i zabije Penlowskiego. W ten sposób Kokoschka anulowałby śmierć najwybitniejszych ludzi programu. Ale sam nie pojawił się już. Niektórzy twierdzili, że został zabity, tam w roku 1988, że Krieger wygrał to starcie – ale to nie tłumaczyłoby, co tamtego wieczora stało się w instytucie z pięcioma innymi ludźmi: dwoma agentami gestapo oczekującymi na powrót Kokoschki i trójką uczonych, kontrolujących tablicę programującą bramy. Wszyscy zniknęli i nie było też pasów powrotnych – więc dowody wskazywały na istnienie grupy pięciu zdrajców wewnątrz instytutu, opanowanych przekonaniem, że Hitler przegra wojnę nawet przy przewadze cudownej broni, ściągniętej z przyszłości. Zdrajcy woleli raczej uciec do innej ery, niż pozostać w skazanym na zagładę Berlinie.
Ale Berlin nie był skazany. Kleitmann nie brał pod uwagę takiej możliwości. Berlin jest nowym Rzymem; trzecia Rzesza będzie istnieć tysiąc lat. Teraz, kiedy SS dano szansę odnalezienia i zabicia Kriegera, to, o czym marzył Führer, zostanie ocalone i spełnione. Kiedy wyeliminują Kriegera, kiedy jego egzekucja odsunie widmo destrukcji bramy, wtedy skupią się na odnalezieniu Kokoschki i innych zdrajców. Gdzie by się te świnie nie udały, w jak odległym roku i miejscu nie szukaliby schronienia, Kleitmann i jego bracia z SS zajmą się nimi skrupulatnie i z wielką przyjemnością.
Obecnie doktor Teodor Juttner – dyrektor instytutu od czasu śmierci Penlowskiego, Janowskiego i Wołkowa i od czasu zniknięć z 16 marca – obrócił się do Kleitmanna i powiedział:
– Chyba znaleźliśmy Kriegera, Obersturmführer Kleitmann. Proszę przygotować swoich ludzi do drogi.
– Jesteśmy gotowi, doktorze – odpowiedział Erich. Gotowi do przyszłości – pomyślał – gotowi do Kriegera, gotowi do chwały.
W sobotę 14 stycznia, za dwadzieścia druga po południu, kiedy upłynęło ponad dwadzieścia cztery godziny od pierwszej wizyty, Thelma powróciła do motelu „Szczęśliwy Drozd” rozklekotaną furgonetką swego ogrodnika. Przywiozła dla każdego po dwie zmiany ubrania i walizki, by można było je gdzieś zapakować, oraz parę tysięcy sztuk amunicji do rewolwerów i uzi. W wozie miała również IBM PC oraz drukarkę, różne programy, paczkę dyskietek i wszystko to, co jeszcze miało zapewnić pracę całego systemu, zgodnie z potrzebami.
Mając za sobą zaledwie cztery dni rekonwalescencji, Stefan dochodził do formy zadziwiająco szybko, choć nie mógł jeszcze niczego podnosić, bez względu na ciężar. Pozostał z Chrisem w motelowym pokoju i pakował walizki, kiedy Laura i Thelma przenosiły paki z częściami komputera do bagażnika i na tylne siedzenie buicka.
Nocą przeszła burza. Poszarpane czarne chmury zwisały z nieba jak Postrzępione brody. Temperatura skoczyła do trzydziestu stopni Celsjusza, Powietrze oczyściło się.
Zamykając bagażnik buicka po ulokowaniu ostatniej paczki, Laura Powiedziała:
– Robiłaś zakupy w tej peruce, okularach i z tymi zębami?
– Nie – powiedziała Thelma, wypluwając je i chowając do kieszeni kurtki, ponieważ nosząc je w ustach sepleniła. – Stojąc blisko sprzedawcy mogłabym narazić się na rozpoznanie i w tym przebraniu wzbudziłabym jeszcze większe zainteresowanie, niż gdybym była normalnie ubrana. Ale kiedy już wszystko załatwiłam, stanęłam sobie w kącie parkingu innego supermarketu i zanim tu przyjechałam, zrobiłam z siebie coś pomiędzy Harpo Marxem i Bucky Beaverem, tak na wszelki wypadek, żeby jakiś kierowca nie rozpoznał mnie na drodze. Mówię ci, Shane, jakoś odpowiada mi taka fabułka. Może jestem kolejną inkarnacją Maty Hari, bo jak myślę o uwodzeniu mężczyzn, aby wyciągać od nich jakieś sekrety, a potem sprzedawać je obcemu rządowi, to czuję dreszcz rozkoszy.
– To kawałek z uwodzeniem wywołuje u ciebie te dreszcze – wyjaśniła jej Laura – a nie sprzedawanie sekretów. Nie jesteś żadnym szpiegiem tylko zwyczajną nimfomanką.
Thelma dała jej klucz od domu w Palm Springs.
– Nie trzymamy tam stałej służby. Na parę dni przed przyjazdem dzwoni się po prostu do agencji wynajmującej sprzątaczki. Jasne, że tym razem do niej nie dzwoniłam, więc macie szansę znaleźć trochę kurzu, ale na prawdziwy brud nie liczcie i żadnych odciętych łbów, które ty masz w zwyczaju siać za sobą.
– Jesteś kochana.
– Mamy tam ogrodnika, ale nie na stałe jak w Beverly Hills. Ten facet zjawia się raz w tygodniu, we wtorki, strzyże trawę, obcina żywopłot i depce parę kwiatków, żeby miał czym nas obciążyć za nowe sadzonki. Radzę nie podchodzić do okien i nie zabawiać się głośno, kiedy przyjdzie.
– Schowamy się pod łóżkiem.
– Znajdziecie tam masę pejczy i łańcuchów, ale żeby nie przyszło wam do głowy, że Jason i ja mamy jakiegoś erotycznego świra. Pejcze i łańcuchy były własnością jego mamusi i zachowujemy je wyłącznie jako pamiątkę rodzinną.
Wynieśli z motelu wypakowane walizki i złożyli je na tylnym siedzeniu, obok paczek, które nie zmieściły się w bagażniku. Obszedłszy wszystkich z uściskami, Thelma powiedziała:
– Mam przerwę w występach w klubach przez następne trzy tygodnie, więc jak będziesz ode mnie jeszcze czegoś potrzebowała, złapiesz mnie w Beverly Hills. Waruję przy telefonie dzień i noc.
I oglądając się za siebie, odjechała.
Laura poczuła ulgę, kiedy furgonetka zniknęła w ruchu ulicznym. Thelma była bezpieczna, wyłączyła się z ich sprawy. Laura zostawiła klucze od pokoju w recepcji, a potem odjechała buickiem z Chrisem obok i Stefanem na tylnym siedzeniu, wciśniętym między bagaże. Żałowała, że musi wyjechać ze „Szczęśliwego Drozda”, ponieważ byli tu przez cztery dni bezpieczni, a nie mieli gwarancji, że będzie tak w jakimkolwiek innym miejscu.
Zatrzymali się najpierw przy sklepie z bronią. Ponieważ najrozsądniej było nie wystawiać Laury na widok publiczny, Stefan wszedł kupić pudełko amunicji do pistoletu. Nie zaznaczyli Thelmie takiej pozycji na liście sprawunków, gdyż wtedy nie wiedzieli jeszcze, czy dostaną parabellum 9 mm, na jakim zależało Stefanowi. I faktycznie, zamiast niego mieli colt commander kaliber 38.
Po opuszczeniu sklepu z bronią pojechali do „Pałacu Przyjęć z Pizzą” Tłustego Jacka, aby odebrać dwa kanistry ze śmiercionośnym gazem paraliżującym. Stefan i Chris zostali w wozie pod neonowymi znakami, już jarzącymi się w świetle wieczoru, choć musiały jeszcze czekać na nadejście nocy, aby zapłonąć pełną krasą.
Kanistry stały na biurku Jacka. Wymiary miały identyczne, jak małe domowe gaśnice, ale pomalowane były nie na czerwono, lecz na kolor nierdzewnej stali. Opatrzono je plakietkami: VEXXON. AEROZOL. TRUCIZNA. PARALIŻUJE UKŁAD NERWOWY. ZGODNIE Z PRAWEM FEDERALNYM USA POSIADANIE BEZ ZEZWOLENIA JEST KARALNE, a poza tym cała masa drobnego druku.
Paluchem grubości gigantycznej parówki Tłusty Jack wskazał na pokrętło o średnicy półdolarówki, znajdujące się na każdym cylindrze.
– To są mechanizmy zegarowe; podziałka minutowa – od jeden do sześćdziesięciu. Jeżeli nastawisz mechanizm i naciśniesz guzik pośrodku, możesz wypuścić gaz z pewnej odległości, jak przy bombie zegarowej. Kiedy chcesz sterować tym ręcznie, trzymasz dół cylindra w jednej ręce, łapiesz ten uchwyt, który wygląda jak rączka pistoletowa, drugą ręką i naciskasz tylko tu – jak cyngiel. To świństwo, wypuszczane pod ciśnieniem, rozprzestrzenia się w budynku o powierzchni pięciu tysięcy stóp w ciągu półtorej minuty, a jeszcze szybciej, jeżeli jest włączone ogrzewanie albo klimatyzacja. Gaz wystawiony na światło i działanie powietrza rozpada się szybko na elementy nietoksyczne, ale pozostaje zabójczy przez czterdzieści do sześćdziesięciu minut. Trzy miligramy na skórze wystarczają do zabicia w trzydzieści sekund.
– Antidotum? – spytała Laura.
Tłusty Jack uśmiechnął się i poklepał zapieczętowane, plastikowe niebieskie torebeczki o powierzchni czterech cali kwadratowych, przymocowane do rączek cylindrów.
– Dziesięć kapsułek w każdym opakowaniu. Dwa zabezpieczają Jedną osobę. Instrukcja w środku opakowania, ale mówiono mi, że musicie wziąć pastylki przynajmniej jedną godzinę przed wypuszczeniem gazu; chronią przez trzy do pięciu godzin.
Wziął pieniądze i włożył cylindry z vexxonem do kartonowego pudła z napisem SER MOZZARELLA – TRZYMAĆ W CHŁODZIE. Kiedy nakładał pokrywkę, potrząsnął głową i roześmiał się.
– Coś nie tak? – spytała Laura.
– To mnie po prostu śmieszy – wyjaśnił Tłusty Jack. – Kobieta z taką klasą jak ty, widać, że po dobrym college’u i z małym chłopcem… Jeżeli ktoś taki jak ty jest zamieszany w takie gówno, to społeczeństwo naprawdę musi pękać w szwach jeszcze szybciej, niż ja bym tego chciał. Może dożyję jeszcze tego dnia, kiedy klasy rządzące upadną, kiedy zapanuje anarchia, kiedy jedynymi prawami będą te, jakie poszczególni ludzie będą zawierać między sobą i za gwarancję wystarczy uścisk dłoni.
Po namyśle podniósł przykrywę kartonu, wyłowił parę zielonych kartek papieru z szuflady biurka i rzucił je na cylindry.
– Co to jest? – spytała Laura.
– Jesteś dobrym klientem – powiedział Tłusty Jack. – Dorzuciłem ci parę kuponów na bezpłatną pizzę.
Dom Thelmy i Jasona w Palm Springs stał naprawdę na odludziu. Jego nieco kuriozalna architektura zrodziła się z połączenia stylu hiszpańskiego i stylu południowego zachodu Stanów. Był zbudowany z wypalanej na słońcu cegły. Stał na jednoakrowej posesji, otoczony wysokim na dziewięć stóp gipsowym murem w kolorze brzoskwiniowym, którego monotonię przerywały tylko wjazd i wyjazd z biegnącego koliście podjazdu dla samochodów.
Teren był gęsto zarośnięty drzewami oliwkowymi, palmami i fikusami, z trzech stron izolującymi posiadłość od sąsiadów. Tylko front był odsłonięty.
Choć pojawili się o ósmej tego sobotniego wieczora, przejechawszy pustynię po wizycie u Tłustego Jacka w Anaheim, dom i otaczający go teren były dokładnie oświetlone dzięki sprytnie zakomponowanej i sterowanej fotokomórką iluminacji, której walorem było zarówno zabezpieczenie, jak i podniesienie urody tego miejsca. Palmy i paprocie rzucały dziwne cienie na gipsowe ściany.
Thelma dała im pilota do otwierania drzwi mieszczącego trzy samochody garażu, więc wprowadzili do niego buicka i po wyłączeniu systemu alarmowego – za pomocą hasła podanego im przez Thelmę – weszli do domu drzwiami łączącymi garaż z pralnią.
Był to całkiem spory dom, z dziesięcioma pokojami i czterema sypialniami, chociaż daleko mniejszy niż dwór Gainesa w Beverly Hills.
Indywidualny styl Steve’a Chase, dekoratora preferowanego w Palm Springs, zaznaczał się w każdym pokoju: dramatyczne przestrzenie dramatycznie oświetlone; proste kolory – ciepły morelowy i ciemny łososiowy – z akcentami turkusowymi tu i tam; ściany pokryte zamszem i cedrowe sufity; tu stoliki kryte miedzią z grubą warstwą patyny, tam granitowe blaty, interesująco skontrastowane z wygodnymi meblami pokrytymi różnorodnymi tkaninami; elegancko, a równocześnie przytulnie. W kuchni Laura odkryła prawie pustą spiżarnię, z wyjątkiem jednej półki wypchanej puszkami. Byli zbyt zmęczeni, by iść po zakupy, więc zrobili sobie kolację z tego, co było pod ręką. Gdyby Laura nawet włamała się do tego domu i nie wiedziała, kto jest jego właścicielem, zorientowałaby się, że należy do Thelmy i Jasona, gdy tylko rozejrzałaby się po spiżarni. Nie wyobrażała sobie innej pary milionerów, którzy w głębi serca pozostaliby tak dziecinni, żeby wypakowywać swoją spiżarnię puszkami ravioli i spaghetti Chefa Boyarda. Chris był w siódmym niebie. Na deser wykończyli dwa pudełka polewanych czekoladą lodów Klondike, jakie znaleźli w pustej poza tym lodówce.
Laura i Chris podzielili się królewskich rozmiarów łożem w głównej sypialni, a Stefan rozłożył się w gościnnym pokoju po drugiej stronie salonu. Mimo że włączyła powtórnie obwodowy system alarmowy, kontrolujący wszystkie drzwi i okna, mimo że załadowany uzi leżał na podłodze koło niej, mimo że załadowana trzydziestka ósemka spoczywała na nocnym stoliku, a nikt poza Thelma nie orientował się, gdzie są, Laura usypiała tylko na krótkie chwile. Przy każdym przebudzeniu siadała prosto na łóżku, nasłuchując odgłosów, które dobiegały z nocy – ostrożnych kroków, szepczących głosów.
Blisko poranka, kiedy przez długi czas nie była w stanie zanurzyć się w sen, patrzyła w sufit pełen cieni, myśląc o tym, co Stefan powiedział parę dni temu, gdy wyjaśniał jej niektóre z subtelniejszych elementów podróży w czasie i zmian, jakich podróżujący mogli dokonać wobec swojej przyszłości: „Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać”. Kiedy Stefan uratował ją przed ćpunem w sklepie w 1963 roku, los nieuchronnie poprowadził ją do innego pedofila, Willy’ego Sheenera, w roku 1967. Było jej pisane sieroctwo, więc gdy znalazła nowy dom rodzinny u Dockweilerów, los uknuł spisek – przyczynił się do ataku serca, który zabił Ninę i odesłał Laurę z powrotem do sierocińca.
Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać.
Co teraz?
W pierwotnym zapisie oczekujących ją zdarzeń Chrisa nigdy być nie miało. Dlatego też wkrótce los zaaranżuje jego śmierć, aby rzeczywistość była znów bliska tego, co miało nastąpić i w czym Stefan Krieger dokonał zmian. Było jej przeznaczone życie w wózku inwalidzkim, zanim Stefan nie wziął na muszkę doktora Paula Markwella i zapobiegł jego asyście przy jej przyjściu na świat. Więc teraz los postawi ją na linii strzału gestapowców, aby uszkodzić jej kręgosłup i zgodnie z pierwotnym planem uczynić kaleką. Jak długo po dokonaniu zmian siły przeznaczenia próbują przywrócić zdarzeniom projektowany kształt? Chris żył ponad osiem lat. Czy było to wystarczająco długo, by jego istnienie zostało zaakceptowane? Ona żyła trzydzieści cztery lata z dala od wózka inwalidzkiego. Czy przeznaczenie nadal zajmowało się tym, jak tkaczka usiłująca wpleść we wzór samowolną nić?
Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać.
Kiedy światła poranka zaczęły miękko żarzyć się na krawędziach zasłon, Laura kręciła się i przewracała w swym łóżku, czując rosnący gniew, ale niepewna, przeciw komu lub czemu mógłby być skierowany. Czym jest przeznaczenie? Czy była to moc kształtująca pewien wzór i usiłująca potem go odcisnąć? Bóg? Czy powinna unosić się gniewem na Boga – czy też błagać go, aby pozwolił żyć Chrisowi i oszczędził jej kalectwa? Czy też moc kryjąca się za przeznaczeniem była jedynie naturalnym mechanizmem, siłą pochodzącą z tego samego źródła, co grawitacja i magnetyzm?
Nie znalazła wyraźnego obiektu, przeciw któremu mogłaby obrócić swój gniew. I czuła, jak ustępując, z wolna przeradzał się w paniczny lęk. Wydawało się, że są bezpieczni w domu Gainesa w Palm Springs. Po spędzeniu jednej spokojnej nocy, mogli być prawie pewni, że wiadomość o tej kryjówce nigdy nie przedostanie się do publicznej wiadomości, gdyż zabójcy bez wątpienia już by się tu zjawili. Ale Laura bała się.
Coś złego nastąpi. Coś bardzo złego.
Niebezpieczeństwo zbliżało się, ale nie wiedziała, skąd.
Grom. Wkrótce.
Jaka szkoda, że stare powiedzenie rozmijało się z prawdą. W istocie piorun uderza dwa razy w ten sam pień, trzy razy, sto razy, a ona czuła się jak drzewo, które z pewnością go przyciągnie.
Doktor Juttner wprowadził ostatnie dane do tablicy programującej system sterowania i kontroli bramy. Odezwał się do Ericha Kleitmanna:
– Pan i pańscy ludzie udacie się w okolice Palm Springs w Kalifornii w styczniu 1989 roku.
– Palm Springs? – Kleitmann był zdziwiony.
– Tak, raczej oczekiwaliśmy, że będziecie musieli udać się gdzieś do Los Angeles lub Okręgu Orange, gdzie wasze garnitury młodych menedżerów byłyby bardziej na miejscu niż w miejscowości wypoczynkowej, ale tam również nie będziecie wzbudzać zainteresowania. Jest tam teraz zima, więc nawet na pustyni wasze ciemne ubrania będą właściwe ze względu na porę roku.
Juttner wręczył Kleitmannowi kartkę papieru, na której zapisano dane geograficzne.
– Oto, gdzie znajdziecie kobietę i chłopca.
Składając papier i wsuwając go do wewnętrznej kieszeni, porucznik zapytał:
– A co z Kriegerem?
– Zwiadowcy nie znaleźli o nim wzmianki – powiedział Juttner – ale musi być z kobietą i z dzieckiem. Jeżeli go nie znajdziecie, zróbcie wszystko, aby ująć ich żywych. Gdybyście musieli ich torturować, aby zlokalizować Kriegera, zróbcie to. A gdyby, co by było najgorsze, nie zdradzili tego – zabijcie ich. Wtedy być może sam się nam wystawi w przyszłości.
– Znajdziemy go, doktorze.
Kleitmann, Hubatsch, von Manstein i Bracher mieli pasy powrotne pod garniturami od Yves St. Laurenta. Dzierżąc swoje dyplomatki od Marka Crossa podeszli do bramy, weszli do gigantycznej beczki i ruszyli ku linii, za którą w mgnieniu oka przeniosą się z 1944 do 1989 roku.
Porucznik czuł niepokój, ale równocześnie radość; był żelazną pięścią Hitlera, przed którą Krieger nie zdoła ukryć się nawet w czterdziestu pięciu latach przyszłości.
Podczas pierwszej doby spędzonej w domu w Palm Springs, w niedzielę piętnastego stycznia, zainstalowali komputer i Laura zaznajomiła z nim Stefana. Program operacyjny IBM i software wprowadzony do realizacji ich celów były niezwykle łatwe w użyciu i choć do nadejścia wieczoru Stefanowi jeszcze daleko było do pełnej biegłości w jego obsłudze, sądził, że rozumie już, jak to działa. Zresztą i tak nie on miał wykonać większość pracy z maszyną – czekało to Laurę, już obeznaną z całym systemem. Jego obowiązkiem będzie wytłumaczyć, jak ustalić dane, które wprowadzone do komputera pozwolą rozwiązać wiele czekających ich zadań.
Zamiarem Stefana było udanie się wstecz do roku 1944, do bramy, za pomocą pasa powrotnego Kokoschki. Pasy nie były machinami czasu. Machiną była brama – ona była środkiem transportu, który pozostawał jednak zawsze w roku 1944. Pasy dostrajały się zawsze do czasowej wibracji bramy i po prostu sprowadzały podróżnego z powrotem, kiedy naciskał przycisk wzbudzający to połączenie.
– Jak to przenosi cię z powrotem? – spytała Laura, kiedy wytłumaczył jej sposób korzystania z pasa.
– Nie wiem. Czy masz pojęcie, jak obwód scalony działa wewnątrz komputera? Nie. Ale to nie przeszkadza ci używać komputera, podobnie jak moja ignorancja nie przeszkadza mi korzystać z bramy.
Powróciwszy do instytutu w roku 1944 i przejąwszy kontrolę nad głównym laboratorium, Stefan odbędzie dwie rozstrzygające wycieczki, każdą tylko na parę dni w przyszłość od marca 1944. Zorganizuje wtedy zniszczenie instytutu. Te dwie wyprawy muszą być niezwykle precyzyjnie zaplanowane, aby pojawił się w każdym miejscu przeznaczenia dokładnie pod względem położenia geograficznego i pod względem czasu. Tak precyzyjne obliczenia nie były możliwe do uzyskania w roku 1944, nie dlatego, że nie można było wtedy korzystać z komputerów, ale dlatego, że w tamtych czasach wiedziano nieco mniej o kącie i tempie obrotów Ziemi i innych czynnikach dotyczących ruchu planety, a mających wpływ na wycieczkę. Dlatego też podróżujący w czasie, którzy wyruszali z instytutu, często rozmijali się z harmonogramem o minuty w czasie i o mile w przestrzeni. Za pomocą danych z komputera IBM będzie można tak zaprogramować bramę, aby dostarczyła Stefana z dokładnością do jednego jarda i ułamka sekundy w stosunku do pożądanego miejsca i czasu przybycia.
Korzystali ze wszystkich książek, jakie Thelma zakupiła. Były to nie tylko teksty naukowe i matematyczne, ale książki historyczne o II wojnie światowej, dzięki którym mogli zlokalizować miejsca pobytu pewnych kluczowych osób w określonych momentach.
Poza wykonaniem skomplikowanych wyliczeń potrzebowali czasu, aby Stefan mógł dojść do formy. Kiedy powróci do roku 1944 i wkroczy do jaskini lwa, nawet zaopatrzony w gaz paraliżujący i pierwszorzędną broń, będzie musiał być szybki i zręczny, aby nie dać się zabić.
– Dwa tygodnie – powiedział. – Myślę, że za dwa tygodnie osiągnę wystarczającą sprawność, po zagojeniu się ramienia i barku, żeby móc wyruszyć w przeszłość.
Nie miało znaczenia, czy zabierze mu to dwa tygodnie czy dziesięć, bo kiedy powróci do instytutu, używając powrotnego pasa Kokoschki, nastąpi to tylko jedenaście minut po tym, jak Kokoschka stamtąd wyruszył. Data wyruszenia z aktualnego czasu nie wpłynie na datę jego powrotu do 1944 roku.
Martwili się, że gestapo może odnaleźć ich wcześniej i wysłać pluton egzekucyjny do 1989 roku celem ich wyeliminowania, zanim Stefan powróci do swej ery i zrealizuje plan. Choć stanowiło to ich jedyne zmartwienie – było o czym myśleć.
Z ogromną ostrożnością, oczekując w każdej chwili nagłego uderzenia gromu, w niedzielę po południu zrobili sobie przerwę i pojechali kupić coś do jedzenia. Laura, będąc dalej przedmiotem zainteresowania mass mediów, pozostała w samochodzie, a Stefan i Chris wyszli po zakupy. Nie było piorunów i wrócili do domu z pełnym bagażnikiem jedzenia.
Rozpakowując w kuchni torby z zakupami Laura odkryła, że jedna trzecia toreb zawierała tylko słodycze: trzy rodzaje lodów, czekolady, masło migdałowe, groszki migdałowe, ogromnych rozmiarów torby z cukierkami, czekoladkami, niezliczone ilości opakowań masła czekoladowego, różne batony (z nadzieniem migdałowym, orzechowym etc.), chrupki ziemniaczane, precle, ciasteczka meksykańskie, prażoną kukurydzę z serem, orzeszki ziemne, cztery rodzaje cukierków, ciasto czekoladowe i wiśniowe, pudełko z pączkami i cztery paczki ciasteczek z czekoladą.
Stefanowi, który pomagał jej wykładać te rzeczy, powiedziała:
– Jesteś największym łasuchem, jakiego w życiu widziałam.
– Widzisz, to jest jeszcze jedna rzecz, która mnie tak zachwyca i zdumiewa w waszej przyszłości. Popatrz, nie ma już żadnej różnicy w jakości odżywczej czekoladowego tortu i steku. Tyle samo witamin i składników mineralnych jest w chrupkach ziemniaczanych i w zielonej sałacie. Można jeść tylko desery, a pozostaje się równie zdrowym jak człowiek stosujący się do zaleceń dietetyków. Niewiarygodne! Jak osiągnięto taki postęp?
Laura obróciła się na czas, aby przyłapać Chrisa, jak wymykał się z łazienki.
– No, no, ty mały artysto od nawijania.
Starając się zachować minę pełną niewinności, powiedział:
– Zdaje się, że pan Krieger wyrobił sobie raczej dziwaczne zdanie na temat naszej cywilizacji.
– Wiem, kto go w to wyrabianie wrobił – powiedziała. – Numerant.
Chris westchnął i przybrał minę stosowną do dalszych usprawiedliwień – pełną cierpienia i żałoby:
– Taak. Wyobraziłem sobie… jeżeli ci agenci gestapo ścigają nas, to powinniśmy zjeść przynajmniej tyle ciastek z czekoladą, ile się da, bo każdy posiłek może być już ostatni.
Spojrzał na nią z ukosa, aby sprawdzić, na ile kupuje tę grę, ilustrującą ostatnie chwile skazańca.
W istocie to, co chłopiec powiedział, zabrzmiało wystarczająco prawdziwie, aby jego wybryk stał się zrozumiały, jeśli nie wybaczalny, i nie potrafiła znaleźć siły, by go ukarać.
Tego wieczoru po kolacji Laura zmieniła opatrunek na ranie Stefana. Kula pozostawiła ogromny ślad na jego piersi, którego centrum był otwór wlotowy pocisku. Blizna wokół punktu wylotowego była mniejszych rozmiarów. Szwy i wewnętrzną stronę bandaży pokrywała zeschła ropa. Delikatnie przemyła ranę, usuwając opatrunek tak ostrożnie, jak tylko się dało, by nie naruszyć strupa, po czym lekko nacisnęła skórę, powodując, że zaperliła się świeżą krwią, ale nie było w niej ropy, wskazującej na infekcję. Oczywiście mógł mieć ropień w środku, sączący się do wewnątrz, ale było to mało prawdopodobne, bo nie gorączkował.
– Bierz dalej penicylinę – powiedziała – i myślę, że wszystko będzie dobrze. Doktor Brenkshaw wykonał świetną robotę.
W poniedziałek i wtorek Laura i Stefan spędzili długie godziny przy komputerze. Chris oglądał telewizję, przetrząsał półki w poszukiwaniu czegoś do czytania i medytował nad drogim wydaniem starych komiksów z Barbarellą.
– Mamo, co to znaczy orgazm?
– A co ty tam masz? Oddaj mi to.
Na ogół zabawiał się sam, bez narzekania. Od czasu do czasu zaglądał do gabinetu i stał minutę albo dwie podglądając, jak pracują przy komputerze. Po dobrych paru wizytach powiedział:
– W Powrocie do przyszłości mają po prostu ten podróżujący w czasie samochód. Naciskają parę guzików na desce rozdzielczej i już ich nie ma – wiuuu! – prosto jak drut. Jak to się dzieje, że w prawdziwym życiu nic nie jest tak proste jak w filmie?
We wtorek 17 stycznia zachowywali się cicho, kiedy ogrodnik strzygł trawę i wyrównywał niektóre krzewy. Od czterech dni był pierwszą osobą, jaką tu dostrzegli. Nie zapukał do nich żaden chodzący od drzwi do drzwi komiwojażer ani nawet Świadek Jehowy, próbujący wepchnąć magazyn Watchtower.
– Jesteśmy tu bezpieczni – powiedział Stefan. – Jest pewne, że informacja o naszej obecności nigdy nie przedostała się do wiadomości publicznej. Gdyby było inaczej, gestapo już by się tu zjawiło.
Niemniej Laura przez dwadzieścia cztery godziny na dobę trzymała włączony obwodowy system alarmowy. W nocy śniła o przeznaczeniu walczącym o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać, o Chrisie wymazanym spomiędzy żywych i o przebudzeniu na wózku inwalidzkim.
Powinni pojawić się o ósmej rano, aby mieć wystarczająco dużo czasu na dotarcie do wskazanego im przez zwiadowców miejsca pobytu kobiety i chłopca, a może też i Kriegera. Ale kiedy porucznik Kleitmann zamrugał oczami i stwierdził, że znalazł się czterdzieści pięć lat poza własnym czasem, wiedział od razu, że spóźnili się parę godzin. Słońce zbyt wysoko wisiało nad horyzontem. Temperatura wynosiła powyżej dwudziestu pięciu stopni w skali Celsjusza, nieco zbyt ciepło, jak na rześki, zimowy poranek na pustyni.
Jak pęknięcie na pokrytej niebieską glazurą wazie, biała linia błyskawicy przebiegła w dół nieba. Rozwarły się następne pęknięcia i rozjarzyły się nad nimi błyski, jak iskry spod kopyt byka szalejącego w niebiańskim sklepie z chińską porcelaną.
Kiedy gromy ucichły, Kleitmann obejrzał się, aby sprawdzić, czy von Manstein, Hubatsch i Bracher cało przebyli podróż. Wszyscy trzej znajdowali się obok niego, trzymając w dłoniach dyplomatki. Zewnętrzne kieszonki ich drogich, wizytowych garniturów wypychały okulary przeciwsłoneczne.
Ale był pewien problem. Trzydzieści stóp poniżej miejsca, w którym znaleźli się sierżant i dwaj kaprale, w pobliżu tylnych drzwi wznoszącego się nie opodal kościoła stała para starszych, siwowłosych pań, ubranych w elastyczne spodnie i bluzki w pastelowych kolorach. Stały i wpatrywały się w osłupieniu w Kleitmanna i jego oddziałek. Trzymały w rękach coś, co wyglądało na garnki. Obok stał zaparkowany biały samochód.
Kleitmann rozejrzał się wokoło i spostrzegł, że wraz ze swymi ludźmi znalazł się na parkingu za kościołem. Poza samochodem, należącym prawdopodobnie do stojących kobiet, były tam jeszcze dwa wozy, oba puste. Parking był otoczony murem, tak że jedyna droga wyjazdu biegła obok kobiet, wzdłuż ściany kościoła.
Uznając, że śmiałość zawsze decyduje o zwycięstwie, Kleitmann podszedł wprost do kobiet, tak jakby nie było absolutnie nic niezwykłego w jego materializacji. Pozostali SS-mani ruszyli w jego ślady. Kobiety, jak zahipnotyzowane, obserwowały ich.
– Dzień dobry, szanownym paniom.
Tak jak i Krieger, Kleitmann uczył się amerykańskiej wymowy w nadziei, że będzie pracował jako szpieg-rezydent, ale nie mógł pozbyć się niemieckiego akcentu, niezależnie od tego, jak bardzo przykładał się do nauki i ćwiczeń. Mimo że jego zegarek był skorelowany z lokalnym czasem, wiedział, że nie może teraz mu ufać, więc zapytał:
– Czy byłyby panie tak uprzejme i poinformowały mnie łaskawie, która jest teraz godzina?
Gapiły się na niego.
– Która godzina? – powtórzył.
Kobieta w żółtych pastelach, nie wypuszczając gara podniosła rękę i popatrzyła na zegarek:
– Och, jest dziesiąta czterdzieści.
Mieli dwie godziny i czterdzieści minut spóźnienia. Nie mogli tracić czasu na szukanie samochodu, żeby uruchomić go bez kluczyka, zwłaszcza że stał im tuż pod nosem porządny wóz, przy którym nie trzeba było się męczyć ze spinaniem na krótko przewodów. Kleitmann był gotów zabić obie kobiety, byle tylko mógł z niego skorzystać. Ale nie można było zostawić ciał na parkingu, bo po ich znalezieniu podniósłby się alarm i policja zaczęłaby deptać im po piętach. Parszywa komplikacja. Byłby zmuszony upchać trupy w bagażniku i wozić ze sobą.
Kobieta w niebieskich pastelach zapytała:
– Dlaczegoście przybyli do nas, o anieli?
Kleitmann zastanowił się, czy jego interlokutorka nie cierpi już na uwiąd starczy. Anioły w wizytowych garniturach? Wtedy uświadomił sobie, że znaleźli się w sąsiedztwie kościoła, a w ich pojawieniu się mogło być coś cudownego, więc religijnym niewiastom wydało się logiczne, że mają do czynienia z aniołami, bez względu na ich strój. Może zabijanie nie okaże się jednak konieczne. Powiedział:
– Szanowna pani, jesteśmy aniołami, a Bóg potrzebuje waszego samochodu.
Kobieta w żółtych pastelach spytała:
– Tej mojej toyoty?
– Tak jest, szanowna pani.
Drzwi od strony kierowcy stały otworem i Kleitmann umieścił swoją dyplomatkę na przednim siedzeniu.
– Ujrzałyście nas zstępujących z perłowej bramy niebios, tuż przed waszymi oczami. Jesteśmy zesłani z nie cierpiącym zwłoki posłaniem od Boga i niezbędny jest środek transportu.
Von Manstein i Bracher obeszli samochód, otworzyli drzwi i wsiedli do środka.
Kobieta w niebieskim stwierdziła:
– Shirley, zostałaś wybrana do pożyczenia swojego wozu.
– Bóg wam go zwróci – powiedział Kleitmann – kiedy nasze dzieło na ziemskim padole dopełni się.
Pamiętając o brakach w zaopatrzeniu w benzynę w jego własnej, nękanej wojną erze i niepewny, na ile rok 1989 obfitował w paliwo, dodał:
– Oczywiście, kiedy samochód zostanie wam zwrócony, bak będzie pełny i takim pozostanie po wieczne czasy. Pamiętacie ten numer z chlebem i rybami?
– Ale z tyłu mamy sałatkę ziemniaczaną na wspólny posiłek w kościele.
Felix Hubatsch już otworzył drzwi za kierowcą i znalazł sałatkę. Teraz wyjął ją z auta i postawił na żwirze, u stóp kobiety.
Kleitmann wsiadł, zatrzasnął drzwi, usłyszał, jak Hubatsch z tyłu uczynił to samo, odnalazł kluczyk w stacyjce, zapalił samochód i wyjechał z parkingu. Kiedy obejrzał się za siebie, starsze panie stały wciąż jeszcze, z garnkami w rękach, i patrzyły za nimi.
Dzień za dniem ich obliczenia stawały się coraz bardziej precyzyjne, a Stefan, na tyle, na ile mógł się odważyć, ćwiczył swoje prawe ramię i bark, walcząc, by nie zesztywniały mu podczas gojenia się rany. Miał nadzieję, że odzyska szybko całkowitą sprawność mięśni. W sobotę po południu, 21 stycznia, kiedy ich pierwszy tydzień pobytu w Palm Springs dobiegał końca, doszli do kresu prac z obliczeniami, korelując dokładnie dane czasu i miejsca, jakie były Stefanowi niezbędne do wycieczek, czekających go po powrocie do 1944 roku.
– Teraz potrzeba mi trochę więcej czasu na dojście do pełnej formy – powiedział, kiedy podniósł się od komputera i na próbę obracał w koło ramieniem.
– To już jedenasty dzień od chwili, jak cię postrzelono. Dalej boli?
– Trochę. Głęboki, tępy ból. Czasami znika. Ale ciągle jestem osłabiony; myślę, że lepiej jeszcze odczekać parę dni, aż ręka będzie sprawna. Może do środy dwudziestego piątego. Wtedy wrócę do instytutu. Może wcześniej, jak szybciej dojdę do formy, ale na pewno nie później niż w najbliższą środę.
Tej nocy Laura obudziła się z koszmarnego snu, w którym znów była skazana na wózek inwalidzki i w którym przeznaczenie, przybrawszy Postać mężczyzny bez twarzy odzianego w czerń, zawzięcie wymazywało Chrisa z rzeczywistości, jakby był tylko kredkowym rysunkiem na szklanej płycie. Zlana potem przez chwilę siedziała wyprostowana na łóżku, wsłuchując się w dźwięki dobiegające z domu, ale słyszała tylko spokojny, równy oddech leżącego obok niej syna.
Później, niezdolna zasnąć, leżała myśląc o Stefanie Kriegerze. Był interesującym mężczyzną, niezwykle samodzielnym i czasami trudnym do rozszyfrowania.
Od środy poprzedniego tygodnia, kiedy powiedział, że stał się jej obrońcą, ponieważ ją pokochał i zapragnął zmienić na lepsze los, jaki był jej sądzony, nie wspomniał więcej o miłości. Nie wyznał jej powtórnie swych uczuć, nie czynił z niej obiektu znaczących spojrzeń, nie odgrywał roli cierpiącego adoratora. Powiedział jej, co czuje, i teraz dawał jej czas, aby mogła pomyśleć o nim i poznać go, zanim podejmie decyzję. Podejrzewała, że jeżeli będzie trzeba, będzie czekał lata, bez słowa skargi. Posiadał cierpliwość zrodzoną w trakcie zwalczania krańcowych przeciwności losu. Rozumiała to.
Był spokojny, spędzał wiele czasu na rozmyślaniu, czasem trapiony głęboką melancholią, co jak przypuszczała, było wynikiem potworności, których był świadkiem w dawnych Niemczech. Być może źródłem smutku były uczynki, które sam popełnił i których teraz żałował, uczynki, których nigdy nie zdoła odpokutować. Przecież powiedział, że w piekle i na niego czeka miejsce. Nie ujawnił niczego więcej o swojej przeszłości ponad to, co dziesięć dni temu powiedział jej i Chrisowi w motelowym pokoju. Czuła jednak, że pragnął wyznać jej wszystko, zarówno to, co rzucało na niego cień, jak i to, co stawiało go w dobrym świetle. Nie będzie niczego przed nią ukrywał, czekał jedynie, aż zadecyduje, co o nim myśli i czy chce wiedzieć więcej.
Mimo przepełniającego go głębokiego smutku posiadał żywe poczucie humoru. Potrafił znaleźć wspólny język z Chrisem i zabawiać chłopca, co Laura umiała docenić. Jego uśmiech był ciepły i delikatny.
Nie kochała go i nie sądziła, by miała go kiedyś pokochać. Zastanawiała się, z czego wynika ta pewność. Myśląc nad tym, leżała parę godzin w ciemnej sypialni, aż w końcu zaczęła podejrzewać, że jedyną przyczynę stanowił fakt, że nie był Dannym. Jej Danny był wyjątkowym mężczyzną i z nim poznała miłość tak bliską doskonałości, jak tylko świat na to pozwalał. Teraz, szukając w niej odzewu na swoje uczucie, Stefan Krieger zawsze będzie skazany na współzawodnictwo z duchem.
Dostrzegała patos tej sytuacji i była świadoma, że ona sama była kluczem do jej samotności. W głębi serca potrzebowała miłości i chciała móc ją dawać, ale w ich wzajemnym stosunku ze Stefanem dostrzegła tylko jego nieodwzajemnione uczucia i jej nadzieje – niespełnione.
Obok niej Chris zamruczał we śnie, a potem westchnął.
Kocham cię, mój najdroższy, pomyślała. Kocham cię tak bardzo. Jej syn, jedyne dziecko, jakie mogła mieć, był teraz najważniejszą sprawą w jej życiu – teraz i w dającej się przewidzieć przyszłości. To głównie ze względu na niego uparcie nie poddawała się losowi. Jeżeli coś miałoby spotkać Chrisa, Laura wiedziała, że nie potrafiłaby już znaleźć pocieszenia w czarnym humorze życia. Świat, w którym tragedia i komedia były ze sobą tak nierozłącznie splecione, stałby się dla niej wyłącznie miejscem tragedii, zbyt czarnej i ponurej, aby mogła być jej widzem i uczestnikiem.
Trzy ulice za kościołem Kleitmann ustawił białą toyotę przy krawężniku, parkując w bocznej uliczce Palm Canyon Drive, w centrum handlowym miasta. Tłumy ludzi spacerowały po ulicach, oglądając wystawy. Niektóre z młodych kobiet nosiły szorty i krótkie koszulki, niedbale odsłaniające ciało w sposób niespotykany w jego własnej erze, co Kleitmann uważał nie tylko za rzecz skandaliczną, ale i krępującą. Pod żelazną pięścią Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej z Führerem na czele, takie bezwstydne zachowanie nie byłoby dozwolone; triumf Hitlera stworzy w rezultacie inny świat, w którym moralność będzie ściśle pilnowana, w którym te obnażone, nie noszące biustonoszy kobiety będą mogły paradować tylko narażając się na więzienie i reedukację, gdzie dekadenci nie będą tolerowani. Kiedy patrzył na ich pośladki, prężące się pod ciasnymi szortami, na swobodnie kołyszące się pod cienką tkaniną T-shirtów piersi, najbardziej doskwierało mu rozpaczliwe pragnienie, aby posiąść każdą z tych kobiet, nawet gdyby miały być szczątkami zdegenerowanej rasy, którą rozdepce kiedyś but Wodza.
Siedzący obok Kleitmanna Rudi von Manstein rozwinął mapę Palm Springs, dostarczoną mu przez zespół zwiadowczy, który zlokalizował miejsce pobytu kobiety i chłopca. Zapytał:
– Gdzie uderzamy?
Z wewnętrznej kieszeni swej marynarki Kleitmann wyciągnął złożoną kartkę papieru, którą doktor Juttner wręczył mu w laboratorium, rozwinął ją i zaczął czytać na głos:
– Droga stanowa 111, w przybliżeniu sześć mil na północ od granic miasta Palm Springs. Kobieta zostanie zaaresztowana przez policjanta z patrolu drogowego policji kalifornijskiej. Czas: jedenasta dwadzieścia, środa rano, 25 stycznia. Będzie prowadziła czarnego buicka riviera. Chłopiec będzie przy niej; zostanie oddany pod opiekę kuratora. Krieger może być z nimi, ale co do tego nie ma pewności, może wywinąć się policjantowi, ale nie wiadomo jak.
Von Manstein wyznaczył już trasę, którą wyjadą z Palm Springs na szosę 111.
– Mamy trzydzieści jeden minut – powiedział Kleitmann, zerkając na zegar na desce rozdzielczej.
– To będzie łatwe zadanie – osądził von Manstein. – Zajmie nam najwyżej piętnaście minut.
– Jeżeli znajdziemy się tam wcześniej – powiedział Kleitmann – zdołamy zabić Kriegera, zanim wymknie się policji drogowej. W każdym razie musimy dostać się tam, zanim kobieta i chłopiec zostaną aresztowani, bo będzie dużo trudniej dobrać się do nich, kiedy już wpakują ich do pudła.
Obejrzał się, omiótł spojrzeniem Brachera i Hubatscha na tylnym siedzeniu.
– Zrozumiano?
Obydwaj kiwnęli twierdząco głowami, ale sierżant Hubatsch klepnął się jeszcze po kieszonce na piersi i spytał:
– Panie poruczniku, a co z okularami?
– O co chodzi? – spytał niecierpliwie Kleitmann.
– Powinniśmy teraz je nałożyć? Może ułatwi nam to wtopienie się w tłum tutejszych obywateli? Obserwowałem ludzi na ulicach i choć wielu z nich nosi okulary, to jednak część nie.
Kleitmann spojrzał na pieszych, usiłując zachować zimną krew na widok skąpo ubranych kobiet, i stwierdził, że Hubatsch miał rację. Co więcej, zauważył, iż żaden z ludzi w zasięgu jego wzroku nie prezentował na sobie „stylu mocy”, preferowanego przez młodych menedżerów. Czyżby wszyscy młodzi menedżerowie byli o tej porze w swoich biurach? Bez względu na przyczynę, dla której nie widziało się ani ciemnych garniturów, ani czarnych półbutów od Ballego, nawet wewnątrz samochodu Kleitmann czuł się ze swymi ludźmi jak na widelcu. Ponieważ wielu przechodniów nosiło okulary słoneczne, zdecydował, że założenie własnych pozwoli mu zamanifestować przynajmniej jedną wspólną cechę z częścią miejscowej społeczności.
Kiedy porucznik nałożył swoje ray-bans, podobnie zrobili von Manstein, Bracher i Hubatsch.
– W porządku, ruszamy – powiedział Kleitmann.
Ale zanim zdążył spuścić hamulec ręczny i wrzucić bieg, ktoś zapukał w okno od strony kierowcy, tuż przy jego głowie. Był to policjant z Palm Springs.
Laura czuła, że tak czy inaczej czekająca ich próba ogniowa wkrótce nadejdzie. Uda im się zniszczyć instytut albo sami zginą podczas tych usiłowań. Dotarła już prawie do punktu, w którym marzyła tylko, aby strach przestał ją dręczyć, bez względu na cenę, jaką przyjdzie za to zapłacić.
W środę rano, 25 stycznia, Stefan nadal odczuwał promieniujący z głębi ból, ale nie był on już tak ostry jak poprzednio. Ramię i ręka nie drętwiały, co znaczyło, że kula nie uszkodziła żadnego nerwu. Ponieważ ostrożnie ćwiczył każdego dnia, odzyskał ponad połowę swojej normalnej władzy w lewej ręce, wystarczająco, aby nabrać pewności, że zdoła wykonać swój plan. Ale Laura czuła, że obawia się czekającej go wyprawy.
Założył powrotny pas Kokoschki, wyjęty z sejfu tamtej nocy, kiedy ranny Stefan pojawił się na jej progu. Wciąż jeszcze widoczny niepokój zastąpiła teraz żelazna determinacja.
O godzinie dziesiątej każde z nich, w tym również Chris, zażyło dwie pigułki, które miały ich zabezpieczyć przed efektem działania gazu paraliżującego – vexxonu. Popili je sokiem pomarańczowym o wysokiej zawartości witaminy C.
Trzy uzi, jeden rewolwer kaliber 38, zaopatrzony w tłumik colt commander model IV i mały nylonowy plecak załadowany książkami zostały wrzucone do bagażnika.
Dwie wykonane z nierdzewnej stali, nabite pod ciśnieniem butle vexxonu spoczywały już tam wcześniej. Po przeczytaniu ulotek informacyjnych z niebieskich plastikowych torebek doczepionych do pojemników, Stefan zdecydował, że do jego zadania będzie potrzebny tylko jeden kanister. Vexxon był gazem przeznaczonym głównie do użycia w pomieszczeniach – do zabijania wroga w barakach, za osłonami, w głębokich bunkrach – raczej w takich warunkach niż na terenie otwartym. Nie ograniczony ścianami budynków rozprzestrzeniał się zbyt szybko i zbyt szybko rozpadał w słońcu, aby był skuteczny w zasięgu większym niż dwieście jardów od punktu wyzwolenia. Jednakże przy pełnym otwarciu zaworu pojedynczy cylinder był zdolny skazić budynek o powierzchni pięćdziesięciu tysięcy stóp kwadratowych w ciągu paru minut. Te parametry w pełni go satysfakcjonowały.
O 10.35 wsiedli do samochodu i opuścili dom Gainesa, zmierzając w kierunku pustynnej drogi 111, na północ od Palm Springs. Laura upewniła się, że pasy bezpieczeństwa Chrisa są zapięte, a chłopiec Powiedział:
– Widzicie, gdybyśmy mieli samochód do podróżowania w czasie, to zajechalibyśmy do 1944 roku z pełnym komfortem.
Dwa dni temu wykonali nocną przejażdżkę na pustynię, aby znaleźć dla Stefana miejsce odpowiednie do startu. Musieli znać dokładnie lokalizację tego punktu, by dokonać obliczeń, które pozwolą mu na bezpieczny powrót do nich po robocie, którą wykona w 1944 roku.
Stefan zamierzał otworzyć cylinder z vexxonem, zanim użyje pasa powrotnego, tak żeby gaz paraliżujący rozprzestrzeniał się już w momencie, w którym stanie w bramie powracając do instytutu i zabijając każdego, kto byłby w laboratorium na końcu Piorunowej Drogi w roku 1944. Dlatego też część trucizny zostanie wypuszczona w miejscu, z którego będzie wyruszał i ostrożność nakazywała, aby odbyło się to na bezludziu. Dom Gainesa dzieliło tylko dwieście jardów od ulicy, co przy zasięgu efektywnego oddziaływania vexxonu zagrażało niewinnym przypadkowym przechodniom, których nie mogli tak narażać.
Ponadto, mimo że gaz zachowywał własności toksyczne tylko przez czterdzieści do sześćdziesięciu minut, Laura obawiała się, iż jego pozostałości, nawet nie wywołujące już śmiertelnych skutków, kryją jednak nie znane jeszcze substancje trujące. Nie zamierzała ich zostawiać w domu Thelmy i Gainesa.
Dzień był czysty, słoneczny i spokojny.
Kiedy minęli zaledwie parę ulic i zjeżdżali w kotlinę, w której skraj drogi porastały wielkie palmy daktylowe, Laura dostrzegła we wstecznym lusterku dziwną pulsację światła na niebie. Jak wyglądałaby błyskawica w świetle jasnego, bezchmurnego dnia? Nie rysowałaby się tak wyraziście, jak na tle chmur, gdyż musiałaby rywalizować z blaskiem słońca. To, co zobaczyła, mogło więc być w istocie tym, co podejrzewała, że dostrzega – dziwną, krótką pulsacją jasności.
Chociaż zahamowała buicka, to znalazłszy się w dole kotliny nie mogła już we wstecznym lusterku zobaczyć nieba, zasłoniętego teraz ścianą wzgórza. Wydało się jej, że słyszy huk jakby odległego gromu, ale nie mogła być tego pewna, bo hałaśliwie pracowała klimatyzacja. Szybko zjechała na bok drogi, manipulując przy pokrętłach.
– Czy coś się popsuło? – spytał Chris, kiedy zatrzymała wóz, otworzyła drzwi i wyszła z samochodu.
Spojrzała na ograniczony ścianami kotliny parasol nieba, osłaniając ręką oczy przed blaskiem słońca.
– Słyszysz to, Stefan?
W ciepłym, suchym pustynnym powietrzu odległy huk gasł powoli.
– Może to hałas odrzutowca.
– Nie. Ostatni raz, kiedy tak pomyślałam, pojawili się oni.
Niebo znów przeszyła pulsacją. Ostatni raz. Nie widziała właściwie samego pioruna, żadnego postrzępionego ostrza, rwącego niebo, tylko jego odbicie w górnych warstwach atmosfery; jasną falę światła, pobłyskującego na niebieskim sklepieniu.
– Są – powiedziała.
– Tak – zgodził się.
– Gdzieś podczas naszej jazdy do szosy 111 ktoś nas zatrzyma, może glina z patrolu drogowego, może będziemy mieli wypadek, więc zostanie to odnotowane, a wtedy oni się pokażą. Stefan, musimy zawrócić, wracajmy do domu.
– To niczego nie zmieni – powiedział. Chris wysiadł z auta po swojej stronie.
– On ma rację, mamo. Nie ma znaczenia, co zrobimy. Ci podróżujący w czasie przybysze już są – zerknęli w przyszłość i wiedzą, gdzie nas znajdą, może za pół godziny, może za dziesięć minut. To nie ma znaczenia, czy wrócimy do domu, czy też pojedziemy przed siebie; już nas gdzieś widzieli – może nawet w domu. Zrozum, jakkolwiek byśmy zmienili nasze plany, przetną nam drogę.
Przeznaczenie.
– Gówno! – powiedziała i kopnęła samochód, ale to nie pomogło, nawet nie poczuła się lepiej.
– To doprowadza mnie do szału. Jak można liczyć na to, że wygra się z tymi cholernymi podróżnikami w czasie? To jak gra w oko, kiedy Pan Bóg trzyma bank.
Błyskawice nie powtórzyły się.
– Jak się o tym pomyśli, to całe życie jest jak gra w oko z Bogiem, który rozdaje karty, no nie? Więc teraz nie jest wcale gorzej. Właź do wozu, Chris. Kończmy to.
Kiedy jechali przez zachodnią część kurortu, nerwy Laury były napięte jak struny. Oczekiwała niebezpieczeństwa ze wszystkich stron, choć wiedziała, że zjawi się z tej strony i wtedy, kiedy najmniej będzie się tego spodziewała.
Bez żadnych przygód dotarli do północnego końca Palm Canyon Drive, potem do drogi stanowej 111. Przed nimi leżało dwanaście mil prawie nagiej pustyni, zanim droga 111 przetnie międzystanową drogę nr 10.
Łudząc się, że uniknie katastrofy, porucznik Kleitmann opuścił szybę po swojej stronie i uśmiechnął się do policjanta, który zastukał w okno, żeby zwrócić jego uwagę, i który teraz schylał się, patrząc mu w twarz.
– Słucham, panie władzo?
– Czy zatrzymując się tutaj nie zauważyliście czerwonego krawężnika?
– Czerwonego krawężnika? – spytał Kleitmann, uśmiechając się i równocześnie zastanawiając, o czym, do diabła, ten gliniarz mówi.
– Tak jest, proszę szanownego pana – powiedział dziwnie żartobliwym tonem policjant – czy chce mi pan wmówić, że nie widział pan czerwonego krawężnika?
– Tak jest, proszę pana, widziałem, oczywiście, że widziałem.
– Nie przypuszczałem, że pan będzie się wymigiwał – powiedział policjant, jakby znał Kleitmanna i wierzył w jego uczciwość, zdumiewając porucznika tym oświadczeniem. – Więc jeżeli widział pan czerwony krawężnik, to dlaczego pan tu zaparkował?
– Och, rozumiem – odetchnął Kleitmann – zatrzymywanie się jest dozwolone tylko przy krawężnikach, które nie są czerwone. Tak, to jasne.
Policjant popatrzył ze zdziwieniem na porucznika. Przeniósł wzrok na von Mansteina, siedzącego obok kierowcy, potem na Brachera i Hubatscha, siedzących z tyłu. Uśmiechnął się i skinął im głową.
Kleitmann nie musiał patrzeć na swoich ludzi, by wiedzieć, że siedzą jak na szpilkach. Powietrze w wozie było gęste od napięcia.
Kiedy policjant znów skierował spojrzenie na Kleitmanna, uśmiechnął się niezobowiązująco i spytał:
– Czy mam rację, że wy, dobrzy ludzie, jesteście kaznodziejami?
– Kaznodziejami? – powtórzył Kleitmann, wytrącony z równowagi zadanym pytaniem.
– Trochę lubię pogłówkować na własny użytek – powiedział gliniarz, nadal utrzymując niezobowiązujący uśmiech. – Sherlock Holmes to może ze mnie nie jest, ale naklejki na waszych zderzakach „Kocham Jezusa” i „Chrystus wstał z martwych”, to co? W mieście jest zjazd baptystów, a wy wszyscy jesteście na czarno.
A więc to dlatego pomyślał, że Kleitmann nie będzie się migał, bo sądził, że są pastorami baptystów.
– Zgadza się, jesteśmy ze zjazdu baptystów – od razu powiedział Kleitmann. – Przepraszam za nielegalne parkowanie. Tam, skąd jesteśmy, nie ma czerwonych krawężników. Teraz jeśli…
– A skąd jesteście? – spytał policjant, powodowany nie podejrzliwością, lecz próbując zachować przyjazną ciekawość.
Kleitmann wiedział sporo o Stanach Zjednoczonych, ale nie na tyle, żeby uczestniczyć w rozmowie, w której to jemu zadaje się pytania. Trudne pytania. Sądził, że baptyści mieszkali na południu kraju; nie będąc pewny, czy jacyś przebywają na północy, zachodzie czy wschodzie, usiłował przywołać z pamięci jakiś południowy stan. Powiedział: – Jestem z Georgii – zanim uświadomił sobie, jak nieprawdopodobnie to zabrzmiało, wypowiedziane z jego niemieckim akcentem.
Uśmiech na twarzy gliniarza przygasł. Przenosząc spojrzenie z Kleitmanna na von Mansteina, zapytał:
– A pan skąd jest, proszę pana?
Idąc w ślady swego porucznika, von Manstein powiedział z jeszcze wyraźniejszym akcentem:
– Georgia.
Z tylnego siedzenia, zanim jeszcze zadano im pytanie, Hubatsch i Bracher powiedzieli: – Georgia, jesteśmy z Georgii – jakby to słowo miało magiczną moc i mogło rzucić urok na pytającego policjanta.
Uśmiech gliniarza zgasł kompletnie. Patrząc się na Kleitmanna zmarszczył brwi i powiedział:
– Proszę pana, czy zechciałby pan opuścić na chwilę samochód?
– Oczywiście, panie władzo – powiedział Kleitmann, otwierając drzwi. Nie omieszkał zauważyć, że policjant cofnął się parę kroków i opuścił prawą rękę na kolbę rewolweru, spoczywającego w kaburze na jego biodrze. – Ale jesteśmy spóźnieni na wspólną modlitwę…
Na tylnym siedzeniu Hubatsch błyskawicznie rozwarł swoją dyplomatkę i wyszarpnął z niej uzi, równie szybko jak mógłby to uczynić członek osobistej ochrony prezydenta. Nie opuszczał okna, ale przytykając wylot lufy do szkła otworzył ogień w kierunku gliniarza, nie dając mu szans na wyciągnięcie rewolweru. Szyba samochodu rozleciała się, przeszyta pociskami. Trafiony z bliskiej odległości przynajmniej dwudziestoma kulami, policjant runął do tyłu między jadące samochody. Zapiszczały opony, kiedy nadjeżdżający samochód gwałtownie zatrzymał się, unikając zmiażdżenia ciała. Po drugiej stronie ulicy posypało się trafione kulami szkło wystawy sklepu z męską konfekcją.
Z niezmąconym spokojem i bez chwili zbędnego namysłu, co napełniło serce Kleitmanna dumą z przynależności do Schutzstaffel, Martin Bracher wyskoczył z toyoty i wypuścił szerokim łukiem serię ze swego uzi, zwiększając chaos i stwarzając im większe szansę ucieczki. Szyby okienne wypadały z wystaw ekskluzywnych sklepów nie tylko na bocznej uliczce, przy której zaparkowali, ale również na całej wschodniej stronie skrzyżowania z Palm Canyon Drive. Ludzie wrzeszczeli, padali na chodnik, rozpaczliwie szukali osłony za drzewami. Kleitmann widział na Palm Canyon samochody przeszywane kulami i może dlatego, że niektórzy kierowcy zostali trafieni, lub też dlatego, że ulegli panice, pojazdy zataczały się dziko od jednego pasa jezdni do drugiego; brązowy mercedes uderzył bokiem w dostawczą ciężarówkę, a niski, czerwony, sportowy wóz przeskoczył krawężnik, przejechał chodnik, oderwał kawałek palmy i zarył się w sklepie z pamiątkami.
Kleitmann wsunął się za kierownicę i spuścił hamulec ręczny.
Usłyszał, jak Bracher i Hubatsch wskoczyli do wozu, więc wrzucił bieg i skoczył naprzód w Palm Canyon, robiąc ostry zakręt w lewo i zmierzając na północ. Od razu zauważył, że wpadł w ulicę jednokierunkową i jedzie pod prąd. Przeklinając, omijał nadjeżdżające samochody, toyota przechylała się z boku na bok na podniszczonych resorach, a zawartość schowka kierowcy wypadła na kolana von Mansteina. Na następnym skrzyżowaniu Kleitmann zakręcił w prawo. Ulicę dalej wpadł na czerwone światła, o włos mijając pieszych na przejściu, skręcił w lewo, w następną aleję, która poprowadziła go w kierunku północnym.
– Mamy tylko dwadzieścia jeden minut – powiedział von Manstein, wskazując na zegar w samochodzie.
– Mówcie, jak jechać – powiedział Kleitmann – zgubiłem się.
– Nie, nie zgubiłeś się – uspokoił go von Manstein, spychając zawartość schowka – zapasowe klucze, papierowe serwetki, parę białych rękawiczek, jednorazowe opakowania keczupu i musztardy, dokumenty różnego rodzaju – z mapy, którą nadal trzymał otwartą na kolanach. – Nie zgubiłeś się. Ta droga łączy się z Palm Canyon, przechodząc dalej w dwukierunkową. Stamtąd jedziemy prosto na północ do szosy 111.
Mniej więcej sześć mil na północ od Palm Springs, tam gdzie nagi teren wygląda szczególnie pusto, Laura podjechała do pobocza, które opadało stromym nasypem. Powoli przejechała paręset jardów, aż znalazła miejsce, gdzie wzniesienie szosy obniżało się do poziomu otaczającej pustyni i pozwalało zjechać na płaską przestrzeń. Poza małymi kępkami trawy o suchym połysku i paroma skarłowaciałymi krzakami mesquito jedyną roślinność stanowiły wędrujące chwasty – niektóre zielone i rosnące w ziemi, inne suche i poruszające się swobodnie. Wrośnięte w ziemię chwasty szurały cicho o karoserię buicka, a te, które utraciły korzenie, uciekały unoszone podmuchem, tworzonym przez poruszający się wóz.
Laura nie wjeżdżała na piasek, trzymała się skalistego gruntu o szaroróżowym kolorze. Nie zatrzymywała się, dopóki nie odjechała trzystu jardów od drogi, zostawiwszy uczęszczaną szosę poza zasięgiem oddziaływania vexxonu. Zaparkowała niezbyt daleko od arroyo, głębokiego na dwadzieścia, szerokiego na trzydzieści stóp naturalnego zagłębienia, uformowanego przez powstające podczas pustynnych pór deszczowych liczne, krótkotrwałe powodzie. Poprzednio, w nocy, jadąc ostrożnie, ale mając za całe oświetlenie tylko samochodowe reflektory, mieli to szczęście, że nie wjechali w tę ogromną rozpadlinę.
Chociaż po błyskawicach nie pojawili się żadni uzbrojeni ludzie, pośpiech kierował ich poczynaniami. Laura, Chris i Stefan poruszali się tak, jakby docierało do nich tykanie wskazówek zegara, spieszącego ku chwili bliskiego wybuchu. Kiedy Laura wyjmowała jeden z trzydziestofuntowych cylindrów vexxonu z bagażnika samochodu, Stefan założył na ramiona szelki małego nylonowego plecaka wypakowanego książkami. Zacisnął paski przechodzące przez pierś i zapiął rzepy. Chris zaniósł jeden uzi z samochodu, dwadzieścia stóp dalej do centrum koła, jakie tworzył pokryty łupkiem grunt, pozbawiony nawet trawy, kompletnie ogołocony z roślinności. Wyglądało to na dobre miejsce do startu Stefana z roku 1989. Laura podeszła do chłopca, a za nią Stefan, trzymając w prawym ręku colt commander z tłumikiem.
Na północ od Palm Springs, na drodze stanowej 111, Kleitmann wyciskał z toyoty wszystko, na co było ją stać, co oznaczało, że poruszali się stanowczo za wolno. Samochód miał na liczniku czterdzieści tysięcy mil i bez wątpienia starsza pani, będąca jego właścicielką, nigdy nie jeździła nim szybciej niż pięćdziesiąt mil na godzinę, odmawiał więc uparcie dostosowania się do wygórowanych wymagań Kleitmanna. Kiedy usiłował przekroczyć sześćdziesiątkę, toyota zaczęła tańczyć i trzeszczeć, zmuszając go do zwolnienia.
Na domiar złego, dwie mile na północ poza granicami Palm Springs znaleźli się za wozem patrolowym CHP: Kalifornijskiej Policji Drogowej. Kleitmann wiedział, że muszą dogonić policjanta, który trafi na Laurę Shane i jej syna i zaaresztuje ich. Gliniarz wlókł się poniżej pięćdziesięciu mil na godzinę na obszarze, na którym granica prędkości wynosiła 55 mil.
– Zabij go – rzucił Kleitmann przez ramię do kaprala Martina Brachera, siedzącego z tyłu wozu.
Porucznik sprawdził we wstecznym lusterku, czy ma za sobą samochody. Nikt nie nadjeżdżał, ruch był jedynie na południowych pasach szosy. Wjechał na drugi, idący w kierunku północnym pas, służący do wyprzedzania, i zaczął przesuwać się obok policyjnego samochodu z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę.
Bracher opuścił szybę. Drugie tylne okno, rozbite kulami, które zabiły policjanta w Palm Springs, ziało pustką. Wiatr huczał w tej części samochodu i dopadając przednich foteli furkotał mapą, spoczywającą nadal na kolanach von Mansteina.
Policjant z CHP obejrzał się zdziwiony, gdyż kierowcy rzadko kiedy ośmielali się wyprzedzać policjanta jadącego z szybkością niewiele niższą niż maksymalna. Kiedy Kleitmann przyspieszył powyżej sześćdziesiątki, toyota zatańczyła i silnik zachłysnął się, zwiększając niechętnie obroty. Policjant dostrzegł, że kierowca uparcie dąży do złamania prawa i lekko nacisnął syrenę alarmową, która zawyła i ucichła, co chyba miało oznaczać, że Kleitmann ma zwolnić i zatrzymać się przy poboczu.
Zamiast tego porucznik wycisnął na silniku protestującego wozu następne pięć mil na godzinę, narażając go na rozsypanie się. To wystarczyło, by wysunął się nieco przed zaskoczonego policjanta. Okienko Brachera zrównało się z przednią szybą wozu patrolowego. Kapral otworzył ogień z uzi.
Okna samochodu policyjnego rozsypały się, a kierowca zginął w jednej sekundzie. Musiał umrzeć, zanim zdążył zrozumieć, że to zamach na jego życie. Z całą pewnością dostał parę pocisków w głowę i tors. Policyjny samochód zboczył w stronę toyoty i otarł się o nią mocno, zanim Kleitmann zdążył zejść mu z drogi. Pozbawiony kontroli wóz sunął w kierunku pobocza.
Czteropasmowa szosa biegła na wysokości minimum dziesięciu stóp ponad płaszczyzną pustyni i wóz patrolowy przeleciał przez pozbawiony barier skraj pobocza. Przez moment szybował w powietrzu, potem opadł z taką siłą, że opony strzeliły w momencie lądowania. Dwoje drzwi otworzyło się, w tym te od strony kierowcy.
Kiedy Kleitmann przejechał na prawy pas i wolno minął wrak, von Manstein stwierdził:
– Widzę go, zwinął się na kierownicy. Nie będzie zawracał nam głowy.
Nadjeżdżający kierowcy byli świadkami widowiskowego lotu policyjnego samochodu. Zjeżdżali na swój skraj szosy. Kiedy Kleitmann spojrzał w lusterko, zobaczył ludzi wybiegających z wozów, dobrych samarytanów spieszących na ratunek policjantowi z CHP. Jeżeli nawet niektórzy z nich uświadamiali sobie przyczynę wypadku, to nie zdecydowali się na pogoń za Kleitmannem i dostarczenie go w ręce sprawiedliwości. Co było z ich strony niegłupie.
Przyspieszył znów, spojrzał na licznik i powiedział:
– Trzy mile stąd tamten gliniarz miał zaaresztować kobietę i chłopca. Więc rozglądajcie się za czarnym buickiem. Trzy mile.
Stojąc w jasnym słońcu pustyni, na skrawku nagiej skały w pobliżu buicka, Laura obserwowała, jak Stefan zarzuca sobie pas od uzi na prawe ramię. Karabinek maszynowy zwisał luźno i nie zawadzał o plecak z książkami.
– Zastanawiam się, czy powinienem go brać – powiedział. – Jeżeli gaz zadziała tak jak powinien, to broń nie będzie mi potrzebna, nawet pistolet, nie mówiąc już o automacie.
– Weź go – powiedziała ponuro Laura.
Skinął głową.
– Masz rację. Kto wie?
– Szkoda, że nie masz paru granatów – westchnął Chris. – Granaty też by się przydały.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie aż tak źle – powiedział Stefan. Odbezpieczył pistolet i gotowy do strzału ujął w prawą dłoń.
Uchwyciwszy kanister vexxonu za rączkę, podniósł go lewą ręką i spróbował, jak zareaguje na ten ciężar jego zraniony bark.
– Trochę boli – powiedział. – Rwie. Ale jest nie najgorzej, wytrzymam.
Odcięli drut na spuście kanistra, co pozwalało na ręczne kontrolowanie ilości wypuszczanego gazu. Wsunął palec w osłonę cyngla.
Kiedy zakończy misję w roku 1944, odbędzie ostatnią swoją podróż do 1989. Plan zakładał, że nastąpi to dokładnie w pięć minut po starcie. Teraz powiedział:
– Wkrótce się zobaczymy. Nawet nie zauważycie, że mnie nie było. Nagle Laurę ogarnął lęk, że Stefan nigdy nie wróci. Dotknęła ręką jego twarzy i pocałowała go w policzek.
– Powodzenia, Stefan.
Nie był to pocałunek kochanki, nie była to nawet obietnica uczucia – był to serdeczny gest przyjaciela, kobiety, która miała wieczny dług wdzięczności, ale która nie czuła się zobowiązana do wyrównywania rachunków z wierzycielem monetą własnego serca. Zobaczyła w jego oczach zrozumienie. W głębi serca, mimo przebłysków dobrego humoru, był człowiekiem pełnym melancholii i pragnęłaby go uszczęśliwić. Żałowała, że nie może przynajmniej udawać większego uczucia, ale wiedziała, że przejrzałby tę grę.
– Chcę, żebyś wrócił – powiedziała. – Naprawdę chcę. Bardzo.
– To wystarczy. – Spojrzał na Chrisa i powiedział: – Opiekuj się swoją matką, kiedy odejdę.
– Spróbuję – powiedział Chris – ale ona sama jest całkiem niezła w opiekowaniu się sobą.
Laura przyciągnęła syna do boku.
Stefan podniósł trzydziestofuntowy cylinder vexxonu wyżej, nacisnął spust.
Gaz zaczął uchodzić z sykiem, jaki wydałby jednocześnie tuzin węży; Laurę ogarnęła krótka chwila paniki. Nagle poczuła, że zażyte pigułki nie uchronią ich przed trucizną paraliżującą nerwy, że padną na ziemię, miotając się w konwulsjach i drgawkach, i zginą w ciągu trzydziestu sekund. Vexxon był bezbarwny, ale nie pozbawiony smaku i zapachu; nawet na świeżym powietrzu czuła słodki zapach moreli i ostry, wywołujący odruch wymiotny smak – jakby zmieszano pół na pół sok z lemona ze skwaśniałym mlekiem. Ale mimo tych odczuć organizm nie reagował.
Trzymając pistolet przy piersi, Stefan sięgnął pod koszulę i wolnym palcem uzbrojonej w pistolet ręki, nacisnął trzy razy przycisk na swym pasie powrotnym.
Von Manstein pierwszy dostrzegł czarny samochód, rysujący się na panoramicznym tle białego piasku i bladych skał, paręset jardów na wschód od szosy. Zwrócił na niego uwagę pozostałych.
Oczywiście porucznik Kleitmann nie był w stanie dostrzec z tak daleka marki samochodu, ale był pewien, że właśnie jego szukali. Trójka ludzi stała w jego pobliżu; z tej odległości nie byli więksi od ludzików z zapałek i w pustynnym słońcu zdawali się tylko drżącym mirażem, ale Kleitmann wiedział, że to dwoje dorosłych i dziecko.
Nagle jedno z dorosłych znikło. Nie był to chwilowy trick pustynnego światła i powietrza. Figurka nie przypłynęła z powrotem. Zniknęła i Kleitmann wiedział, że to był Stefan Krieger.
– Wrócił! – krzyknął zaskoczony Bracher.
– Dlaczego wrócił – zastanowił się von Manstein – kiedy wszyscy w instytucie chcą jego tyłka?
– Coś jest cholernie nie w porządku – odezwał się zza porucznika Hubatsch – powróci do 1989 na parę dobrych dni przed nami. Jego pas zabierze go z powrotem do tego samego dnia i dokładnie jedenaście minut po tym, jak został postrzelony przez Kokoschkę. A my wiemy na pewno, że nie wrócił tego dnia. Co tu się, do diabła, dzieje?
Kleitmann też się tym martwił, ale nie miał czasu na rozważanie tego problemu. Jego zadaniem było zabicie kobiety i jej syna – jeżeli już nie mógł załatwić Kriegera. Powiedział:
– Przygotować się – i przyhamował toyotę, aby znaleźć drogę w dół nasypu.
Hubatsch i Bracher już w Palm Springs wyciągnęli uzi ze swych dyplomatek; teraz von Manstein uzbroił się podobnie.
Teren podniósł się na wysokość szosy. Kleitmann zjechał z nawierzchni w dół, na pustynię, zmierzając w kierunku kobiety i chłopca.
Kiedy Stefan wzbudził działanie pasa powrotnego, powietrze stało się ciężkie i Laurze wydało się, że napiera na nią wielki, niewidzialny ciężar. Skrzywiła się poczuwszy swąd rozgrzanych elektrycznych przewodów i spalonej izolacji, spływający na nią z góry zapach ozonu i uderzającą w nią z dołu morelową woń vexxonu. Ciśnienie powietrza wzrosło, mieszanka zapachów stała się jeszcze silniejsza i Stefan opuścił jej świat z nagłym, głośnym „poop”. Przez chwilę wydawało się, że zabraknie jej powietrza do oddychania, ale krótki moment próżni został zastąpiony przez nagły podmuch gorącego wiatru zabarwionego znajomym zapachem słabej, alkalicznej woni pustyni.
Trzymając się blisko niej, przytulony do jej boku, Chris powiedział:
– Rany! To było naprawdę coś! Mamo, wspaniałe, co?
Nie odpowiedziała, bo zauważyła biały samochód zjeżdżający na pustynię z drogi stanowej 111. Zawrócił w ich kierunku i skoczył w przód, kiedy kierowca przyspieszył.
– Chris, przed maskę wozu. I na dół!
Dojrzał nadjeżdżający samochód i usłuchał jej bez wahania.
Podbiegła do otwartych drzwi buicka i złapała jeden z automatów leżących na siedzeniu. Cofnęła się, stanęła przy otwartym bagażniku i czekała na zbliżający się wóz.
Był nie dalej niż dwieście jardów i szybko zmniejszał dystans. Światło słońca odbijało się oślepiająco od chromowanych części i skrzyło na przedniej szybie.
Rozważała możliwość, że jego pasażerowie to nie niemieccy agenci z 1944 roku, ale niewinni ludzie. Lecz ta ewentualność była tak nieprawdopodobna, że nie mogła pozwolić, aby powstrzymała ją od działania.
Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać.
Nie. Niech to cholera, nie.
Kiedy biały samochód był w odległości stu jardów, wystrzeliła dwie długie serie i zobaczyła, jak kule wyrywają przynajmniej dwa otwory w przedniej szybie. Reszta uszkodzonego szkła pokryła się natychmiast pajęczyną pęknięć.
Samochód – dostrzegła teraz, że to toyota – obrócił się o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym jeszcze dziewięćdziesiąt, wzbijając tumany kurzu, przedzierając się przez zielone, wędrujące chwasty. Zamarł sześćdziesiąt jardów dalej, z maską skierowaną ku północy i drzwiami dla pasażera od jej strony.
Po drugiej stronie drzwi otwarły się gwałtownie i Laura widziała, że pasażerowie pochyleni wygrzebują się gorączkowo z wozu, na stronę ukrytą przed jej oczami. Znów otworzyła ogień, nie licząc, że trafi ich za toyota, ale mając nadzieję, że uda się jej przebić bak; wtedy być może jakaś wyzwolona przez kulę, rykoszetującą o metal, szczęśliwa iskra mogłaby spowodować wybuch benzyny i nagle schwytać niektórych z tych ludzi w płomienie, kiedy tak kryli się za niewidoczną stroną pojazdu. Ale opróżniła wydłużony magazynek uzi nie spowodowawszy wybuchu, choć na pewno przedziurawiła zbiornik.
Odrzuciła na ziemię broń, otworzyła tylne drzwi buicka i chwyciła z przedniego siedzenia drugi uzi z pełnym magazynkiem. Wzięła też trzydziestkę ósemkę, nie odrywając oczu od toyoty na dłużej niż jedna czy dwie sekundy. Teraz żałowała, że Stefan nie zostawił jej trzeciego automatu.
Z drugiego samochodu, sześćdziesiąt jardów dalej, jeden z bandytów otworzył ogień z broni automatycznej i teraz nie było już wątpliwości, kim są. Kiedy Laura kucnęła, opierając się o bok buicka, kule grzmotnęły w otwartą klapę bagażnika, wybiły tylną szybę, rozerwały błotniki, odbiły się od zderzaka, od otaczających skał z ostrym „krrak”, wznosząc pióropusze białego, sypkiego jak puder piasku.
Usłyszała, jak parę pocisków przecięło powietrze blisko jej głowy – śmiertelny, wysoki, cichy jęk – i zaczęła cofać się w kierunku maski buicka, nie odklejając się od wozu, starając jak najmniej wystawiać się na kule. Po chwili dotarła do Chrisa, który przytulił się do metalowej kraty na chłodnicy samochodu.
Bandyta przy toyocie przerwał ogień.
– Mamo? – powiedział ze strachem w głosie Chris.
– Nic się nie martw – powiedziała, starając się, aby zabrzmiało to przekonywająco. – Stefan wróci najpóźniej za pięć minut, kochanie, a ma jeszcze jeden uzi, to wyrówna nasze szansę i to bardzo. Nic nam nie będzie. Musimy ich tylko powstrzymać przez parę minut. Tylko parę minut.
Pas Kokoschki przeniósł Stefana do instytutu w mgnieniu oka. W bramie Krieger pojawił się z otwartym maksymalnie zaworem cylindra vexxonu, ściskając uchwyt i spust tak mocno, że ręka zaczęła go boleć. Ból zrobił już pierwsze kroki w wędrówce w górę ramienia i wewnątrz zranionego barku.
Z półmroku beczki mógł zobaczyć tylko mały fragment laboratorium. Dojrzał przelotnie dwóch mężczyzn w czarnych garniturach, zaglądających w odległy koniec bramy. Przypominali agentów gestapo – wszyscy, skurwysyny, wyglądali, jakby rozmnożyli się przez klonowanie z tego samego egzemplarza fanatyka i degenerata. Poczuł ulgę pomyślawszy, że mają gorszą niż on widoczność – przez chwilę przynajmniej wzięli go za Kokoschkę.
Ruszył do przodu, z hałaśliwie syczącym kanistrem vexxonu, trzymanym przed sobą w lewej ręce i pistoletem w prawej, zanim w laboratorium ktokolwiek zrozumiał, że w bramie pojawiła się śmierć. Upadli na podłogę, poniżej bramy i gdy Stefan zszedł do laboratorium, wili się w agonii. Wyrzucali gwałtownie wymiociny. Krew biła im z nozdrzy. Jeden leżał na boku, kopiąc nogami i trzymając się za gardło, drugi embrionalnie skulony z palcami zgiętymi jak szpony, potwornie rozrywając sobie oczy. W pobliżu tablicy programującej bramę trzech mężczyzn w kitlach laboratoryjnych – Stefan ich znał: Hoepner, Eicke i Schmauser – upadło na podłogę. Okaleczali się jak w szaleństwie czy w ataku wścieklizny. Cała umierająca piątka usiłowała krzyczeć, ale ich gardła w jednej chwili tak wyschły, że byli zdolni tylko do szarpiących serce, przeciągłych jęków, brzmiących jak kwilenie małych, torturowanych stworzeń. Stefan stał pośród nich nie draśnięty, ale przerażony i wstrząśnięty. W trzydzieści sekund już nie żyli.
Użycie vexxonu przeciw tym ludziom było aktem okrutnej sprawiedliwości, gdyż byli to ci sami naukowcy, którzy popierani przez nazistów w 1936 roku stworzyli pierwszy syntetyczny gaz paralityczno-drgawkowy, organiczno-fosforatowy ester zwany tabun. Wszystkie następnie produkowane gazy – te, które zabijały poprzez zakłócenie działania elektrycznych impulsów nerwowych – miały swój początek w tej pierwszej, chemicznej substancji. Również vexxon. Ci ludzie z 1944 roku zostali zabici bronią z przyszłości, ale był to gaz, który swoje istnienie zawdzięczał nienormalnemu, hołdującemu śmierci społeczeństwu.
Jednakże Stefan nie czuł satysfakcji na widok tych pięciu zgonów. Widział w swoim życiu tyle zabijania, że nawet eksterminacja winnych dla ratowania niewinnych, nawet morderstwo w służbie sprawiedliwości, brzydziło go. Ale nie miał wyboru.
Położył pistolet na stole laboratoryjnym. Zrzucił uzi z ramienia i położył obok.
Z kieszeni dżinsów wyjął parę zwojów drutu i użył ich do zablokowania spustu cylindra w pozycji, w jakiej otwierał zawór. Wyszedł na korytarz parteru i postawił cylinder na środku. Za parę minut gaz rozprzestrzeni się po całym budynku, poprzez klatki schodowe, szyby wind i drogi wentylacyjne.
Zdumiało go, że działa tylko oświetlenie korytarza. Wszystkie pracownie na parterze wyglądały na opuszczone. Pozostawił otwarty kanister z gazem i wrócił do głównego laboratorium, by na tablicy programującej odczytać datę i dokładny czas, w jakim przyniósł go tu pas Kokoschki. Było jedenaście minut po godzinie dziewiątej, wieczór 16 marca.
To był wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności. Stefan spodziewał się powrócić do instytutu w czasie, w którym większość pracowników – z których jedni zaczynali pracę już o szóstej rano, a inni zostawali aż do ósmej wieczór – przebywała na miejscu. To oznaczałoby co najmniej sto ciał porozrzucanych po trzypiętrowym budynku, a kiedy by je znaleziono, stałoby się oczywiste, że tylko Stefan Krieger mógł być za to odpowiedzialny. Zdano by sobie sprawę, że powrócił nie po to, by zabić część personelu, lecz kierowany innym zamysłem, a to spowodowałoby szeroko zakrojone dochodzenie w celu wykrycia istoty jego zamierzeń i naprawienie wyrządzonego przez niego zła. Ale teraz, kiedy budynek jest prawie pusty, będzie mógł pozbyć się tych paru ciał w sposób, który zamaskuje jego obecność, a podejrzenia zwróci na tych nieżywych ludzi.
Po pięciu minutach cylinder vexxonu był pusty, gaz rozszedł się po gmachu, nie dotarłszy tylko do dwóch przedpokoi dla straży, przy frontowym i tylnym wejściu, których wentylacja nie łączyła się z centralnym systemem. Stefan szedł z pokoju do pokoju, szukając dalszych ofiar. Znalazł jedynie w piwnicach trupy zwierząt; pierwszych podróżnych w czasie, i ten widok poruszył go tak samo, a nawet bardziej, niż obraz pięciu zagazowanych ludzi.
Stefan powrócił do głównego laboratorium, wziął pięć pasów z białej szafki i zapiął je na ubraniach zmarłych ludzi. Szybko przeprogramował bramę, aby posłać ciała mniej więcej sześć miliardów lat w przyszłość. Przeczytał gdzieś, że do tego czasu Słońce zmieni się w supernową lub też zgaśnie i zamierzał przenieść pięć ciał w miejsce, w którym nie będzie już nikogo, kto mógłby użyć ich pasów i zjawić się w bramie.
Krzątanie się przy trupach w tym milczącym, opuszczonym budynku miało posmak czegoś nierealnego. Nagle zamarł, bo wydało mu się, że słyszy jakiś ukradkowy ruch. Parę razy nawet przerywał pracę, aby odszukać źródło wyimaginowanych dźwięków, ale niczego nie znalazł. Raz obejrzał się na jednego z nieżyjących ludzi, na wpół przekonany, że ta martwa istota zaczyna się podnosić. Uzmysłowił sobie, jakich spustoszeń dokonała w nim śmierć, której był świadkiem tak często i przez tyle lat.
Jedne po drugich ciągnął cuchnące zwłoki do bramy, popychając je do punktu transmisyjnego i przerzucając przez pole energii. Wirując w niewidzialnych odrzwiach czasu, znikały. W niewyobrażalnie dalekiej przyszłości pojawią się powtórnie – albo na Ziemi dawno już wymarłej i zimnej, albo w pozbawionej powietrza, pustej przestrzeni, gdzie wirowała niegdyś ich planeta, zanim pochłonęło ją eksplodujące Słońce.
Uważał, by nie przekroczyć punktu transmisji. Gdyby został przeniesiony do pustki otwartych przestrzeni, sześć miliardów lat w przód, umarłby, nim miałby szansę użyć przycisku na pasie i powrócić do laboratorium.
Kiedy pozbył się pięciu nieboszczyków i zlikwidował ślady, jakie pozostawili konając, był zmęczony. Na szczęście gaz nie pozostawiał osadu, nie musiał więc zmywać podłóg i ścian. Jego zraniony bark pulsował takim bólem, jak w dniach tuż po postrzeleniu.
Teraz już nikt nie wpadnie na jego trop. Rano może się wydawać, że Kokoschka, Hoepner, Eicke, Schmauser i dwaj agenci gestapo uznali, że Trzecia Rzesza jest skazana na zagładę i zdezerterowali do przyszłości, w której znajdą spokój i dostatek.
Nie zapomniał o zwierzętach z piwnicy. Gdyby zostawił je w klatkach, przeprowadzono by testy celem ustalenia przyczyn ich śmierci, a wyniki podważyłyby hipotezę tłumaczącą zniknięcie Kokoschki i jego kompanów ucieczką w przyszłość. A wtedy znowu głównym podejrzanym stałby się Stefan Krieger. Lepiej, żeby zwierzęta zniknęły. To będzie zagadkowe, ale nie wskaże na prawdziwego sprawcę.
Gorący, pulsujący ból w barku rósł w miarę, jak używając czystych fartuchów laboratoryjnych jako grzebalnych całunów owijał parami zwierzęta, wiążąc je potem sznurem. Posłał je bez pasów powrotnych sześć miliardów lat w przyszłość. Poszedł do hallu po pusty kanister po gazie i również wysłał go na odległy kraniec czasu.
W końcu był gotów udać się na dwie krytyczne wycieczki, które, jak wierzył, doprowadzą do całkowitego zniszczenia instytutu i pewnej klęski Trzeciej Rzeszy.
Podchodząc znów do tablicy programującej, wyjął kartkę papieru z tylnej kieszeni dżinsów. Zawierała efekty kilku dni pracy z komputerem IBM, którą on i Laura wykonali w domu w Palm Springs.
Gdyby można było powrócić z 1989 roku do instytutu z wystarczającą ilością materiałów wybuchowych, aby obrócić go w dymiące zgliszcza, wykonałby tę pracę sam. Jednak oprócz ciężkiego kanistra vexxonu, plecaka wypełnionego sześcioma książkami, pistoletu i uzi nie był w stanie zabrać więcej niż czterdzieści do pięćdziesięciu funtów plastyku. To nie wystarczało do wykonania zadania. Ładunek wybuchowy, jaki rozmieścił na strychu i w piwnicach, został usunięty przez Kokoschkę parę dni temu – oczywiście licząc według czasu lokalnego. Mógłby powrócić z roku 1989 z paroma pojemnikami benzyny, mógłby usiłować spalić ten dom do fundamentów, ale wiele akt zostało zamkniętych w ognioodpornych szafach, do których ogień nie miał dostępu i tylko potężna eksplozja mogła rozerwać je i wydać na pastwę płomieni ich zawartość.
Nie był w stanie sam zniszczyć instytutu.
Ale wiedział, kto może mu pomóc.
Korzystając z danych, jakie otrzymał za pomocą IBM PC, zaprogramował bramę, aby wysłała go do dnia, który nastąpi zaledwie po upływie trzech i pół doby od nocy 16 marca. Jeżeli zaś chodzi o lokalizację, to miał się pojawić na ziemi brytyjskiej, w samym sercu podziemnego schronu, poniżej biur rządowych wychodzących na park St. James przy Storey’s Gate. W tych podziemiach podczas Blitzu zbudowano biura i kwatery dla premiera oraz innych wysokich urzędników. Tu także znajdował się na stałe Pokój Wojenny, mieszczący mapy, na których oznaczano ruchy wojsk na wszystkich frontach. Dokładnie rzecz biorąc, Stefan – wykonując podróż zaplanowaną tak precyzyjnie, że tylko stan wiedzy i komputeryzacji w roku 1989 pozwalał na równie skomplikowane obliczenia, mogące ustalić niezbędne dane czasowe i przestrzenne – liczył na to, że pojawi się o 19.30 w pewnym szczególnym pokoju konferencyjnym.
Bez broni, jedynie z plecakiem pełnym książek, wkroczył do bramy, minął punkt transmisji i zmaterializował się w rogu gabinetu konferencyjnego o niskim suficie, na którego środku stał duży stół otoczony dwunastoma krzesłami. Dziesięć z nich stało pustych. Obecnych było tylko dwóch mężczyzn. Pierwszym z nich był sekretarz w brytyjskim mundurze, z piórem w jednej, a notatnikiem w drugiej ręce. Drugim mężczyzną, zajętym dyktowaniem pilnego listu, był Winston Churchill.
Przykucnięty za toyotą Kleitmann uznał, że nie byliby bardziej niedorzecznie ubrani na swoją misję, gdyby zrobiono z nich cyrkowych klaunów. Otaczająca ich pustynia była białobeżowa, gdzieniegdzie bladoróżowa albo koloru brzoskwini. Było tu niewiele roślinności i wznosiło się zaledwie parę skalnych formacji, dających jaką taką osłonę. Kiedy będą próbowali oskrzydlić kobietę i zajść ją od tyłu, to w swych czarnych garniturach staną się tak widoczni jak karakon na weselnym torcie.
Hubatsch, który stał przy masce toyoty i krótkimi seriami automatu prowadził ogień w kierunku buicka, pochylił się niżej:
– Podchodzi do przodu wozu z chłopcem, zniknęła z pola widzenia.
– Lokalna policja zaraz się tu pojawi – powiedział Bracher, wskazując w kierunku zachodnim ku drodze stanowej 111, a potem na południowy zachód, mniej więcej w kierunku samochodu patrolowego, który cztery mile wcześniej zdmuchnęli z drogi.
– Zdjąć marynarki – powiedział Kleitmann, zrzucając własną. – Białe koszule będą mniej widoczne na tym terenie. Bracher zostajesz, pilnujesz, żeby ta dziwka nie uciekła tą drogą. Von Manstein i Hubatsch, spróbujecie okrążyć ją z prawej strony. Rozproszcie się i nie wychodźcie zza jednej osłony, dopóki nie znajdziecie następnej. Ja przesuwam się na północ i wschód, zajdę ją po kole z lewej.
– Czy zabijemy ją, nie próbując się dowiedzieć, o co chodziło Kriegerowi? – spytał Bracher.
– Tak – od razu powiedział Kleitmann. – Jest zbyt dobrze uzbrojona, żeby wziąć ją żywcem. W każdym razie stawiam głowę, że za parę minut Krieger będzie chciał do nich wrócić przez bramę. Łatwiej nam z nim pójdzie, kiedy kobietę będziemy mieli już z głowy. Teraz naprzód.
Hubatsch, a parę sekund później von Manstein, opuścili schronienie, jakie dawała im toyotą, poruszając się szybko w kierunku południowo-południowo-wschodnim.
Porucznik Kleitmann skierował się na północ od toyoty. Trzymając w jednej ręce karabinek automatyczny, biegł pochylony, zmierzając ku skromnej osłonie, jaką był rozcapierzony krzew mesquito, na którym zawisło parę wędrujących chwastów.
Laura podniosła się nieco i wyjrzała nad przednim błotnikiem buicka akurat na czas, aby dojrzeć dwóch mężczyzn w białych koszulach i czarnych spodniach biegnących szybko od toyoty. Zmierzali ku niej, równocześnie skręcając na południe z oczywistym zamiarem okrążenia jej od tyłu. Wyprostowała się i puściła krótką serię do pierwszego z nich. Rzucił się i ukrył za spiczastą skałą, gdzie znalazł bezpieczne schronienie.
Na odgłos strzałów drugi mężczyzna rozciągnął się płasko w płytkim obniżeniu terenu, które nie ukryło go całego, ale kąt strzału i odległość utrudniały jej celowanie.
W tej samej chwili, w której ujrzała padającego na ziemię drugiego z napastników, trzeci bandyta otworzył do niej ogień zza toyoty. Kule odbiły się od buicka, mijając ją o cale. Została znów zmuszona do skulenia się przy ziemi.
Stefan wróci za trzy lub cztery minuty. Niedługo. Bardzo niedługo. Cała wieczność.
Chris siedział oparty plecami o zderzak buicka, obejmując nogi podciągnięte pod brodę i wyraźnie się trzęsąc.
– Trzymaj się, mały – powiedziała.
Spojrzał na nią, ale nie przemówił nawet słowem. Podczas wszystkich niebezpiecznych momentów, przez jakie musieli przejść w ostatnich paru tygodniach, nie widziała, żeby był tak załamany. Twarz miał bladą i bez wyrazu. Zrozumiał, że ta gra w chowanego nie była grą. Tylko on tak to widział, nic nie było w rzeczywistości takie łatwe jak w kinie. Zszokowany tą okrutną prawdą miał teraz w spojrzeniu taką pustkę i obojętność, że przeraziło to Laurę.
– Trzymaj się – powtórzyła, a potem przesunęła się na czworakach do drugiego przedniego błotnika, po stronie kierowcy, skąd przykucnięta obserwowała północną część pustyni.
Obawiała się, że inni mężczyźni obejdą ją z tej strony. Nie mogła im na to pozwolić, bo wtedy buick nie będzie już mógł spełniać roli barykady i nie będzie gdzie uciekać poza otwartą pustynią, na której zabiją ją i Chrisa, zanim zdążą przebiec pięćdziesiąt jardów. W pobliżu jedynie buick był dobrą osłoną. Musiała utrzymać go między nimi a sobą.
Nie mogła dostrzec nikogo na swym północnym skrzydle. Teren był tam pofałdowany kilkoma niskimi skalnymi wzniesieniami i paroma wydmami białego piasku. Bez wątpienia wiele z nich mogło zakryć człowieka. Osaczający ją myśliwy miał teraz możliwość tam się ukrywać. Ale poruszały się tylko trzy wędrujące chwasty; toczyły się wolno, zmieniając kierunek w słabym, nieregularnym powiewie.
Prześlizgnęła się obok Chrisa i powróciła do drugiego błotnika. Zobaczyła, że dwaj mężczyźni z południowej strony znów byli w ruchu. Znajdowali się trzydzieści jardów od niej, ale tylko dwadzieścia od frontu buicka, zbliżając się z zastraszającą szybkością. Choć ten na przedzie biegł skulony, zygzakiem, drugi był śmielszy, być może myślał, że uwaga Laury skupi się na pierwszym.
Przechytrzyła go – podniosła się, wychyliła spoza buicka najdalej jak to było możliwe, wykorzystując go jako osłonę, i wypuściła dwusekundową serię. Bandyta zza toyoty, osłaniający kumpli, otworzył ogień, ale trafiła drugiego z biegnących wystarczająco celnie, aby unieść go w górę i rzucić na pobłyskujący krzew manzanity.
Żył jeszcze, ale został wyeliminowany z walki, jego krzyki były tak ostre i pełne bólu, że nie było wątpliwości, iż jest śmiertelnie ranny.
Kiedy znowu znalazła się poniżej linii strzałów, poczuła, że uśmiecha się okrutnie. Przepełniało ją zadowolenie wywołane bólem i przerażeniem, które wypełniały krzyk trafionego mężczyzny. Dzikość reakcji, prymitywna żądza krwi i odwetu zaskoczyły ją, ale czuła, że ulegając magii tego pierwotnego uniesienia przeistacza się w walecznego i przebiegłego wojownika.
Jeden skreślony. Może jeszcze tylko dwóch i koniec.
Stefan pojawi się tutaj wkrótce. Czas trwania misji w 1944 roku nie odsunie bliskiej godziny jego powrotu. Przyłączy się do niej – i wkroczy do walki – już za dwie lub trzy minuty.
W momencie materializowania się Stefana premier przypadkowo patrzył w jego kierunku, ale mężczyzna w mundurze sierżanta armii brytyjskiej uświadomił sobie jego obecność dopiero dzięki wyładowaniom elektrycznym, towarzyszącym jego przybyciu. Tysiące jasnych węży białoniebieskiego światła spływało wokół Stefana, jakby zrodzone z jego ciała. Być może głębokie huki gromów i strzały błyskawic wstrząsały niebem w świecie wznoszącym się ponad tymi podziemnymi pomieszczeniami, ale część wydzielającej się podczas podróży w czasie energii wyzwalała się również tu, w zadziwiającym pokazie, który poderwał umundurowanego mężczyznę na nogi. Błyszczące węże elektryczności przemknęły po podłodze, po ścianach, zabłysły krótko na suficie, a potem znikły, nie czyniąc nikomu krzywdy; jedyną szkodę poniosła wielka mapa Europy, która zatliła się i przepaliła w paru punktach.
– Straż! – krzyknął sierżant. Był bez broni, ale widocznie spodziewał się szybkiej reakcji na swój krzyk, gdyż powtórzył go tylko raz i nie wykonał nawet ruchu w kierunku drzwi. – Straż!
– Panie Churchill, proszę – powiedział Stefan, nie zwracając uwagi na sierżanta – moja obecność panu nie zagraża.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i dwóch brytyjskich żołnierzy wpadło do pokoju. Jeden trzymał rewolwer, a drugi automat.
Szybko. W obawie przed zastrzeleniem Stefan szybko powiedział:
– Przyszłość świata zależy od tego, czy mnie pan wysłucha. Proszę.
W trakcie całego tego zamieszania premier pozostawał w fotelu stojącym przy końcu stołu. Stefanowi zdawało się, że dojrzał krótki błysk zaskoczenia, a może nawet cień strachu na twarzy wielkiego człowieka, ale nie dałby za to głowy. Po chwili premier był równie rozbawiony i spokojny, jak na każdej z tych fotografii, na których Stefan miał możność go oglądać. Podniósł dłoń w kierunku wartowników:
– Zaczekajcie.
A kiedy sierżant począł protestować, dorzucił:
– Gdyby chciał mnie zabić, z pewnością już by to zrobił.
Zwrócił się do Stefana:
– To było niezłe wejście, drogi panie. Tak dramatyczne, że nie powstydziłby się go młody Olivier.
Stefan nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wystąpił z rogu pokoju, ale kiedy zaczął podchodzić do stołu, ujrzał, że warta sztywnieje, więc zatrzymał się i powiedział z dystansu:
– Sir, z samego sposobu, w jaki się tu pojawiłem, wie pan, że nie jestem zwyczajnym posłańcem i że to, co mam panu do powiedzenia, musi być… niezwykłe. Jest to również wyjątkowo poufne i przeznaczone wyłącznie dla pańskich uszu. Sam pan się o tym przekona.
– Jeżeli spodziewasz się, że zostawimy cię samego z premierem, to musisz… musisz być szalony! – powiedział sierżant.
– Może i jest szalony – przyznał premier – ale ma styl, musi pan to przyznać, sierżancie. Jeżeli straż przeszuka go i nie znajdzie przy nim broni, poświęcę temu dżentelmenowi nieco mojego czasu, tak jak o to prosi.
– Ależ sir, pan nie wie, kto to jest. Nie wie pan, czym on jest. Sposób, w jaki się tu pojawił…
Churchill przerwał mu:
– Wiem, jak się tu pojawił, sierżancie. I proszę, zapamiętajcie, że tylko my dwaj o tym wiemy. Oczekuję, że będziecie równie małomówni w tej materii, jak w sprawach objętych tajemnicą państwową.
Zrugany sierżant cofnął się i przeszywał wzrokiem Stefana, kiedy straż przeprowadzała rewizję.
Nie znaleźli broni, jedynie książki w plecaku i parę kartek w kieszeniach. Zwrócili kartki, a książki położyli na środku dużego stołu i Stefan był rozbawiony nonszalancją, z jaką potraktowali sześć opasłych tomów.
Zabrawszy notatnik i ołówek sierżant niechętnie towarzyszył warcie, kiedy opuszczała pokój zgodnie z rozkazem premiera. Kiedy drzwi się zamknęły, Churchill wskazał Stefanowi krzesło opuszczone przez sierżanta. Usiedli w milczeniu, obserwując się z ciekawością. Potem premier wskazał stojący na tacce, dymiący dzbanek:
– Herbaty?
Dwadzieścia minut później, kiedy Stefan przedstawił zaledwie połowę uproszczonej wersji swojej opowieści, premier wywołał sierżanta z korytarza.
– Zabawimy tu jeszcze przez moment, sierżancie. Obawiam się, że będę musiał opóźnić spotkanie Gabinetu Wojennego o godzinę. Proszę dopilnować, aby wszyscy zostali o tym zawiadomieni – i przeproszeni.
Dwadzieścia pięć minut potem Stefan skończył. Premier zadał jeszcze kilka dodatkowych pytań – nielicznych, ale przemyślanych i trafiających w istotę sprawy. W końcu westchnął i powiedział:
– Za wcześnie na cygaro, jak sądzę, ale mam na nie ochotę. Przyłączy się pan do mnie?
– Nie, dziękuję, sir.
Przygotowując cygaro do zapalenia, Churchill powiedział:
– Pańskie widowiskowe pojawienie się tu nie dowodzi niczego, świadczy tylko o istnieniu rewolucyjnego sposobu przemieszczania się. Czy dotyczy on podróży w czasie – to odrębna sprawa. Czy potrafiłby pan przekonać… powiedzmy… zdrowo myślącego człowieka o prawdziwości tego, co pan powiedział?
Stefan oczekiwał takiej próby i był na nią przygotowany.
– Sir, ponieważ byłem w przyszłości i czytałem tam pewne partie pańskich relacji z wojny, wiedziałem, że zastanę pana w tym pokoju o tej godzinie i tego dnia. Co więcej, wiedziałem też, co będzie pan tu robił na godzinę przed spotkaniem Gabinetu Wojennego.
Zaciągając się cygarem, premier podniósł brwi.
– Dyktował pan list do generała Alexandra we Włoszech, wyrażając swoje zaniepokojenie sposobem prowadzenia bitwy o Monte Cassino, Przedłużającej się mimo ogromnych strat w ludziach.
Churchill pozostał nieprzenikniony. Musiał być zaskoczony wiedzą Stefana, ale nie zachęcił go niczym, nawet skinieniem głowy albo zmrużeniem oczu.
Stefan nie potrzebował zachęty, ponieważ wiedział, iż to, co mówi, było zgodne z prawdą:
– Z pamiętników, jakie pan kiedyś napisze, zapamiętałem początek listu do generała Alexandra – listu, którego nie skończył pan dyktować sierżantowi, kiedy się tu pojawiłem: „Pragnąłbym, aby wyjaśnił mi pan, dlaczego to przejście przez wzgórze i klasztor Monte Cassino etc., etc., jest jedynym miejscem na całym dwu – czy trzymilowym odcinku frontu, o które musi pan walić głową?”
Premier znów zaciągnął się cygarem, wydmuchnął dym i przyglądał się uważnie Stefanowi. Ich krzesła stały tylko o parę stóp od siebie i będąc obiektem tak skoncentrowanej uwagi Churchilla Stefan poczuł się o wiele bardziej skrępowany, niż mógłby przypuszczać.
W końcu premier powiedział:
– I zdobył pan tę informację z czegoś, co ja napiszę w przyszłości? Stefan podniósł się z krzesła, przysunął sześć grubych tomów, które straż wydobyła z jego plecaka. Było to wydanie Houghton Mifflin Company, w formacie podwójnego wydania kieszonkowego, reprint za 9,95 dolara za tom. Rozłożył go na końcu stołu przed Winstonem Churchillem:
– To, sir, pańska sześciotomowa historia II wojny światowej, uchodząca za pełną relację tych zmagań, która zostanie uznana za wielkie dzieło zarówno w dziedzinie historii, jak literatury.
Zamierzał dodać, że za tę właśnie książkę Churchill otrzyma w 1953 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, ale zdecydował się tego nie ujawniać. Życie byłoby mniej interesujące, gdyby ograbiono je z tak satysfakcjonujących niespodzianek.
Premier przejrzał napisy z przodu i z tyłu okładki każdego z sześciu woluminów. Czytając trzywersowy urywek z recenzji, która ukazała się w Times Literary Supplement, pozwolił sobie na uśmiech. Otworzył jeden z tomów i szybko przerzucił strony, nie zatrzymując się na żadnej z nich.
– To nie jest fałszerski majstersztyk – zapewnił go Stefan. – Jeżeli przeczyta pan jakąkolwiek stronę, na chybił trafił, rozpozna pan swój własny, indywidualny styl. Będzie pan…
– Nie muszę ich czytać. Wierzę ci, Stefanie Krieger. – Odsunął książki i oparł plecy o fotel. – I sądzę, że wiem, dlaczego przybył pan do mnie. Chce pan, żebym rozkazał zbombardować Berlin, ograniczając cel nalotu do obszaru, na którym jest zlokalizowany ten pański instytut.
– Tak jest, panie premierze, o to dokładnie chodzi. Musi to być wykonane, zanim uczeni z instytutu zakończą analizę sprowadzonej z przyszłości dokumentacji broni nuklearnej, zanim ustalą sposób przekazania tych informacji całemu środowisku naukowemu w Niemczech – co mogą zrobić lada dzień. Musi pan działać, zanim powrócą z przyszłości z czymś, co może odwrócić bieg zdarzeń i doprowadzi do klęski aliantów. Dostarczę panu dokładne dane lokalizujące instytut. Zresztą bombowce amerykańskie i RAF dokonują zarówno dziennych, jak i nocnych bombardowań Berlina od początku roku…
– W Parlamencie energicznie sprzeciwiano się bombardowaniu obiektów cywilnych, mimo że są to obiekty wroga.
– Tak, ale to nie znaczy, że nie można zarządzić nalotu na Berlin. Ponieważ cel jest bardzo ściśle określony, ten nalot rzecz jasna musi mieć miejsce w dzień. Ale jeśli uderzy się dokładnie w wyznaczony obszar, jeżeli całkowicie obróci się w gruzy ten kwartał…
– Parę kwartałów po obu stronach ulicy będzie musiało zostać obrócone w gruzy – powiedział premier. – Nie możemy uderzyć z taką dokładnością, aby z chirurgiczną precyzją odciąć jeden tylko budynek z kwartału.
– Tak jest, rozumiem. Ale musi pan wydać taki rozkaz, sir. Na ten obszar musi spaść więcej ton materiałów wybuchowych – i to w ciągu paru następnych dni – niż zostanie zrzuconych kiedykolwiek podczas tych zmagań na jakikolwiek skrawek ziemi w obrębie całego europejskiego teatru wojny. Po tym instytucie nie ma prawa zostać nic. Tylko pył.
Premier milczał przez dłuższą chwilę, obserwując wąskie niebieskie pasmo dymu, ulatujące z cygara, i zastanawiał się. W końcu powiedział:
– Muszę skonsultować się z moimi doradcami, rzecz jasna, ale sądzę, że najwcześniej moglibyśmy przygotować i zarządzić bombardowanie za dwa dni, licząc od dziś, czyli dwudziestego drugiego, ale możemy też zdążyć dopiero na dwudziestego trzeciego.
– Sądzę, że jest to wystarczająco bliski termin – powiedział Stefan, czując wielką ulgę. – Ale nie później. Na miłość boską, sir, nie później.
Gdy kobieta przykucnęła za buickiem przy błotniku od strony kierowcy i patrzyła bacznie na pustynię w kierunku północnym, Kleitmann obserwował ją zza plątaniny mesquito i wędrujących chwastów. Nie widziała go. Kiedy przesunęła się do drugiego błotnika i obróciła Plecami do Kleitmanna, poderwał się i pobiegł pochylony do następnej skąpej osłony – omiatanego wiatrem, kryjącego go częściowo ułamka skały.
Porucznik po cichu przeklinał eleganckie buty od Ballego, które miał na nogach, a których podeszwy były zbyt śliskie do takich akcji. Wysłanie ich z zadaniem dokonania morderstwa w ubraniach młodych menedżerów czy pastorów baptystów wydało mu się szczytem głupoty. Przynajmniej te ray-bans przydały się na coś. Oślepiające słońce odbijało się od każdego kamienia i zbocza osypującego się piasku; bez okularów słonecznych nie widziałby terenu tak wyraźnie, jak to było konieczne, i na pewno nieraz źle postawiłby nogę, co skończyłoby się upadkiem.
Właśnie miał znów skryć się, kiedy usłyszał, jak kobieta otwiera ogień w innym kierunku. Wykorzystał to i znów zmniejszył dystans. Wtedy doszedł go krzyk, tak ostry i pełen rozpaczy, że ledwo przypominał ludzki głos; brzmiał raczej jak wycie rozrywanego żywcem dzikiego zwierzęcia.
Wstrząśnięty, skrył się w długim, wąskim zagłębieniu w skale, poniżej linii wzroku kobiety. Podczołgał się na brzuchu do końca tego koryta i legł tam, dysząc. Kiedy podniósł głowę, aby rzucić wzrokiem na otaczający teren, zobaczył, że jest dokładnie piętnaście jardów na północ od tylnych drzwi buicka. Jeżeli zdołałby przesunąć się jeszcze parę jardów na wschód, znajdzie się za plecami kobiety, w doskonałej pozycji, aby ją wykończyć.
Krzyki ucichły.
Uznając, że drugi mężczyzna z kierunku południowego zatrzyma się przez chwilę, zaszokowany śmiercią partnera, Laura wróciła do drugiego przedniego błotnika. Mijając Chrisa, powiedziała:
– Jeszcze dwie minuty, maleńki. Najwyżej dwie.
Schylona przy rogu samochodu badała wzrokiem północną flankę. Pustynia z tej strony nadal wydawała się pozbawiona ludzkiej obecności. Podmuch zamarł i nawet ruchome chwasty zastygły.
Jeżeli było ich tylko trzech, na pewno nie zostawiliby jednego przy toyocie, kiedy dwóch pozostałych próbowałoby ją okrążyć z tego samego kierunku. Gdyby było ich tylko trzech, wtedy dwójka z południowej strony podzieliłaby się i jeden z nich zachodziłby ją od strony północnej. Co znaczyło, że musi być czwarty mężczyzna, może nawet piąty, gdzieś w skałach, wśród piasku i pustynnej roślinności, na północ od buicka.
Ale gdzie?
Kiedy Stefan wyraził wdzięczność premierowi i wstał, aby go opuścić, Churchill wskazał książki, leżące na stole, i powiedział:
– Nie chciałbym, aby pan o nich zapomniał. Gdyby tu zostały, cóż to byłaby za pokusa popełnienia autoplagiatu!
– To typowe dla pańskiego charakteru, że z tego właśnie powodu nie molestował mnie pan o zostawienie ich tutaj.
– Nonsens – Churchill odłożył cygaro na popielniczkę i wstał z krzesła. – Gdybym dostał te książki, nie zadowoliłoby mnie opublikowanie ich w takim kształcie. Bez wątpienia znalazłbym rzeczy warte ulepszenia i zaraz po wojnie spędziłbym parę lat grzebiąc w nich bez wytchnienia – stwierdziwszy po ukończeniu prac i opublikowaniu, że zniszczyłem ten właśnie element, dzięki któremu w pańskiej przyszłości zyskają rangę klasyki.
Stefan wybuchnął śmiechem.
– Mówię to całkiem serio – powiedział Churchill. – Powiedział mi pan, że moje dzieło będzie zamkniętą całością. Taka wiedza o przyszłości zadowala mnie. Jeśli wolno mi tak powiedzieć, napiszę je tak, jak je napisałem, nie będę udawał, że jestem mądrzejszy, niż jestem.
– Brzmi to rozsądnie – zgodził się Stefan.
Kiedy wkładał sześć tomów do plecaka, Churchill przyglądał mu się, stojąc z rękami splecionymi na plecach, kiwając się lekko w przód i w tył.
– Jest tyle spraw dotyczących przyszłości, o jakie chciałbym pana zapytać, a do których dokładam ręki. Rzeczy, które mają dla mnie większą wagę niż problem, czy moje książki odniosą sukces, czy nie.
– Naprawdę muszę odejść, sir, ale…
– Wiem, tak – powiedział premier. – Nie będę pana zatrzymywał. Ale proszę mi powiedzieć przynajmniej jedną rzecz. Dręczy mnie ciekawość. Powiedzmy… no, na przykład, co będzie z Rosjanami po wojnie?
Stefan zawahał się, zapiął plecak i powiedział:
– Panie premierze, przykro mi o tym mówić, ale po wojnie Rosjanie staną się potęgą. Przewyższą Wielką Brytanię i tylko Stany Zjednoczone będą im mogły dorównywać.
Churchill po raz pierwszy wyglądał na zaskoczonego.
– Ten ich potworny system faktycznie przyniesie sukcesy ekonomiczne, dobrobyt?
– Nie, nie. Ten system spowoduje ekonomiczną klęskę – ale stworzy wielką militarną potęgę. Rosjanie będą bez wytchnienia militaryzowali całe społeczeństwo i eliminowali wszystkich dysydentów. Niektórzy twierdzą, że ich obozy koncentracyjne dorównają obozom Rzeszy.
Twarz premiera pozostała nieprzenikniona, tylko jego oczy wyrażały zaniepokojenie.
– Niemniej teraz są naszymi sprzymierzeńcami.
– Tak, sir. A bez nich wojna przeciwko Rzeszy być może nie zostałaby wygrana.
– Och, zostałaby, zostałaby – powiedział z pewnością siebie Churchill. – Tylko nie tak szybko – westchnął. – Mówią, że polityka kojarzy dziwne pary, ale sojusze wojenne kojarzą jeszcze dziwniejsze.
Stefan był gotów do podróży. Wymienili uścisk dłoni.
– Z pańskiego instytutu zostaną tylko ruiny i zgliszcza – powiedział premier. – Ma pan na to moje słowo.
– Takie zapewnienie wystarczy mi całkowicie – powiedział Stefan. Sięgnął pod koszulę i nacisnął trzy razy przycisk, wyzwalający połączenie pasa powrotnego z bramą.
Wydawało się, że po sekundzie znalazł się w instytucie w Berlinie. Wyszedł z bramy i powrócił do tablicy programującej. Na zegarze minęło dokładnie jedenaście minut.
Bark bolał go nadal, ale ból nie zmienił natężenia. Jednakże nieustępliwe rwanie powoli kumulowało się, toteż usiadł na chwilę odpocząć.
Potem, korzystając z dalszych wyliczeń komputera, zaprogramował bramę do swojej przedostatniej wycieczki. Tym razem uda się na odległość pięciu dni w przyszłość, pojawiając się w innym zabezpieczonym przed bombami podziemnym pomieszczeniu – nie w Londynie, ale w swoim mieście – w Berlinie.
Kiedy brama była gotowa, wszedł do niej, nie zabierając broni. Tym razem nie zabrał również sześciotomowego dzieła Churchilla.
Kiedy przekroczył punkt transmisji wewnątrz bramy, znajome nieprzyjemne łaskotanie przeszło przez skórę do wewnątrz, w ciało, w szpik, a natychmiast potem z powrotem z kości do ciała, do skóry.
Pozbawione okien, podziemne pomieszczenie, w jakim znalazł się Stefan, oświetlała pojedyncza lampa stojąca na skraju biurka, a przez moment – również błyski, które wywołało jego pojawienie się.
W tym nierealnym blasku Hitler był dokładnie widoczny.
Jedna minuta.
Laura wraz z Chrisem siedzieli wciśnięci w karoserię buicka. Nie zmieniając pozycji spojrzała najpierw na południe, gdzie, jak wiedziała, ukrywał się jeden mężczyzna, a potem ku północy, gdzie, jak podejrzewała, leżeli ukryci pozostali wrogowie.
Nienaturalny spokój ogarnął pustynię. Powietrze ani drgnęło – wiatr ustał jak oddech nieboszczyka. Słońce słało tyle światła na wysuszone płaszczyzny, że ziemia zdawała się równie jasna jak niebo; na odległych krawędziach świata rozświetlone niebiosa łączyły się z rozświetloną ziemią tak płynnie, że horyzont właściwie zniknął. Temperatura dochodziła do trzydziestu stopni Celsjusza. Każda rzecz – każdy krzak, skała, chwast i zatoka piasku – wydawała się zespawana przez upał z tym, co mieściło się za nią.
Tylko minuta.
Tylko minuta lub mniej dzieliła ich od powrotu Stefana z roku 1944. Stefan na pewno ją uratuje. Nie tylko dlatego, że będzie miał uzi, ale dlatego, że jest jej obrońcą. Jej obrońcą. Mimo że wiedziała teraz, skąd przybywa, i była świadoma, że nie jest nadnaturalną postacią, w jakiś sposób wyrastał w jej oczach ponad wymiary ludzkie, był zdolny czynić cuda.
Żadnego ruchu na południu.
Żadnego ruchu na północy.
– Nadchodzą – powiedział Chris.
– Wyjdziemy z tego, kochanie – powiedziała miękko.
A jednak w sercu pulsował jej nie tylko lęk, ale i poczucie straty, jakby na jakimś pierwotnym poziomie świadomości wiedziała, że jej syn – jedyny syn, jakiego będzie kiedykolwiek miała, to dziecko, któremu nie było przeznaczone przyjść na świat – był już martwy. Nie dlatego, że nie zdołała go obronić, ale dlatego, że przeznaczenia nie można odmienić. Nie, do diabła z tym, nie. Tym razem ona zwycięży los. Zachowa swego chłopca. Nie utraci go, jak na przestrzeni lat traciła wielu ludzi, których kochała. On był jej. Nie należał do przeznaczenia. Nie należał do fatum. On był jej. On był jej.
– Wyjdziemy z tego, kochanie. Już tylko pół minuty.
Nagle zobaczyła ruch na południu.
W prywatnym gabinecie Hitlera, w jego berlińskim bunkrze, wyzwolona podróżą w czasie energia materializowała się, syczała i uciekała od Stefana w pręgach oślepiającego światła, wykreślając siatki krętych dróżek na podłodze i na betonowych ścianach, podobnie jak w konferencyjnym gabinecie w Londynie. To oślepiające, hałaśliwe zjawisko nie przywołało jednak warty z innych pomieszczeń, gdyż w tym momencie Berlin przeżywał kolejny nalot aliantów. Bunkier trząsł się od uderzeń bomb o ogromnej sile, walących się na miasto. Nawet na tej głębokości huk nalotu zagłuszał niezwykłe dźwięki towarzyszące pojawieniu się Stefana.
Hitler wykonał ruch na swym obrotowym krześle, zwracając się twarzą do niego. Nie okazał więcej zdziwienia niż Churchill, choć rzecz jasna w przeciwieństwie do Churchilla był świadom prac prowadzonych w instytucie i od razu wiedział, jakim sposobem Stefan zmaterializował się w jego prywatnej kwaterze. Co więcej, znał Stefana i to zarówno jako syna wiernego starego towarzysza, jak i oficera SS, który od dawna pracował dla sprawy.
Choć Stefan nie oczekiwał zdziwienia na twarzy Hitlera, to jednak miał nadzieję, że ujrzy, jak te sępie rysy wykrzywia strach. Przede wszystkim, jeżeli Führer przeglądał raporty gestapo na temat ostatnich wydarzeń w instytucie – co czynił z całą pewnością – to wiedział, że na Stefanie ciąży podejrzenie o zabicie sześć dni temu, 15 marca, Penlowskiego, Janowskiego i Wołkowa i o ucieczkę w przyszłość. Prawdopodobnie myślał, że Stefan wyruszył do niego na nie objętą harmonogramem wycieczkę tuż przed zabiciem tamtych naukowców, i że zamierza zabić również jego. Jednak jeżeli był przestraszony, to nie pokazał tego po sobie. Siedział dalej; z zimną krwią otworzył szufladę i wyjął lugera.
Zaledwie ustąpiły ostatnie wyładowania elektryczne, Stefan wyrzucił ramię w nazistowskim pozdrowieniu i wykrzyknął z całym udawanym entuzjazmem, na jaki go było stać:
– Heil Hitler!
Aby szybko udowodnić, że nie ma złych intencji, opadł na jedno kolano, jak przed ołtarzem, i pochylił głowę, stając się łatwym i bezbronnym celem.
– Mein Führer, przybyłem do ciebie, aby oczyścić swe dobre imię i ostrzec cię przed zdradziecką szajką, która uwiła sobie gniazdo w instytucie i w komórce gestapo odpowiedzialnej za jego bezpieczeństwo.
Przez długi czas dyktator milczał.
Wysoko nad ich głowami fala uderzeniowa nocnego bombardowania przedzierała się przez warstwy ziemi, przez dwadzieścia stóp metalowych i betonowych pokładów, i napełniała bunkier niskim, złowróżbnym dźwiękiem. Przy każdej detonacji potężnych bomb trzy zagarnięte z Luwru obrazy kołysały się na ścianach, a z wysokiego miedzianego pucharka wypełnionego ołówkami, stojącego na biurku Führera, podnosił się pusty, wibrujący dźwięk.
– Wstań, Stefanie – powiedział Hitler. – Usiądź – wskazał obity brązową skórą fotel. Poza nim niewiele mebli wypełniało ten ciasny, pozbawiony okien gabinet. Położył lugera w zasięgu ręki. – Nie ze względu na twój honor, ale ze względu na honor twojego ojca i honor SS mam nadzieję, że mówisz prawdę.
Stefan przemawiał z ogromną pasją. Wiedział, że Hitler uwielbia każdy przejaw siły. Równocześnie cały czas w jego głosie brzmiał podziw i szacunek, jakby szczerze wierzył, że znajduje się przed obliczem człowieka, w którego wcielił się duch niemieckiego narodu, duch czasów minionych, obecnych i przyszłych. Jeszcze bardziej niż dowody siły Hitlera upajał zachwyt, jakiego nie szczędzili mu jego liczni podwładni. Łatwo można było uderzyć w niewłaściwy ton, ale Stefan nie po raz pierwszy stawał przed tym człowiekiem; posiadł już praktykę w postępowaniu z tym megalomanem, z tą żmiją w ludzkim ciele.
– Mein Führer, nie ja zabiłem Włodzimierza Penlowskiego, Janowskiego i Wołkowa. To Kokoschka. On był zdrajcą Rzeszy. Dopadłem go w sali dokumentów w instytucie, zaraz po tym, jak zastrzelił Janowskiego i Wołkowa. Strzelił również do mnie – Stefan położył dłoń na piersi. – Mogę odsłonić ranę, jeżeli sobie tego życzysz. Postrzelony, uciekałem przed nim do głównego laboratorium. Byłem oszołomiony. Nie wiedziałem, ilu jeszcze zwerbował, i nie wiedziałem, na kogo mogę liczyć – uratowałem się więc uciekając przez bramę do przyszłości, zanim zdołał mnie dopaść i wykończyć.
– Raport pułkownika Kokoschki mówi coś kompletnie innego. Podobno zostałeś ranny dopiero po tym, jak uciekłeś przez bramę, po tym, jak ty zabiłeś Penlowskiego i innych.
– Gdyby tak było, mein Führer, czy wracałbym tu, aby oczyścić swoje imię? Gdybym był zdrajcą, żywiącym większą wiarę w przyszłość niż w ciebie, czy nie pozostałbym w przyszłości, gdzie byłbym bezpieczny? Po cóż powracałbym do ciebie?
– Ale czy byłeś tam bezpieczny, Stefanie? – powiedział Hitler, uśmiechając się sucho. – Z tego, co wiem, dwa oddziały gestapo, a później jeden SS zostały wysłane za tobą w ten odległy czas.
Wiadomość o oddziale SS wstrząsnęła Stefanem. To musiała być ta grupa, która pojawiła się w Palm Springs na niecałą godzinę przed jego zniknięciem, ta grupa, której przybycie zwiastował grom z czystego nieba nad pustynią. Jego lęk o Laurę i Chrisa wzrósł. Poświęcenie SS-manów dla sprawy i ich kwalifikacje morderców daleko przekraczały podobne cechy ludzi z gestapo. Miał czego się bać.
Równocześnie zdał sobie sprawę, że Hitlerowi nie doniesiono, iż ta kobieta przetrzebiła oddziałki gestapo. W jego mniemaniu to Stefan dotrzymał im pola. Nie wiedział, że podczas tych potyczek Stefan leżał złożony śpiączką. To pozwoliło Stefanowi podsunąć Hitlerowi następne kłamstwo:
– Mein Führer, rozprawiłem się z nimi, kiedy poszli moim śladem, tak, i zrobiłem to w dobrej wierze, bo wiedziałem, że oni wszyscy zdradzili ciebie, chcąc mnie zabić, bym nie mógł do ciebie powrócić i ostrzec przed dywersją, która szerzyła się i szerzy w instytucie. Od tej pory Kokoschka zniknął – czyż nie? I chyba z pozostałą piątką stało się to samo. Nie wierzyli w przyszłość, jaka czeka Rzeszę, i obawiając się, że ich udział w morderstwach z piętnastego marca zostanie wkrótce ujawniony, uciekli do przyszłości, kryjąc się w innej epoce.
Stefan zamilkł, czekając, aż jego słowa wywrą spodziewany efekt.
Eksplozje nad ich głowami ucichły. Po bombardowaniu z wolna zapadała głucha cisza. Hitler przypatrywał mu się badawczo. Przeszywające spojrzenie tego człowieka było równie bezpośrednie jak spojrzenie Churchilla, ale Hitlerowi brakowało bezinteresowności przy ocenie. Churchill nie patrzył na człowieka jak na rzecz, którą mógł wykorzystać, ale spoglądał na niego jak na drugą istotę ludzką. Hitler natomiast oceniał Stefana z perspektywy samozwańczego boga, spoglądającego na ukształtowany przez siebie twór i lękającego się, że wymknie mu się on spod kontroli. A był to bóg pełen zła, nie żywiący miłości do swych stworzeń; kochał tylko ich ślepe posłuszeństwo.
W końcu Führer odezwał się:
– Jeżeli w instytucie są zdrajcy, jaki jest ich cel?
– Chcą cię oszukać – odpowiedział Stefan. – Dostarczają ci fałszywych informacji o przyszłości w nadziei, że popchną cię do popełnienia fatalnych pomyłek na froncie. Mieli czelność oświadczyć, że absolutnie wszystkie twoje decyzje z ostatnich szesnastu miesięcy działań wojennych okażą się błędne. Kłamstwo. Tak, jak to wygląda z przyszłości – przegrasz wojnę o włos. Ale jeżeli dokonasz paru zaledwie zmian w swojej strategii – wygrasz.
Twarz Hitlera zastygła, oczy zwęziły się. Przestał podejrzewać Stefana, przerzucił swą nieufność na pozostałych pracowników instytutu, tych, którzy powiedzieli mu, że popełni fatalne omyłki w prowadzeniu wojny w czekającej go przyszłości. Wpływ Stefana spowodował, że znów poczuł, jak wzbiera w nim wiara we własną nieomylność, we własny geniusz. Wystarczyło tylko rzucić szaleńcowi iskrę, aby rozpalił się w nim płomień.
– Jeżeli dokonam paru zaledwie zmian w mojej strategii? – spytał Hitler. – A cóż to za zmiany?
Stefan szybko podsumował sześć wariantów, które mogłyby być decydujące w pewnych kluczowych starciach. W gruncie rzeczy pozostaną one bez wpływu na wynik zmagań i wcale nie zadecydują o wyniku dogorywającej wojny.
Ale Führer wolał wiarę w bliski triumf niż rozpacz wobec zdecydowanej klęski i teraz uczepił się opinii Stefana, wierząc święcie w każde słowo, ponieważ sugerowała ona posunięcie niemalże bliźniaczo podobne do tych, jakie dyktator sam gotów był zastosować. Zerwał się z krzesła i w podnieceniu zaczął krążyć po pokoju.
– Od momentu, w którym pierwsze raporty z instytutu znalazły się na moim biurku, czułem to: one muszą błędnie przedstawiać przyszłość; czułem, że nie jest możliwe, abym prowadził tę wojnę tak wspaniale, jak ją prowadziłem, a potem został pokarany równie długą serią własnych błędów. Och, tak, mamy teraz zły okres, ale on już się kończy. Kiedy alianci rzucą wreszcie tę swoją inwazję na Europę – upadną. Zepchniemy ich do morza.
Mówił prawie szeptem, z hipnotyczną pasją tak dobrze znaną z wielu jego publicznych wystąpień.
– W tym nieudanym ataku wyczerpią resztkę sił i nie odzyskają już ich, cofając się zbyt szerokim frontem; podniosą się dopiero po wielu miesiącach. Tymczasem my umocnimy się w Europie, zmiażdżymy rosyjskich barbarzyńców i wzrośniemy w potęgę, jak nigdy dotąd!
Przystanął, zamrugał, jakby budząc się z transu, w jaki sam się wprowadził, i zapytał:
– Tak, co z tą inwazją? Ma się nazywać „D-Day”, czy coś takiego. W raportach z instytutu donoszą mi, że alianci będą lądować w Normandii.
– Kłamstwo – powiedział Stefan.
Teraz dotknęli problemu, którego rozwiązanie było głównym powodem wizyty Stefana. Hitler dzięki instytutowi dowiedział się, że plaże Normandii będą głównym miejscem inwazji. W przyszłości, jaką gotował mu los, Führer źle ocenił zamiary aliantów i przygotował się na lądowanie gdzie indziej, pozostawiając Normandię wystawioną na atak. Należało go zachęcić do posunięć, jakie wykonałby, gdyby instytut nie istniał. Musiał przegrać tę wojnę, zgodnie z wolą losu. Ale najpierw Stefan musiał poderwać jego wiarę w instytut i zapewnić sukces inwazji w Normandii.
Kleitmannowi udało się przesunąć parę jardów na wschód, okrążając kobietę. Leżał twarzą do ziemi za niskim wzniesieniem białej skały pożyłkowanej niebieskim kwarcem, czekając, aż Hubatsch poruszy się i ściągnie uwagę kobiety w kierunku południowym. Kiedy zostanie w ten sposób zajęta, Kleitmann wyskoczy ze swojego ukrycia i rzuci się na nią, strzelając z uzi. Rozwali ją na kawałki, zanim nawet będzie miała szansę obrócić się i zobaczyć twarz swojego kata.
Rusz się, sierżancie, nie klej się do skały jak tchórzliwy Żyd – myślał Kleitmann w dzikim podnieceniu. Pokaż się. Ściągnij na siebie ogień.
W sekundę potem Hubatsch wyskoczył zza osłony i kobieta zobaczyła go. Kiedy skupiła na nim uwagę, Kleitmann wyskoczył zza żyłkowanej kwarcem skały.
Pochylając się w przód z pokrytego skórą fotela, Stefan powiedział:
– Kłamstwa, same kłamstwa, mein Führer. Chcą cię zmylić, żebyś pchnął wojska do Normandii, tak jak zakłada kluczowa część ich planu. Masz zrobić wielki błąd, jakiego nigdy nie zamierzałeś popełnić. Chcą, żebyś skupił całą uwagę na Normandii, kiedy prawdziwa inwazja nastąpi w…
– Calais! – wykrzyknął Hitler.
– Tak.
– Czułem, że nastąpi na obszarze Calais, na północ od Normandii. Przekroczą Kanał w najwęższym miejscu.
– Nie mylił się pan, mein Führer – potwierdził Stefan. – Pewna część wojsk zostanie wysadzona w Normandii siódmego czerwca…
Faktycznie nastąpi to 6 czerwca, ale tego dnia pogoda będzie tak zła, że najwyższe dowództwo Wehrmachtu wykluczy możliwość tak gigantycznej operacji aliantów na rozszalałym morzu.
– …ale będzie to pozorowany atak, operujący niewielkimi siłami, mający ściągnąć doborowe dywizje pancerne do Normandii. Prawdziwy front zostanie otwarty w pobliżu Calais.
Ta informacja współgrała ze wszystkimi przesądami dyktatora i jego wiarą we własną nieomylność. Powrócił na fotel i walnął ręką w biurko.
– To wygląda na prawdę, Stefanie. Ale widziałem dokumenty, wybrane karty z historii wojny, dostarczone mi tu z przyszłości…
– Fałszerstwa – zaprzeczył Stefan licząc, że w swojej paranoi Hitler uzna odpowiadające mu kłamstwo za bardziej wiarygodne od prawdy – zamiast przedstawić ci prawdziwe dokumenty z przyszłości, dokonali fałszerstw, żeby cię wyprowadzić w pole.
Przy odrobinie szczęścia obiecane przez Churchilla bombardowanie nastąpi jutro. Zrówna z ziemią bramę i każdego, kto umiałby ją odbudować, oraz każdy strzęp dokumentacji przemycony z przyszłości. Wtedy Führer nigdy nie zdoła przeprowadzić dokładnego śledztwa, które podważyłoby prawdomówność Stefana.
Hitler może przez minutę siedział w milczeniu, wpatrzony w stal leżącego na biurku lugera, głęboko zamyślony.
Ponad ich głowami zwaliła się kolejna fala bomb. Obrazy na ścianach i przybory do pisania w pucharku poruszyły się.
– Jak udało ci się do mnie dostać? – spytał Hitler. – W jaki sposób przebrnąłeś przez bramę? Od dezercji Kokoschki i tamtej piątki jest dobrze pilnowana.
– Nie korzystałem z bramy, żeby do ciebie przybyć – powiedział Stefan. – Przybyłem tu prosto z przyszłości, używając tylko pasa podróżnego.
To było najzuchwalsze kłamstwo. Pas nie był machiną czasu, spełniał rolę urządzenia odstawiającego do bramy i nie mógł dokonać niczego więcej. Stefan liczył, że wspomoże go tu ignorancja typowa dla polityka, który zmuszony wiedzieć po trochu o wszystkim, nie zgłębił niczego. Hitler oczywiście znał działanie bramy i orientował się, na czym polega podróżowanie w czasie, ale tylko bardzo ogólnikowo. Szczegóły, jak na przykład zasada działania pasów, powinny mu być obce.
Gdyby Hitler wiedział, że Stefan zjawił się tu z instytutu, uprzednio zjawiwszy się tam z pasem Kokoschki, wiedziałby też, że i Kokoschka, i pozostała piątka nie zdezerterowała, ale że załatwił ich Stefan. Wtedy cała kunsztowna konstrukcja rozleciałaby się, a jej autor byłby skończony.
Marszcząc brwi, dyktator zapytał:
– Użyłeś pasa nie korzystając z bramy? To jest możliwe?
Język zesztywniał mu w ustach z braku śliny, ale z całą siłą Przekonywania, na jaką było go stać, Stefan przystąpił do wyjaśnień:
– Och, mein Führer, nie ma żadnych problemów z… przystosowaniem go nie tylko do powrotu do bramy, ale do wykonywania dowolnych przeskoków w czasie, wedle życzenia. To się zresztą szczęśliwie złożyło, bo inaczej na drodze do ciebie zatrzymaliby mnie Żydzi.
– Żydzi?
– Tak jest. Tym gniazdem konspiratorów w instytucie rządzą Żydzi, którym udało się ukryć swoje pochodzenie.
Twarz szaleńca ściągnął teraz grymas nagłej wściekłości.
– Żydzi. Zawsze ten sam problem. Zawsze i wszędzie Żydzi. I teraz jeszcze w instytucie.
Usłyszawszy te słowa, Stefan wiedział, że udało mu się pchnąć historię na właściwe tory.
Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać.
Laura odezwała się:
– Chris, myślę, że lepiej byś zrobił, chowając się pod samochód.
Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy bandyta ukryty z jej południowo-zachodniego kierunku wyskoczył z ukrycia i szybko pobiegł wzdłuż skraju arroyo, zmierzając ku niej i ku skąpej osłonie, jaką tworzyło następne płytkie zagłębienie.
Skoczyła na równe nogi, pewna, że buick osłania ją przed człowiekiem z toyoty i otworzyła ogień. Pierwszych kilkanaście pocisków podniosło tylko małe fontanny piasku i sypnęło skalnymi odłamkami po stopach biegnącego mężczyzny. Ale potem kule poderwały się do wyższego lotu, rozrywając mu mięśnie nóg. Zakrzyczał przeraźliwie i padł, zanurzając się w strumieniu pocisków, które zaniosły go ku śmierci. Przetoczył się kilkakrotnie i znikł za krawędzią arroyo, spadając trzydzieści stóp na dno.
Kiedy już znikał z jej pola widzenia, Laura usłyszała ogień z broni automatycznej. Te strzały nie dobiegały od toyoty. Źródło ognia było za nią. Zanim wykonała obrót, aby stawić czoło nowemu zagrożeniu, kilka kul wyprzedziło ją. Rozdarły jej plecy i padła, uderzając twarzą w twarde, skaliste podłoże.
– Żydzi – odezwał się Hitler, wściekły. Potem spytał: – A co z tą atomową bronią, dzięki której, jak mówią, moglibyśmy wygrać wojnę?
– Następne kłamstwo, mein Führer. Chociaż w przyszłości wielokrotnie usiłowano skonstruować taką broń, nigdy się to nie udało. To mrzonki, które podsuwają konspiratorzy, aby jeszcze bardziej roztrwonić środki i zasoby Rzeszy.
Łoskot przebił się przez ściany, jakby znajdowali się nie pod ziemią, ale byli zawieszeni w niebiosach, wśród szalejącej burzy.
Ciężkie ramy obrazów zastukały o beton.
Ołówki w miedzianym pucharku zatańczyły.
Hitler wbił wzrok w oczy Stefana i przypatrywał mu się przez długi czas. Potem powiedział:
– Podejrzewam, że gdybyś nie był mi wierny, po prostu zjawiłbyś się tu z bronią i zabiłbyś mnie bez wahania.
Przychodziło mu to do głowy, gdyż tylko zabicie Adolfa Hitlera mogłoby zmyć niektóre plamy z jego własnej duszy. Ale byłby to akt egoizmu. Zabijając go odmieniłby bieg historii i naraziłby znaną mu przyszłość na ryzyko krańcowych zmian. Nie mógł zapomnieć, że jego przyszłość była również przeszłością Laury; modyfikując serie zdarzeń ustalonych przez los być może generalnie zmieniłby świat na gorszy, a świat Laury w szczególności. Co by zrobił, gdyby zabiwszy teraz Hitlera i powróciwszy do 1989 roku, znalazł się w świecie tak zupełnie odmienionym, że z takiego czy innego powodu byłby to świat, w którym Laura nie urodziłaby się nawet?
Pragnął rozdeptać tego węża w ludzkiej skórze, ale nie mógł wziąć na siebie odpowiedzialności za, przyszły świat. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że mógłby to być lepszy świat, ale wiedział, że zdrowy rozsądek i los to pojęcia, które wykluczają się nawzajem.
– Tak – powiedział – gdybym był zdrajcą, mein Führer, zrobiłbym to. I obawiam się, że prawdziwi zdrajcy z instytutu wcześniej czy później mogą pomyśleć o tym również.
Hitler pobladł.
– Jutro wstrzymam prace w instytucie. Brama pozostanie zamknięta, póki nie dowiem się, że zespół został oczyszczony ze zdrajców.
Bombowce Churchilla mogą cię ubiec, pomyślał Stefan.
– Zwyciężymy, Stefanie, i osiągniemy nasz cel utrzymując wiarę w nasze wielkie przeznaczenie, bez bawienia się w odgadywanie przyszłości. Zwyciężymy, ponieważ zwycięstwo jest nam sądzone.
– Tak – powiedział Stefan. – Racja jest po naszej stronie.
W końcu szaleniec uśmiechnął się. Ogarnięty sentymentalnym wzruszeniem, w dziwaczny sposób zmieniając zupełnie nastrój, Hitler zaczął mówić o ojcu Stefana, Franzu, i dawnych dniach w Monachium, tajnych spotkaniach w mieszkaniu Antona Drexlera i publicznych zebraniach w piwiarniach „Hofbrauhaus” i „Eberlbrau”.
Stefan słuchał, udając wielkie zainteresowanie, ale kiedy Hitler wyraził swoją stałą i niezachwianą wiarę w syna Franza Kriegera, Stefan wykorzystał to jako okazję do zniknięcia.
– A ja, mein Führer, zachowam do końca życia wiarę w ciebie i zawsze będę twym wiernym poddanym.
Wstał, zasalutował dyktatorowi, wsunął jedną rękę pod koszulę, dotknął przycisku pasa i powiedział:
– Obecnie muszę wrócić do przyszłości, aby nadal pracować tam dla ciebie.
– Odchodzisz? – zdziwił się Hitler, wstając z fotela. – A sądziłem, że pozostaniesz teraz w swym własnym czasie. Po co odchodzisz, kiedy odzyskałeś już swoje dobre imię?
– Może uda mi się dowiedzieć, gdzie skrył się zdrajca Kokoschka, w jakim zakątku czasu? Muszę go znaleźć i doprowadzić tutaj, bo tylko on zna imiona zdrajców w instytucie i można go zmusić, aby je wyjawił.
Szybko zasalutował, nacisnął przycisk na pasie i zanim Hitler zdążył odpowiedzieć, zniknął z bunkra.
Powrócił do instytutu w nocy 16 marca, tej nocy, kiedy Kokoschka udał się za nim w góry San Bernardino, aby nigdy z nich nie wrócić. Na ile tylko mógł, przygotował zniszczenie instytutu i wzbudził nieufność Hitlera wobec prawie każdej płynącej stamtąd informacji. Czułby się lepiej, gdyby nie nękała go myśl o oddziale SS, który prawdopodobnie tropił Laurę w 1989 roku.
Przy tablicy programującej wrzucił dostarczone przez komputer dane ostatniej wycieczki, jaką miał kiedykolwiek odbyć – na pustynię koło Palm Springs, gdzie Laura i Chris oczekiwali go rano 25 stycznia 1989 roku.
Jej ciało nie dotknęło jeszcze ziemi, a Laura już wiedziała, że jej kręgosłup został zraniony lub strzaskany przez jedną z kul, nie czuła bowiem żadnego bólu od szyi w dół straciła czucie we wszystkich członkach.
Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać.
Ogień maszynowy zamilkł.
Mogła tylko poruszać głową i to jedynie na tyle, żeby obróciwszy ją zobaczyć Chrisa, jak stoi przed buickiem, sparaliżowany przerażeniem, tak jak ona była sparaliżowana pociskiem, który rozbił jej kręgosłup. Za chłopcem, w odległości piętnastu jardów, widziała nadbiegającego z północnego kierunku mężczyznę w okularach słonecznych, białej koszuli i czarnych spodniach. W ręku miał automat.
– Chris – wymamrotała ochryple – uciekaj! Uciekaj!
Twarzyczkę wykrzywił mu straszliwy ból, jakby wiedział, że zostawia ją na śmierć. Potem pobiegł w kierunku wschodnim, najszybciej jak mogły go unieść jego krótkie nóżki. Był na tyle sprytny, aby biec zygzakami, utrudniając celowanie.
Laura ujrzała, jak morderca unosi broń…
W głównym laboratorium Stefan podniósł umocowaną na zawiasach pokrywę automatycznego urządzenia rejestrującego wycieczki w czasie.
Zapis na szpuli dwucalowej białej taśmy wskazywał, że dziś wieczór brama zostanie wykorzystana w celu wycieczki do 10 stycznia 1989 roku, co oznaczało wyprawę Heinricha Kokoschki w góry San Bernardino, kiedy to zabił Danny’ego Packarda. Taśma miała naniesiony automatyczny zapis ośmiu wypraw do roku 6 000 000 000 n.e. – pięciu ludzi i trzy tobołki ze zwierzętami doświadczalnymi. Również zanotowane były dwie wycieczki Stefana: 20 marca 1944 roku z podaną długością i szerokością geograficzną schronu w pobliżu St. James Park w Londynie; 21 marca 1944 roku z dokładną – długością i szerokością geograficzną bunkra Hitlera. Była też naniesiona lokalizacja docelowej wycieczki, którą już przygotował, ale jeszcze nie odbył: Palm Springs, 25 stycznia 1989. Porwał taśmę, schował skrawki do kieszeni i założył nową szpulę. Nastawił już zegary tablicy programującej, aby skasowały się i zaczęły pracę od zera, kiedy przekroczy bramę. Zorientują się, że ktoś manipulował przy mechanizmie zapisującym, ale obciążą tym Kokoschkę i innych dezerterów, podejrzewając ich, że chcieli zatrzeć ślady.
Zamknął pokrywę i zapiął plecak, pełen tomów dzieła Churchilla. Przerzucił przez ramię pasek od uzi i podniósł pistolet z tłumikiem ze stołu laboratoryjnego.
Szybko omiótł wzrokiem pomieszczenie, aby upewnić się, że nie zostawił niczego, co mogłoby zdradzić jego dzisiejszą obecność. Wydruki z IBM miał zwinięte w kieszeni dżinsów. Pusty cylinder vexxonu dawno już wysłał do przyszłości, gdzie Słońce umarło lub jeszcze konało. Chyba nie zaniedbał niczego.
Wkroczył do bramy i dotarł do punktu transmisji czując, jak po raz pierwszy od wielu lat napełnia go nadzieja. Zapewnił zniszczenie instytutu i klęskę nazistowskich Niemiec poprzez serię machinacji w czasie i przestrzeni godnych Machiavellego. On i Laura na pewno poradzą sobie z tym pojedynczym oddziałem SS, który znajdował się gdzieś w Palm Springs w 1989 roku.
Sparaliżowana, leżąc na pustynnej skale, Laura chciała krzyknąć „Nie!” – jej głos nie był jednak głośniejszy niż szept. Nie miała ani sił, ani powietrza w płucach, żeby krzyczeć.
Automatyczny karabinek zaniósł się serią wymierzoną w Chrisa. Przez moment uwierzyła, że chłopiec wyrwie się poza jego zasięg, ale była to ostatnia, nieprawdopodobna mrzonka, bo to był tylko chłopiec, mały chłopiec na krótkich nóżkach i rozrzucony początkowo płaszcz kul zaraz otulił go pewnie, pociski przeszyły równym ściegiem środek kruchych pleców, wduszając go w piasek. Upadł, nieruchomiejąc w pulsującej kałuży krwi.
Cały nieodczuty ból jej zrujnowanego ciała był niczym wobec udręki, jaka przeszyła ją na widok martwego ciała jej chłopczyka. Przy wszystkich tragediach swojego życia nie zaznała takiego cierpienia. Było to tak, jakby przeżyła znów wszystkie straty – matki, której nigdy nie poznała, jej ukochanego ojca, Niny Dockweiler, łagodnej Ruthie i Danny’ego, za którego chętnie oddałaby własne życie – w tym nowym okrucieństwie losu. Nie tylko przeżywała rozpacz z powodu śmierci Chrisa, ale na nowo odczuła straszliwe męczarnie, jakie przyniosły jej wszystkie tamte odejścia. Leżała sparaliżowana i bez czucia, ale w mękach, zmiażdżona duchowo, w końcu złamana i bezsilna na nienawistnym kole fortuny, wyprana z odwagi i nadziei. Bez celu w życiu. Jej chłopiec nie żył. Nie udało się jej go uratować, a z nim zniknęła cała radość życia. Czuła się okrutnie samotna w zimnym, wrogim wszechświecie i wszystko, czego oczekiwała, to śmierć, pustka, bezgraniczna nicość i wreszcie koniec tego wszystkiego, wszystkich strat i smutków.
Zobaczyła zbliżającego się bandytę.
Powiedziała:
– Zabij mnie, proszę, zabij mnie, skończ ze mną – ale jej głos był tak nikły, że chyba nie docierał do niego.
Po co miała żyć? Po co przeszła przez te wszystkie tragedie? Po co cierpiała i trzymała się życia, jeżeli jedynym kresem miało być to? Jaki okrutny rozum krył się za działaniami wszechświata? Dlaczego zmuszono ją do walki, która nie miała żadnego sensu, która nie zmierzała do żadnego celu?
Christopher Robert był martwy.
Czuła spływające po twarzy łzy, ale to było wszystko, co czuło jej ciało – to i szorstkość skały pod prawym policzkiem.
W paru krokach bandyta był przy niej, stanął i kopnął ją w bok. Wiedziała, że ją kopnął, bo patrzyła na swoje nieruchome ciało i zobaczyła, jak jego stopa uderza ją w żebra, ale nie czuła niczego.
– Zabij mnie – wymamrotała.
Nagle ogarnęła ją groza, że przeznaczenie będzie usiłowało zbyt wiernie trzymać się wyznaczonego dla niej planu, że spędzi życie przykuta do wózka inwalidzkiego, od którego wybawił ją Stefan, zmieniając okoliczności jej narodzin. Chris był dzieckiem, które nigdy nie było częścią planów przeznaczenia i teraz został wytarty z życia. Ale ona nie musiała być wymazana, gdyż jej przeznaczone było życie w kalectwie. Ujrzała wizję swojej przyszłości: przeżyje, ale jej nogi lub całe ciało zostanie sparaliżowane; przeżyje skazana na wózek inwalidzki i na coś jeszcze gorszego – na życie w nieszczęściu, gorzkie wspominanie, bezgraniczny smutek, nieznośną tęsknotę za swym synem, mężem, ojcem, za wszystkimi, których straciła.
– Och, Boże, proszę, proszę, zabij mnie.
Stojący nad nią bandyta uśmiechnął się i powiedział:
– No, chyba muszę być jednak wysłannikiem boskim.
Zaśmiał się jeszcze głośniej i jeszcze okrutniej.
– W każdym razie wysłucham twojej modlitwy.
Błysnął piorun i huk przetoczył się nad pustynią.
Dzięki obliczeniom przeprowadzonym na komputerze Stefan powrócił na to samo miejsce na pustyni, z którego wyruszył do roku 1944, dokładnie w pięć minut po tym, jak znikł. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył w oślepiającym blasku pustynnego światła, było zakrwawione ciało Laury i stojący nad nią bandyta z SS. Potem ujrzał Chrisa.
Bandyta zareagował na grom i błyskawicę. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu Stefana.
Stefan nacisnął trzy razy przycisk na swoim powrotnym pasie. Ciśnienie natychmiast wzrosło; smród gorących przewodów i woń ozonu wypełniły powietrze.
Zbir z SS dojrzał go, podniósł automat i otworzył ogień. Pierwsze kule padły daleko od Stefana, ale kolejne uderzały coraz bliżej.
Zanim doszły celu, Stefan wyskoczył z roku 1989 i powrócił do instytutu, do nocy 16 marca 1944 roku.
– Gówno! – zaklął Kleitmann, kiedy Krieger wyślizgnął się nietknięty i zniknął w strumieniu czasu. Bracher nadbiegł od toyoty, krzycząc:
– To on! To był on!
– Wiem, że to był on – wycedził Kleitmann, kiedy tamten dotarł do niego. – A kto by to miał być – Jezus w swoim drugim przyjściu?
– Czego chciał? – zastanawiał się Bracher. – Co on wyczynia tam, skąd się zjawił, o co w tym wszystkim chodzi?
– Nie wiem – powiedział ze złością Kleitmann. Spojrzał w dół na ciężko ranną kobietę. – Wiem tylko, że jak zobaczył ciebie i trupa twojego chłopaka, to nawet nie próbował mnie zabić za to, co zrobiłem. Zwinął się i uciekł, ratując własną skórę. Co teraz myślisz o swoim bohaterze?
Prosiła tylko o śmierć.
Cofając się od niej na krok, Kleitmann rzucił:
– Bracher, rusz się.
Bracher odsunął się, a Kleitmann puścił serię dwudziestu, może dziesięciu strzałów, z których wszystkie przeszyły kobietę, zabijając ją na miejscu.
– Mogliśmy ją przepytać – powiedział kapral Bracher. – O Kriegera, o to, co tu robił…
– Była sparaliżowana – powiedział ze zniecierpliwieniem Kleitmann. – Nic nie czuła. Kopnąłem ją, musiałem jej złamać połowę żeber, a ona nawet nie krzyknęła. Nie wyciągniesz torturami informacji od kobiety, która nie czuje bólu.
16 marca 1944 roku. Instytut.
Z sercem walącym jak kowalski młot, Stefan wyskoczył z bramy i pobiegł do tablicy programującej. Wyciągnął z kieszeni kartkę z obliczeniami dostarczonymi przez komputer i rozprostował ją na małym biurku programisty, które wypełniało niszę w ścianie maszynerii.
Siadł na krześle, wyciągnął z szuflady notatnik, wziął do ręki ołówek. Ręce tak mu się trzęsły, że upuścił go dwukrotnie.
Miał już te cyfry, dzięki którym znalazł się na pustyni pięć minut po tym, jak opuścił ją po raz pierwszy. Mógł od nich wyjść, cofając się, i znaleźć nowy zestaw, który umieściłby go w tym samym miejscu cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund wcześniej, tylko pięć sekund po rozstaniu z Laurą i Chrisem.
Gdyby jego nieobecność trwała tylko pięć sekund, do czasu jego powrotu mordercy z SS nie zabiliby jeszcze jej i chłopca. Mógłby wzmocnić ich siły i być może wystarczyłoby to do zmiany wyniku starcia.
Nauczył się podstawowych zasad obsługi maszynerii, kiedy jeszcze jesienią 1943 roku przeniesiono go do instytutu. Da sobie radę z obliczeniami. To zadanie nie przekraczało jego możliwości, bo nie musiał zaczynać całej pracy od początku. Powinien tylko nieco zmienić dane komputerowe, zakładając, że cofnie się te kilka minut w czasie.
Ale kiedy wpatrywał się w papier, nie był zdolny myśleć. Laura i Chris nie żyli.
Pozbawiony ich nie miał nikogo.
„Możesz ich odzyskać” – powiedział do siebie. „Do diabła, zbierz się do kupy. Jeszcze możesz to wszystko odwrócić”.
Usiadł do pracy i harował prawie przez godzinę. Wiedział, że było nieprawdopodobne, aby ktoś przyszedł tak późno w nocy do instytutu i odkrył jego obecność, ale bez przerwy wyobrażał sobie, że słyszy kroki na parterowym korytarzu, „klik-klik-klik” wysokich butów SS. Dwukrotnie spojrzał w kierunku bramy na wpół przekonany, że słyszy pięciu zabitych ludzi powracających z 6 000 000 000 roku, jakoś przywróconych do życia i poszukujących go.
Kiedy otrzymał właściwe cyfry i sprawdził je, wprowadził dane do programu. Trzymając pistolet w jednej ręce, a automat w drugiej, wszedł do bramy i minął punkt transmisji…
…i powrócił do instytutu.
Stał przez chwilę w bramie, zaskoczony, zdezorientowany. Potem powtórnie wszedł w pole energii…
…i powrócił do instytutu.
Wytłumaczenie dotarło do niego z taką siłą, że skulił się, jakby otrzymał cios w żołądek. Nie może wrócić wcześniej, ponieważ pojawił się już w tym miejscu pięć minut po tym, jak je opuścił. Gdyby powrócił wcześniej, stworzyłoby to sytuację, w której na pewno zobaczyłby samego siebie pojawiającego się po raz pierwszy. Paradoks! Prawa wszechświata nie pozwalają podróżującemu w czasie spotkać się ze sobą w strumieniu czasu. Kiedy próbuje się takiej wycieczki, niezmiennie okazuje się to niemożliwe. Natura nie cierpi paradoksów.
Słyszał w pamięci głos Chrisa, kiedy w nędznym motelu po raz pierwszy dyskutowali o podróży w czasie: „Paradoks! Czy to nie niesamowita sprawa, mamo? Niesamowita, co? Fantastyczna!” I uroczy śmiech podekscytowanego chłopca.
Ale musiał być jakiś sposób.
Powrócił do tablicy programującej, rzucił broń na biurko i usiadł na krześle.
Pot spływał mu z czoła. Otarł twarz rękawem koszuli.
Myśl!
Patrzył na uzi, zastanawiając się, czy mógłby jej posłać przynajmniej to. Chyba nie. Kiedy powrócił do niej po raz pierwszy, miał przy sobie automat i pistolet, więc gdyby przesłał któreś z nich cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund wcześniej, pojawiłyby się w miejscu, w którym pojawią się po raz drugi cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund później. Paradoks.
Ale może mógłby posłać jej coś innego, coś, co pochodziło z tego pokoju, coś, czego nie miał ze sobą i co nie stworzyłoby paradoksu.
Odepchnął broń, złapał za ołówek i napisał krótką wiadomość na kartce papieru z notatnika: SS ZABIJE CIEBIE I CHRISA, JEŻELI BĘDZIECIE DALEJ TRZYMAĆ SIĘ WOZU. UCIEKAJCIE. KRYJCIE SIĘ. Przerwał, zastanawiając się. Gdzie mogli się ukryć na płaskiej pustyni? Napisał: MOŻE W ARROYO. Wyrwał kartkę z notatnika. Potem szybko dopisał: DRUGI KANISTER VEXXONU TO TEŻ BROŃ.
Przeszukał szuflady stołu laboratoryjnego, rozglądając się za szklaną zlewką z wąską szyjką, ale takich naczyń w sali nie było, bo prowadzono tu badania raczej z zakresu fizyki niż chemii. Przeszedł wzdłuż korytarza, szukając w innych laboratoriach, dopóki nie znalazł tego, czego szukał.
Wrócił do głównego laboratorium niosąc zlewkę z umieszczonym wewnątrz listem, wszedł do bramy i zbliżył się do punktu transmisji. Rzucił przedmiot poprzez pole energii jak rozbitek na bezludnej wyspie rzuca do morza butelkę z wezwaniem o ratunek.
Nie powróciła do niego.
…po krótkim momencie pustki nastąpił wybuch gorącego wiatru, którego zapach zabarwiony był lekko alkaliczną wonią pustyni.
Stojąc przy niej blisko, przytulony do jej boku, zachwycony magicznym zniknięciem Stefana, Chris powiedział:
– Rany! To było naprawdę coś! Mamo, wspaniałe, co?
Nie odpowiedziała, ponieważ zauważyła biały samochód, zjeżdżający z drogi stanowej 111 na pustynię.
Zalśnił piorun, huk wstrząsnął niebem.
W powietrzu zawisła szklana butelka, upadła u jej stóp, rozbiła się o skalny grunt i Laura ujrzała, że wśród odłamków leży kawałek papieru.
Chris wyłowił papier spośród kawałków szkła. Jak zwykle od razu wyjaśnił niesamowite zdarzenie. Krzyknął:
– To musi być od Stefana!
Odebrała to od niego, przeczytała, zauważając równocześnie, że biały samochód jedzie w ich kierunku. Nie rozumiała, w jaki sposób ani w jakim celu ta wiadomość została jej przesłana, ale uwierzyła w nią bez namysłu. Kiedy kończyła czytać, dotarły do niej równocześnie błysk i huk pioruna i wycie silnika zbliżającego się samochodu.
Podniosła wzrok. Pojazd skoczył ku niej, kiedy kierowca wcisnął gaz. Byli prawie trzysta jardów dalej, ale zbliżali się najszybciej jak mogli, podskakując na pustynnym terenie.
– Chris, bierz obydwa uzi z samochodu i czekaj na mnie na brzegu arroyo. Szybko!
Kiedy chłopiec rzucił się do drzwi stojącego nie opodal buicka, Laura podbiegła do otwartego bagażnika, złapała kanister vexxonu, wyciągnęła go i dogoniła Chrisa, zanim dotarł do brzegu głębokiego, wyrytego przez wodę kanału, który podczas krótkotrwałych powodzi zamieniał się w szalejącą rzekę.
Biały samochód połknął już ponad sto pięćdziesiąt jardów.
– Chodź – powiedziała, prowadząc Chrisa na wschód, wzdłuż krawędzi arroyo – musimy znaleźć drogę w dół.
Prawie pionowe ściany kanału stromo opadały do leżącego trzydzieści stóp niżej dna. Erozja powyrzynała w nich niewielkie rynny; niektóre wąskie na parę cali, inne szerokie na trzy, cztery stopy. Podczas burzy woda spływała nimi do arroyo, gdzie łączyła się w wielkie rozhukane potoki. W części rozpadlin ziemia została wymyta i teraz świeciła tam naga skała. Gdzie indziej wrastające w ścianę gęste krzaki mesquito zamykały powodziowym strumykom drogę na dół.
Nieco ponad sto jardów od nich samochód zjechał z kamienistego podłoża i wskoczył na piasek. Koła zabuksowały, wóz zwolnił.
Kiedy Laura przeszła dwadzieścia jardów wzdłuż krawędzi arroyo, odkryła szeroki, pozbawiony skał czy mesquito, pionowo opadający kanał, prowadzący prosto w dół. Przed nią znajdowała się szeroka na cztery, a długa na trzydzieści stóp wypolerowana przez wodę ziemna ślizgawka.
Spuściła kanister vexxonu tym naturalnym torem zjazdowym. Ześlizgnął się płynnie do połowy długości rynny.
Odebrała jeden uzi od Chrisa, zwróciła się ku nadjeżdżającemu samochodowi, który znajdował się teraz jakieś siedemdziesiąt pięć jardów od nich, i otworzyła ogień. Zobaczyła, że przynajmniej dwie kule uderzyły w przednią szybę. Hartowane szkło rozprysnęło się natychmiast.
Samochód – dostrzegła teraz, że to toyota – obrócił się o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni, potem jeszcze o dziewięćdziesiąt, wyrzucając tumany kurzu, przedzierając się przez zielone jeszcze, wędrujące chwasty.
Zamarł jakieś czterdzieści jardów od buicka, sześćdziesiąt jardów od nich, maską skierowany ku północy. Po tamtej stronie gwałtownie otworzyły się drzwi. Laura widziała, że pasażerowie, pochyleni, wygrzebują się gorączkowo z wozu na teren ukryty przed jej oczami.
Wzięła drugi uzi z rąk Chrisa i powiedziała:
– Na ślizgawkę, mały. Kiedy dojedziesz do kanistra, spychaj go przed sobą na sam dół.
Zjechał w dół arroyo, ściągany głównie siłą grawitacji, ale był zmuszony odepchnąć się parokrotnie, kiedy zatrzymywały go wybrzuszenia rynny. Był to dokładnie ten sam rodzaj szaleńczych wyczynów, jakie w innych okolicznościach wzbudziłyby gniew matki, ale teraz posyłała mu słowa zachęty.
Wsadziła sto pocisków w toyotę, licząc, że przebije zbiornik z paliwem i iskra od kuli zapali benzynę, piekąc żywcem bandytów, kryjących się po niewidocznej stronie wozu. Ale opróżniła magazynek bez spodziewanego rezultatu.
Kiedy przestała strzelać, wzięli ją na cel. Nie zatrzymywała się na tyle długo, żeby wystawiać im się na strzał. Z drugim uzi trzymanym przed sobą w obu rękach, siadła na skraju arroyo i zjechała ślizgawką, z której skorzystał Chris. Po paru sekundach była na dole.
Suche wędrujące chwasty spoczywały tu, zdmuchnięte przez wiatr z rozciągającej się powyżej pustyni. Pokręcone kawałki gałęzi, przyniesione przez wodę, jakieś drewniane szczątki starego pustynnego szałasu i parę kamieni pokrywał drobny jak puder piasek, zaścielający dno arroyo. Nigdzie nie dostrzegła szans ukrycia się czy choćby osłonięcia przed kulami, które wkrótce polecą na nich z góry.
Mamo? – spytał Chris, co miało znaczyć: „Co teraz?” Arroyo miało wiele dopływów, przecinających pustynię, a wiele tych dopływów miało własne dopływy. Ta sieć tworzyła rodzaj labiryntu. Nie mogli ukryć się w nim na zawsze, ale jeżeli oddzieli ich od prześladowców parę odgałęzień, zyskają czas na przygotowanie zasadzki.
– Biegnij, kochanie. Idź głównym arroyo, skręć w pierwszą odnogę po prawej ręce i czekaj na mnie.
– Co zrobisz?
– Zaczekam, aż zdecydują się zajrzeć przez tę krawędź – powiedziała, wskazując szczyt urwistej ściany – potem zdmuchnę ich. Może się uda. Teraz idź, idź.
Pobiegł.
Pozostawiając kanister vexxonu na widocznym miejscu, Laura powróciła do ściany arroyo, tam gdzie się ześlizgnęli. Potem jednak podeszła do innego pionowego kanału, który głębiej wgryzał się w skałę, w połowie zasłonięty przez mesquito. Stała na dnie głębokiego parowu, pewna, że krzak nad jej głową zasłoni ją przed spojrzeniem z góry.
Po wschodniej stronie Chris zniknął za zakrętem w odnodze głównego kanału.
W chwilę potem dosłyszała głosy. Czekała i czekała, aż nabiorą przekonania, że oboje z Chrisem uciekli. Potem zrobiła krok poza wyrzeźbiony erozją kanał, obróciła się i pokryła szczyt stromizny kulami.
Stało tam czterech mężczyzn spoglądając w dół. Zabiła dwóch, ale pozostali odskoczyli do tyłu, poza zasięg jej wzroku, zanim idąca łukiem seria mogła ich dosięgnąć. Jeden z trupów leżał na szczycie arroyo z ręką i nogą przerzuconą przez krawędź. Drugi spadł na samo dno kanału, gubiąc po drodze okulary.
16 marca 1944 roku. Instytut.
Kiedy butelka z wiadomością nie wróciła, Stefan zaczął nieśmiało wierzyć, że dotarła na miejsce, zanim Laura została zabita, zaledwie w parę sekund po jego odejściu do roku 1944.
Usiadł ponownie przy biurku programatora i zaczął liczyć. Wynik pozwoli mu powrócić na pustynię parę minut po tym, jak zjawił się tam poprzednio. Ta druga wyprawa musi się udać, gdyż nastąpi po pierwszej, zakończonej pospieszną ucieczką. Teraz już nie grozi mu spotkanie ze sobą – uniknie więc paradoksu.
Powtórne obliczenia nie sprawiły mu kłopotu. Musiał tylko nieco rozwinąć liczby dostarczone przez IBM. Wiedział, że czasu jego i Laury nie odmierza ta sama klepsydra, a mimo to każda sekunda wlokła się jak wieczność. Nawet jeżeli Laura skorzysta z przysłanych w butelce rad i nawet jeżeli w odmienionej przyszłości wciąż jeszcze żyje, to musi poradzić sobie z bandytami z SS. I będzie potrzebowała pomocy.
Po czterdziestu minutach miał potrzebne dane i przeprogramował bramę.
Powtórnie otworzył pokrywę mechanizmu rejestrującego wycieczki i oderwał od szpuli kawałek papierowej taśmy, zacierając po sobie ślad.
Uzbrojony w uzi i pistolet, zagryzając zęby, podczas kiedy rósł głuchy, rwący ból w jego na wpół wyleczonym barku, wkroczył do bramy.
Niosąc kanister vexxonu i uzi, Laura dołączyła do Chrisa w wąskim dopływie głównego kanału, około sześćdziesięciu stóp od miejsca, w którym ześlizgnęli się do labiryntu. Kucając w rogu utworzonym przez dwie ziemne skały, spojrzała tam, skąd przyszła.
Wyżej na pustyni jeden z ocalałych morderców zepchnął poza krawędź zwisające zwłoki, sprawdzając, czy była tuż pod nimi, czy nie uda im się wywabić jej z ukrycia. Kiedy nic się nie stało, pozwolili sobie na większą śmiałość. Najpierw jeden położył się na krawędzi z gotowym do strzału automatem, a drugi ześlizgnął się w dół. Potem zamienili się rolami.
Kiedy obaj znaleźli się na dole, Laura odważnie wysunęła się zza rogu i puściła dwusekundową serię. SS-mani byli tak zaskoczeni jej agresywnością, że odskoczyli do głębokiej rozpadliny w ścianie arroyo, wykorzystując miejsce zasadzki Laury jako kryjówkę. Jednemu się udało. Drugi został ścięty serią.
Powróciła za róg, podniosła cylinder z vexxonem i powiedziała do Chrisa:
– Zmiatamy.
Kiedy biegli dopływowym kanałem, poszukując następnego odgałęzienia, piorun rozdarł czyste niebo nad ich głowami.
– Pan Krieger! – zawołał Chris.
Powrócił na pustynię siedem minut po tym, jak wyruszył na spotkanie z Churchillem i Hitlerem do roku 1944, zaledwie dwie minuty po swym pierwszym powrocie, kiedy ujrzał Laurę i Chrisa zabitych przez bandytów z SS. Tym razem ciał nie było; tylko buick i stojąca w innym miejscu, podziurawiona kulami toyota. Wciąż niepewny, czy jego plan okazał się skuteczny, Stefan podbiegł do arroyo i pospieszył wzdłuż krawędzi szukając kogokolwiek: przyjaciela lub wroga. Nie upłynęło wiele czasu, gdy na dnie kanału, trzydzieści stóp niżej, ujrzał trupy trzech mężczyzn.
Musi być jeszcze czwarty, żaden oddział SS nie składałby się z trzech ludzi. Gdzieś w sieci biegnących zygzakami kanałów, które rozcinały pustynię jak łańcuch zjeżonych grotów błyskawic, Laura dalej kryła się przed ostatnim napastnikiem.
W ścianie arroyo Stefan natrafił na wertykalny kanał, który wyglądał tak, jakby nieraz już z niego korzystano. Odpiął plecak wypełniony książkami i ześlizgnął się na dół. Podczas tego zjazdu otarł się barkiem o ziemię i gorący ból wybuchł w jego nie zagojonej ranie na plecach. Na dole stoku, kiedy stanął na nogach, przepłynęła przez niego fala mdłości; poczuł, jak żółć wypełnia mu gardło.
Gdzieś we wschodniej części labiryntu rozległ się grzechot automatu.
Zatrzymała się w samym wejściu do nowego odgałęzienia i gestem nakazała Chrisowi milczenie.
Oddychając przez otwarte usta czekała, aż zabójca obejdzie róg, wchodząc w kanał, który właśnie opuściła. Nawet na tym miękkim podłożu jego kroki były słyszalne.
Wychyliła się, żeby go załatwić. Ale teraz był niezwykle ostrożny; zbliżał się nisko pochylony i bardzo powoli. Kiedy strzały wskazały mu jej pozycję, przeskoczył na przeciwległą stronę i przykleił się do ściany, od której otwierało się nowe odgałęzienie. Teraz mogła go zaatakować tylko wracając do arroyo, gdzie jej oczekiwał.
Podjęła to ryzyko, ale po dwusekundowej serii jej uzi zamilkł. Wystrzeliła ostatnie dziesięć czy dwanaście naboi i broń stała się bezużyteczna.
Kleitmann usłyszał szczęk pustego magazynka. Wychylił się z ukrycia i zobaczył, jak Laura rzuca broń i znika w odgałęzieniu.
Przypomniał sobie widok wnętrza jej buicka. Na siedzeniu kierowcy leżała trzydziestka ósemka. Widocznie nie zdążyła zabrać jej ze sobą, zajęta tym dziwnym cylindrem z bagażnika.
Miała dwa uzi i obydwa już porzuciła. Czy możliwe, że miała też dwa rewolwery – i jeden zostawiła w samochodzie?
Mało prawdopodobne. Tak, dwa karabinki – to miało sens. Nawet w trudnych warunkach i na duży dystans były bardzo skuteczne. Musiałaby być doświadczonym strzelcem albo mierzyć z niewielkiej odległości, żeby strzałem z rewolweru, który mieścił tylko sześć pocisków, załatwić swojego przeciwnika. Drugi rewolwer nie był jej potrzebny.
Czym więc mogła się jeszcze bronić? Tym kanistrem? Nie wyglądał groźniej niż gaśnica pianowa.
Ruszył za nią.
Nowe odgałęzienie było węższe niż poprzednie, tak jak tamto z kolei było węższe niż główny kanał. Początkowo głębokie na dwadzieścia pięć stóp i tylko na dziesięć szerokie, stawało się płytsze i węższe o połowę, w miarę jak wycinało krętą ścieżkę w dnie pustyni. Po stu jardach zwężało się lejkowato i kończyło.
Stanąwszy przy końcu rozejrzała się, szukając możliwości ucieczki. Ściany po obu stronach były zbyt strome i kruche, aby można było się po nich wspinać. Za plecami miała odcinek, gdzie opadały pod większym kątem, a porastające je krzaki mesquito ofiarowały uchwyty dla rąk. Wiedziała jednak, że nie znaleźliby się nawet w połowie stoku, kiedy prześladowca by ich dopadł; zawieszeni wysoko staliby się łatwym celem Tu miała być jej ostatnia linia obrony.
Zapędzona w róg, u krańca tej wielkiej naturalnej rozpadliny, spojrzała w górę na prostopadłą łatę czystego nieba i pomyślała, że są tutaj niczym na dnie przeogromnego cmentarzyska, na którym spoczywają jedynie giganci.
Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać. Wepchnęła Chrisa za siebie, w ślepy koniec arroyo. Przed sobą miała ostatnie czterdzieści stóp przebytej drogi, licząc od miejsca, w którym skręciła w lewo w szeroki na pięć stóp kanał. Tamten pojawi się na zakręcie za minutę lub dwie.
Upadła na kolana z kanistrem vexxonu, zamierzając oderwać zabezpieczenie z drutu, blokujące ręczny spust. Ale nie była to pojedyncza nitka stali, przewleczona przez osłonę spustu – to była cała zabezpieczona cyną wiązka. Nie można jej było odwinąć, należało przeciąć. A ona nie miała niczego, czym mogłaby to zrobić.
Może kamieniem. Ostro zakończony kamień zdołałby przerwać drut, gdyby go wystarczająco długo piłowała.
– Znajdź mi kamień – rzuciła gwałtownie do chłopca. – Z twardym, ostrym brzegiem.
Kiedy Chris, poszukując odpowiedniego kawałka łupku, przeszukiwał miękką, nanoszoną przez powodzie ziemię, która spłynęła tu z pustyni, Laura obejrzała automatyczny mechanizm zegarowy na kanistrze, stwarzający inną możliwość uwolnienia gazu. Było to proste urządzenie: obracająca się tarcza miała minutową podziałkę, kiedy chciało się ustawić mechanizm na dwadzieścia minut, obracało się tarczę, aż „20” zrównało się z czerwonym znakiem na obudowie. Po naciśnięciu centralnie umieszczonego guzika, zaczynał biec czas.
Problem polegał na tym, że tarczy nie można było ustawić na mniej niż pięć minut. Morderca dotrze do niej wcześniej.
Mimo to obróciła tarczę do „5” i nacisnęła guzik. – Masz, mamo – powiedział Chris, wręczając jej płaski kamień, który świetnie nadawał się do tego celu.
Mimo że mechanizm zegarowy działał, wzięła się do pracy, gorączkowo tnąc twardy, zwinięty parokrotnie drut, zapobiegający przypadkowemu, ręcznemu zwolnieniu mechanizmu.
Co parę sekund podnosiła wzrok, aby zobaczyć, czy morderca ich odnalazł, ale wąskie arroyo przed nimi wciąż było puste.
Stefan szedł po śladach w miękkim gruncie, tworzącym dno arroyo. Zupełnie nie orientował się, jaki dystans go od nich dzieli. Mieli przynajmniej parę minut przewagi, ale poruszali się prawdopodobnie szybciej od niego, ponieważ ból w barku, wyczerpanie i zawroty głowy zwalniały jego marsz.
Odkręcił tłumik z pistoletu, pozbył się go i wetknął bron za pas. W obu rękach trzymał gotowy do strzału uzi.
Kleitmann odrzucił swoje ray-bans, ponieważ dno arroyo było w wielu miejscach ocienione, zwłaszcza w mijanych teraz węższych odgałęzieniach, gdzie ściany zbliżały się i zostawiały mniejszą szczelinę dla wpadających promieni słonecznych.
Jego eleganckie pantofle od Ballego wypełniły się piaskiem, który nie zapewniał tu pewniejszego oparcia dla stóp niż łupkowe podłoże na pustyni. W końcu zatrzymał się, kopnięciami odrzucił buty, ściągnął skarpetki i szedł dalej boso. To bardzo ułatwiło mu poruszanie się.
Nie szedł za kobietą i chłopcem tak szybko, jakby tego pragnął, po części z winy odrzuconych butów, ale głównie dlatego, że przez cały czas nie zaniedbywał zabezpieczenia sobie tyłów. Widział i słyszał niedawne odgłosy piorunów; wiedział, że Krieger musiał powrócić. Nie ulega wątpliwości – tak jak on tropi kobietę i chłopca, Krieger podąża jego śladem.
Nie będzie mięsem dla tamtego tygrysa.
Na mechanizmie zegarowym minęły dwie minuty.
Prawie przez cały ten czas Laura piłowała drut kamieniem, najpierw jednym, potem drugim, który Chris jej wyszukał, kiedy pierwszy rozsypał się jej w palcach. Rząd nie potrafił wyprodukować znaczka pocztowego, któremu można było zaufać, że nie odleci od koperty, nie potrafił skonstruować czołgu, który nie zatonąłby przy trzeciej próbie sforsowania rzeki, nie potrafił uchronić środowiska naturalnego ani zlikwidować biedy, ale na pewno, cholera jasna, potrafił wystarać się o niezniszczalny drut. To gówno musiało być zrobione z jakiegoś cudownego materiału, który produkowali dla promów kosmicznych i przypadkiem wymyślili dla niego bardziej ziemski użytek: to był drut stosowany przez Pana Boga do podwiązywania chwiejących się słupów, które podtrzymywały świat. Palce miała otarte do żywego mięsa, druga płytka skały była śliska od krwi, a jedynie połowa warkoczyka z drutu była przecięta, kiedy bosy mężczyzna w czarnych spodniach i białej koszuli wychylił się zza zakrętu wąskiego arroyo, w odległości czterdziestu stóp.
Kleitmann posuwał się ostrożnie naprzód, zastanawiając się, po kiego diabła ona tak zaciekle walczy z tą gaśnicą. Czy naprawdę myśli, że strumień chemicznej piany zdezorientuje go i uchroni ją przed ogniem z broni maszynowej?!
A może gaśnica nie była tym, na co wyglądała? Od pojawienia się w Palm Springs, mniej niż dwie godziny temu, napotkał parę rzeczy, które okazały się czymś zupełnie innym, niż wyglądały na pierwszy rzut oka. Czerwony krawężnik, na przykład, nie oznaczał PARKING W RAZIE WYPADKU, jak to sobie wyobrażał, lecz ZAKAZ ZATRZYMYWANIA SIĘ. Komu by to przyszło do głowy? A o co chodzi z tym kanistrem, z którym się teraz tak szarpie?
Popatrzyła na niego i zaraz wróciła do pracy.
Kleitmann z rozwagą zbliżał się wąskim arroyo, w którym nie zmieściłoby się obok siebie nawet dwóch mężczyzn. Nie podszedłby bliżej, gdyby nie fakt, że nie widział nigdzie chłopca. Gdyby upchała go gdzieś po drodze, w jakiejś rozpadlinie, wtedy będzie musiał jej wydrzeć z gardła ten sekret, gdyż rozkaz był wyraźny – należy zabić wszystkich troje: Kriegera, kobietę i dziecko. Nie sądził, aby chłopiec stanowił zagrożenie dla Rzeszy, ale nie do niego należało kwestionowanie rozkazów.
Stefan znalazł porzuconą parę butów i zwinięte czarne skarpetki, upaprane piachem. Wcześniej natrafił na okulary słoneczne.
Nigdy przedtem nie ścigał człowieka, który rozbierałby się podczas pogoni i w pierwszej chwili rozbawiło go to. Ale potem pomyślał o świecie z powieści Laury Shane, świecie, w którym rzeczy zabawne i przerażające są ze sobą wymieszane; świecie, w którym tragedia potrafi uderzyć w chwili radosnej zabawy i nagle porzucone buty i skarpetki przeraziły go, ponieważ były śmieszne i ogarnęło go szaleńcze przypuszczenie, że nie wolno mu się roześmiać, gdyż przyspieszyłoby to śmierć Laury i Chrisa.
A gdyby tym razem umarli, nie mógłby ich uratować, gdyż szczelina w czasie, która mu pozostała, liczyła zaledwie pięć sekund. Nawet z pomocą IBM nie potrafiłby tak rozdzielić włosa na czworo.
Na naniesionym piachu odciski bosych stóp mężczyzny prowadziły do wylotu odgałęzienia. Choć ból na wpół uleczonego barku wyciskał – z niego pot i powodował zawroty głowy, szedł dalej tym śladem jak Robinson Crusoe śladem Piętaszka; ale on kroczył z większą obawą.
Z rosnącą rozpaczą Laura patrzyła na zbliżającego się nazistowskiego mordercę przesuwającego przez kolejne cienie rzucane przez wyryty w ziemi korytarz. Jego uzi był wycelowany w nią, ale z jakiegoś powodu nie strzelał od razu. Wykorzystała tę niezrozumiałą chwilę zwłoki, aby nieprzerwanie piłować drut na spuście kanistra vexxonu.
Ale nawet w takich okolicznościach nie opuszczała jej nadzieja, którą przed momentem przyniosła jej pamięć własnych słów, zapisanych kiedyś w powieści: „W nieszczęściu i rozpaczy, kiedy wydaje się, że zapadnie wieczna noc, nadzieja spływa wraz z uświadomieniem, że towarzyszem nocy nie jest następna noc, że towarzyszem nocy jest dzień, że ciemności zawsze ustępują przed światłem, a śmierć rządzi tylko połową stworzonego świata, życie zaś drugą połową”.
Z odległości zaledwie dwudziestu stóp zabójca spytał:
– Gdzie jest chłopiec? Ten chłopiec? Gdzie jest chłopiec?
Czuła Chrisa za swoimi plecami, zwiniętego w cieniu pomiędzy nią a ślepą ścianą. Zastanawiała się, czy jej ciało uchroni go od kul i czy po zabiciu jej ten człowiek odejdzie nie uświadomiwszy sobie, że Chris jest w ciemnym zagłębieniu za nią.
Mechanizm zegarowy na cylindrze cykał. Gaz paraliżujący wytrysnął z wylotu, napełniając powietrze silną wonią moreli i obrzydliwym smakiem soku z lemona zmieszanego z zepsutym mlekiem.
Kleitmann nie dostrzegł niczego, ale usłyszał: syk kłębowiska węży.
Chwilę później poczuł, jakby ktoś wbił mu pięść w splot słoneczny, złapał żołądek w imadło i wyrwał wszystkie wnętrzności. Zgiął się wpół, rzygając gwałtownie na ziemię i na nagie stopy. W głębi czaszki, jakby zza gałek ocznych, poczuł ból i zobaczył błysk; coś wybuchło w jego zatokach i krew rzuciła mu się z nosa. Padając na dno arroyo, odruchowo nacisnął spust uzi; świadom, że umiera, i tracąc wszelką kontrolę nad sobą, usiłował w ostatnim wysiłku woli upaść na bok, zwrócony do kobiety tak, żeby końcowa seria z automatu pozwoliła mu zabrać ją ze sobą.
Wkrótce po tym, jak Stefan wszedł do najwęższego z rozgałęzień, gdzie ściany zdawały się nachylać nad nim, zamiast jak w innych kanałach rozchodzić się ku niebu, usłyszał grzechot wystrzałów z automatu. To było blisko, bardzo blisko. Pobiegł przed siebie. Potykał się często i odbijał od ziemnych ścian, ale zmierzał wijącym się korytarzem do końca. Tam ujrzał martwego oficera SS, zatrutego vexxonem.
Za trupem siedziała z rozrzuconymi nogami Laura, obejmując zakrwawionymi rękami stojący między jej udami kanister z gazem paraliżującym. Głowa zwisała jej w dół, podbródek opadł na piersi, była tak bezwładna i bez życia, jak szmaciana lalka.
– Laura, nie – odezwał się głosem, który zabrzmiał mu obco we własnych uszach. – Nie, nie.
Podniosła głowę i zamrugała na jego widok, zadrżała, a w końcu uśmiechnęła się słabo.
– Chris – powiedział, przekraczając ciało zmarłego człowieka. – Gdzie jest Chris?
Odstawiła na bok syczący kanister i przesunęła się na bok. Chris wyjrzał z ciemnego zagłębienia za nią i zapytał:
– Panie Krieger, nic panu nie jest? Wygląda pan gównianie. Przepraszam, mamo, ale on naprawdę tak wygląda.
Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat – lub po raz pierwszy od ponad sześćdziesięciu pięciu, które przyszło mu przeskoczyć, aby żyć z Laurą w jej czasie – Stefan Krieger zapłakał. I własne łzy zaskoczyły go, gdyż sądził, że lata przeżyte w Rzeszy na zawsze odebrały mu zdolność płaczu nad kimś lub nad czymś. A jeszcze bardziej zdumiewające było, że te pierwsze od dziesiątków lat łzy – były łzami szczęścia.