6. Cena raju

— Ewizo, gdzie jest Rodis?

— Nie wiem, Wirze.

— Nie widziałem jej od trzech dni.

Czedi szukała jej wszędzie, od Kręgu Wiadomości do pokojów najwyższego władcy, gdzie jej nie wpuszczono.

— Rodis zniknęła po pokazie naszych stereo-filmów, kiedy Tiwisa i Tor polecieli na tylną półkulę Tormansa, nie doczekawszy się pozwolenia zdjęcia skafandrów — powiedział Wir.

— Niestety — przytaknęła Ewiza — ponosimy zbroje jeszcze przez jakiś czas. Przywykłam do metalowej skóry, ale pozbycie się rurek i osłony twarzy byłoby wspaniałe. Biofiltry znacznie mniej przeszkadzają… A otóż i Gen Atal! Wiesz coś może o Rodis?

— Jest w Sali Mroku. Kiedy wchodziłem po czarnych schodach, widziałem jak szła z Czojo Czagasem w eskorcie strażników, których tak nie lubi Czedi.

— Nie podoba mi się to wszystko — powiedział Wir Norin.

— Czemu się tak lękacie? — spokojnie spytał Gen Atal. — Faj utożsamia się z Czagasem. Władczyni z władcą, jak żartowała.

— Ci źle wychowani i uważający siebie za stojących ponad prawem władcy są jak tygrysy. Są niebezpieczni, miotani nieopanowanymi emocjami, popychającymi ich w złą stronę. A SDG Rodis stoi tu wyłączony.

— Zaraz zobaczymy — rzekł inżynier obrony i zrobił w powietrzu znak krzyża.

Złotobrązowy SDG inżyniera, pod kolor jego skafandra, natychmiast przybiegł mu do nóg. W parę sekund z kopuły robota wysunął się cylinder na wysokiej nóżce i zabłysnął purpurowym światełkiem. Na ścianie pokoju pojawił się wyraźny obraz kabiny pilotów „Ciemnego Płomienia”, zamienionej w centralę łączności i obserwacji.

Sympatyczna twarz Nei Holli wydawała się zmęczona w zielonych, niebieskich i pomarańczowych odbłyskach przycisków z wielu pulpitów.

Nea przesłała Genowi pocałunek dłonią i zaraz spytała czujnie:

— Czemu nie w umówionym czasie?

— Musimy zajrzeć na „tablicę życia” — wyjaśnił Gen.

Holli przeniosła wzrok na jasnokremowy panel, gdzie jasno i równo płonęło siedem zielonych ogników.

— Widzę! — zawołał Gen, pożegnał się z Neą i wyłączył robota. — Wszyscy chyba widzieli — zwrócił się do Ewizy i Wira. — Rodis jest cała i zdrowa, wciąż ma na sobie obręcz kontaktową, ale może wzięli ją… jak to się nazywało…

— Do niewoli! — podsunął Wir Norin.

— Kto jest w niewoli? — spytała z zewnątrz Czedi.

— Faj Rodis! Wir widział ją w Sali Mroku z Czojo Czagasem trzy dni temu, a od tego czasu nikt jej nie spotkał.

— Chodźmy więc do tej Sali i niech Gen sprawdzi, dokąd odeszli — zdecydowała Czedi, śmiało ruszając przodem.

Przy końcu półkolistej galerii weszli po czarnym dywanie w krąg ciemnych kolumn, wnęk i ścian Sali Mroku, jak nazwali ją kosmonauci.

Gen Atal zatrzymał się na chwilę przy balustradzie schodów, zastanawiał się parę sekund, po czym pewnie ruszył w ciemną przestrzeń między dwiema najbliższymi kolumnami. Znalazł tam zamknięte drzwi. Po paru nieudanych próbach otwarcia ich, głośno zapukał.

— Kto ośmiela się zakłócać spokój władcy Jan-Jah? — ryknął z góry wzmocniony elektronicznie głos strażnika.

— My, Ziemianie, szukamy swojej władczyni! — odparł, także podnosząc głos, Wir Norin.

— Nic o niej nie wiem. Wracajcie do siebie i czekajcie na wezwanie od władców!

Ziemianie popatrzyli po sobie. Czedi szepnęła coś Wirowi, a wtedy na wargach astronawigatora zaigrał psotny chłopięcy uśmieszek.

— Władca Tormansa tak uczyni! — rzekł, pstrykając palcami.

Chwilę później rozległ się lekki chrobot dziewięciu nóżek i w czarnej sali pojawił się purpurowy SDG.

— Co wymyśliłeś, Wirze? — spytała niespokojnie Ewiza. — Żebyś tym nie zaszkodził Rodis!

— Gorzej już nie będzie. Najwyższy czas dać małą nauczkę tym wszystkim władcom i wyższym istotom, których tak wiele tutaj.

Ewiza odeszła na bok z dezaprobatą, ale też z zaciekawionym wyrazem twarzy, a Czedi i Gen Atal przyskoczyli czujnie do Wira Norina. Na znak astronawigatora SDG wysunął przed sobą okrągły, błyszczący jak lustro pojemnik na grubym, kolczastym kablu.

— Zakryjcie uszy — doradził Wir.

Nieznośny gwizd przebił ciszę pałacu. Pojemnik SDG zakreślił w powietrzu poziomy romb i wielkie drzwi runęły do środka ciemnego przejścia, skąd dały się słyszeć krzyki przestrachu.

Wir Norin machnął ręką i nadajnik promieni ultradźwiękowych schował się pod korpusem SDG, ustępując miejsca tubie głośnika.

— Faj Rodis! Wzywamy Faj Rodis!

Od gromkiego wołania SDG posypały się z góry odłamki szkła, a gruszkowata lampa między kolumnami zakołysała się i przygasła.

— Wzywamy Faj Rodis!

SDG wołał coraz głośniej i w tym momencie Ziemianie poczuli, że czarna podłoga usuwa im się spod nóg i staczają się po równi pochyłej. Mimo zdolności do błyskawicznej reakcji, zaskoczony Wir Norin nie zdążył wyłączyć swego SDG. Robot nie przestawał wzywać Faj Rodis w ciemnym lochu, do którego wpadła czwórka Ziemian.

Wir Norin znów machnął dłonią i SDG zamilkł. Oślepiające reflektory skrzyżowały swe smugi na twarzach Ziemian. Ledwie mogli dojrzeć, że spadli do okrągłego lochu o grubo wykutych żelaznych ścianach. Z pięciu stron ziały niskie przejścia, a w każdym stała grupa strażników w liliowych mundurach z bronią wycelowaną w kosmonautów.

Dziewięcionogi robot rozpostarł wokół swoich pole ochronne w kształcie grzyba z szerokim kapeluszem. Ziemianie rozglądali się spokojnie, zastanawiając się, jak wydostać się z pułapki. Beznamiętny wygląd naruszycieli świętego spokoju pałacu doprowadzał ochroniarzy do szału. Rozwierając ciemne wargi w niesłyszalnym krzyku, rzucili się na grupę intruzów i zostali odrzuceni ku żelaznym ścianom. W lewym przejściu pojawili się osobnicy ze znaczkiem oka w trójkącie.

— Paskudne urządzenie! — zawołała oburzona Czedi.

— Sprytne z ich punktu widzenia — powiedział Gen Atal.

— Zastanawiam się, jak przebić sufit i przenieść się do Sali Żółtej — rzekł z wahaniem Wir Norin — ale pójdzie na to zbyt wiele energii.

— Nie lepiej zaczekać na dalszy rozwój sytuacji? — zasugerowała Ewiza.

— Słusznie! — zgodził się astronawigator.

Nie musieli długo czekać. Liliowi strażnicy zaczęli strzelać. Kosmonauci nie słyszeli wystrzałów, gdyż pole ochronne nie przepuszczało również dźwięków, a tylko zobaczyli malinowe rozbłyski wykwitające z luf. Kule odbiły się rykoszetem od bariery w stronę tych, którzy je wystrzelili. Padli z wykrzywionymi bólem twarzami na żelazną podłogę.

Wir Norin spojrzał z troską na wskaźnik energii, obawiając się szybkiego rozładowania baterii i pożałował, że czterej potężni pomocnicy są wyłączeni i stoją bezużytecznie w ich pokojach na górze. Faj Rodis prosiła, by wyłączali roboty, aby nie zakłóciły surowych zasad jakimś przypadkowym sygnałem.

Nagle (wszystko na Tormansie działo się nagle, między innymi z powodu nieznajomości charakteru Tormansjan i niezrozumiałego sposobu ich odnoszenia się wobec ziemskich gości) zamieszanie skończyło się, strażnicy ukryli się w przejściach, zabierając rannych, a przez monotonne buczenie pola ochronnego przebił się sygnał Faj Rodis:

— Wyłącz SDG, Wirze!

Wzdychając z ulgą astronawigator zdjął „parasol” ochronny, a wtedy usłyszeli grzmiący w głośnikach głos Czojo Czagasa: „Zakończyć to nieporozumienie, rozejść się, niech ‘oczy’ odprowadzą gości do ich pokoi na górze!”.

W ciągu kilku minut potężny podnośnik przeniósł czwórkę bohaterów w załom korytarza, od którego zaczynały się galerie Sali Mroku. Na tle okna otwartego na park wyraziście rysowała się sylwetka Faj Rodis. Przeciąg mierzwił lekko jej krótkie czarne włosy. Pierwsza podbiegła do niej Czedi. Rodis położyła dłonie na jej ramionach. Jej usta uśmiechały się, lecz oczy były smutne, znacznie smutniejsze, niż w pierwszych dniach na Tormansie.

— Wywołaliście niezły popłoch, kochani! — rzekła nie zwlekając. — Nie jestem jeszcze uwięziona… jeszcze nie.

— Jak można się tak długo ukrywać! — powiedziała z wyrzutem Ewiza.

— Faktycznie, źle zrobiłam. Tyle zobaczyłam przez te dni, że zapomniałam o waszych obawach.

— Tak czy owak należało przytrzeć im nosa — mruknął gniewnie Gen Atal. — Życie stawało się tu już nieznośne od otaczającego nas kręgu bezmyślnych ograniczeń, głupiego samozadowolenia i strachu.

— Faj powinna teraz odpocząć — wtrąciła Czedi.

Biorąc ożywczy prysznic jonów ujemnych, gdy jednocześnie SDG masował ją lekkimi muśnięciami aktywowanych biologicznie rękawic, Faj Rodis odtwarzała w myślach dni spędzone w apartamentach Czojo Czagasa. Doświadczenie to utwierdziło ją w przekonaniu o słuszności powziętego wcześniej planu.

Wszystko zaczęło się od prezentacji ziemskich stereo-filmów. Dwa SDG ustawiły kanał przekaźnikowy, poprzez który „Ciemny Płomień” zaczął nadawać żywe i wyraźne obrazy, nazywane na Ziemi po staremu stereo-filmami. Mieszkańcom Jan-Jah wydawały się cudownym przeniesieniem tutaj codziennego życia odległej planety.

Członkowie Rady Czterech, ich żony, paru wyższych urzędników, inżynier Tael, śledzili z zapartym tchem, jak przed ich oczami rozwijają się kolejne widoki przyrody i obrazy życia ludzkiego na Ziemi.

Najbardziej dziwiło Tormansjan, że we wszystkich dziedzinach życia wielkiego domu ludzkości nie kryło się nic tajemniczego ani niezrozumiałego. Gigantyczne maszyny, automatyczne fabryki w podziemnych lub podwodnych pomieszczeniach. W tych niezmiennych od wieków warunkach trwała nieustanna praca mechanizmów, zapełniających produktami podobne do dysków platformy w podziemnych magazynach, skąd transportowano je ruchomymi chodnikami, również ukrytymi pod ziemią. Pod niebieskim firmamentem rozpościerała się natomiast przestrzeń dla ludzkich siedzib. Tormansjanie oglądali kolosalne parki, szerokie stepy, czyste rzeki i jeziora, nieskażoną biel śniegów bieguna północnego i czapy lodowej Antarktydy. W wyniku długotrwałych przemian ekonomicznych miasta zastąpione zostały gwiaździstym i spiralnym systemem osad, między którymi rozmieszczone były centra badawcze i informacyjne, muzea i domy kultury, powiązane harmonijną siecią, pokrywającą najbardziej nadające się do zamieszkania umiarkowane subtropikalne strefy planety. Inaczej rozplanowane były terytoria szkół różnych cykli. Znajdowały się na południkach, stwarzając dla dorastającej młodzieży świata komunistycznego różnorodne warunki życia.

Sami Ziemianie początkowo wydawali się mieszkańcom Jan-Jah nazbyt poważni i skupieni. Ich milkliwość, niechęć do żartów i zupełny brak wszelkiej błazenady, nieustanna pracowitość i umiarkowane wyrażanie uczuć w oczach gadatliwych, niecierpliwych i niewytrenowanych psychicznie Tormansjan zdawały się ponuro nieludzkie.

Dopiero później mieszkańcy Jan-Jah zrozumieli, że ludzi tych przepełnia spokojna radość, wynikająca nie z lekkomyślności albo niewiedzy, lecz z poczucia osobistej mocy i troski o całą ludzkość. Prostota i szczerość Ziemian opierały się na głębokim poczuciu odpowiedzialności za każdy postępek i na delikatnej harmonii indywidualnej, wysiłkami tysięcy pokoleń doprowadzonej do pełnej zgodności z otoczeniem i naturą.

Nie było tutaj poszukujących ślepego szczęścia, nie było też zatem rozczarowanych, tracących wiarę we wszystko ludzi. Nie istniały tu słabe psychicznie indywidua, mocno odczuwające swą niepełnowartościowość i w jej następstwie zatrute zawiścią i sadystyczną złością. Na mocnych, przystojnych twarzach nie pojawiały się uczucia zmieszania, czujnej obawy, lęku o własny los i swoich bliskich, izolujące człowieka od jego współbraci.

Tormansjanie nie zobaczyli ani jednego samotnego człowieka. Jeśli odpowczywali po ciężkiej pracy, to wyłącznie dla przemyśleń, uporządkowania wrażeń i koniecznego wypoczynku. Chwilowa bezczynność i głęboki spokój w każdej chwili mogły zamienić się w potężną, cielesną i myślową aktywność.

Przepiękne ziemskie krajobrazy wywołały ostrą, nieodczuwaną wcześniej nostalgię u garstki Ziemian oderwanych od ojczyzny niewyobrażalną otchłanią próżni. Tormansjanie starali się odrzucić nieodparte przyciąganie ujrzanego świata, próbując przekonać samych siebie, że pokazano im specjalnie zainscenizowany spektakl, lecz gigantyczny zasięg przedstawionych obrazów świadczył o tym, że stereo-filmy mówią prawdę. Godząc się z tą oczywistością, mieszkańcy Jan-Jah czuli się przepełnieni takim samym żalem, jak dawniej Ziemianie. Przyczyna owego żalu była jednak zupełnie inna. Obraz bajecznego życia został pokazany na samym wierzchołku piramidy społecznej, w twierdzy groźnych władców, siewców strachu i wzajemnej nienawiści. Jakby stanęli przed szeroko otwartą bramą doskonale widocznego dla ich chciwych oczu, a jednak niedostępnego ogrodu. A gdzieś tam w dole kłębił się zatłoczony, wielomilionowy Ośrodek Mądrości, którego nazwa wydawała się teraz ironiczna na pustynnej, ubogiej planecie.

— Może wystarczy na pierwszy raz? — spytała Faj Rodis, zauważając znużenie na twarzach widzów.

Czojo Czagas rozejrzał się na boki. Jego żona, Jantre ze wszystkich sił przyciskała ręce do piersi. Inżynier Tael podniósł głowę, starając się dyskretnie obetrzeć łzy skapujące do gęstej brody. Zet Ug też miał łzy w oczach. Wybuch nieopanowanego gniewu zmusił władcę do odpowiedzenia podwyższonym głosem:

— Tak, wystarczy! Całkowicie wystarczy!

Spojrzawszy ze zdziwieniem na władcę, Faj Rodis zamknęła połączenie z gwiazdolotem. SDG wygasił nadajniki i schował je pod kopułą. Widzowie udali się do wyjścia, Faj zaś ruszyła w stronę Czagasa, który powstrzymał ją gestem. Gdy zostali tylko we dwoje, Czojo w pierwszej chwili ujął kobietę pod ramię, lekko się skrzywił i zaraz cofnął dłoń. Rodis roześmiała się.

— Przyzwyczaiłem się do pani twarzy bez osłony i zapomniałem, że cała reszta pokryta jest metalem. Chwilami wydaje mi się, że Ziemianie to roboty z głowami żywych ludzi — zażartował, wprowadzając ją do znajomej komnaty z zielonymi draperiami i kryształową kulą.

— A może naprawdę jesteśmy robotami? — odparła Rodis, wkładając w uśmiech i spojrzenie odrobinę kobiecej kokieterii.

Czojo Czagas musiał natężyć całą siłę woli, by nie poddać się urokowi Ziemianki. Odwrócił się, otworzył czarną szafkę i wydobył z niej coś w rodzaju staromodnej fajki. Zapalił ją, usadowiwszy się w fotelu naprzeciwko Rodis. Przyglądał się jej poprzez kłęby ostro pachnącego dymu, a jego wąskie oczy świadczyły o lekkim zamroczeniu. Milczał tak długo, że Rodis odezwała się w końcu pierwsza:

— Co oznaczał pański okrzyk: „Całkowicie wystarczy”? Ziemia nie spodobała się panu?

— Filmy są doskonałe technicznie. Nigdy jeszcze takich nie widzieliśmy!

— Czy to kwestia techniczna? Miałam na myśli naszą planetę.

— Nie oceniam bajeczek. Jak mogę oddzielić kłamstwo od prawdy, skoro nie widziałem nic więcej, prócz tych obrazków?

Faj Rodis wstała, lekko wspierając się o krawędź rzeźbionego stołu i popatrzyła uważnie na Czagasa.

— Teraz to pan kłamie — odpowiedziała spokojnie, modulując głos zgodnie ze zwyczajami Tormansjan. — Proszę mi pomóc siebie zrozumieć. Jest pan wybitnie inteligentnym człowiekiem, dlaczego więc unika wyrażania wprost swoich przekonań i celów? Czego się pan boi?

Czojo Czagas wstał powoli, zimny i nadęty. Faj Rodis nawet nie drgnęła, gdy stanął przed nią z wyciągniętą szyją i pięściami na blacie stołu. Ich milczący pojedynek trwał tak długo, aż władca ustąpił, ocierając czoło żółtą chusteczką.

— Moglibyśmy was zniszczyć — oświadczył, szczerząc się w złowróżbnym uśmiechu — a zamiast tego mam jeszcze się wam opowiadać!

— Czy to naprawdę taka straszna ofiara? — spytała Faj z przekąsem. — Boi się pan, że gdy przybędzie drugi gwiazdolot, oba statki zburzą wasze miasta, fabryki, pałace? Wiem, że pan i pańscy zastępcy spokojnie przyjmiecie zagładę milionów mieszkańców Jan-Jah i ruinę tego, co budowaliście przez tysiąclecia, bylebyście tylko wy ocaleli! Prawda?! — krzyknęła ostro Ziemianka.

— Tak — wyznał, wzdrygnąwszy się lekko, Czojo Czagas. — A czego tu żałować? Mierzwy małych ludzików z ich błahymi uczuciami? Starego chłamu niemodnych dzieł, leżących bezużytecznie całymi stosami w zakurzonych magazynach? Wrogich fantastów „dży”?

— To przecież ludzie! — krzyknęła Rodis.

— Nie. Jeszcze nie.

— A czy pomaga im pan stać się ludźmi? Nie mogę pana zrozumieć. Najpiękniejsza rzecz w życiu to pomagać ludziom, zwłaszcza gdy ma się do tego władzę, siły i możliwości. Czy może istnieć większa radość? Nigdy nie przyszło to panu do głowy, nieszczęśniku?

— To pani jest nieszczęśliwa! — wrzasnął władca. — Stare przysłowie powiada, że dla kobiety istnieją tylko teraźniejszość i przyszłość, nie ma przeszłości. Co z pani za historyk, skoro nie rozumie pani, że morze pustych dusz wyjadło, wypiło i zadeptało całą tę planetę!

Faj Rodis uspokoiła się tymczasem.

— Czy wie pan, że ludzki mózg posiada szczególną zdolność do naprawiania skaz otaczającego go świata, nie tylko wizualnych, ale także myślowych, wynikających z wypaczenia praw natury w źle urządzonym społeczeństwie? Mózg zwalcza dystorsję, naprostowując ją w stronę piękna, spokoju i dobra. Mówię, oczywiście, o normalnych ludziach, nie o psychopatach z kompleksem niższości. Nie wie pan o tym, że cudze twarze zawsze wydają się piękne z daleka, a życie innych, oglądane z boku, wydaje się ciekawsze i bardziej znaczące? Oznacza to, że każdy człowiek marzy o pięknie, choćby nawet tworzonym przez tysiące pokoleń, a podświadomość prowadzi nas w stronę dobra bardziej niż myślimy. Jak można mówić o ludziach niczym o historycznej mierzwie?

— Pani szczerość zaczyna mi się podobać — stwierdził Czojo z krzywym uśmieszkiem. — Proszę mówić dalej.

— Wiem, że nie wątpi pan teraz w nasze pokojowe zamiary. Ileż to razy wasi ludzie usiłowali wydobyć z któregoś z nas chociaż kapkę wrogości, choćby podczas próby ataku na gwiazdolot, dokonanej na pański rozkaz! Nic przecież nie dzieje się tutaj bez rozkazu Rady Czterech?!

— Tak — potwierdził władca, poddając się ponownie dziwnej, magnetycznej mocy Ziemianki.

— Skoro tak, problem polega na urojonej zgrozie, jaką w was wzbudzamy. Zrozumiałam już, że chce pan zakazać pokazywania filmów o ziemskim życiu narodowi Jan-Jah. Kieruje się pan osobistymi pobudkami, wynikającymi z pańskiego punktu widzenia. My, Ziemianie, nie dostrzegamy w waszej prymitywnej propagandzie nawet odrobiny troski o społeczeństwo. Obecny ustrój służy tylko garstce uprzywilejowanych. W historii Ziemi zgubiło to setki państw i miliony ludzi. Całkiem niedawno przeżyliście katastrofę przeludnienia…

Faj Rodis przerwała wywód, widząc ze zdziwieniem, jak zmieniły się rysy twarzy władcy Tormansa. Czojo Czagas stracił panowanie nad sobą.

— Dosyć! Nie chcę! Niczego o Ziemi! Nienawidzę! Nienawidzę tej przeklętej Ziemi, planety bezgranicznego cierpienia moich przodków!

— Pańskich przodków? — powtórzyła Faj ze ściśniętym gardłem, widząc, że jej hipoteza właśnie się potwierdziła.

— Tak, tak, moich i waszych! To tajemnica ukrywana od setek lat, a ujawnianie jej karane jest śmiercią!

— Dlaczego?

— Żeby nie pojawiały się marzenia o dawnym, innym świecie, podmywające podstawy naszej egzystencji. Człowiek nie powinien czerpać siły z przeszłości, bo tworzy wówczas wywrotowe idee i przekonania. Historię należy wykorzenić i zacząć od chwili, gdy ludzkie drzewo rozkwitło na Jan-Jah.

Czojo Czagas stał chwilę zadumany, potem usiadł, wskazując Faj jej fotel. Pykał fajkę, wpatrując się w skupieniu w kryształową kulę, podczas gdy Ziemianka siedziała nieruchoma jak posąg w głębokiej ciszy apartamentów władcy. Władca prześlizgnął się spojrzeniem po jej jakby nieobecnej postaci i wstał znowu, na coś się decydując. Z tajnego schowka wydobył pęk starodawnych kluczy. Jednym z nich, grubym i krótkim, otworzył ukryte w ścianie metalowe drzwiczki, coś za nimi przekręcił i zamknął znowu starannie.

— Chodźmy — powiedział po prostu, uchylając jedną z kotar i odsłaniając drzwi wąskie jak skalna szczelina.

Faj Rodis poszła za nim bez wahania. Czojo Czagas kroczył ze spuszczoną głową, nie oglądając się, przez długi korytarz, słabo oświetlony nikłym światłem gazowych lamp. Obejrzał się dopiero u drzwi windy i wpuścił Faj pierwszą do kabiny. Rozległ się szczęk rzadko używanego mechanizmu. Kabina pomknęła szybko w dół. Na miejscu Faj Rodis zaparło dech w piersi, oczekiwała bowiem, że zatrzymają się w jakiejś piwnicy, tymczasem wyszli na głęboko położony korytarz, po którego jednej stronie ciągnęły się żelazne filary i szyny. Czojo znów się obejrzał, wprowadzając swego gościa do niewielkiego wagonu i siadając za drążkami sterowania. Zapalił przedni reflektor i wagon pomknął w nieprzenikniony mrok z łoskotem godnym starożytnych ziemskich maszyn.

Rodis, uśmiechnąwszy się do spiętego władcy, zanuciła cicho, poddając się hipnotycznym błyskom mijanych po drodze różnokolorowych świateł sygnałowych. Zauważyła, że wsłuchuje się uważnie, często zerkając na nią w rozbłyskach semaforów.

— Co to za pieśń? — spytał porywczo, przyspieszając i tak już szalony pęd pociągu.

— „Skoczyć prosto w głęboką wodę najdzielniej i znaleźć siebie, chroniąc się przed obłędem…” — zaczęła przekładać Rodis na język Jan-Jah.

— Tylko tyle? — zawołał Czagas.

— A czego pan się spodziewał?

— Czegoś bojowego. Bardzo dziarska i rytmiczna muzyka — stwierdził władca, hamując ostro przed fioletowym luminoforem.

Wyszli w podziemny mrok. Tylko strzałki drogowskazów słabo połyskiwały na podłodze, jakby pływając w ciemności.

Czojo Czagas ujął ostrożnie dłoń Rodis. Zbliżywszy się do kwadratowej kolumny, otworzył w niej maleńkie okienko i nasłuchiwał chwilę.

— Trzeba się upewnić, że zadziałał wyłącznik w moim pokoju — wyjaśnił milczącej kobiecie — inaczej każdy próbujący otworzyć drzwi skarbca zginie na miejscu.

Drugim kluczem z pęku otworzył kolejne okienko, chwycił rękojeść podobną do strzały i mocno pociągnął. Wyskoczył srebrny trzpień i w tym momencie rozwarły się ciężkie wrota, prowadzące do rzęsiście oświetlonej, obszernej sali. Gdy tylko oboje weszli do środka, władca wcisnął jakiś guzik i drzwi zatrzasnęły się.

Rodis rozglądała się, podczas gdy Czojo Czagas, pochyliwszy się nad szerokim kamiennym stołem, coś na nim przesuwał, szczękając zapadkami, podobnymi do dźwigni starych maszyn elektronicznych, wielekroć widzianych przez Rodis w filmach historycznych i muzeach. Pomieszczenie także wyglądało jak muzeum. Wokół wysoko wznosiły się oszklone szafy z regałami obok solidnie zamkniętych kufrów, ozdobionych wypłowiałymi hieroglifami. Pokryte kurzem schodki zachowały ślady tych, którzy wspinali się ku górnym półkom.

Czojo Czagas wyprostował się, uroczyście pobladły. Przybyszce z Ziemi wydał się dawnym kapłanem, chroniącym zakazaną wiedzę i był nim zaiste.

— Wie pani, dokąd przyszliśmy? — spytał ochryple.

— Domyśliłam się. Tutaj ukrywa się to, co wy… wasi przodkowie przywieźli z Ziemi na gwiazdolotach.

Faj Rodis prężyła się w napięciu. Co za gratka dla historyka ERŚ znaleźć się w magazynie zawierającym pamiątki z najciemniejszego okresu wielkich przewrotów na samym początku EŚZ, Ery Światowego Zjednoczenia! Z respektem musnęła ogromny pulpit, wymontowany z pradawnego gwiazdolotu, jednego z pierwszych statków, który zanurkował rozpaczliwie w niezbadane i jak się okazało, niezwykle złożone głębiny wszechświata.

Czojo Czagas skinął zachęcająco na zaaferowaną Ziemiankę, wskazując jej rząd twardych krzesełek z metalu i masy plastycznej pośrodku sali.

— Wiem, że interesuje tu panią wszystko. Proszę jednak nie zapominać, że wciąż prowadzimy dialog. Zobaczy pani filmy przywiezione przez naszych przodków na pamiątkę planety, z której uciekli. Uciekali z niewielką nadzieją ratunku, lecz odnaleźli dziewiczą planetę i nowe życie, odrzucając stare. Kiedy szarpią mi nerwy wątpliwości co do słusznie obranej drogi, przychodzę tutaj, by nasycić się nienawiścią, z której czerpię siły.

— Nienawiścią do czego, do kogo?

— Do Ziemi i ludzkości! — odparł Czojo z przekonaniem. — Proszę obejrzeć wybraną przeze mnie serię obrazów. Nie będę musiał wyjaśniać, dlaczego chcę zakazać prezentacji waszych stereo-filmów. Ujrzawszy historię tego raju — dodał z jadowitą goryczą — któż nie zwątpi w prawdziwość waszych pokazów? Jak to się mogło stać, że ogołocona, zrujnowana planeta zamieniła się w cudowny ogród, a zagniewani, nie wierzący już w nic ludzie zostali najlepszymi przyjaciółmi? Czyja żelazna ręka utrzymuje ziemskie ludy w takiej dyscyplinie? Zresztą, czy powie mi pani prawdę? Umie pani czarować. Sam tego doświadczyłem. Pamięta pani legendę o czarownicy Kirke, zamieniającej ludzi w wieprze? Chwilami wydaje mi się, że jest nią pani…

— Kirke to wspaniały mit z niezapomnianych czasów, pochodzący jeszcze od matriarchalnych bóstw, opowiadający o magii seksualnej bogini, zależnej od stopnia wstrzemięźliwości erotycznej: jeśli był niski, prowadził do świństwa, jeśli wysoki, do bogini. Niemal od zawsze był niewłaściwie interpretowany. Pożądanie kobiecego piękna wyzwala świństwo w psychice takich osobników, którzy niezdolni są wznieść się w swoich seksualnych zapędach ponad zwierzęcy instynkt. Kobiety dawnych czasów raczej rzadko pojmowały konieczność walki z męską brutalnością, dlatego wiedzące o tym uznawano za wiedźmy. Spotkanie z Kirke było kamieniem probierczym dla każdego mężczyzny, by stwierdzić, jak bardzo ludzki jest jego Eros. Magia seksualna działa tylko na niskim poziomie postrzegania Piękna i Erosa. Chce pan spróbować? — zaproponowała Faj, w jednej chwili przeobrażając się, wbijając weń władcze spojrzenie i dumnie prężąc pierś.

Jakaś mroczna moc zawładnęła wolą Czojo Czagasa, jakby rozkręcała się w nim potężna sprężyna, zapierając dech, ściskając wnętrzności i przenikając mięśnie szalonym pragnieniem

— Nie! — krzyknął rozdrażniony.

Rodis spuściła wzrok, a władca przysiadł ciężko na brzegu stołu i nacisnął dźwigienki.

Zgasły światła i znikła podziemna ściana, rozjaśniona projekcją, której jakość przewyższała zwykłą TWF. Faj Rodis zapomniała o wszystkim, przenosząc się w odległą przeszłość rodzinnej planety.

Na początku były tylko fabularyzowane inscenizacje. Czojo Czagas ułożył je w kolejności wydarzeń historycznych. W najstarszych czasach nie było jeszcze dokumentacji filmowej. Należało stworzyć rekonstrukcje kluczowych zdarzeń. Jednakże owe fakty bezlitośnie burzyły przepiękne, ziemskie, baśniowe opowieści o dobrych cesarzach, mądrych królowych i rycerzach bez skazy, obrońcach skrzywdzonych i uciśnionych. Legendy o szlachetnych przywódcach i bojownikach za wiarę okazywały się stekiem krwawych zbrodni, bestialstwa i fanatyzmu, pociągających za sobą niszczenie pięknych krain, miast i żyznych pól.

Historia Ziemi, zapisywana i nauczana przez dalekich przodków był nastawiona przede wszystkim na przedstawienie prawdziwej ceny podbojów, zmiany władców i cywilizacji, lecz filmy rekonstrukcyjne z późnej ERŚ miały za zadanie pokazać, że wszelkie wysiłki ludzkie w tworzeniu piękna, zagospodarowaniu Ziemi, pokojowej pracy i poznaniu przyrody nieuchronnie okazywały się daremne, kończące nieszczęściami i zniszczeniami. Zwierzęcy ludożercy pożerali bardziej cywilizowane plemię przed jaskinią ozdobioną ochronnymi malowidłami. Asyryjscy najeźdźcy mordowali w płonących miastach dzieci i starców, gwałcili kobiety na oczach związanych mężczyzn, skrępowanych w nieludzki sposób. Nieskończonym kołowrotem przesuwały się spalone wsie, rozgrabione miasta, stratowane pola, tłumy zniewolonych ludzi, gonionych jak stada bydła. W zasadzie żaden pastuch nie traktował tak swoich bydląt. Stawało się oczywiste, że człowiek liczył się wtedy mniej od zwierzęcia. Co więcej ludzie zadawali sobie nawzajem straszliwe męki. Powoli rozcinano nieszczęśników piłami na chińskich placach, rozrywano końmi na wschodnich traktach, krzyżowano nad Morzem Śródziemnym, wieszano na żelaznych hakach jak połcie mięsa.

Nieustannie „wzbogacała” się technika masowych eksterminacji. Ścinanie głów, stosy, krzyże i koły nie wystarczały do wytępienia ludności w dużych miastach. Układano więc powiązane grupy pękami na polach i konne hordy tratowały je. Gnali włóczniami i ostrzami szabel w góry ogłupiałe tłumy i strącali do przepaści. Układali mury i wieże z żywych ludzi, przekładając rzędy ciał glinianą zaprawą. Z całej tej fantasmagorii masowych rzezi, w których najbardziej porażająca była absolutna bierność ludzkich mas, zafascynowanych potęgą najeźdźców, Faj Rodis zapamiętała szczególnie scenę upadku Rzymu. Dumne Rzymianki wraz z dziećmi próbowały znaleźć schronienie na Forum. Bezbronne, pozbawione ochrony poległych w walce ojców, mężów i braci, dziewczęta, matrony i staruszki z bezsilną rozpaczą patrzyły na nadciągającą watahę upojonych zwycięstwem Hunów, a może Germanów z okrwawionymi mieczami i toporami. Ten niezapomniany obraz, stworzony przez znakomitego artystę, stał się dla niej odzwierciedleniem jednego z kręgów inferna.

Jakby w odpowiedzi na współczucie Rodis, film zaczął ukazywać niezliczone zbrodnie Rzymian, dowodząc słuszności odpłaty, jaka nader rzadko, niestety, spotykała zbrodnicze imperia na przestrzeni dziejów.

Z wszystkich historycznych upadków ludzkości degeneracja Rzymian nie miała sobie równych, chyba że Niemców w czasach nazizmu. Rzymianie, tak bardzo wynoszący się ponad „barbarzyńców”, sami postępowali z innymi z nieludzką dzikością.

Schlebiając najniższym instynktom, władcy Rzymu zamienili swoich obywateli w prymitywny, sadystyczny tłum, żądający wciąż bez umiaru „chleba i igrzysk”. Okrucieństwo i zupełny brak współczucia uczyniły ludzkie cierpienia rozrywką, a brak szacunku dla innoplemieńców i innowierców wywołał atrofię sumienia i szlachetności.

W czasach przedchrześcijańskich zaczęli urządzać w nowo postawionych cyrkach lub przebudowanych greckich amfiteatrach widowiska, w których ludzie musieli walczyć z dzikimi bestiami. Ten krwawy obyczaj rozrastał się do potwornych rozmiarów, trwając ponad pięćset lat, aż do edyktu cesarza Konstantyna zakazującego igrzysk z zabijaniem ludzi.

Powszechne przytępienie ludzkich uczuć zmuszało imperatorów i konsulów do zwiększania liczby kaźni i urozmaicania jej sposobów.

Pompejusz Wielki uczcił swoje zwycięstwo, urządzając triumf, a raczej „polowanie” w cyrku. W pięć dni igrzysk zabito sześćset lwów i tysiąc czterystu ludzi.

Imperator Tytus, budowniczy największego cyrku, Koloseum, posłał na śmierć dziewięć tysięcy zwierząt i dwanaście tysięcy ludzi. Już pierwszego dnia zginęło siedem tysięcy ludzi i pięć tysięcy zwierza. Chrześcijanie, zaszyci w skóry zwierzęce lub przywiązani do słupów byli pożerani żywcem przy radosnym skandowaniu i wyciu pięćdziesięciu tysięcy widzów, tak zwanych wolnych obywateli stolicy świata.

Imperator Trajan zabił dwadzieścia cztery tysiące ludzi i jedenaście tysięcy zwierząt. Słonie, hipopotamy, lwy, lamparty, niedźwiedzie, hieny, krokodyle, tygrysy, dziki ginęły ku uciesze rozszalałych tłumów. Tysiące nagich kobiet, młodych dziewcząt i dzieci było rozszarpywanych przez drapieżniki lub tratowanych przez słonie, nosorożce i tury.

Imperator Probus postawił las na arenie Koloseum i urządził „polowanie” na sto lwów, dwieście lampartów i trzysta niedźwiedzi. „Myśliwi” zabijali drapieżniki krótkimi oszczepami. Następnego dnia zabito trzy tysiące dzików, jeleni i strusi.

Imperator Gordian rozpoczął panowanie od zabicia tysiąca niedźwiedzi, a na tysiąclecie Rzymu zginęło na arenie dwa tysiące gladiatorów. Podobne widowiska oczywiście miały miejsce nie tylko w samym Rzymie, ale także we wszystkich większych miastach.

Nie mniejszą bezwzględność i duchową degradację okazywali Rzymianie w trakcie swoich podbojów. Zamiast okazać szacunek dla męstwa i heroizmu przeciwników, rozprawiali się z bezbronną ludnością, zaganiając pokonanych z ich rodzinami, dziećmi i starcami do pracy w kopalniach i kamieniołomach, gdzie konali powoli w nieludzkich warunkach, pozbawieni wody, domów i posłań. Chrześcijanie i Żydzi byli traktowani szczególnie brutalnie. Kiedy legiony rzymskie zdławiły powstanie w Judei, cała jej ludność została zapędzona do afrykańskich kamieniołomów. Wykastrowani i oślepieni rozpalonym żelazem na jedno oko mężczyźni w łańcuchach i z wypalonym na czole piętnem, wykuwali znakomity marmur numidyjski do wspaniałych rzymskich budowli. Jeśli wyobrazić sobie kolosalne zużycie marmuru do budowania forów, pałaców, świątyń, akweduktów, a nawet dróg, ocean ludzkich cierpień mógł tylko wywołać w duszy każdego prawdziwego człowieka odrazę i nienawiść do nieodwracalnej przeszłości.

Takie było prawdziwe oblicze największej cywilizacji, która pozostawiła dumne napisy „Gloria Romanorum” i którą narody Europy przez wiele wieków uważały za niedościgły wzorzec.

Odpłata, jak zawsze, przyszła za późno i skrupiła się, jak zwykle na niewinnych. Powstałe znacznie później państwa także nurzały się w okrucieństwach. Królowie francuscy, noszący harde przydomki w rodzaju Króla Słońce, z niewiarygodnym okrucieństwem tępili heretyków, którzy byli ich rodakami. Setki ludzi skutych łańcuchami posyłano na galery na Morzu Śródziemnym, gdzie w przerażających warunkach, całkiem nadzy i przykuci do ławek, harowali przy wiosłach, umierając bez żadnej winy. Każda galera potrzebowała 300–400 wioślarzy, a były tysiące takich statków, wliczając w to arabskie, na których męczyli się niewolnicy chrześcijańscy.

Najbardziej krwiożerczy sułtan Maroka, Mulaj Ismail, zamknął w swym haremie osiemdziesiąt tysięcy niewolnic. Afrykańscy kacykowie nie odstawali od owych władców. By uczcić śmierć królowej czarnego ludu Aszanti, trzem tysiącom pięciuset niewolnikom obcięto ręce i nogi, część z nich spalono żywcem. Wobec takich okrucieństw bladły dawniejsze ludobójstwa tyranów, na przykład faraona Dżera, w grobowcu którego zabito 587 ludzi albo scytyjskich wodzów w Kubaniu i nad Morzem Czarnym, masowo wyrzynających ludzi i konie na kurhanach, by zrosić obficie krwią prochy wojowników.

Perła starożytnej kultury, Hellada, stająca się pastwiskiem kóz na początku Ciemnych Wieków; ruiny jeszcze starszej cywilizacji morskiego ludu na Krecie; starta na proch kopytami azjatyckich hord kultura Starej Rusi; kolosalne masakry aborygenów w Afryce Południowej, dokonane przez północnych najeźdźców — wszystko to, dobrze już znane, nie wyzwalało nowych asocjacji. Rodis nie widziała jednak dotychczas fragmentów kronik dokumentalnych wmontowanych w filmy fabularne ERŚ. Masowe zbrodnie nabrały jeszcze bardziej potwornego charakteru, proporcjonalne do większego zaludnienia i łatwiejsze dzięki zdobyczom techniki. Ogromne obozy koncentracyjne, fabryki śmierci, gdzie głodem, nieludzką pracą, komorami gazowymi i specjalnymi karabinami, strzelającymi seriami kul, zabijano ludzi setkami tysięcy, a nawet milionami. Góry ludzkich popiołów, hałdy trupów i kości, jakie nie śniły się dawniejszym ludobójcom. Bomby atomowe w ciągu kilku sekund spopielały wielkie miasta. Wokół całkiem wypalonego centrum, gdzie setki tysięcy ludzi, drzewa i domy znikały w okamgnieniu, rozpościerał się krąg zrujnowanych budynków, wśród których pełzały oślepione, poparzone ofiary. Spod ruin dochodził rozpaczliwy płacz dzieci, wołających rodziców i błagających o łyk wody. I znów następowały obrazy masowych represji, przemieszanych z bitwami, w których tysiące samolotów, dział lądowych lub statków z samolotami na pokładach ścierało się z chrzęstem żelaza w grzmiącej lawinie ognia. Dziesiątki tysięcy źle uzbrojonych żołnierzy z uporem atakowało stanowiska broni szybkostrzelnej, dopóki góra trupów nie zakryła umocnienia, uniemożliwiając wrogom strzelanie na równi z narastającym obłędem. Bombardowane miasta, gdzie bohaterowie tamtych czasów fotografowali zapadające się, płonące budynki. Przeznaczeni na śmierć lotnicy samobójcy przedzierali się przez zasłonę pocisków i rozbijali samoloty na pokładach ogromnych transportowców. Ogniste podmuchy porywały w górę ludzi, broń, szczątki maszyn. Łodzie podwodne wynurzały się nagle z głębiny morza, by zniszczyć wroga torpedami z głowicami termojądrowymi…

— Ocknij się, Ziemianko — usłyszała Faj Rodis głos Czojo Czagasa.

Wzdrygnęła się, on zaś wyłączył projektor.

— Nie wiedziała pani tego wszystkiego? — zapytał drwiąco.

— Nie zachowało się u nas tak wiele filmów z tamtych czasów — odparła, powoli dochodząc do siebie. — Po ucieczce waszych gwiazdolotów wciąż trwała wojna. Nasi przodkowie nie wpadli na to, by ukryć dokumentację pod ziemią lub w głębi morza. Wiele zaginęło.

Czojo Czagas spojrzał na zegar. Rodis wstała.

— Poświęcił mi pan mnóstwo czasu. Przepraszam i jestem wdzięczna.

Przewodniczący Rady Czterech przystanął, zastanawiając się nad czymś.

— Naprawdę nie mogę pani dłużej towarzyszyć, ale jeśli ma pani ochotę…

— Absolutnie!

— Jeden dzień nie wystarczy!

— Mogę długo obejść się bez jedzenia. Potrzebna mi tylko woda.

— Woda znajduje się tutaj. — Czojo Czagas otworzył trzecim kluczem niewielkie drzwiczki. — Widzi pani ten zielony kran? To mój prywatny wodociąg — wyjaśnił z uśmiechem. — Może pani pić bez obawy. Będzie tu pani zamknięta, ale zostawię otwartą szafkę sygnałową. Proszę nie próbować wychodzić samemu. Sporo tutaj pułapek. Materiały z ostatniego stulecia zobaczy pani nie wcześniej niż za dwa dni. Da pani radę?

Faj Rodis milcząco skinęła głową.

— Przyjdę po panią sam. Mikrofilmy z przekopiowanymi oryginałami znajdują się w tych skrzynkach. Udanych przeżyć, jak mówią u nas przy rozstaniu.

Rodis wyciągnęła do niego dłoń ziemskim gestem przyjaźni, ten zaś uścisnął ją mocno, wpatrując się w lśniące, „gwiaździste” oczy, tak porażająco różne od tych, jakie widział na swojej planecie i na starych filmach z Ziemi, której wyrzekli się jego przodkowie.

Wkrótce ten dziwny człowiek poddał się i niemal odtrącił rękę Rodis, znikając za drzwiami. Ogromna płyta ochronna zatrzasnęła się z głuchym hukiem, podobnym do uderzenia młota hydraulicznego.

Rodis wykonała parę ćwiczeń na oddech i koncentrację, by przygotować energetycznie ciało na czekającą je pracę. Jej zadaniem było nie tylko przejrzeć, ale także zachować w pamięci zebrane materiały. Zbyt późno pomyślała o zapisie przez SDG, wątpiła zresztą, by zmienny władca planety zgodziłby się powtórzyć swój kaprys.

Badając zawartość skrzyń, zorientowała się, że Czagas pokazał jej tylko jeden zbiór, oznaczony hieroglifami, które odczytała jako: „Człowiek człowiekowi”. Drugi i trzeci kufer zostały oznaczone: „Człowiek przyrodzie” i „Przyroda człowiekowi”.

Filmy „Człowiek przyrodzie” ukazywały, jak znikały z powierzchni Ziemi lasy, wysychały rzeki, wyjaławiały się żyzne uprawy, wypalone lub zasolone, ginęły jeziora i morza, zatrute odpadami lub wyciekami ropy naftowej. Ogromne ziemskie obszary, zryte kopalnianymi szybami, zawalone hałdami żużlu lub zabagnione z powodu zbyt częstych odwiertów w poszukiwaniu świeżej wody. Filmowe oskarżenia, kręcone w tych samych miejscach w przeciągu dziesięcioleci. Uschłe krzewy zamiast wyniosłych cedrów, sekwoi, araukarii, eukaliptusów, gigantów gęstych tropikalnych dżungli. Umierające, obdarte z kory i objedzone przez insekty drzewa wszędzie tam, gdzie wytępiono ptaki. Całe pola ciał dzikich zwierząt, wymarłych z powodu bezmyślnego nadużywania chemikaliów. I znowu nieekonomiczne zużycie miliardów ton węgla, nafty i gazu, wyczerpanie zapasów nagromadzonych pod ziemią odkąd istniała planeta. Całe góry potłuczonego szkła, butelek, zardzewiałego złomu, niezniszczalnego plastiku. Tryliony par znoszonego obuwia leżały w stosach przewyższających egipskie piramidy.

Zbiór „Przyroda człowiekowi” okazał się najtrudniejszy w odbiorze. W przerażających obrazach ostatnich wieków, gdzie niszczące siły techniki ścierały się z kolosalnymi ludzkimi masami, ludzka indywidualność, obojętna na cudze cierpienia, roztapiała się w oceanie strachu i bólu. Człowiek, będący integralną jednostką, w bitwie lub tłumie przeznaczonym do unicestwienia, znaczył tyle, co wystrzelona kula lub śmieć, który należy usunąć. Antyhumanizm i beznadziejnie nieuchronny upadek cywilizacji, jej podziały tak zdławiły indywidualną psychikę, że nie zostawiały miejsca na współczucie dla cierpień drugiego człowieka.

Filmy z trzeciej skrzyni ukazywały poszczególne twarze w bliskich planach, obrazując malujące się na nich choroby i cierpienia, spowodowane nieumiarkowanym trybem życia, rozbratem z naturą, niezrozumieniem potrzeb ludzkiego organizmu i chaotyczną, niezaplanowaną dzietnością. Potem pojawiły się wielkie miasta opuszczone z powodu braku wody, rozsypujące się bloki żelazobetonu i grudy spękanego asfaltu. Ogromne hydroelektrownie, zamulone zapory, rozwalone przez przemieszczenia skorupy ziemskiej. Morskie zatoki, gnijące z powodu naruszenia równowagi ekologicznej, zatrute nadmiarem „ciężkiej wody” ze sztucznych basenów, opróżnianych zbyt pospiesznie na brzegach rzek. Gigantyczne połacie martwych plam ciągnące się wzdłuż opustoszałych brzegów, czarnych od ropy naftowej, białych od milionów ton detergentów, wypuszczanych do mórz i jezior.

Później przesuwały się w ponurym korowodzie przepełnione szpitale, kliniki psychiatryczne, przytułki dla idiotów i kalek. Lekarze prowadzili rozpaczliwą walkę z nieustannie zwiększającą się liczbą zachorowań. Badania sanitarno-bakteriologiczne wyeliminowały przyczyny epidemii atakujących organizm z zewnątrz, ale brak rozumnego pojmowania praw biologii, wraz z likwidacją naturalnej eliminacji słabszych osobników, prowadziły do nieuchronnego osłabienia odporności organizmów, zahartowanych milionami lat ewolucji. Nowi wrogowie zaatakowali człowieka. Różnorodne alergie, których najstraszniejszym objawem był rak, skazy dziedziczne i psychiczne defekty rozpleniły się i stały powszechnym problemem. Medycyna, jak zwykle nieuznawana za naukę pierwszego rzędu, rozpatrywała oddzielnie każdy przypadek chorobowy i okazała się nieprzygotowana na nowe rodzaje chorób. Jeszcze więcej problemów sprawiła niezdrowa żywność. Chociaż ludzie wciąż mieli w pamięci nieudane eksperymenty z maniokiem, batatami i kukurydzą, mączną żywnością z dawnych tropików, w ERŚ zlekceważyli je. Nie chcieli zrozumieć, że sztucznie pomnożona żywność nieuchronnie pogarsza swą jakość. Następowała więc stopniowa degradacja wywołana niedoborem białka, co w czasach pierwotnych wiodło ludy do kanibalizmu. Złe odżywianie zwiększało liczbę wątłych, chorowitych ludzi, stanowiących duże brzemię dla społeczeństwa.

Faj Rodis ledwie starczało sił na oglądanie osób wykończonych przez raka, dzieci obciążonych dziedzicznie, anemicznych dorosłych, ale też ludzi pełnych sił i energicznych, których ciężkie warunki życia doprowadziły do zawału serca i przedwczesnej śmierci.

Najgroźniejsze ze wszystkiego okazały się nierozpoznane psychozy, niepostrzeżenie skrzywiające świadomość człowieka, wypaczające jego przyszłość i najbliższe otoczenie. Alkoholizm, sadystyczne instynkty, amoralność i niemożność przeciwstawienia się chwilowym kaprysom zamieniały, zdawałoby się, normalnego człowieka w odrażające bydlę. A najgorsze było to, że takich ludzi diagnozowano zbyt późno. Nie istniały prawa, które izolowałyby społeczność od ich poczynań, zdążyli więc okaleczyć moralnie mnóstwo ludzi wokół siebie, zwłaszcza własne dzieci, bez względu na wyjątkową odpowiedzialność kobiet, ich ukochanych żon i matek…

„A właściwie — pomyślała Rodis — na ich odpowiedzialności, cierpliwości i dobroci wykwitały tym większe kwiaty zła z nieśmiałych pąków nieopanowania i braku woli. Co więcej, cierpliwość i potulność kobiet pomagały mężczyznom znosić tyranię i niesprawiedliwość ustroju społecznego. Poniżając się i płaszcząc przed stojącymi wyżej, odbijali to sobie potem na rodzinie. Najbardziej despotyczne reżimy egzystowały najdłużej tam, gdzie kobiety były najmocniej uciskane i upokarzane, w dawnych krajach muzułmańskich, w Chinach i Afryce. Wszędzie, gdzie kobiety były traktowane jak domowy inwentarz, wychowywane przez nie dzieci stawały się ciemnymi i zacofanymi dzikusami”.

Owe przemyślenia wydały się jej interesujące, toteż podyktowała je urządzeniu notującemu, ukrytemu pod lustrzanym daszkiem na prawym ramieniu.

Ujrzane obrazy głęboko nią wstrząsnęły. Zdawała sobie sprawę, że filmy przeniesione ze starych gwiazdolotów przeszły odpowiednią selekcję. Ludzie nienawidzący swojej planety, mający szansę wyrwania się z piekła chaotycznej egzystencji, wzięli ze sobą wszystkie zniesławiające cywilizację, historię narodów i krajów, aby drugie pokolenie wyobrażało sobie porzuconą Ziemię jako miejsce bezustannego cierpienia, do którego w żadnym wypadku nie należy wracać, nawet gdyby podróż zakończyła się tragicznie. Bez wątpienia to właśnie zerwanie przeszłością skłoniło przodków dzisiejszych Tormansjan, kiedy poszczęściło im się znaleźć przyjazną dla życia planetę bez istot rozumnych, by ogłosili się przybyszami z mitycznych Białych Gwiazd, dziedzicami potężnej i mądrej cywilizacji. Nic nie szkodziło pokazywać i później filmy o ziemskich potwornościach. Na takim tle współczesne życie Tormansjan wydawałoby się prawdziwym rajem. Jednakże niebezpiecznie było naruszać zakorzenioną od lat wiarę w wyższą mądrość Białych Gwiazd i jej strażników, oligarchów. Zapewne były też po temu i inne powody.

Faj Rodis poczuła zmęczenie. Zdjąwszy cienką, niby tormansjańską odzież, wykonała parę ćwiczeń relaksacyjnych, zakończonych improwizowanym tańcem. Ustała neurotyczna gonitwa myśli i kobieta była znowu gotowa spokojnie medytować. Usiadłszy na brzegu wielkiego stołu w klasycznej pozycji dawnych wschodnich mędrców, Rodis skoncentrowała się tak, że wszystko wokół niej zniknęło i w jej umyśle pozostała jedynie rodzima planeta.

Nawet ona, będąc specjalistką od najbardziej krytycznego i niebezpiecznego momentu rozwoju ludzkości, nie wyobrażała sobie całej głębi inferna, jakie przeszedł świat w drodze do wolnego i rozumnego życia.

Dawni ludzie żyli w takich warunkach całe życie i nie znali innego. Przez mur ciemnoty i okrucieństwa z pokolenia na pokolenie całymi wiekami przenikały złote promyki czystej miłości, wiedzy, wdzięcznego współczucia, pomocy i samodzielnych poszukiwań wyjścia z inferna. „Przywykliśmy hołdować tytanom sztuki i nauki — myślała Rodis — ale im, osłoniętym zbroją wybitnej twórczości lub wiedzy, łatwiej było pokonać życiowe ciężary. O wiele trudniej przychodziło to zwykłym ludziom, nie uczonym i nie artystom. Jedyne, czym mogli się osłonić przed ciosami losu, były snute w ucisku marzenia i fantazje. I wciąż… wzrastali podobni im, skromni i dobrzy ludzie pracy, realizujący w miarę możności własne ambicje. Dlatego po Erze Rozbicia Świata nastąpiły Era Zjednoczenia Świata, Era Wspólnej Pracy i Era Podanych Rąk”.

Bardziej sercem niż rozumem pojęła teraz Faj Rodis ogromną cenę, jaką zapłaciła ziemska ludzkość za komunistyczny postęp, za wydobycie się z inferna przyrody. Zrozumiała na nowo mądrość społeczeństwa opiekuńczego i mocno odczuła, że w żadnym wypadku, w imię czegokolwiek, nie należy wracać do przeszłości. Każdy krok wstecz oznaczał stoczenie się w otchłań inferna. Za każdym szczeblem owej drabiny czaiły się miliony ludzkich oczu, stroskanych, rozmarzonych, cierpiących i groźnych. I morze łez. Jak wielką miał słuszność jej nauczyciel, Kin Ruh, stawiający teorię infernalności na czele badań historycznych! To właśnie dzięki niemu ostatecznie wyjaśniła się psychologiczna sytuacja ludzi dawnych epok, polegająca na braku wyboru. A dokładniej, wybór był utrudniony niesprawiedliwością społeczną, toteż każda próba zmiany warunków urastała do rangi kryzysu moralnego i narażała danego człowieka na fizyczne niebezpieczeństwo.

W ślad za myślami o nauczycielu przed oczyma Faj pojawił się obraz kolejnej osoby, która również nie zlękła się duchowego brzemienia ERŚ.

Organizatorka słynnych wykopalisk, artystka i śpiewaczka Weda Kong była dla Rodis od dziecka największym ideałem. Dawno temu jej ciało spopielił niebieski żar stosu pogrzebowego, lecz doskonale zachowane stereo-filmy z Ery Wielkiego Pierścienia ukazywały od wieków jej urzekające oblicze. Wielu młodych ludzi pragnęło pójść tą samą drogą. W społeczeństwie, które historię uznało za najważniejszą naukę, sporo osób wybierało tę specjalizację. Jednakże historyk przeżywający wszystkie dramaty i trudy badanej epoki, podlega nieznośnemu obciążeniu psychicznemu. Zbieżności między Ciemnymi Wiekami i ERŚ wymagały szczególnej odporności i duchowego treningu.

Faj Rodis odczuła cały ciężar przeszłości, zalegający jej duszę, ciężar wieków, kiedy historia nie była nauką, a tylko instrumentem politycznego ucisku i stekiem kłamstw. Fałszerze dziejów wkładali sporo wysiłku w to, by zohydzić życie przeciętnych ludzi w dawnych wiekach i zrekompensować jak gdyby w ten sposób bezwartościową, żałosną egzystencję ich potomków. Dla ludzi z nowych, komunistycznych er ziemskiej historii, odważnie i z samozaparciem zgłębiających przeszłość, ogrom napotkanego w niej cierpienia kładł się ponurym cieniem na całym ich życiu.

Rodis tak głęboko zatopiła się w swoich przemyśleniach, że nie usłyszała zgrzytu ochronnych drzwi, otwieranych ostrożnie przez Czojo Czagasa. Górne oświetlenie było wciąż wyłączone. Tylko blade fioletowe płomyki lamp gazowych połyskiwały w półmroku podziemia. Nie od razu wchodzący uzmysłowił sobie, że widzi swego gościa w opinającym ciało jak druga skóra skafandrze i zaczął się uważnie przyglądać. Faj Rodis wróciła do rzeczywistości, wstała z krzesełka pod natarczywym spojrzeniem Czojo i podeszła do tego, na którym leżała jej odzież. Tamten podniósł dłoń, powstrzymując ją. Zerknęła nań ze zdziwieniem, odruchowo poprawiając fryzurę.

— Czy wszystkie Ziemianki są takie piękne?

— Jestem całkiem przeciętna — odparła z uśmiechem i zapytała: — Mój widok w samym skafandrze dostarcza panu przyjemności?

— Oczywiście. Jest pani nadzwyczaj urodziwa.

Faj Rodis zwinęła cienkie tkaniny w zgrabny węzeł i zamotała wokół głowy na podobieństwo szerokiego turbanu. Przesunięty lekko na bakier, nadawał regularnym rysom ziemskiej kobiety przyjazny i figlarny wyraz.

Czojo Czagas zapalił górne światło i zwlekał, patrząc na nią z nieskrywanym zachwytem.

— Czy to możliwe, żeby w gwiazdolocie były kobiety piękniejsze od pani?

— Tak. Na przykład Olla Dez, ale ona nie zjawi się tutaj.

— Szkoda.

— Poproszę, by zatańczyła dla pana.

Wrócili do zielonego pokoju, opuszczonego przez Rodis trzy dni temu. Czojo Czagas zasugerował, by trochę odpoczęła, lecz odmówiła.

— Spieszę się. Jestem to winna towarzyszom. Przyjaciele na pewno się o mnie niepokoją. Zapomniałam o tym, oglądając filmy z ziemskiej przeszłości. Jestem bardzo panu wdzięczna za szczerość! Nietrudno pojąć, jak ważne dla historyka jest spotkanie z dokumentami i zabytkami sztuki, utraconymi u nas na Ziemi.

— Jest pani jedną z nielicznych osób, która to widziała — zaznaczył surowo Czojo Czagas.

— Zobowiązuje mnie pan do zachowania tego w sekrecie przed mieszkańcami waszej planety?

— Otóż to!

Faj wyciągnęła dłoń i znów Czojo próbował zatrzymać ją dłużej w swojej. Rozległ się cichy świst komunikatora. Władca odwrócił się do stolika i powiedział parę niezrozumiałych słów. Wkrótce wszedł do pokoju podenerwowany inżynier Tael. Zatrzymawszy się u drzwi w pozie pełnej uszanowania, pokłonił się przywódcy, nie zauważając w pierwszej chwili Ziemianki w głębi komnaty.

— Goście z Ziemi szukają swojej władczyni. Pojawili się w Sali Potępienia, przyprowadzając ze sobą jeden z tych dziewięcionogich aparatów. Co pan rozkaże?

— Nic. Władczyni jest tutaj i zaraz do nich dołączy. Ty zaś zostaniesz, by mi doradzić!

Inżynier Tael odwrócił się we wskazanym kierunku i osłupiał. Metalicznie pobłyskująca Rodis, zwieńczona zadziornym turbanem, spod którego świeciły jej niezwykłe zielone oczy, wydała mu się niesamowitym zjawiskiem z innego świata. Stała w swobodnej, akcentującej niezależność, pozie i co wydawało się nie do pomyślenia dla kobiety z Jan-Jah, była całkiem odkryta, a zarazem tak odległa i niedostępna, że inżynier poczuł w sercu ukłucie rozpaczy.

Faj Rodis uśmiechnęła się do niego na powitanie i zwróciła się do przewodniczącego Rady Czterech:

— Pozwoli pan, że wkrótce znowu się zobaczymy?

— Oczywiście. Proszę pamiętać o Olli i jej tańcu!

Rodis wyszła. Przemierzała teraz bez przewodnika opustoszałe korytarze i sale. W pierwszej z nich, o czerwonych ścianach z zygzakowatymi liniami i klinowatymi napisami, znajdowała się kobieta. Faj rozpoznała żonę władcy, której imieniem nazwano planetę. Piękne usta Jantre Jahah wykrzywiły się w dumnym uśmieszku, któremu towarzyszyło złowieszcze wygięcie brwi.

— Przejrzałam pani grę, lecz nie spodziewałam się po uczonej przywódczyni przybyszów takiego bezwstydu i bezczelności!

Faj milczała, odtwarzając w pamięci semantykę zapomnianych na Ziemi obraźliwych słów, które trzeba było sobie przypomnieć na Tormansie. To jeszcze bardziej rozgniewało miejscową.

— Nie pozwolę, by paradowała pani tutaj w takim stanie! — krzyknęła.

— W jakim stanie? — zdziwiła się Rodis, spoglądając po sobie. — A, chyba rozumiem. Pani mąż powiedział jednak, że ten widok sprawia mu przyjemność.

— Powiedział! — syknęła tamta, dusząc się gniewem. — Nie rozumie pani, jak bardzo jest nieprzyzwoita! — dodała, obrzucając rywalkę oburzonym spojrzeniem.

— To nie jest strój stosowny na ulicę, wedle waszych praw — zgodziła się Faj. — Ale w domu? Pani strój, na przykład, wydaje mi się znacznie piękniejszy i bardziej wyzywający.

Tormansjanka ubrana w bluzę z głębokim, odkrywającym piersi dekoltem i krótką spódniczkę, pociętą w wąskie wstęgi, odsłaniającą biodra przy każdym poruszeniu, wydawała się istotnie bardziej naga.

— Ponadto — dodała Rodis z ledwo zauważalnym uśmieszkiem — w tej metalowej zbroi jestem kompletnie niedostępna.

— Wy, Ziemianie, jesteście albo niezmiernie naiwni, albo bardzo sprytni. Naprawdę nie rozumie pani, że jest piękna, jak żadna kobieta z mojej planety? Niezwykle piękna i niebezpieczna dla naszych mężczyzn… Wystarczy na panią spojrzeć… — Jantre splotła nerwowo dłonie. — Jak mam to wytłumaczyć? Jesteście przyzwyczajeni do doskonałości ciała, to stało się u was normą, a u nas jest rzadkim darem.

Faj Rodis położyła dłoń na odkrytym ramieniu Jantre, ta zaś odskoczyła, milknąc.

— Proszę mi wybaczyć — powiedziała Faj z lekkim ukłonem. Rozwiązała turban i ubrała się w mgnieniu oka.

— Obiecała też pani mojemu mężowi jakieś tańce?

— Tak i trzeba będzie spełnić obietnicę. Nie sądzę, aby było to pani niemiłe. Jednak relacje z władcą planety to osobna sprawa, dotycząca kontaktów między naszymi światami.

— I nie mam tu nic do gadania? — prychnęła Tormansjanka.

— Owszem — potwierdziła Faj Rodis i Jantre odeszła, oniemiała ze złości.

Faj Rodis postała chwilę w zadumie, potem poszła powoli przez salę. Potężne zmęczenie przytępiło zwykłą jasność jej odczuć. Przemierzyła kolejną, żółto-brązową salę i gdy tylko wstąpiła do ostatniej, słabo oświetlonej galerii, łączącej apartamenty władcy z wydzieloną dla gości częścią pałacu, poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Rodis momentalnie skupiła całą siłę psychiki na zabezpieczeniu się przed czyimiś złymi zamiarami. W ciemności rozległ się zdławiony okrzyk zdumienia i niedowierzania. Natężając wolę, Rodis przeszła obok, a tuż za nią, skoczywszy w dół, jakiś człowiek uciekał w stronę, z której przyszła.

Nagle coś ciężko gruchnęło na dole. Zew SDG, wołający Rodis, przeniknął przez wszystkie pałacowe zakamarki. Strażnicy pobiegli w tamtą stronę. Było to w tym samym momencie, kiedy kompania „ratunkowa” stoczyła się z zapadni Sali Mroku, a raczej Sali Potępienia, jak zwano ją oficjalnie.

Ziemianie wciąż jeszcze nie rozumieli, że zachowania niższych rangą dowódców i ochroniarzy nie należy rozpatrywać w kategoriach normalnych, może trochę źle wyszkolonych, lecz odpowiedzialnych za swoje postępowanie ludzi. „Liliowi” byli okaleczeni moralnie, złamani psychicznie i niezdolni samodzielnie osądzać swoich zachowań, w pełni poddani woli zwierzchników. Do takiego wniosku doszli kosmonauci, omawiając to, co się wydarzyło podczas nieobecności Faj Rodis.

— Popełniliśmy wszyscy sporo błędów — stwierdziła Faj, ogarniając towarzyszy rozbawionym spojrzeniem. — Czy mogę was obwiniać, skoro sama mam wielką ochotę przełamać siłą ten ich żelazny upór i pragnienie utrzymania nieludzkiego systemu?

— Archiwa całkiem nas przytłoczyły — poinformowała Czedi. — Dawne świątynie i inne opuszczone pomieszczenia, zawalone stertami ksiąg, papierów, map i dokumentów, zapleśniałych lub na pół przegniłych. Żeby przetrząsnąć choćby jedno takie archiwum, potrzeba setki sumiennych pracowników, a na całej planecie znajduje się około trzy tysiące takich zbiorów.

— Nie lepiej wygląda sprawa z dziełami sztuki — zauważył Gen Atal. — W Domach Muzyki, Malarstwa i Rzeźby wystawione jest tylko to, co podoba się Radzie Czterech i ich zausznikom. Wszystkie inne, stare i nowe dzieła, zwalone są stosami w zamkniętych na głucho magazynach. Zajrzałem do jednego. Pryzmy zleżałych płócien i piramidy bezużytecznych rzeźb pokryte grubymi warstwami kurzu. Serce się ściska, gdy widzi się to kolosalne cmentarzysko artystycznej pracy, marzeń i nadziei tak właśnie „spełnionych” przez ludzkość z Jan-Jah!

— W ogóle wszystko jasne — stwierdziła Ewiza Tanet. — Przebywając tutaj, niczego nie zobaczymy, oprócz tego, co zechcą nam pokazać. W rezultacie dostarczymy na Ziemię potwornie wypaczony obraz życia na Tormansie i nasza wyprawa nie przyniesie wielkiego pożytku!

— Co pani proponuje? — zapytał Wir Norin.

— Pobuszować w codziennym życiu planety — odparła z przekonaniem Ewiza. — Za parę dni będziemy mogli zdjąć skafandry i nasz metalowy poblask nie będzie peszył otoczenia.

— Zdjąć skafandry? A co z zabójczą bronią? — zawołał Gen Atal.

— To będzie jednak konieczne — powiedziała spokojnie Rodis — inaczej Tormansjanie będą od nas stronili. A tylko dzięki nim zdobędziemy wiedzę o prawdziwym życiu tutaj, jego celach i sensie. Nie można liczyć na to, że nasza siódemka zdoła przekopać się przez ogromne złoża zakazanych informacji. Potrzebni są nam ludzie z różnych miejsc, różnych pozycji społecznych i profesji. Ta ostatnia jest tutaj najważniejsza, gdyż wykonują ją przez całe życie.

— I nie zważając na to, kiepsko pracują — zauważyła Czedi. — Tiwisa i Tor obserwowali instytuty biologiczne planety i byli porażeni niewiarygodnym zapuszczeniem rezerwatów przyrody: umierające lasy i zwyrodniała fauna. Zdejmij jak najszybciej skafander, Ewizo!

— Musimy jeszcze odcierpieć sześć dni.

Kosmonauci zaczęli rozchodzić się po pokojach, by przygotować kolejny raport dla „Ciemnego Płomienia”.

— Chciałaś zobaczyć Wedę Kong? To chodź ze mną — powiedziała Rodis do Czedi.

Długo milczący czarny SDG przydreptał z kąta do kanapy. Faj Rodis wydobyła z niego jeszcze nierozpakowaną „gwiazdkę” maszyny pamięciowej i rozwinęła folię. Granatowo-czerwony odcień zapowiadał liryczną biografię. Rodis wykonała niezbędne czynności i po chwili na tle niebieskiej ściennej draperii pojawiła się postać kobieca. Stereo-filmy EWP w niczym nie ustępowały współczesnym. Weda Kong zjawiła się z przeszłości, weszła i usiadła przed Faj i Czedi na cienko plecionym metalowym fotelu ze swoich czasów.

— Ustawiłam promień piąty — szepnęła wzruszona Rodis. — Na to, czego sama jeszcze nie widziałam, ostatnią dekadę jej życia, kiedy zakończyła rozbiór historii wojen czwartego okresu ERŚ…

Czedi, usadowiona w dalszym kącie kanapy, widziała przed sobą jednocześnie Wedę Kong i Faj Rodis, jakby siedziały naprzeciwko siebie kobieta Ery Wielkiego Pierścienia i kobieta Ery Podanych Rąk… Każda uczennica na Ziemi słyszała o Wedzie Kong, badaczce strasznych podziemi ERŚ, bohaterce pradawnych sag, kochającej dwóch najznakomitszych ludziach swoich czasów, Erga Noora i Dara Wiatra, przyjaciółce legendarnego Rena Boza. Czedi porównała znany wizerunek z żywą kontynuatorką dzieła tamtej. Faj Rodis nie musiała przebijać się przez warstwy kamieni i zmagać z niebezpiecznymi urządzeniami obronnymi. W bezdnie kosmosu, w odległości niewyobrażalnej jeszcze dla ludzi z czasów Wedy, znalazła za to całą planetę, jak gdyby ocalałą od dramatycznych losów reszty ludzkości. Czedi z dziecięcym zachwytem wpatrywała się w delikatną twarzyczkę Wedy o czułym, łagodnym spojrzeniu szarych oczu, ozdobioną marzycielskim uśmiechem. Głowa lekko schylona pod ciężarem wspaniałych włosów. Lata nie odcisnęły piętna na dziewczęco zgrabnej sylwetce, lecz Czedi, porównując jej obraz z wcześniejszych lat, mogła zauważyć, że skrywany smutek przenikał całą jej istotę.

Wielka różnorodność ludzkich fizjonomii, zwłaszcza w Erze Wspólnej Pracy, kiedy zlewały się ze sobą wszelkie rasy i narodowości, przechodziła najśmielsze wyobrażenie. Wszystkie możliwe odcienie włosów, oczu i kolory skóry łączyły się w potomkach khmero-tunguso-hinduskich, hiszpańsko-rosyjsko-japońskich, anglo-polinezyjsko-zuluso-norweskich, basko-italo-arabsko-indonezyjskich itp. Wykaz tych niezliczonych kombinacji zajmował całe szpule rodowodów. Szeroki wybór powiązań genetycznych zapewniał nieskończone bogactwo życia pozbawionego zwyrodnień, to jest bezgraniczny postęp ludzkości. Szczęście Ziemi polegało na tym, że w drodze historycznego rozwoju, mnóstwo dotychczas odizolowanych fizycznie i kulturowo grup stało się wielką jednością. W Erze Wielkiego Pierścienia ujednolicił się typ człowieka, zastępując różnorodne typy Ery Wspólnej Pracy. Pod koniec owej ery ludzie podzielili się na dwie kategorie: neandertalską o krzepkiej, grubokościstej sylwetce i kromaniońską o cieńszym kośćcu i smuklejszej sylwetce, bardziej delikatną psychicznie i uczuciową. Zadaniem genetyków było wziąć z obu ras to, co było w nich najlepszego i połączyć je w jeden gatunek, co też uczynili w trakcie EWP. W EPP czystość oblicza stała się jeszcze bardziej wyrazista, jak zauważyła Czedi, porównując ascetyczną twardość, jakby wykutych w kamieniu, rysów Faj Rodis z gładką buzią Wedy Kong.

Faj Rodis reprezentowała kolejny szczebel ludzkiej energii i wszechstronności, rozwijającej się w społeczeństwie unikającym nadmiernej specjalizacji. Wydawała się silniejsza, twardsza od kobiety EWP, zarówno w kształtach umięśnionego ciała na mocnym szkielecie, z wysoką, lecz nie nazbyt cienką szyją i niezłomnym wyrazem oczu, rozstawionych szerzej niż u Wedy, z odpowiednio szerokim czołem i równie szeroką szczęką.

Pomimo tych powierzchownie archaicznych cech większej siły psychofizycznej i krzepkości ciała, Rodis różniła się także wewnętrznie od Wedy Kong. Jeśli do Wedy każdy podszedłby z zaufaniem i bez zastrzeżeń, Faj była chroniona cechą, do pokonania której konieczny był pewien wysiłek. Tamta wzbudzała miłość od pierwszego wejrzenia, Rodis wyzwalała uwielbienie przemieszane z obawą.

Weda Kong zwróciła się do niewidocznego audytorium:

„Dwie pieśni pochodzące z wojennego okresu ERŚ, przetłumaczone niedawno przez Tira Gwista. Melodie pozostały niezmienione”.

Czyjeś dłonie podały Wedzie lekki instrument muzyczny z szerokim, płaskim pudłem rezonansowym i strunami naciągniętymi na długim gryfie. Jej palce wydobyły zeń dźwięczne tony prostej melodii, smutnej jak płynące łzy.

Modlitwa o kulę” — powiedziała Weda i jej niski, silny głos wypełnił dużą salę pałacu.

Było to zwrócenie się do jakiegoś boga z błaganiem o śmierć w boju, ponieważ nic innego nie pozostało w życiu danego człowieka.

— „Poślij ku mnie śmiertelną kulę w niezmiernej swej łaskawości” — powtórzyła Czedi. — Jak mogło społeczeństwa doprowadzić człowieka, najwyraźniej dzielnego i spokojnego, do modlitwy o kulę?

Druga pieśń okazała się jeszcze bardziej niewiarygodna:

Szczęśliwy już tylko martwy! Lecą samoloty,

Czołgi grzechocą i dudnią armaty,

Strugi kul chlaszczą, żywych rozszarpując

I góry trupów wciąż rosną…

Weda Kong śpiewała, pochylona nad brzęczącymi smutno i groźnie strunami. Jej usta, stworzone do wesołych uśmiechów, skaził gorzki grymas.

Gdy wyjdziesz w morze, ujrzysz trupy na falach…

Kiedy skończyła się emisja, Faj Rodis wstała i powiedziała z goryczą:

— Weda Kong lepiej od nas odczuwała bezmiar cierpienia, jakie było udziałem naszych przodków.

— Czyżby antyhumanizm był tak rozpowszechniony w ERŚ, że warunkował całość ludzkiego życia? — spytała Czedi.

— Na szczęście, nie. A jednak antyhumanizm przenikał wszędzie, również do sztuki. Najwięksi poeci tamtych czasów tworzyli wiersze podobne do tych. — I zahuczała nisko: — „Gęściej do zbiegów wal, w gęstwę biegnących pal, parabellum!”

— Niemożliwe! — zdumiała się Czedi. — Co to jest parabellum?

— Kieszonkowa broń palna.

— Więc to na poważnie? Gęściej strzelać do uciekinierów, próbujących uniknąć niebezpieczeństwa? — pytała wstrząśnięta Czedi.

— Jak najbardziej poważnie.

— I do czego to doprowadziło?

Zamiast odpowiedzi, Faj Rodis otworzyła boczną ściankę SDG i wydobyła podłużny, romboidalny futerał z kryształkowo-falowym instrumentem. Uniósłszy go na rozłożonych palcach lewej dłoni, przesunęła nad nim parę razy prawą. Zagrzmiał głośna i agresywna muzyka, tocząca się jak fala, w której tonęły dysonansowe akordy przeciągłych dźwięków. Te przygłuszone odgłosy żalu rosły jednak w siłę, tworząc z czasem potężny wir złośliwej klątwy.

Czedi skuliła się mimo woli.

Raz wyższe, raz niższe dźwięki niknęły ze świstem w ogólnym ryku. W ten chaos łamiącej się, rwącej melodii włączył się głos Faj Rodis:

Ziemio, przestań już ze mnie drwić,

Swe nędzne szmaty zrzuć

I stań się, kim jesteś — gwiazdą,

Ogniem na wskroś przeżartą!

Ogłuszający wizg i huk, niczym nuklearnego wybuchu, rozległy się na koniec i muzyka urwała się.

— Co to było? Skąd? — spytała Czedi, z trudem łapiąc oddech.

Pożegnanie z planetą gniewu i bólu, piąty okres ERŚ. Te wiersze są starsze niż owe pieśni i podejrzewam, że poeta umieścił w nich ukryty sens liryczny. Pragnienie totalnego unicestwienia nieudanego życia na niewdzięcznej planecie, ogarniające jego potomków, zrealizowało się częściowo w ucieczce protoplastów Tormansjan.

— A bez względu na to, nasza Ziemia odrodziła się jasna i czysta.

— Tak, lecz nie cała ludzkość. Tu na Tormansie wszystko się powtarza.

Czedi przytuliła się do Faj Rodis, jak córka potrzebująca matczynej pociechy.

Загрузка...