10. Strzała Arymana

Czedi Daan wciąż jeszcze nie przywykła do hałasu panującego w tormansjańskiej stolicy. Nieoczekiwane dźwięki przebijały się do jej maleńkiego pokoiku na czwartym piętrze domu w dolnej części Ośrodka Mądrości. Zbudowane z tandetnych materiałów nieszczelne ściany i sufity huczały od tupotu ludzi mieszkających piętro wyżej. Docierała też ostra, nieharmonijna muzyka. Czedi usiłowała zlokalizować, skąd dochodzi ten niestrojny szum i dlaczego ludzie tak hałasują, skoro wiedzą, że w tak fatalnie skonstruowanym budynku przeszkadzają sąsiadom. Cały dom rezonował, zewsząd raniły słuch stukoty, skrzypienia, gwizdy i pojękiwania rur kanalizacyjnych w cienkich ścianach.

Czedi zrozumiała, że domy stawiane były byle jak, nieprzygotowane na tylu mieszkańców. Ulica, zaplanowana bez uwzględnienia rezonansu, jeszcze bardziej wzmagała hałasy. Próby osłabienia ich poprzez przejście na wewnętrzną percepcję spełzały na niczym. Tylko Czedi była zdolna oddzielić się od niestrojnego chóru dźwięków, wciąż atakujących ucho ostrymi lub głuchymi uderzeniami. Trzaskano też drzwiami w domach i samochodach, przy czym dla niewychowanych Tormansjan zdawało się bardzo szykowne uczynić to jak najgłośniej. Ziemiance rzucało się przede wszystkim w oczy, że mieszkańcy planety wciąż nie umieli dostosować się do ciasnoty miejskiego życia i zachowywali się tak, jakby dopiero co opuścili szerokie stepy.

Podeszła do okna wychodzącego na ulicę. Cienkie, nierówne szyby wypaczały kontury przeciwległego domu, zakrywającego niebo mroczną bryłą. Jasne oczy Czedi dostrzegły opar gazów nasyconych tlenkami węgla i ołowiu, unoszący się z podziemnych tuneli, przeznaczonych dla ciężkiego transportu miejskiego.

Po raz pierwszy nie tylko w wyobraźni, jak na lekcjach historii, ale też na całym ciele odczuła ciasnotę, duchotę i niewygodę miasta, zbudowanego tylko po to, by jak najtaniej nakarmić i zaopatrzyć w najniezbędniejsze rzeczy niewyobrażalną masę ludzi, abstrakcyjną liczbę łaknących wody i jedzenia.

Nie było co nawet myśleć o skupieniu i wypoczynku, dopóki nie znalazło się sposobu na wyłączenie się z tej nigdy niesłabnącej kakofonii.

Trzeba było także przyzwyczaić się do nowego ubrania. Czedi nastawiła wszystkie mięśnie swego ciała, by masowały skórę, swędzącą pod materiałem. Na wierzchnią odzież nie można było się skarżyć. Bluza stalowej barwy z wysokim kołnierzykiem, ściągnięta miękkim czarnym paskiem i szerokie spodnie z tego samego materiału, całkiem się jej podobały. Musiała jednak także założyć spodnią odzież: kompletnie nieznany mieszkankom Ziemi biustonosz i sztywną opaskę na biodra. Nowi przyjaciele Czedi zapewniali ją, że pojawienie się na ulicy bez tych dziwnych elementów może wywołać skandal.

Czedi podporządkowała się i siedziała półobnażona, podczas gdy gospodyni i jej siostra krzątały się, dopasowując ubrania. Jej popielate włosy jeszcze w Ogrodach Coama zamieniły się w smoliście czarną czuprynę, jaką dziewczęta Jan-Jah lubiły nosić w nieładzie lub zaplecioną w dwa krótkie warkocze. Soczewki kontaktowe zmieniły kolor oczu. Obecnie, gdy Czedi spoglądała w lustro, widziała w nim obce i dziwnie odpychające oblicze. Obie gospodynie nie przestawały się jednak nią zachwycać, przepowiadając wielkie powodzenie u mężczyzn. Akurat na tym najmniej zależało dziewczynie. Pełne powodzenie misji zależało od zachowania postawy niezależnego obserwatora.

Przyjaciele Taela przyprowadzili ją tutaj nocą. Ulica Hej-Goj, czyli Kwiatów Szczęścia, była zamieszkana przez „kży”. Przyjęła ja para młodych Tormansjan i siostra gospodyni, mieszkająca tu czasowo.

Potrójne imię tej osoby w skrócie brzmiało Casor. Zaoferowała się być przewodniczką przybyszki po Ośrodku Mądrości. Dla młodych, a zwłaszcza urodziwych dziewcząt wieczorne przechadzki po stolicy Jan-Jah bywały niebezpieczne, nie mówiąc już o nocach, gdy nawet silni mężczyźni wychodzili na ulicę tylko w ostateczności. Kobiety narażone były na ataki ze strony młodocianych psychopatów. Uroda, zamiast być atutem, stanowiła dodatkowy wabik, jak zapach krwi dla drapieżników.

Wierny niebieski SDG siedział z podgiętymi nóżkami schowany pod łóżkiem (sypiano tu na wysokich łóżkach, wykonanych z żelaza albo masy plastycznej), zakryty zwisającym do podłogi prześcieradłem. Niezbędna ostrożność, jak uprzedzono Czedi, by gospodarze nie podejrzewali jej związku z mieszkańcami Ziemi. Oficjalnie była jednym z gości rodziny inżyniera pracującego w ogromnej fabryce, a kontakt kosmonautki z ciemnymi, nieuczonymi „kży” był zabroniony. Gospodarze mogli za to zapłacić wygnaniem ze stolicy. Była to poważna groźba, bo w innych miastach na planecie żyło się znacznie trudniej. Ludzie zarabiali tam mniej, mieli mniej pieniędzy na jedzenie, niezbędne rzeczy i rozrywki.

Mieszkańcy Ośrodka Mądrości i jeszcze paru głównych miast na wybrzeżu Morza Lustrzanego byli obiektem zazdrości ze strony pozostałych, którzy nie mieli tyle szczęścia.

Istota owego szczęścia była początkowo niepojęta dla Czedi, dopóki nie skonstatowała, że poziom bogactwa na planecie Jan-Jah mierzony jest sumą posiadania marnych rzeczy przez poszczególne jednostki. W skali całej planety, w komunikatach i obwieszczeniach o ekonomicznych sukcesach figurowały jedynie przedmioty, przy zupełnej nieobecności ich wartości duchowej. Czedi przekonała się później, że samodoskonalenie nie jest głównym celem ludności Jan-Jah.

Tymczasem gospodarze zadziwiali Ziemiankę radosną prostotą i upodobaniem do skromnych upiększeń swego ciasnego mieszkania. Parę kwiatków w szklanej wazie wywoływało u nich zachwyt. Jeśli udawało im się zdobyć byle jaką, tandetną figurkę lub filiżankę, cieszyli się tym wiele dni. W każdym mieszkaniu znajdował się wideo-ekran z mocnym głośnikiem. I wieczorami, gdy całe rodziny, pary małżeńskie z dorastającymi dziećmi, (których wiek odpowiadał pierwszemu ziemskiemu cyklowi), siedziały razem, wpatrując się w niewielkie, mętne i płaskie ekrany, głuchy łoskot wstrząsał ścianami i stropami chwiejnych domostw. Ich mieszkańcy przyjmowali to jednak z zadziwiającą obojętnością. Młodzi zapadali w mocny sen, nie odczuwając potrzeby wcześniejszego czytania, rozmyślania ani tym bardziej medytacji. Tracili za to mnóstwo czasu na próżną gadaninę i plotkowanie.

Na ulicy Kwiatów Szczęścia znajdowała się także szkoła, ponury gmach z czerwonej cegły pośrodku wyschniętego, zadeptanego trawnika. Lekcje trwały od rana do wieczora. Co jakiś czas trawnik i przylegająca część ulicy wypełniały się wrzaskiem, dzikimi gwizdami i piskliwym śmiechem. To chłopcy i dziewczęta dokazywali na przerwach. Znacznie większy hałas nastawał wieczorem: krzyki, tupoty, wyzwiska i bójki jak w koszmarnym śnie o ludziach zamienionych przez złego czarownika w małpy.

Uczniowie mieszkali w długim budynku na tyłach szkoły przez cały czas nauki, odebrani rodzicom, dopóki nie przygotowano ich do przyszłych zawodów, dzieląc na „dży” i „kży”. Okropna dzikość dzieci nie wprawiała nikogo w zakłopotanie. Nawet dla dorosłych było niemal hańbą okazanie pomocy komuś choremu czy wiekowemu, okazywać szacunek starszym czy ustąpić w czymkolwiek drugiemu. Czedi nie od razu zrozumiała, że winę za to nie ponosi wrodzone zepsucie Tormansjan, lecz powszechny kompleks niższości. Rozrastanie się tego kompleksu w świecie władzy absolutnej szło w dwóch kierunkach, ogarniając od razu wielką liczbę ludzi i poszczególne jednostki.

Dziwne społeczeństwo Jan-Jah, jak się zdaje, kompletnie nie myślało o tym, jak ulżyć człowieczej doli, uczynić ją spokojniejszą, dobrą, szczęśliwą. Największe umysły zajmowały się przede wszystkim obniżeniem kosztów produkcji i pomnożeniem przedmiotów. Większość ludzi trawiła życie w pogoni za rzeczami, umierając duchowo na długo przed fizycznym zgonem.

Rezultatem było mnóstwo niewygód, spowodowanych nieprzemyślanym budownictwem, nieludzką technologią i zwykłym partactwem. Młodych „kży” uczono tylko podstaw rzemiosła, nikt nie osiągał mistrzostwa. Życiowe niewygody wywoływały wiele niepotrzebnych konfliktów międzyludzkich, w których każdy miał swoją rację, winny zaś był ustrój społeczny planety, zmuszający ludzi do taplania się w codziennych trudnościach, których nikt nie zamierzał usprawniać. Tormansjanie nie kierowali się moralnością ani prawami religijnymi, nie mówiąc już o wyższej świadomości. Kompletnie nie istniało poczucie bycia świadomym członkiem społeczeństwa na każdym jego stopniu. Nic nie hamowało złośliwego pragnienia czynienia innym zła, czy choćby odbicia sobie własnego poniżenia na sąsiadach. Idiotyczne krytykowanie, obmawianie, wyśmiewanie innych ludzi w sferach produkcji lub sztuki i nauki były na porządku dziennym, dławiąc planetę zatrutą obręczą inferna. Oczywiście taki system powodował postępujące pomniejszanie wzajemnej życzliwości i tolerancji, a zwiększanie się sumy złości, drwin, psot, właściwych raczej dla stada pawianów, niż rozwiniętego technicznie społeczeństwa.

Ponad dwa tysiące lat wcześniej niektóre narody na Ziemi wierzyły, że programy polityczne, zastosowane w ekonomii totalitarnej władzy mogą zmienić bieg historii bez uprzedniego przygotowania psychologicznego społeczeństwa. Nie potrafiąc polepszyć losu narodów, dogmatycy bardzo mocno wpływali na losy poszczególnych jednostek. Strzała Arymana raziła bezbłędnie, ponieważ bezpodstawne przemiany naruszały wielowiekową, osiągniętą za wysoką cenę stabilizację. Nie następowało konieczne wypośrodkowanie stosunków socjalnych. Przeciwnie, nasilało się miotanie od jednej do drugiej skrajności, bez naukowej analizy i rejestracji poziomu ludzkiej szczęśliwości i zadowolenia. Był to główny problem reżimów oligarchicznych, bardzo jaskrawo ujawniający się na Tormansie.

Defekty ustroju społecznego Tormansa, znane Czedi już wcześniej, ustawiały ją na pozycji oderwanego, choć życzliwego obserwatora. Bezpośrednie zetknięcie się z owymi „defektami” zaczęło się od pierwszego dnia na ulicy Kwiatów Szczęścia, zmieniając odczucia dziewczyny.

Niespodzianki pojawiły się już podczas pierwszej przechadzki z Casor. Tormansjanie chodzili ulicami jak popadło, nie trzymając się wyznaczonej strony. Najsilniejsi szli przebojem, roztrącając łokciami stojących im na drodze, zmuszając innych do uskakiwania na boki i ordynarnie odgryzali się na cudze wyrzuty. Wszędzie tam, gdzie przejścia zagęszczały tłum, u bram parkowych, wejść do przybytków rozrywki czy wielkich magazynów (na Tormansie, jak wszędzie, gdzie występowała nierówność podziału środków, zachował się system pieniężnych opłat za pracę dwóch niższych klas społecznych), w jadalniach czy środkach transportu, najsilniejsze jednostki przepychały się spychając słabsze, by wszędzie wejść na pierwszego. Wszystko to już Czedi wiedziała i bez względu na trening woli, często łapała się na tym, że ledwie jest w stanie pohamować wybuchy gniewu. Obowiązujące dążenie do wyprzedzania innych choćby o krok, wydałoby się żałosnym idiotyzmem człowiekowi nieznającemu psychologii infernalnej.

Pewnego dnia pobladła i wystraszona Casor powiedziała Czedi, że została wezwana do miejscowego Domu Zebrań na „Spotkanie ze Żmiją”. Takie spotkania następowały we wszystkich rejonach miasta dwa, trzy razy rocznie. Casor usiłowała wyjaśnić sens i znaczenie owych spotkań, a jednak istota rzeczy pozostała dla Czedi niezrozumiała. W końcu doszła do wniosku, że jest to dawny obrzęd kulturowy, utrwalony w tradycji niewierzącego ludu Jan-Jah. Strach, jaki wywołało u Casor to zaproszenie, a raczej wezwanie, kazał Czedi podejrzewać coś złego i wziąć udział w miejscowym spotkaniu „Żmii”.

Wielka, duszna sala wypełniała się szybko ludźmi. Nikt nie zwracał uwagi na dwie dziewczyny siedzące w środkowym rzędzie. Zebrani siedzieli w trwożnym oczekiwaniu. Jedni mieli nerwowe wypieki na policzkach, inni, przeciwnie, śmiertelną bladość. Niektórzy, nie mogąc usiedzieć, przechadzali się po szerokiej przerwie między rzędami, ze spuszczonymi głowami mamrocząc coś pod nosem. Z pewnością nie wiersze, jak początkowo pomyślała Czedi. Tormansjanie w ogóle bardzo rzadko recytowali poezję, wstydząc się wyrażanych w nich uczuć. Najprawdopodobniej powtarzali sobie jakieś wyuczone formułki lub zasady.

Sala pomieściła około tysiąca „kży”, to jest ludzi nie przekraczających wieku dwudziestu pięciu lat według miejscowej rachuby.

Cztery uderzenia w wielki gong wypełniły pomieszczenie wibrującym dudnieniem miedzi. Zebrani zastygli naprężeni, prostując plecy i wpatrując się we wzory na platformie niewielkiej sceny, ku której schodziły się, zwężając, linie ścian, podłogi i sufitu.

Z ciemnego korytarza, znajdującego się za oświetloną sceną, wytoczył się sześcienny podest, pomalowany w przeplatające się czarne i żółte pasy. Stał na nim „żmijowaty” w długiej czarnej szacie, trzymający w dłoni niewielką tubę.

— Nadszedł dzień spotkania! — zagrzmiał na całą salę.

Czedi zauważyła, jak drżą palce Casor. Wzięła jej chłodne dłonie w swoje, ciepłe i spokojne. Ścisnąwszy je, dodała otuchy tormansjańskiej dziewczynie. Casor przestała dygotać i wzrokiem podziękowała Czedi.

— Dziś władcy wielkiego i wspaniałego narodu Jan-Jah — kontynuował mówca z ukłonem — wyselekcjonują was za pomocą nieprzezwyciężonej mądrości Żmii. Ci, którzy zechcą się ukrywać, spuszczając oczy, są tajnymi wrogami planety. Ci, którzy nie zdołają powtórzyć słów hymnu oddania i posłuszeństwa, to jawni wrogowie planety. Ci zaś, którzy ośmielą się sprzeciwić woli Żmii, zostaną bezwzględnie przesłuchani przez funkcjonariuszy Jan Gao-Juara!

Casor znów się wzdrygnęła i ledwie słyszalnie poprosiła przyjaciółkę, by nadal przytrzymała jej ręce, bo teraz zacznie się najgorsze. Posługując się niezawodną intuicją, Czedi wprowadziła dziewczynę w stan kataleptyczny. I w tym momencie!..

„Żmijowaty” znikł z podwyższenia, a jego miejsce zajęła półprzezroczysta kula, błyszcząca wijącymi się falistymi liniami pod samą powierzchnią. Różnobarwnym falom towarzyszył wciąż podwyższający się, wibrujący dźwięk. Kula obracała się na pionowym słupie tęczowego światła, oddziałując na zebranych hipnotycznie. Czedi musiała napiąć całą siłę woli, by pozostać beznamiętną obserwatorką. Dźwięk nagle zniknął wraz z kulą. Na podeście z obliczoną na efekt powolnością zaczęła się unosić, rozwijając ogromne pierścienie, gigantyczna czerwona, metalowa żmija. W rozwartej paszczy migotał rubinowy ogień, a w oczodołach płaskiego łba świeciły złowieszczo fioletowe ślepia. Lampy w sali przygasły. Gadzina, obracając głową na wszystkie strony, przebiegała wzrokiem po rzędach siedzących Tormansjan. Jej ślepia na moment spotkały się z oczami Czedi i dziewczyna odczuła to jak silny cios, przy czym jej świadomość lekko się zamąciła. Słabość pełzła w górę, od nóg do serca. Tylko mocny system nerwowy, wsparty specjalnym wyszkoleniem, pozwolił kosmonautce zachować psychiczną niezależność. Żmija schyliła się niżej i rozkołysała, niemal muskając pierwszy rząd. W takt jej ruchów zaczęli kołysać się też siedzący, prócz osłupiałej Casor i niepokornej Czedi. Zauważywszy, że stojący w kącie sceny „żmijowaty” bacznie obserwuje publiczność, Czedi przygarnęła do siebie mocniej przyjaciółkę i zaczęła bujać się razem z nią.

Żmija wydała przeciągły syk, który podchwyciło tysiąc obecnych. Po chwili zaintonowali uroczysty i smętny hymn, wychwalający władców planety i własną szczęśliwość, pozbawioną strachu przed głodem. Obserwując bezmyślne twarze z szeroko otwartymi ustami, Czedi była porażona bezmierną głupotą obrzędu. Przemyślawszy sprawę, zrozumiała, że ludzie znajdujący się w transie hipnotycznym mimowolnie i podświadomie przyswajają sens pieśni, co zdusi w zarodku wszelkie wolnomyślicielstwo, zarówno wewnętrzne, jak i przyniesione z zewnątrz przez innych albo lekturę ksiąg zakazanych.

Straszna metalowa żmija była jednak tylko maszyną. Prawdziwi decydenci losów „kży” znajdowali się na tylnym planie. Zamyślona Czedi zapomniała o otwieraniu ust i symulacji śpiewu. Palec „żmijowatego” wskazał na nią. W mig wyrosła za nią przysadzista postać „liliowego” strażnika, którego wrodzonej tępoty nie mogła przebić nawet hipnoza czerwonej żmii. Położył dłoń na jej ramieniu, lecz Czedi pokazała w odpowiedzi swoją przepustkę. „Liliowy” cofnął się, kłaniając w pas i pobiegł truchtem do „żmijowatego”. Wymienili parę zdań, niesłyszalnych w ryku tłumu. Dostojnik rozłożył ręce z wyraźną irytacją. Czedi nie musiała już niczego udawać. Siedziała nieruchomo, rozglądając dokoła. Pobudzenie Tormansjan wzrastało. Paru mężczyzn wybiegło na przejście między pierwszym rzędem a sceną. Padli na kolana, wykrzykując niezrozumiałe słowa. W jednej chwili czterech „liliowych” odprowadziło ich do skrytych za kotarą drzwi po lewej stronie. Dwie kobiety popełzły tam na kolanach, za nimi znów paru mężczyzn… „Żmijowaty” kierował „liliowymi” z wprawą dyrygenta. Na jego dyskretny znak ochroniarze wyciągnęli z foteli dwóch mężczyzn i kobietę. Pojmani opierali się, szarpali, mówili coś niesłyszalnego w ogólnym hałasie. Strażnicy brutalnie wywlekli ich do ciemnego korytarza za sceną.

Kolebanie żmijowego cielska złagodniało, ruchy spowolniły się, w końcu gadzina zamarła z wygaszonymi ślepiami, unosząc trójkątny łeb do góry.

Ludzie umilkli i jakby budząc się ze snu, rozglądali ze zdziwieniem. „Nie wiedzą, co zaszło!” — domyśliła się Czedi. Nauczeni byli ukrywać uczucia w miejscach publicznych i na zebraniach w zakładach pracy. Na nich, jak opowiadano Czedi, należało nieustannie wychwalać mądrość oligarchii. Wielowiekowa praktyka nauczyła ludzi nie przywiązywać wagi do tych działań, okazując zewnętrzne posłuszeństwo. Oligarchowie znaleźli więc inny sposób, by wtargnąć w psychikę poddanych i odkryć ich ukryte myśli.

Czedi niepostrzeżenie obudziła Casor.

— Nie zbliżaj się do mnie i nie odzywaj! — szepnęła kosmonautka. — Wiedzą, kim jestem. Idź do domu, sama tam później dotrę.

Casor, wciąż trochę oszołomiona, mrugnęła porozumiewawczo.

Czedi wstała i wyszła powoli, z lubością wdychając chłodne, świeże powietrze po duchocie sali. Stanęła pod kwadratową kolumną, tandetnie imitującej kamienną, wciąż jeszcze rozpatrując seans hipnozy zbiorowej. Nagle poczuła na sobie uporczywe spojrzenie. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z atletycznie zbudowanym „kży” w zielonym uniformie z naszytym na rękawie symbolem zaciśniętej pięści. Niewielka część tej grupy dożywała wieku trzydziestu ziemskich lat. Byli to tak zwani „czempioni sportowi”, zawodowi gracze i zapaśnicy, zajmujący się wyłącznie rozwijaniem muskulatury, przyciągający ogromne tłumy na widowiska, przypominające masowe bójki.

„Czempion” przyglądał się jej bezceremonialnie, jak wielu innych mężczyzn mijających Czedi. Jeszcze w ogrodach Coama przywykła do tutejszej maniery rozbierania kobiety wzrokiem. Na Ziemi naturalna nagość człowieka nie była niczym osobliwym, podniecającym ani tym bardziej wstydliwym. Oczywiście, każdy powinien być czysty i nie przybierać nieestetycznych póz, czego uczono od pierwszego dnia świadomego życia. W mieszkance Ziemi spojrzenia mężczyzn Jan-Jah mogły wywoływać tylko nieprzyjemne odczucia, jak spojrzenia szaleńców.

„Czempion” zapytał:

— Przyjechałaś z daleka? Jesteś tu od niedawna? Pewnie z tylnej półkuli?

— Jak pan… — wyjąkała Czedi, zaraz się poprawiając: — Jak na to wpadłeś?

Tormansjanin uśmiechnął się z satysfakcją.

— Mówią, że tam są ładniejsze dziewczyny, a ty… — zauważył, strzelając palcami — chodzisz sama, choć jesteś najładniejsza. — Skinął głową w stronę schodzących ze schodów. — Nazywam się Szot Ka-Szek, w skrócie Szotszek.

— A ja Cze Di-Zem, w skrócie Czezem — odparła tym samym tonem.

— Dziwne imię. W ogóle, wy z tylnej półkuli jesteście jacyś inni.

— Byłeś u nas?

— Nie — zaprzeczył ku wielkiej uldze Czedi. — Czyja jesteś?

— Nie rozumiem?

— No, należysz do jakiegoś faceta, czy nie? — Widząc zdumienie dziewczyny, Szotszek się roześmiał. — Czy jakiś ciebie ma?

— Nie, nikt! — odparła, rugając się w myślach za tępotę.

— To chodź ze mną do Okna Życia.

Tak nazywano u Tormansjan duże pomieszczenia służące oglądaniu filmów lub występów teatralnych.

— No cóż, chodźmy! — zgodziła się Czedi. — A gdybym miała faceta?

— Wziąłbym go na bok i pogadał z nim — odparł, wzruszając lekceważąco ramionami. Jasne było, że zawsze zwyciężał w takich „pogawędkach”.

Wziął ją pod ramię. Skierowali się w stronę szarego gmachu najbliższego Okna Życia.

Duchota była podobna jak w Domu Zebrań. Rzędy krzeseł ustawiono jeszcze ciaśniej. W buchającym gorącem wnętrzu jaśniał ogromny, iskrzący ekran. Technika Jan-Jah pozwalała tworzyć nieprawdopodobne iluzje, zachwycające widzów upiększonym kłamstwem. Czedi widziała sporo filmów jeszcze przebywając na gwiazdolocie, ten zaś niewiele się różnił od tamtych. Choć dawno temu planeta Jan-Jah stała się jednym państwem, fabuła dotyczyła jednej z dawnych wojen. Główny bohater działał ze sprytem i okrucieństwem typowymi dla tamtych czasów. Zabójstwa i oszustwa szły nieprzerwanym szeregiem. Piękne kobiety stawały się łóżkową nagrodą dla bohatera lub też poddawały go niesamowitym torturom. Jedną z głównych postaci była właśnie kobieta, bez wahania dręcząca i zabijająca innych ludzi.

Szalone galopady na oswojonych wierzchowcach, pościgi na grzechoczących maszynach, pojmanie, ucieczka, znowu pojmanie i ucieczka. Akcja rozgrywała się według konwencjonalnych psychologicznych schematów. Kiedy bohaterka znalazła się w łóżku, ledwie okryta prześcieradłem (tormansjański zakaz pokazywania pewnych części ciała) z nagim, lecz ukazanym od strony pleców partnerem, Czedi poczuła, jak ciepłe i spocone dłonie Szotszeka spoczęły na jej kolanie i piersi. Żałując, że nie dysponuje hartem ducha i mocą psychiczną Faj Rodis, spróbowała się odsunąć. Tormansjanin trzymał ją mocno. Nie chcąc stosować przemocy, Czedi dziarsko ustawiła łokieć klinem i wyswobodziła się z objęć. Wstała i poszła do wyjścia, wywołując rozdrażnione krzyki tych, którym przesłaniała widok. Szotszek dogonił ją w alejce wiodącej do głównej ulicy.

— Dlaczego mnie odrzuciłaś? Co zrobiłem nie tak?

Czedi patrzyła na niego spokojnie, niemal smutno, zastanawiając się, jak wyjść z niezręcznej sytuacji, nie ujawniając swego incognito.

— U nas się tak nie postępuje — odpowiedziała cicho. — Skoro już w pierwszej godzinie znajomości mnie obejmujesz, co będziemy robić za drugim razem?

Szotszek zachichotał niemiło.

— Jakbyś nie wiedziała? Ile masz lat?

— Osiemdziesiąt — skłamała Czedi, przeliczając dwadzieścia ziemskich lat według tormansjańskiej rachuby.

— Tym bardziej! Myślałem, że masz… sześćdziesiąt pięć… Chodźmy!

— Dokąd?

— Do mnie. Mam pokój z widokiem na kanał. Kupię wino i pestki dyni, i będzie nam dobrze — oznajmił, znów mocno obejmując dziewczynę.

Czedi wyrwała się i pospieszyła alejką w stronę ulicy. Przechodnie nie spłoszyli prześladowcy. Dogonił ją i chwyciwszy za rękę, obrócił twarzą ku sobie.

— Dlaczego ze mną poszłaś? — spytał ze złością.

— Nie wiedziałam, że do tego dojdzie, wybacz!

— Co tu da „wybacz”? Chodź ze mną, będzie fajnie. Nie podobam ci się? Chodź, a nie pożałujesz!

Czedi odskoczyła na bok, a wtedy chłopak uderzył ją w twarz. Uderzenie nie było bardzo bolesne ani ogłuszające. Na treningach zdarzały się znacznie silniejsze. Pierwszy raz jednak ziemską dziewczynę EPR uderzył ktoś ze świadomym zamiarem poniżenia jej i skrzywdzenia. Bardziej zdziwiona, niż oburzona, Czedi rozejrzała się po licznych przechodniach. Patrzyli obojętnie lub strachliwie, jak silny mężczyzna bije dziewczynę. Nikt się nie wtrącił, nawet gdy Czedi dostała mocniej za drugim razem.

„Wystarczy!” — uznała kosmonautka i zniknęła. Psychologiczna sztuczka ze znikaniem, znana każdemu dzieciakowi na Ziemi, polegała na odwróceniu uwagi przeciwnika i bezszelestnym przeskoczeniu za jego plecy, znajdując się poza zasięgiem wzroku. Można to było zrobić tylko na odkrytym terenie, przewidując kolejne ruchy „wroga”.

Szotszek rozglądał się z szalonym zdumieniem, dopóki Czedi nie pojawiła się znowu w jego polu widzenia.

— Wpadłaś! Nie uciekniesz! — zawył Tormansjanin, wznosząc pięść.

Czedi przyskoczyła błyskawicznie i zadała dwa paraliżujące ciosy w sploty nerwowe. Szotszek runął jak długi pod jej nogi. Zwijał się, próbując wstać na nogi odmawiające posłuszeństwa i spoglądając na dziewczynę z bezmiernym zdziwieniem. Podciągnęła go do ściany, by oparł się o nią plecami, dopóki nie przejdzie drętwota. Opodal stanęła grupa dziewcząt i młodzieńców. Chichotali, wskazując bezceremonialnie palcami powalonego Szotszeka i rzucając nieprzystojne uwagi. Czedi pierwszy raz zetknęła się bezpośrednio z manierą Jan-Jah ordynarnego wyśmiewania niepowodzeń swoich rodaków. Czedi poczuła wstyd. Szybko odeszła ulicą. Wciąż dźwięczały jej w uszach gwałtowne śmiechy, a pod powiekami jawił się obraz zadziwionej twarzy Szotszeka. Dziwne, nowe uczucie zawładnęło nią, podobne do smutku ściskającego serce. Smutek przynosił jednak ze sobą wrażenie oderwania od przyczyny, Czedi zaś była jakby zaplątana w sieć gigantycznego poczucia winy. Nie wiedziała jeszcze, że naszedł ją żal, pradawne uczucie, mało znane obecnym Ziemianom. Ludzie EPR kierowali się troską o innych, współczuciem i chęcią wspomagania innych. Żal, wywołany bezsilną niemożnością odwrócenia zła, był nowością dla Czedi Daan i kazał jej przemyśleć swoje postępowanie. Niezadowolona z siebie, starała się znaleźć błąd, nie podejrzewając, że jej towarzysze, Ewiza i Wir, również zaliczyli bolesne potknięcia w pierwszych krokach, stawianych w stolicy.

Czedi spieszyła się do domu, by pod nieobecność Casor nie zrobić kolejnych głupstw. Wyławiając zdziwione spojrzenia przechodniów, nie podejrzewała jednak, jak bardzo różni się od zwykłych mieszkanek Jan-Jah swą postawą, wysoko uniesioną głową i piersią wysuniętą do przodu. Mężczyźni gwizdali za nią ogłuszająco, wyrażając zachwyt. Kobiety patrzyły z oburzeniem, nazywając ją bezwstydnicą. Nie domyślała się, że to tylko próba wywyższenia się nad skrytykowaną rywalką. Zwykła na Tormansie nieżyczliwość wszystkich do wszystkich zalegała na sercu Czedi wielkim ciężarem. Odetchnęła z ulgą, znalazłszy się za progiem małego mieszkanka. Zrozumiała teraz ludzi z przeszłości, izolujących się w domu od życia na zewnątrz. Spodobał jej się teraz, wcześniej zaskakujący, bałagan, czyli tormansjański zwyczaj rozrzucania wszędzie swoich rzeczy, części ubrań, pomiętych broszur (z których poznawali bieżące informacje), odpadków jedzenia, opakowań kosmetyków.

Casor ucieszył powrót gościa, zwłaszcza, że uświadomiła sobie, iż zostawiła ją na mieście bez pieniędzy. Niemal wmusiła teraz Czedi parę startych kart plastikowych z kodami paskowymi. Czedi zdumiała ponownie niezwykła szczodrość „kży”, kompletnie nie dbających o swoją ani cudzą własność. Nie starali się gromadzić pieniędzy, jak bywało na Ziemi w dawnych czasach. Dopiero później zrozumiała, że w krótkim życiu „kży”, zależnym w pełni od woli władców, którzy w każdej chwili mogli pozbawić ich wszystkiego, włącznie z życiem, nie było przyszłości. Nie warto było gromadzić bogactw… Nawet dzieci nie cieszyły ludzi bez przyszłości. Wciąż trwała zaciekła walka między kobietami niechcącymi rodzić a państwem, zakazującym środków antykoncepcyjnych i aborcji. Aby podnieść spadający poziom dzietności, władcy niedawno obdarzyli matki pewnymi przywilejami. Sprawa polegała na tym, że zmniejszenie liczby urodzeń stało się na tyle odczuwalne, iż naprawdę zaniepokoiło władców. Uległość mas jest w końcu opoką oligarchii.

Przyjmując posłusznie pieniądze, Czedi opowiedziała dziewczynie swoje przygody. Tormansjanka bardzo się wystraszyła.

— To niebezpieczne! Obrazić mężczyznę! Nie wiesz jeszcze, jacy są mściwi! Wiem, zazdrościł ci, mężczyźni są bardzo zawistni… tak jak i kobiety — dodała po namyśle.

Czedi nie zrozumiała od razu, czego miałby zazdrościć jej Szotszek, a dopiero jakiś czas później doszła do tego, że właśnie zazdrość o bogactwo, nie materialne akurat, tylko duchowe, wyzwalała nienawiść, tym większą, że taki rodzaj bogactwa był kompletnie nieosiągalny dla ludzi tego typu.

— Nie obraził mnie — sprzeciwiła się Casor.

— To bez znaczenia. Mężczyzn nie obchodzi, co czujemy my, kobiety. Byle tylko ich godność była nienaruszona. Zawsze jesteśmy wszystkiemu winne… Ciekawe, jak jest na Ziemi?

Czedi zaczęła opowiadać o rzeczywistym równouprawnieniu kobiet i mężczyzn w społeczeństwie komunistycznym na Ziemi. O miłości, oddzielonej i niezależnej od wszystkich innych spraw, o macierzyństwie, pełnym dumy i szczęścia, gdy każda matka rodzi dziecko nie dla siebie i nie jako zapłatę za chwile rozkoszy, lecz jako drogocenny dar dla całej społeczności. Bardzo dawno, w ERŚ, gdy tworzyły się zalążki świata komunistycznego, zwolennicy kapitalizmu szydzili ze swobody zawierania małżeństw i powszechnej edukacji potomków, nie przypuszczając, jak ważne jest to dla przyszłości i nie rozumiejąc, na jak wysokim poziomie powinno się rozpatrywać takie sprawy.

Casor słuchała jak zauroczona i Czedi bardzo się to podobało. Tormansjanka w codziennym ubraniu wyglądała jak chłopak. Szeroki pas podtrzymujący spodnie z grubego sukna, leżał krzywo na wąskich biodrach, pod nim zaś wciśnięty był dolny skraj błękitnej koszuli z głębokim wcięciem rozchylonego kołnierza i podwiniętymi rękawami. Rozchylone, pełne wargi sygnalizowały absolutną uwagę. Oparła się o nadproże drzwi, wyginając cienką talię i składając ręce.

W porywie nagłego uczucia (nie starała się z nim walczyć ani go zrozumieć) Czedi objęła Casor, gładząc z macierzyńską czułością jej włosy i policzki. Tormansjanka drżała, przytulona do Czedi, ta zaś powiedziała parę miłych słów w nieznanej ziemskiej mowie. Dziewczyna wsparła rozpalone czoło na piersi Ziemianki, jak na łonie matki, chociaż różnica wieku między nimi była niewielka.

Stały objęte, dopóki nie zapadł ulotny zmierzch Jan-Jah. W pokoju od razu nastała ciemność, bo oświetlenie ulicy było nadzwyczaj skąpe. Casor odskoczyła od Czedi, zapaliła światło i zawstydziła się. Skrywając zmieszanie, zaczęła śpiewać i Czedi zaskoczyła smutna melodyjność jej pieśni, całkiem niepodobnej do tych, jakie słyszała na ulicach, czy w przybytkach rozrywki, z ich ciężkimi rytmami, ostrymi dysonansami i krzykliwym wykonaniem. Casor wyjaśniła, że dostojnicy potępiają melancholijne pieśni młodzieży, uznając bezpodstawnie, że obniżają i tak niski poziom życia. Dawne pieśni, ulubione przez starszych „dży”, przywołujące nostalgię za dawnymi czasami, także brzmią smutno. Dlatego z rozporządzenia władców wszech planetarne audycje zawierają tylko radosne, pochwalne i tym samym niewiele warte piosenki. Czedi zrozumiała teraz, dlaczego Tormansjanie tak mało śpiewają. Jej samej wciąż chciało się śpiewać, lecz na ulicy obawiała się przyciągnąć uwagę tłumu, a w domu sąsiadów. Uświadomiła sobie, jak ludzie Jan-Jah wstydzą się okazywać czułość, miłość i szacunek, pozwalając, by zamiast tego pleniły się drwiny, wyzwiska, nawet bójki. Doszła do wniosku, że Casor powinna koniecznie zobaczyć innych Ziemian. Tego wieczoru miała się skontaktować z Rodis przez SDG.

Przeszły do pokoiku Czedi, nie zapalając światła, starannie zasłoniły okno i dopiero wtedy wyciągnęły spod łóżka srebrno-niebieskiego SDG. Po naciśnięciu dysku na bransolecie, dziewięcionóg włączył sygnał i bucząc wyprostował łapki. Casor lekko się wystraszyła, biorąc go za żywe stworzenie.

Kiedy promień ściągający ustawił się na właściwe współrzędne, okazało się, że Faj Rodis nie ma na miejscu. Zdenerwowana Czedi nie od razu zauważyła nieme sygnały biegnące po ścianie, na której zogniskowała SDG. W końcu dostrzegła łańcuch krążków i zrozumiała, że Rodis opuściła Ogrody Coama, zostawiając tam maleńki indykator, reagujący na promień SDG.

Zaniepokojona spróbowała wezwać Ewizę i Wira Norina. Dopiero po godzinie wreszcie pojawiła się na ekranie Ewiza, ubrana wieczorowo w mocno wydekoltowaną, opiętą suknię. Tkanina barwy ametystowej uwydatniała jej topazowe, szeroko rozstawione oczy i pąsowe wargi.

Tanet uspokoiła Czedi. Faj opuściła Ogrody Coama, by zamieszkać w starej Świątyni Czasu, znajdującej się w górnej części miasta i zamienionej w archiwum starych ksiąg. Ewiza mieszkała w pobliżu Głównego Szpitala i mogła bez problemu kontaktować się z Rodis. Czedi umówiła się z nią na spotkanie za cztery dni, kiedy zakończy się międzymiastowa konferencja lekarzy.

— Przyjdź z samego rana, Czedi — zaproponowała Ewiza. — Zjemy w szpitalnej stołówce. A w ogóle gdzie jadasz?

— Tam, gdzie dopadnie mnie głód podczas moich wędrówek po mieście, w pierwszej napotkanej jadłodajni.

— Najlepiej wybrać stałą jadłodajnię, tam gdzie najlepiej karmią.

— Wszędzie jest tak samo źle. „Kży” nie lubią pracować w stołówkach. Casor mówiła, że oni, jak to się nazywa… kradną. Biorą sobie to, co najlepsze.

— Dlaczego?

— Żeby zjeść samemu, dać rodzinie, zamienić na karty… pieniądze. Dlatego jedzenie jest niesmaczne!

— Wydaje mi się, że twoja przyjaciółka nie ma racji. Wiek Głodu tak przeraził Tormansjan, że starają się wytworzyć jak najwięcej pożywienia z każdego produktu, dodając różne niejadalne paskudztwa. Zanieczyszczają w ten sposób naturalne mleko, tłuszcze, pieczywo, a nawet wodę. Rzeczywiście, takie pożywienie nie może być smaczne, a czasami jest wręcz ohydne. Stąd biorą się liczne schorzenia wątroby i jelit.

— To dlatego woda jest tu taka niesmaczna. I rozlewają ją bez pożytku. Czy nie lepiej racjonować ją, ale uczynić smaczniejszą? — powiedziała Czedi.

— Tutaj na każdym kroku spotyka się rzeczy przeczące zdrowemu rozsądkowi. Wieczorem wszyscy włączają teleekrany, muzyka łomocze, specjalni chwalcy zrywają głos w przemówieniach, pokazują filmy i kroniki wydarzeń, mordercze igrzyska sportowe, a ludzie rozmawiają zupełnie o czymś innym, starając się przekrzyczeć głośniki.

Ewiza spojrzała pytająco na Czedi, lecz ta nie zdobyła się na wyjaśnienie.

Czy można było zrozumieć działania wynikające z potwornego egoizmu: agresję w kontaktach z otoczeniem, niedbałą mowę i pracę, pragnienie zatrucia i bez tego trudnego życia bliźniego? Kierowcy nieznośnych wozów ciężarowych na przykład, uważali za punkt honoru jeżdżenie nocą po ulicach z rykiem i grzechotem. I w tym wypadku zasada degradacji człowieczeństwa zamieniała ciężarówki w smrodliwe stwory, plujące trującym dymem i ogłuszające.

Nawet najprostsze narzędzia były na Tormansie zrobione bez najmniejszej troski o wygodę i nerwy robotnika i setek otaczających go ludzi. Czedi nie była w stanie ogarnąć straszliwego wizgu pił tarczowych, świdrów, morderczego łoskotu młotków i zgrzytania łopat. Trzeba było stworzyć specjalny zapis tych wszystkich dźwięków, dziwiąc się zarazem, że wszyscy Tormansjanie jeszcze nie ogłuchli i nie popadli w szaleństwo. Niepojęty dla Ziemian, nieludzki charakter maszyn wydawał się Tormansjanom zrozumiały, a co gorsza, normalny. Tak jak w ERŚ, na ołtarzu tandety ginęły najwyższe wartości człowieczeństwa: sam człowiek, jego zdrowie, sprawność psychiczna i spokój.

Nierzadko podobna technika stanowiła bezpośrednie zagrożenie dla życia. Tysiące splątanych, nieizolowanych, by oszczędzić na kosztach, przewodów (Tormansjanie nie znali wiązek energii w kulistych akumulatorach) groziły nieostrożnym śmiercią. Niebezpieczne chemikalia, rozsiewane wszędzie hojnie i lekkomyślnie, bezwzględnie zatruwały ludzi. Na szczęście niedostatek paliw kopalnych zatrzymał postępujące zanieczyszczenie atmosfery.

— Nie martw się, Czedi! — powiedziała Ewiza z ekranu SDG. — Nie płacimy zbyt drogo, mówiąc w stylu Tormansjan, za to, by na własne oczy zobaczyć tak niewiarygodne społeczeństwo. Rodis powiada, że tak właśnie wyobrażała sobie ERŚ na Ziemi!

— Co w nim niewiarygodnego? Tylko przykro myśleć o bolesnych doświadczeniach i ofiarach naszych przodków, którzy dawno już przez to przeszli…

— Trzymaj się, Czedi! Wiele jeszcze musimy doświadczyć. Codziennie przydarza nam się tutaj coś niemiłego, dlatego nie chciałabym przebywać zbyt długo na tej planecie — wyznała Ewiza.

Czedi usłyszała za ścianą głosy wracających gospodarzy, pożegnała się więc z Ewizą. SDG sam się schował pod łóżko. Opuściwszy prześcieradło, Czedi spotkała się wzrokiem z Casor. Tormansjanka stała skrzyżowawszy ręce, jej policzki drżały, oczy zaś były pełne łez.

— Na Wielką Żmiję, jaka piękna jest ta Ewiza! — wyszeptała. — Aż mi serce zamierało, jak wtedy, gdy słuchałam bajek w dzieciństwie.

— Co w niej takiego niezwykłego? — spytała z uśmiechem Czedi.

— Wszystko! Ty też jesteś ładna, ale ona!.. Tylko czemu jest taka twarda, tak mało w niej miłości i współczucia?

— Casor! Jak mogłaś znaleźć w niej tyle wad? Na Ziemi nie ma takich ludzi.

— Nie ma?… Chociaż — podjęła tamta z namysłem — początkowo też mi się taka wydałaś. Może ona jest także inna? I niewyobrażalnie piękna! — I Casor, otarłszy niepotrzebne łzy, wybiegła z pokoju.

Czedi pozostała w zadumie, rozważając zatrważającą bezbronność kobiet i dzieci Tormansa. Wystraszonej dwuletniej kruszyny, wyciągającej rączki w niepewnym oczekiwaniu, dziewczyny, całej drżącej po pierwszym miłosnym rozczarowaniu, kobiety, marzącej by zadowolić srogiego ukochanego.

Ciągłe łzy, drżenie, strach i znowu łzy — taki był los tormansjańskiej kobiety, łagodnej i cierpliwej cierpiętnicy, zmagającej się w codziennym życiu z kompleksem niższości. Mężczyzna był tyranem i władcą. Ogromny żal ranił serce Czedi, lecz myślenie dialektyczne uświadomiło jej, że łagodność i cierpliwość wzmagają tylko agresję prostaków. W prymitywnych społecznościach Ciemnych Wieków Ziemi mężczyźni bali się kobiet z rozwiniętym intelektem oraz umiejętnością posługiwania się orężem swej płci. Pierwotny lęk zmuszał mężczyzn, by tworzyli dla nich specjalne ograniczenia. Żeby uchronić się przed „wiedźmowymi” urokami, trzymali kobiety na niskim poziomie rozwoju umysłowego, wyczerpując najcięższą robotą. Ponadto wśród Tormansjan panował powszechny strach, typowy dla ludzi ze skupisk zurbanizowanych, strach przed bezrobociem, czyli brakiem jedzenia, wody i zarobku, skoro nie umieli już ich zdobyć inaczej, niż tylko z państwowych przydziałów.

Bezwzględność państwowego kapitalizmu oligarchicznego nieuchronnie tworzy w ludzkich odczuciach wrażenie marności, powierzchowności i niestabilności świata, w którym żyją. Tak powstaje gleba dla celowego zła: Strzały Arymana, procesu nieodłącznie związanego z ową społeczną strukturą. Tam, gdzie ludzie sobie powiedzieli: „Nie można nic zrobić”, Strzała zniszczy wszystko, co najlepsze w ich życiu.

W pierwszym rzędzie Czedi zganiła siebie za zarozumialstwo, z jakim podeszła do badań nad socjologią danej planety. Brakowało jej niezachwianej pewności siebie Ewizy, czy głębokiego umysłu Faj Rodis.

Ewiza Tanet w tej właśnie chwili układała sobie w głowie wystąpienie na konferencji. Jak bez urazy i wywołania poczucia niższości powiedzieć lekarzom z Tormansa o wielkiej potędze ziemskiej medycyny w porównaniu z ubóstwem tutejszej wiedzy?

Widziała już tutaj aktywnych lekarzy, prawdziwych bohaterów, co pracowali nie szczędząc sił, dniem i nocą zmagając się z nędzą szpitali, niewiedzą i gruboskórnością niższego personelu, nienawidzącego i przeklinającego swoją pracę, źle opłacanego, brudnego i niewychowanego. Chorzy w przytłaczającej większości byli „dży”, a niższy personel „kży”. Z powodu różnic klasowych owe grupy odnosiły się nawzajem nienawistnie, toteż sytuacja pacjentów była naprawdę tragiczna. Zazwyczaj ich bliscy dokładali wszelkich starań, by dopomóc chorym leczyć się domowo. Było to jednak niemożliwe w przypadku zabiegów chirurgicznych. Duszne, przepełnione bloki pooperacyjne z ich specyficznym odorem długo się śniły Ewizie, zamącając jej marzenia i wspomnienia z Ziemi.

Ewizę przygarnęli inżynierowie z klasy „dży”, ludzie stojący dość wysoko na drabinie hierarchii. Dlatego też jej pokój i łóżko były znacznie większe niż Czedi. Każdy szczebel w hierarchii Tormansa wyrażał się w drobnych różnicach, w wielkości mieszkania lub lepszym jedzeniu. Ewiza obserwowała ze zdumieniem, z jaką zaciekłością ludzie walczyli o te niewielkie przywileje. Starali się zwłaszcza przebić do wyższej warstwy dostojników i stać „żmijowatymi”, by osiągnąć ich maksymalny poziom uprawnień. Nie wahali się posługiwać przy tym kłamstwami, plotkami i donosami. Przekupstwo, usłużny serwilizm, zwierzęca nienawiść do konkurencji — Strzała Arymana nie próżnowała, zmiatając z drogi ludzi uczciwych i porządnych, pomnażając zaś grono niegodziwców wśród „żmijowatych”…

W dniu konferencji Ewiza, dziarska i kwitnąca, przekroczyła próg służbowych pomieszczeń Głównego Szpitala. Przeszła przez komorę prześwietleń i korytarz dezynfekcyjny do niewielkiego holu i zatrzymała się tam, by spojrzeć na siebie w lustrze. Z sąsiedniego pokoju dla palących dochodziły podniesione głosy. Rozmawiający nie miarkowali się. Ewiza zorientowała się, że rozprawiają o niej. Zebrawszy się na rytuale palenia, młodzi lekarze jeden przez drugiego wyrażali zachwyty dla wizytatorki w takiej formie, że Ewiza nie wiedziała, śmiać się czy oburzać.

— Aż cały się trzęsę, kiedy przechodzi obok — usłyszała wysoki tenor. — Żółte oczka błyskają, piersi rwą materiał i te nogi, ach, te nogi!..

Czym prędzej weszła do pokoju palaczy. Trzech młodzieńców z fajkami przywitało ją. Ogarnęła ich roześmianym spojrzeniem, a wtedy połapali się, że usłyszała sporo z ich wynurzeń.

Zmieszani, ruszyli w ślad za Ewizą, pospiesznie gasząc fajki, kobieta zaś nadała swoim krokom charakter tańca erotycznego, żeby „ukarać” młodych za wulgarne uwagi. Gwałtowne dyszenie za plecami świadczyło o skuteczności jej figla.

Ordynator szpitala w typowym stroju lekarzy Jan-Jah: jasnożółtym kitlu z czarnym pasem i żółtej czapeczce, w okularach, na jej widok rozciągnął w szerokim uśmiechu wąskie wargi starego wygi i zrzędy. Bystre, przymrużone oczy przeniknęły ją na wskroś, oceniając figurę, strój i harde oblicze przybyszki.

— Zapraszam do mojego samochodu! — I nie czekając na odpowiedź główny lekarz zaprowadził gościa do bocznego wyjścia, gdzie czekało nań długie i wąskie urządzenie transportowe.

Konferencja miała się odbyć w podmiejskim pałacu. Samochód mknął krętą drogą, rozpędzając masę przechodniów. W pewnym momencie Ewiza zwróciła uwagę na starą „dży” z ciężką torbą na ramieniu i odruchowo zrobiła gest, jakby chciała zatrzymać auto. Szofer nawet nie przyhamował. W odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Ewizy główny lekarz tylko się nachmurzył. Zajechali pod budynek przyozdobiony zmurszałymi kamiennymi kwiatami. Wysoka ściana tu i ówdzie obsypywała się, a trzypiętrowa wieżyczka była zrujnowana. Jednakże ogród okalający budynek okazał się gęsty i świeży, pozbawiony piętna uwiądu innych miejskich parków.

— Zauważyłem, że zdziwiło panią, iż nie podwieźliśmy staruszki? — zaczął główny lekarz, spoglądając z ukosa na idącą obok kobietę.

— Jest pan spostrzegawczy.

— Nie należy być u nas zbyt dobrym — oznajmił Tormansjanin, jakby się usprawiedliwiając. — Po pierwsze, można się czymś zarazić, po drugie, trzeba dbać o samochód, po trzecie…

Ewiza powstrzymała go ruchem ręki.

— Nie musi pan więcej wyjaśniać. Myśli pan przede wszystkim o sobie i dba o samochód, ten prymitywny produkt z żelaza i masy plastycznej, bardziej niż o człowieka. To całkiem naturalne w społeczeństwie, gdzie życie mniejszości opiera się na przedwczesnej śmierci większości. Dlaczego jednak poświęcił się pan medycynie? I jaki sens ma dzielenie ludzi wobec wczesnej śmierci i szybkiej wymiany pokoleń?

— Myli się pani! „Dży” to najcenniejsza część społeczeństwa. Naszym obowiązkiem jest leczyć ich wszelkimi dostępnymi środkami i chronić przed śmiercią. Oczywiście, prawdziwym ideałem byłoby, gdybyśmy mogli zachować sam mózg, nie obciążony już wymogami ciała.

— Nasi przodkowie mylili się podobnie, uważając mózg i psychikę za coś oddzielonego od ciała, a także całej natury. Byli i tacy, którzy twierdzili, że cały świat to tylko wytwór naszych wyobrażeń. W tym właśnie tkwiły korzenie licznych pomyłek biologicznych. Mózg i psychika nie funkcjonują same w sobie. Ich struktura i praca zależą od otoczenia, czasów, sumy wiedzy i okresu życia danej jednostki. Tylko na drodze ciągłego doświadczania nowych wrażeń, wiadomości, odczuć mózg myślących i uczuciowych ludzi przełamuje wrodzony konserwatyzm, a i to jedynie do pewnych granic. Nawet największy uczony po trzydziestu latach swojej najbardziej aktywnej działalności stanie się konserwatystą, nie nadążającym za nową epoką. I sam tego nie zrozumie, ponieważ jego mózg będzie się posługiwał pozostawionymi w tyle, przebrzmiałymi pojęciami, które odchodzą w przeszłość.

— Można jednak modelować nowe warunki, przedłużać istniejące…

— Im bardziej będzie pan modelował, tym mocniej rozchwieje się kondycja mózgu z otaczającą sytuacją. Noosfera, to jest psychiczne otoczenie człowieka, zmienia się nieporównanie szybciej niż transformacja biologiczna.

— My nie teoretyzowaliśmy, tylko walczyliśmy ze śmiercią, zdobywając na podstawie doświadczeń nowe sposoby przedłużenia życia.

— I włączyliście w kolosalny, zbrodniczy spisek przyrody i człowieka miliony męczenników! Na dodatek liczne odkrycia przyniosły ludziom więcej szkody niż pożytku, nauczywszy politycznych bandytów, faszystów, łamać psychikę człowieka, zamieniając go w pokorne bydlę. Jeśli doliczyć wszystkie zwierzęta zamęczone dla eksperymentu i chorych zabitych podczas operacji, trzeba surowo osądzić wasz empiryzm. W historii naszej biologii i medycyny także zdarzały się haniebne okresy nieszanowania życia. Każdy uczeń mógł krajać żywą żabę, a niedouczony student kota albo psa. W tym wszystkim najważniejszy jest umiar. Skoro się przekroczy granicę, lekarz stanie się rzeźnikiem lub trucicielem, a uczony mordercą. Brak umiaru zamienia medyków w bezduszne maszyny lub nieudolnych funkcjonariuszy. Najbardziej niebezpieczni są jednak fanatycy, gotowi poćwiartować człowieka, nie mówiąc już o zwierzęciu, żeby przeprowadzić niebywałą dotychczas operację, przekroczyć nieprzekraczalną barierę, nie rozumiejąc, że człowiek nie jest mechanizmem złożonym ze standardowych części zapasowych, że serce nie tylko jest pompą, a mózg to nie cały byt. Takie podejście sprawiło u nas w swoim czasie sporo zła, a właśnie widzę, jak rozkwita na waszej planecie. Eksperymentujecie ze zwierzętami na oślep, zapominając, że jedynie totalna nieodpowiedzialność może usprawiedliwiać sprawianie cierpień stworzeniom, które cierpią tak samo jak człowiek. Tak samo bezbronni są „uzdrawiani” w waszych szpitalach. Widziałam laboratoria badawcze w trzech stołecznych instytutach. Sumy zadawanych tam cierpień nie mogą uzasadniać nikłe osiągnięcia…

Główny lekarz chwycił Ewizę za rękę i zaciągnął za rozłożysty krzew rosnący przy alei.

— Niech się pani pochyli, szybko! — szepnął z takim lękiem, że Ewiza podporządkowała się.

Od strony bramy biegło paru ludzi, goniących tęgawego człowieka z poszarzałą twarzą i wytrzeszczonymi oczami. Siły go wyraźnie opuszczały. Zatrzymał się, słaniając na nogach. Jeden z prześladowców uderzył go kolanem w brzuch, zginając w pół. Drugi zbił z nóg ofiarę. Oprawcy zaczęli go deptać i kopać.

Ewiza wyrwała się z rąk lekarza i pobiegła na miejsce zdarzenia, krzycząc:

— Wstrzymajcie się, przestańcie!

Na zezwierzęconych obliczach pojawiło się bezmierne zdumienie. Pięści rozwarły się, a na wykrzywionych wargach pojawiły cienie uśmieszków. W ciszy, jaka nastała, słuchać było tylko szlochanie ofiary.

— Jak możecie w sześciu młodych bić jednego, grubego i starego? Czy nie rozumiecie, jakie to haniebne? Jak wam nie wstyd?

Mocno zbudowany człowiek w niebieskiej koszuli pochylił się do przodu i tknął palcem Ewizę.

— Na Wielką Żmiję! Że też na to od razu nie wpadłem! Ty przecież jesteś z Ziemi!

— Tak! — potwierdziła Ewiza, przyklękając, by obejrzeć pobitego.

— Zostaw tego padalca! Zwykłe ścierwo. Daliśmy mu tylko małą nauczkę.

— Za co?

— Za to, że jest pismakiem. Te przeklęte chłystki, pisarze wypisują brednie o naszym życiu, fałszują historię, doszukując się mądrości u tych, którzy pozwalają im żyć dłużej i dobrze zapłacą. Za jedno zdanie z ich pisaniny dla przypodobania się władcom płacimy my wszyscy. Takich za mało pobić, trzeba ich zabijać!

— Zaczekajcie! — krzyknęła Ewiza. — Może nie jest do końca winien. Nie troszczycie się tutaj o dokładność zapisu czy wypowiedzi. Pisarze także nie zastanawiają się nad następstwami jakiejś ciętej, efektownej frazy, tak jak uczeni nie myślą o złych skutkach własnego odkrycia. Spieszą się, by zawiadomić o nich cały świat jak krzykliwe koguty.

Przywódca rozpłynął się cały w sympatycznym, szczerym uśmiechu.

— Mądra jesteś, Ziemianko! Tylko nie masz racji: oni wiedzą, że kłamią. Są gorsi od dziwek, sprzedających się w parkach za pieniądze. Tamte sprzedają tylko siebie, ci zaś nas wszystkich! Nienawidzę ich. — Znów kopnął ofiarę, próbującą odpełznąć na czworakach.

— Przestańcie, nieszczęśni! — krzyczała Ewiza, zasłaniając sobą pisarza.

— Żmijowy Gromie! Niczego nie rozumiesz — orzekł herszt, mrużąc oczy. — To oni są nieszczęśni, nie my. Schodzimy z tego świata w pełni sił, nie znając chorób, bez strachu, nie troszcząc się o nic. Czym można nas nastraszyć, skoro i tak wkrótce nadejdzie koniec? A „dży” wciąż się trzęsą ze strachu, boją się śmierci i długiego życia pełnego nieuleczalnych chorób. Boją się nie dogodzić „żmijowatym”, wymówić choć słowo przeciwko władzy, żeby ich nie zdegradowali do „kży” i nie odprawili do Chramu Czułej Śmierci. Boją się utracić swoje nędzne korzyści: lepsze jedzenie, odzież, mieszkanie.

— Należy im współczuć.

— Jasne, że tak! Wiesz w jaki sposób można dochrapać się dłuższego życia? Wymyślając jak bardziej zniewolić poddanych, jak zrobić pożywienie z każdego świństwa, jak przymusić kobiety, by rodziły więcej dzieci dla Czterech. Wyszukują prawa, uzasadniające bezprawie „żmijowatych”, schlebiają, łżą i tak dobijają się awansu.

— Pragną więc znacznie trudniejszej pracy?

— E tam! U nas im ktoś wyżej postawiony, tym mniej pracuje. Dlatego pchają się, by osiągnąć rangę „żmijowatego” i są gotowi zdradzić cały świat.

— A wy nie zdradzacie, spotykając się choćby ze Żmiją? I nie boicie się Jangara?

Przywódca „kży” drgnął i rozejrzał się niespokojnie.

— Wiesz więcej, niż sądziłem… Żegnaj, Ziemianko, już się nie zobaczymy!

— A mogę cię poprosić o coś ważnego? Właśnie ciebie — spytała Ewiza, patrząc wymownie na herszta.

Parsknął jak mały chłopak.

— Zależy o co?

— Żebyś poszedł do archiwum w starej Świątyni Pamięci i odnalazł naszą władczynię. Nazywa się Faj Rodis. Porozmawiaj z nią tak szczerze i mądrze, jak rozmawiałeś ze mną. Tylko najpierw odszukaj inżyniera Taela. Choć przynależy do „dży”, jest człowiekiem, jakich na waszej planecie jest jeszcze niewielu.

— Zgoda — rzekł przywódca, podając rękę.

— Powiedz, że przysłała cię Ewiza Tanet.

— Ewiza Tanet… Co za imię!

Cała szóstka zniknęła w parkowym gąszczu. Od strony bramy nadchodziła ku Ewizie gwarna grupa lekarzy z Głównego Szpitala, która przyjechała autobusem.

Główny lekarz wyszedł zza krzaka i przywołał asystentów, którzy ponieśli poszkodowanego do samochodu.

— Kto to jest? — spytała Ewiza jednego ze szpitalnych kolegów.

— Znany pisarz. Nieźle go urządzili! — stwierdził z szerokim uśmiechem, jakby był całkowicie po stronie „kży”.

Zdumiona Ewiza poszła z innymi lekarzami do wąskiego wejściowego portalu.

Wewnątrz budynek urządzony był w typowo tormansjańskim stylu. Ciężkie odrzwia prowadziły do przestronnych westybuli. Szerokie schody wiodły do sali obramowanej podwójną kolumnadą. W westybulu tłoczyło się mnóstwo ludzi. Wszyscy jednocześnie spojrzeli na Ewizę. Odprowadzono gościa na górę i usadzono w bocznej galerii na wytartej kanapie. Reszta nowo przybyłych pozostała na dole, ustawiając się w dwóch rzędach.

— Czekają jeszcze na kogoś? — spytała Ewiza przechodzącego obok starszego człowieka w żółtym lekarskim kitlu.

— Oczywiście — odrzekł szybko. — Wkrótce mają przybyć przedstawiciele Wysokiej Rady.

— Dlaczego „przybyć”, a nie zwyczajnie przyjechać?

Rozmówca spojrzał na nią z lękiem, rozejrzał się i znikł między kolumnami.

Po dłużącym się, ponad półgodzinnym oczekiwaniu okazało się, że dostojnicy nie przyjadą. W stojących na dole jakby wstąpił nowy duch. Ze śmiechem i gromką wrzawą, charakterystyczną dla Tormansjan, wszyscy ruszyli po schodach do sali. Główny lekarz odszukał Ewizę i zaprowadził ją na podwyższenie, gdzie zasiedli najwybitniejsi lekarze stolicy i ważni goście z innych miast planety. Kobieta wymawiała się, twierdząc że niczym sobie na to nie zasłużyła, będąc młodą, szeregową lekarką Gwiezdnej Floty. Usiadła koło kolumny w kącie sali, czując na sobie skupioną uwagę całego audytorium. Wciąż była zaaferowana czekającym ją wystąpieniem.

Mówcy zmieniali się niespiesznie. Długo omawiali najbardziej oczywiste rzeczy, zapowiadając wcześniej tematykę wykładu. U Tormansjan coś takiego nazywało się krótkim wstępem. Ogólnie wyczuwało się, że nikogo nie interesuje ten stek banałów. Ewiza widziała to w znudzonych twarzach, rozpoznawała w stłumionym gwarze, który nie do końca zagłuszały trzeszczące głośniki.

W końcu prowadzący zebranie zapowiedział wystąpienie ziemskiej lekarki.

Ewiza poszła wzdłuż sali ku trybunie, witana okrzykami, uderzeniami w poręcze foteli i gwizdami zachwyconej młodzieży. Jak bardzo dziki nie wydawałby się jej taki rwetes, wyrażał jednak pozytywne uczucia. Podziękowała Tormansjanom ukłonem. Kiedy przemówiła z miękkim ziemskim akcentem, którego nie zdołały utwardzić wzmacniacze, w sali zapanowała absolutna cisza. Tormansjanie nie spuszczali z niej oczu, lustrując jej postać od wesołych, topazowych oczu do mocnych nóg w dziwnych, niebieskich, błyskających światełkami botkach, starając się uchwycić, czym różni się ta kobieta od mieszkanek Jan-Jah.

— Wasza starszyzna życzyła sobie, abym, poznawszy medycynę Jan-Jah, zdiagnozowała pomyłki lekarskie i opowiedziała o ziemskich osiągnięciach. Moja wiedza o tutejszej nauce jest jednak zbyt nikła, a co najważniejsze, nie posiadam specjalnego kryterium, niezbędnego do osądzania każdej nauki, bez stwierdzenia jej roli w powiększaniu ludzkiego szczęścia. Dlatego byłoby z mojej strony nieskromne i niegrzeczne występować tutaj w charakterze doradcy albo krytyka. Mogę tylko opowiedzieć wam o przeszkodach przezwyciężonych na Ziemi… Nauczanie każdego przedmiotu, szczególnie głównych gałęzi nauki, zaczyna się u nas od przedstawienia historycznego rozwoju i wszystkich popełnionych po drodze omyłek. W ten sposób ludzkość, zmagając się z powszechną tendencją eliminowania z pamięci rzeczy niemiłych, zabezpiecza się przed niewłaściwym postępowaniem i powtarzania dawnych błędów, których popełniono sporo w czasach przed-komunistycznych. Jeszcze w ERŚ ujawniła się ogromna różnica sił i środków materialnych, jakie ludzkość trwoniła na medycynę techniczną i wojskową.

— Największe umysły zajmowały się chemią, fizyką i matematyką. Drogi biologii i medycyny krok po kroku rozchodziły się z naukami matematyczno-fizycznymi w swoich wizjach świata, choć w praktyce szeroko posługiwały się ich metodami oraz instrumentami badawczymi. W rezultacie otaczająca człowieka przyroda i on sam, będący jej częścią, jawiły się ludzkości jako coś wrogiego, co powinno być podporządkowane bieżącym potrzebom społeczeństwa.

— Uczeni zapomnieli, że wielka równowaga przyrody i struktura organizmu są rezultatem niewyobrażalnie długiego i skomplikowanego historycznego rozwoju współpracujących ze sobą i wzajemnie powiązanych części. Analiza tego związku, choćby w ogólnych zarysach, wymagała pracy wielu stuleci, a tymczasem ludzkość zaczęła niebacznie i nazbyt szybko dostosowywać przyrodę do swoich celów, nie licząc się z niezbędną człowiekowi biosferą. I tak człowiek, dziedzic miliardów lat rozwoju planety, niczym syn marnotrawny zaczął wszystko niszczyć, doprowadzając do entropii odziedziczony kapitał: nagromadzoną w biosferze energię, która jak naciśnięta w pewnej chwili sprężyna pozwoliła dokonać wielkiego skoku technologicznego…

Ewiza zamilkła na chwilę, a wtedy na sali rozległ się stukot dłoni o drewno. Poruszony temat był bliski mieszkańcom Jan-Jah, planety bezmyślnie zniszczonej przez ich przodków.

Ziemianka, nie nawykła do takiej reakcji, rozglądała się trochę bezradnie, dopóki prowadzący nie uciszył rozentuzjazmowanych słuchaczy.

Nie zamierzała rozpalać namiętności nieopanowanego audytorium, co wiodło do utraty rozumnej i chłodnej percepcji. Postanowiła być bardziej ostrożna.

Opowiadała o tym, jak krótkowzroczne okazały się zwycięstwa nad poszczególnymi przypadkami chorobowymi za pomocą chemii, tworzącej bezustannie tysiące nowych, w rzeczywistości nieskutecznych leków. Pokonując drobne ataki ze strony natury, uczeni przegapili masowe następstwa. Lecząc odrębnie choroby, a nie samych chorych, wytworzyli ogromną liczbę alergii i rozprzestrzenili jej najgorszy objawy, różne rodzaje raka. Alergie były wynikiem nadmiernego przeciążenia immunologicznego, które dotykało ludzi w ciasnocie mieszkań, szkół, sklepów i sal widowiskowych, a także w wyniku szybkiego transportu lotniczego, przenoszącego nowe gatunki bakterii i wirusów na wszystkie krańce planety. W takich warunkach bariera antybakteryjna, wytworzona przez organizm w toku ewolucji biologicznej, stała się swym własnym przeciwieństwem, otwierając wrota infekcji, na przykład poprzez migdałki, zatoki lub węzły chłonne. Brak umiaru w stosowaniu lekarstw i chirurgii zaburzył mechanizmy obronne organizmu, tak jak nadużywanie władzy niszczyło systemy ochronne społeczeństw, prawo i moralność.

Sposób leczenia, opierający się na utartych schematach, był oderwany od życia. Gdy w procesie rozwoju społecznego zanikły religia, wiara w życie pozagrobowe, w moc modlitwy i cuda, światopogląd przebrzmiałego ustroju kapitalistycznego zabrnął w ślepy zaułek niewiary, pustki i bezcelowości ludzkiej egzystencji. Wywołało to masową neurozę u starszego pokolenia. Zagrożenie wojną totalną, w wyniku agitacji politycznej, bezustannie nagłaśniane przez gazety, radio, telewizję, stwarzało masową psychozę wśród młodzieży, owocującą pragnieniem jak najszybszego doznania wszystkich rozkoszy życia, a zarazem ucieczki od rzeczywistości. Nadmiar atrakcji, gorączkowe sztuczne przeżycia doprowadziły do swoistego „przegrzania” psychiki. Ludzie coraz bardziej pragnęli uciec w inne życie, do prostego i radosnego bytowania przodków oraz do ich naiwnej wiary w moc tajemnych rytuałów. Lekarze natomiast wciąż próbowali leczyć według przestarzałych kanonów, jak gdyby bytowali w innym świecie.

Maszyny, wyposażenie mieszkań, technologia w istotny sposób zmieniły ludzką strukturę. Medycyna wciąż bazowała na doświadczeniach zebranych w zupełnie innych warunkach. Ogólne osłabienie organizmu, mięśni, stawów i systemu kostnego, nie mówiąc już o braku ciężkiej pracy fizycznej, wiodło do masowego rozwoju schorzeń przepukliny, płaskostopia, krótkowzroczności, zawałów, problemów żylnych, hemoroidów, rozrastania polipów, zaburzeń trawienia i ataków wyrostka robaczkowego. Mnóstwo skórnych defektów było spowodowane złą przemianą materii.

Lekarze, zaskoczeni lawiną chorób, operowali bez końca, posługując się rutyną „prostych przypadków” i nie podejrzewając, że mają do czynienia z pierwszą falą katastrofy. A kiedy w ślad za ogólnym osłabieniem ludzi coraz częściej zaczęły się pojawiać choroby dziedziczne, tylko największe umysły zdołały w tym rozpoznać Strzałę Arymana. Największe osiągnięcie, zmniejszenie śmiertelności dziecięcej, okazało się nieszczęściem, mnożąc liczbę niedorozwiniętych kretynów lub osób z wrodzonymi defektami fizycznymi. Zatrważająco niebezpieczne okazało się rodzenie bliźniaków lub trojaczków, wpływające na obniżenie poziomu zdrowia i psychiki. Walka z nowym zagrożeniem okazała się wyjątkowo trudna. Można je było przezwyciężyć tylko przy najwyższej odpowiedzialności wszystkich ludzi i wniknięciu nauki w samą głębię procesów molekularnych i genetycznych.

Ewiza wyliczyła jeszcze parę zdradzieckich pułapek, zastawionych przez naturę na drodze ludzkiego postępu. Droga ta polegała na powrocie do pierwotnego stanu zdrowotności, ale bez uprzedniej zależności od okrucieństwa przyrody. Sedno sprawy kryło się w tym, by uniknąć jej hekatomb, za pomocą których wpływała na lepsze przystosowanie się różnych gatunków zwierząt, bezwzględnie mszcząc się na człowieku za nieudane próby wydostania się spod jej tyranii.

— I to się nam udało! — zawołała Ewiza. — Wszyscy jesteśmy zdrowi, silni i wytrzymali od urodzenia. Dlatego, że zrozumieliśmy, iż cudowny ludzki organizm zasługuje na więcej, niż tylko siedzenie w fotelu i naciskanie guzików. Nasze ręce są najlepszą aparaturą z tworów natury, lecz potrzebują twórczej pracy, by znaleźć właściwe zastosowanie. Co więcej, walczymy o żywotność umysłu tak samo, jak i ciała. Możecie poznać wszystkie nasze wysiłki, jakie podejmowaliśmy w tej nierównej walce. Nierównej dlatego, że głębia i wszechogarniająca moc przyrody jest dotychczas niewyczerpana i do tej pory ludzkość prowadzi zmagania o swoje zdrowie fizyczne i umysłowe, wciąż gotowa na każdy przypadek jej niszczycielskich sił!

Zakończenie mowy Ewizy wywołało nową falę aprobującego gwaru. Surowa i natchniona powaga opadła z niej i znowu stała się kobietą pełną radości życia, gdy z odrobiną kokieterii skłoniła się przed widownią z wdziękiem tancerki. Metamorfoza nasiliła aplauz ze strony młodszych lekarzy. Tormansjanom w ogóle podobała się radosna powaga Ziemian, nigdy nie drwiących z cudzych uczuć, nie wykpiwających nikogo, nie próbujących bawić się czyimś kosztem…

Ewiza wróciła na poprzednie miejsce i słuchała następnych wykładowców. Mówili ważne rzeczy na poziomie wiedzy Tormansa, informowali o nowych odkryciach, lecz ciekawe idee tonęły w masie niepotrzebnych słów. Myśl, niczym osaczona zwierzyna, miotała się wśród nagromadzonych sentencji, dygresji, reminiscencji i retorycznej scholastyki.

Uczeni Tormansa bardzo często posługiwali się przeczeniem, likwidując słownie to, czego rzekomo nie mogło być i czego nie warto badać. O znanych zjawiskach przyrodniczych mówili tak, jakby nie istniały, nie pojmując złożoności wszechświata. Owo negatywne nastawienie nauki wydawało się największym osiągnięciem wielu mieszkańcom Jan-Jah, ponieważ podnosiło ich nikłe doświadczenie i marną kondycję umysłową do rangi „ostatniego słowa” nauki.

Minęło wiele czasu, lecz Ewiza, poza obserwacjami psychologicznymi, nie dowiedziała się niczego godnego uwagi. Nawyk mówienia o niczym uznała za chęć podkreślenia w oczach innych swojej wyjątkowości. Ponadto, wylewając potoki słów, człowiek odprężał się psychicznie, co było konieczne w tym świecie ciągłego ucisku i zadrażnień. Wyławianie interesujących myśli z owych rozwlekłych oracji było bardzo nużące, toteż wielce uradowało Ewizę ogłoszenie przerwy. Wstała, zamierzając znaleźć odosobnione miejsce, by tam pospacerować swobodnie, lecz nic z tego! W jednej chwili otoczył ją hałaśliwy tłum poruszonych Tormansjan i Tormansjanek w różnym wieku, od młodych asystentów do siwowłosych ordynatorów szpitali i profesorów z instytutów medycznych.

Ewiza poszukała wzrokiem swojego głównego lekarza. Podszedł, roztrącając bezceremonialnie ludzi.

— Zaprowadzić panią do stołówki, by się posilić? Rozstąpcie się, koledzy „dży”, nasza wizytatorka jest głodna i zmęczona!

Ewiza nie chciała jeść w nieznanej stołówce. Traciła apetyt, widząc dziwną opryskliwość kobiet, wydających jedzenie. W życiu Tormansa każda międzyludzka zależność wydawała się poniżająca. Człowiek o coś proszony, szydził i poniewierał innymi, zamiast po prostu wypełnić swój obowiązek. Niechęć do pracy, a raczej brak zainteresowania, był typową cechą „kży”. „Dży” drżeli przed nimi, żądając najprostszej usługi. Inaczej było w fabrykach, zarządzanych przez „żmijowatych”. Najmniejszy sprzeciw karano bez wahania, najczęściej odprawą do Domu Czułej Śmierci. Za to, poza oczami urzędników i funkcjonariuszy, znęcali się jak mogli nad „dży”. Ci zaś cierpieli potulnie, wiedząc że w każdej chwili z rozkazu Rady Czterech tamci mogą się stać ich katami. Na Tormansie szczególnie bano się maszyn. Masowe używanie mechanizmów przez źle wyszkolonych i źle nastawionych ludzi znacznie pogarszało warunki bezpieczeństwa. Katastrofy samochodowe były na porządku dziennym Jan-Jah, tak jak brutalne rozprawy z długo żyjącymi.

Po zastanowieniu, Ewiza poszła z głównym lekarzem aleją do niskiego budynku, w którym mieściły się jadłodajnia i hotel.

— Zdziwiło panią, dlaczego schowałem się w krzakach, zamiast pomóc pisarzowi? — zapytał prędko, próbując zajrzeć w oczy towarzyszce.

— Nie — odparła obojętnie Ewiza. Nie obchodziła jej osobista motywacja postępku wynikającego logicznie ze stylu życia Tormansjan.

— Mogłem uszkodzić dłonie, narażając tym mnóstwo ludzi, którym uniemożliwiono by operacje.

Nagle zza drzew wyskoczyło sporo ludzi, biegnących ku nim z krzykiem. Ordynator poszarzał na twarzy, którą wykrzywił strach. Ewiza zachowała spokój, rozpoznając młodych lekarzy, uczestniczących w konferencji. Nadlecieli jak wicher, oddzielili starszego medyka i otoczyli Ziemiankę gęstym kręgiem. Ewizie przypomniało się, jak pierwszego dnia pobytu w stolicy poraził ją widok tłumu otaczającego atrakcyjną, dziwacznie odzianą kobietę. Jak jej później wyjaśniono, była to znana artystka. Rozsyłała na prawo i lewo wystudiowane uśmiechy. Kilku czerwono ubranych ochroniarzy brutalnie odpychało napierających nachalnie ludzi. Popularna osoba musiała oddalić się w odosobnione miejsce, skoro setki młodych ludzi nagabywało ją o jakieś pamiątki.

Teraz sama kosmonautka znalazła się w kręgu ciekawskich, choć na szczęście byli to lekarze. Tuż przed nią stała roześmiana, całkiem sympatyczna Tormansjanka: smagła skóra, czarne włosy i błyszczące, wąskie oczy jaskrawo kontrastowały z jej obcisłym żółtym wdziankiem.

— Proszę się nie gniewać, lecz postanowiliśmy panią zatrzymać. Zauważyliśmy, że chce pani od nas uciec. Nie wiadomo, czy się jeszcze spotkamy! Mamy do pani wiele ważnych pytań i chyba nam pani nie odmówi…

— Nie odmówię — równie wesoło odparła Ewiza — jeśli zdołam. Moja wiedza ma swoje granice. Co was interesuje?

— Seks! Proszę nam powiedzieć, jak na Ziemi dają sobie radę z tą przyczyną rozlicznych nieszczęść, z tym batem w rękach władzy, urojeniem najwyższego, lecz kłamliwego szczęścia. Niech pani o tym opowie lub chociaż odpowie na pytania, których nie mogliśmy zadać w sali konferencyjnej!

Ewiza wypatrzyła łączkę, ocienioną południkowym rzędem wysokich i gęstych drzew. Propozycję, by na niej zasiąść przyjęto z entuzjazmem. Nisko rosnącą trawę upstrzyły stroje ludzi zalegających w cieniu, a Ewiza usadowiła się przed nimi na pagórku, podwinąwszy nogi, podśmiewając się z siebie, że znowu jest mentorką. Miała teraz jednak inny cel, niż na konferencji. Tu można było bez obaw posługiwać się sformułowaniami, które zawsze sprawiają trudność przy różnicach intelektualnych. Spojrzała na ciemne niebo Tormansa, przeniosła wzrok na smugi fioletowych cieni i poczuła muzykalną logikę własnych myśli.

Postarała się jak najpoetyczniej przekazać Tormansjanom wiersz dawnego poety rosyjskiego.

„Od głodu i namiętności wszechmocnej wszyscy są chorzy — frunący i biegnący, płynący przez czarną głębinę…” I śpiewną końcówkę: „A maruderów znów bólem gna miłość potężna i głodna!”

— Człowiek na Ziemi, podobnie jak na Jan-Jah, zawsze walczył, by usunąć z życia te dwie siły, przysparzające cierpienia. Najpierw bicz głodu… i osiągnął masową otyłość. Potem bat miłości, przez co wpadł w uczuciową pustkę i seksualny indyferentyzm. Ludność Jan-Jah raz próbuje tłumić siłę i znaczenie seksu, to znów przecenia jego znaczenie, czyniąc zeń dominantę całego życia. Miotanie się pomiędzy takimi skrajnościami źle wpływa na wychowanie seksualne.

— A u was ono istnieje? — padło pytanie.

— Tak i uważane jest za bardzo ważne. Należy stać się panem swojego ciała, nie poddając się żądzom, by nie popaść w rozpasanie.

— Czy można kontrolować miłość i namiętność?

— Źle użyte pojęcie. Kiedy ktoś balansuje na grzebiecie fali, niezbędne jest poczucie równowagi, by się nie ześlizgnąć. Skoro się jednak trzeba zatrzymać, porzucacie tę falę, stroniąc od niej…

Widząc niezrozumienie na twarzach słuchaczy, Ewiza uświadomiła sobie, że na morzach Tormansa nie ma wielkich fal przyboju i serfowanie nie jest znane tubylcom.

— Mówiłam na zebraniu o dwojakiej zależności. Bogactwo psychiki zależy od silnego i zdrowego ciała, które dzięki wielowymiarowej psyche nasycone jest odważnymi pragnieniami, wytrwałością i uczuciowością. Taka jest ludzka biochemia, że wymaga nieustannej czujności mózgu w pięciu procentach jego możliwości, ta zaś podtrzymywana jest poziomem ketosteronów, hormonów płciowych we krwi. Człowiek płaci za to, mówiąc po waszemu, stałą erotyką odczuć. Jeśli zbyt długo tłumi się takie uczucia, powoduje to nerwowe i psychiczne urazy albo przemożny pociąg do przypadkowych partnerów, nazywany u nas przed wiekami niedobrą miłością.

— Z tego wniosek, że trzeba się wyładować i działać instynktownie, podążać za impulsami — powiedziała dziewczyna, która zapoczątkowała rozmowę.

— Dokładnie tak.

— A co z miłością? Przecież namiętność wypala się szybko?

— Stary błąd! Człowiek odnalazł prawdziwą miłość, lecz u was wciąż uważają po dawnemu, że miłość to wyłącznie namiętność, a namiętność to zespolenie płci. Czy trzeba wam tłumaczyć, o ile prawdziwe zakochanie jest bogatsze, wspanialsze i długotrwałe? To, co nazywamy miłością, jest wielką odpowiedzialnością wszelkich pragnień, gustów, marzeń i nawet u nas na Ziemi nie zdarza się prosto i łatwo. Dla nas miłość to najświętsze słowo, oznaczające uczucie wszechogarniające i wielowymiarowe. Nawet jednak w swoim najwęższym sensie czysto fizyczna, seksualna miłość nigdy nie ma jednego wymiaru. To znacznie więcej, niż rozkosz, to dbanie o ukochanego człowieka, wspólna praca dla piękna w społeczeństwie, czasem wbrew swoim osobistym upodobaniom, jeśli pragnie się mieć dzieci zdrowe genetycznie. Nauczyliśmy się sterować zdradliwą siłą hormonów, zachowując przy tym wewnętrzny spokój i harmonię…

— Czyżby na Ziemi nie nauczyli się kierować tą siłą za pomocą środków farmakologicznych? — zapytał znany Ewizie neurochirurg.

— Lepiej nie ingerować w skomplikowany system hormonalny, warunkujący psychofizyczną osnowę danego osobnika i wybrać drogę prawdziwego wychowania seksualnego.

— I prowadzicie erotyczną edukację dziewczynek i młodzików? Niesłychane! — zawołał neurochirurg.

— Na Ziemi zaczęło się to parę tysięcy lat temu. Erotyka świątynna starożytnej Grecji, Fenicji, Indii, stanowiąca rodzaj służby religijnej. Devadasi, tancerki świątynne, nauczały i praktykowały intensywny erotyzm, aby wyczerpać wszelkie człowiecze żądze i skierować jego myśli w innym kierunku. Temu także służyły tantryczne obrzędy kobiece.

— Tak więc na Ziemi zawsze praktykowany był kult namiętności i kobiety? — spytała jedna ze starszych słuchaczek. — U nas zaraz zaczęto by mówić o rozpuście i wyuzdaniu…

— Absolutnie nie! W pierwotnych wspólnotach, którym daleko było do komunistycznych, kobiety były sprowadzane do roli roboczego bydlęcia. Praktykowano rzekomo „uświęcone” rytuały, na przykład klitoridetomię, mającą na celu pozbawić kobietę seksualnej przyjemności.

— Dlaczego? — zawołali wstrząśnięci Tormansjanie.

— Żeby kobiety niczego nie pożądały i pokornie wypełniały swoje obowiązki rodzicielek.

— I jakie rodziły dzieci?

— Rodziły ciemnych i okrutnych dzikusów, jakże mogłoby być inaczej?

— I poradziliście sobie z tym?

— Widzicie nas tutaj, potomków wszystkich ziemskich ras…

— Na Wielką Żmiję! Ile przeszkód na drodze do prawdziwej miłości i dobra! — głośno myślała Tormansjanka, siedząca ze skrzyżowanymi nogami w pierwszym rzędzie.

— Wszystko jest osiągalne, jeśli podejdzie się rozumnie i poważnie do kwestii płci. Nie ma niczego bardziej przykrego i poniżającego dla mężczyzny, niż kobieta żądająca od niego niemożliwego. Kobietę obraża konieczność samoograniczenia, obowiązek, by „ratować miłość”, jak dawniej mawiano. Obie płcie powinny jednakowo poważnie odnosić się do seksualnej sfery życia…

Rozległo się lekceważące pochrząkiwanie. Wysoki lekarz z jakąś błyszczącą plakietką na piersi wstał i przeszedł się wzdłuż rzędu słuchaczy, spoglądając natarczywie na Ewizę.

— Oczekiwałem innych objawień od wysłanniczki Ziemi. Te są stare jak Białe Gwiazdy. Co właściwie praktykujecie? Podstawową, by tak rzec, znajomość każdej pary?

— Oczywiście! By stać się parą na długo zakochanych.

— A jak się nie uda na długo?

— Przeżyją rozładowanie emocji, doświadczenie Erosa na przyszłość.

— To u nas kompletnie niemożliwe! Chyba ziemska miłość nie posiada jej głównej cechy: zazdrości. Chęci powiedzenia całemu światu: To moja kobieta!

— Taka zazdrość u nas nie istnieje. To relikt pierwotnego doboru naturalnego, rywalizacji o samicę lub samca, wszystko jedno. Gdy ustanowiono patriarchat, zazdrość rozkwitała na bazie instynktu posiadania, wygasła czasowo w równorzędnej erotyce antyku i odrodziła się później w feudalizmie, wynikając ze strachu przed równouprawnieniem oraz kompleksów niższości. Zresztą, straszliwa nietolerancja waszej oligarchii jest wyrazem tego samego porządku. Byle tylko nikt się nie ośmielił postawić wyżej, uznać za lepszego! Nasi silni i spokojni ludzie obu płci nie są zazdrośni, nawet gdy zachodzą między nimi nieporozumienia. Dobrze wiedzą, że najwyższe szczęście człowieka jest w zasięgu ich możliwości!

Oponent ogarnął prelegentkę oceniającym, męskim spojrzeniem.

— Zapewne jest to możliwe tylko dlatego, że wy, Ziemianie jesteście tacy zimni, a wasza niezwykle atrakcyjna powierzchowność bardziej odpycha niż pociąga.

Część mężczyzn zaklaskała aprobująco.

Ewiza roześmiała się dźwięcznie.

— Po drodze usłyszałam część rozmowy między uczestnikami, którzy oceniali moje powaby zgoła inaczej. Teraz też czuję uwagę, jaką poświęca się moim nogom. — Pogładziła kolana, wystające spod krótkiej sukienki. — Nie przestałam ani na chwilę odczuwać waszego pożądania. To oznacza, że chłód nie wyklucza pociągu, mój oponent nie ma więc racji.

Tym razem lekarki nagrodziły mentorkę oklaskami.

— Faktycznie, jesteśmy chłodni, dopóki nie poddamy się instynktowi erotycznemu, a wtedy…

Ewiza wstała powoli i wyprężyła się, jakby w chwili niebezpieczeństwa. Tormansjanie zobaczyli kompletną metamorfozę przybyszki. Jej usta rozchyliły się, jak do pieśni lub niewypowiedzianych słów, a „tygrysie” oczy stały niemal czarne. I bez tego prowokująco sterczące piersi młodej kobiety uniosły się jeszcze wyżej, łabędzia szyja wydłużyła się, wyrastając z wąskich barków nieopisanej gładkości, a na obnażonej skórze pojawił się rumieniec wzruszenia. Zniknęła spokojna, rozsądna i życzliwa uczona. Stała przed nimi kobieta w całej potędze swej płci, wyzywającej mocy piękna, groźna i trochę wzgardliwa…

Przemiana okazała się tak wstrząsająca, że widzowie aż się cofnęli.

— Żmija, prawdziwa żmija! — dały się słyszeć szepty oszołomionych Tormansjanek.

Wykorzystując zamieszanie, Ewiza opuściła polanę i nikt nie ośmielił się jej zatrzymać.

Czedi szła powoli ulicą, nucąc pod nosem, starając się przytłumić pieśń rwącą się z głębi duszy. Miała ochotę wyjść na jakiś wielki plac, bo od dawna brakowało jej przestrzeni. Ciasne klatki pomieszczeń, w których teraz bywała najczęściej, nieznośnie ją dławiły. „Chwilami nie mogąc poradzić sobie z troską, nie czując się na siłach patrzeć i oddychać”, Czedi szła przed siebie, mijając niewielkie skwery, zamierzając udać się do parku. Coraz częściej chodziła sama. Zdarzało się, że zatrzymywali ją „liliowi” albo ludzie ze znakiem oka na piersi. Przepustka nieodmiennie wybawiała ją z opresji. Casor zwróciła jej uwagę na szereg znaków podkreślonych niebieską linią, oznaczających „zwrócić baczną uwagę”. Jak wyjaśniła dziewczyna, był to kategoryczny nakaz dla wszystkich Tormansjan, gdziekolwiek by nie pracowali, w jadłodajni, sklepie, salonie fryzjerskim czy transporcie publicznym, żeby usłużyć Czedi jak najszybciej i jak najlepiej. Dopóki dziewczyny chodziły razem, Czedi nie posługiwała się przepustką i dopiero samodzielne doświadczenie uświadomiło jej, jak trudno zwykłemu mieszkańcowi stolicy dostąpić zwykłej ludzkiej życzliwości. Zaledwie jednak pokazała kartonik, a niemili ludzie gięli się w uniżonych pokłonach, starając się równocześnie czym prędzej pozbyć uciążliwej wizytatorki. Te wywołane strachem przemiany na tyle zniesmaczały Czedi, że posługiwała się przepustką tylko do obrony przed „liliowymi”.

Od paru dni nie mogła się połączyć przez SDG z Ewizą ani z Wirem, nie widziała też Rodis. Wir Norin przebywał wśród uczonych. Czedi postanowiła nie zawracać mu głowy, chyba że w razie skrajnej konieczności. Liczyła na szybki powrót Ewizy i dziwiła się, co mogło zatrzymać ją gdzieś ponad dobę. Wybrała się na piechotę do przyjaciółki, nie przejmując się sporą odległością ani złą infrastrukturą miasta.

Wędrowała kilometr za kilometrem, nie przyglądając się monotonnej zabudowie, starając za to wyłuskać rzeźby i pomniki, wyrażające na każdej planecie marzenia danej społeczności, pamięć przeszłości, dążenie do piękna. Ziemianie bardzo lubili posągi i często stawiali je na placach i innych wydzielonych przestrzeniach. Tam człowiek znajdował podporę dla swoich marzeń, nawet wtedy, gdy codzienny trud przeszkadzał wybić się ponad przeciętność. Ogromna potęga fantazji! W głodzie, chłodzie, terrorze tworzyła wizerunki wspaniałych ludzi, jak gdyby rzeźby, rysunki, książki, muzyka, pieśni zawierały w sobie szerokość stepu lub morską głębię. Wszystko razem przełamywało inferno, tworząc pierwszy stopień postępu. Następował później kolejny: samodoskonalenie człowieka i trzeci: przemiany w życiu społeczeństw. Tak właśnie powstały trzy pierwsze wielkie stopnie wzwyż, ale ich osnową była zawsze fantazja.

Na placach i w parkach Ośrodka Mądrości stały głównie obeliski lub wizerunki żmij ze stosownymi napisami. Z rzadka trafiały się pomniki idoli z rozmaitych okresów historii Jan-Jah, bez względu na różnice strojów bliźniaczo do siebie podobne w wojowniczych pozach i wyrazach twarzy. Brakowało zupełnie rzeźb przedstawiających po prostu człowiecze piękno, idee, czy wielkie osiągnięcia. Tu i ówdzie sterczały stosy przerdzewiałego żelastwa, poskręcane jak chore zwoje mózgowe twórców, resztki rzeźb z epoki poprzedzającej Wiek Głodu, zachowane na pociechę dzisiejszym mieszkańcom planety.

Przechodząc obok gmachów użyteczności publicznej, Czedi nie widziała fresków ani witraży. Widocznie bogactwo twórczej wyobraźni przeszkadzałoby władcom, walcząc z nimi o władzę nad ludzkimi duszami. Oczywiście znacznie łatwiej było rządzić ciemną i ubogą psychiką, znającą tylko najprymitywniejsze potrzeby i niepragnącą niczego innego…

Czedi skręciła w wąski zaułek między jednakowymi czerwonymi domami, ozdobionymi obrazkami z czarnej ceramiki. Wydawało się, jakby po gładziźnie ściany ściekały ogromne krople smoły. Tu znajdowały się siedziby „dży” i kwatera Ewizy. Dziewczyna wystukała znany sobie kod, otwierający drzwi i w małym przedpokoju poprosiła głośno o pozwolenie wejścia.

Pan domu, starszy wiekiem bakteriolog, był zwykle nieobecny, pracując w Patrolach Zdrowia. Rozległ się głos gospodyni, zapraszający gościa do sąsiedniego pokoju. W fotelu, z książką w dłoniach siedziała kobieta w średnim wieku z twarzą zalaną łzami. Okazało się, że Ewizy nie było w domu od czterech dni. Kobieta spytała z trwogą:

— Jak pani sądzi, wasza ziemska przyjaciółka jeszcze tu przyjdzie? Przecież zostały tutaj jej rzeczy!

— Oczywiście, że przyjdzie. A co się pani stało?

— Nieszczęście! Pani przyjaciółka jest mi bardzo potrzebna! Tylko ona może rozwiązać mój problem.

— Może ja mogłabym w czymś pomóc?

— Ja…

Kobieta zaszlochała, a po jej policzkach potoczyły się nowe łzy.

Czedi położyła dłoń na jej głowie.

— Nie mogę — oznajmiła tamta, unosząc książkę — kompletnie nie mogę czytać. Nie widzę. Co teraz będzie? Sporo zarabiałam, wypisując dokumenty. A teraz? Co mam teraz robić? Z czego żyć?

— Przede wszystkim proszę się uspokoić. Ma pani męża i dzieci, jest im pani potrzebna.

— To straszne być tak bezradną. Pani tego nie zrozumie. Książki były moją jedyną pociechą. Dawały mi wszystko, nikomu niepotrzebnej, bezużytecznej osobie! — Łzy znów popłynęły. — Nie widzę! I nasi lekarze nie potrafią mi pomóc.

Te łzy bezradności i beznadziei mocno raniły duszę Czedi. Nie potrafiła walczyć z żalem, nowym dla niej, coraz mocniej ogarniającym ją uczuciem. Trzeba będzie poprosić Ewizę, by znalazła dla kobiety jakieś skuteczne lekarstwo. Cierpienia tej niewiasty były jedynie kropelką w oceanie cierpień Tormansa. Uzdrowienie kropelki nie uleczy całego morza. Uczyli Czedi na Ziemi, że należy zawsze znaleźć przyczyny nieszczęścia i usunąć je u korzeni. Tu wszystko było na opak. Przyczyny były oślepiająco jasne, lecz ani ona, ani cała załoga „Ciemnego Płomienia” nie mogła wykorzenić ich w czeluściach inferna. Usiadła obok zapłakanej kobiety i wróciła do domu dopiero, gdy ją uspokoiła.

Ciemniało. Skąpo oświetlonymi ulicami stolicy przemykali nieliczni przechodnie, zjawiając się w blasku latarni i przepadając w mroku. Nisko zawieszony księżyc siał słabe, szare promienie. Niestety, Czedi była jedyną kobietą w tej okolicy. Nie bała się, jak przystało na Ziemiankę. Dawniej podstawą odwagi bywała niewydolność systemu nerwowego lub pewność siebie wynikająca z niewiedzy. Społeczeństwo komunistyczne zrodziło nowy, wyższy stopień odwagi: samokontrolę wiedzy i nadzwyczajną ostrożność postępowania.

Czedi nie spieszyła się z powrotem do swej komórki. Wspominała srebrzyste, księżycowe, ziemskie noce, gdy ludzie jakby roztapiali się w naturze nocy, jednocząc się z nią w miłosnych marzeniach albo spotykali się z przyjaciółmi na wspólnych przechadzkach. Tutaj, wraz z nastaniem ciemności, wszyscy umykali do domów, rozglądając się bojaźliwie, by jak najprędzej schronić się w swoich czterech ścianach. Bezradność Tormansjan wobec Strzały Arymana zaszła już bardzo daleko i stała się prawdziwą tragedią.

Czedi szła około godziny, dopóki nie dotarła do lepiej oświetlonej, centralnej dzielnicy miasta. Rozrywki wieczorne przyciągały tu mnóstwo ludzi, przede wszystkim „kży”, chodzących dla bezpieczeństwa w małych grupach. „Dży” unikali miejsc odwiedzanych przez „kży”.

Czedi także starała się unikać towarzystwa „kży”, by nie prowokować niemiłych wrażeń i nie musieć się posługiwać legitymacją. I tym razem, widząc idącą z naprzeciwka męską kompanię, wyrykującą rytmiczną pieśń pod akompaniament tranzystora, Czedi przeszła na drugą stronę ulicy i zatrzymała się u kamiennej bramy. Co jakiś czas przechodzili obok ludzie, pokrzykując i chichocząc perliście w sposób typowy dla mieszkańców Jan-Jah. Dwaj młodzieńcy próbowali do niej zagadać. Ostre, czerwonopurpurowe światło zalewało szerokie schody, padając ukośną kaskadą z frontonu Pałacu Wieczornych Uciech, otoczonego podwójnym rzędem kwadratowych, niebiesko-złotych kolumn. Chłopcy zniknęli szybko, jak zdmuchnięci porywem wiatru, gdy w pobliżu pojawiły się trzy ciemne typki „kży”. Podeszli bliżej, przypatrując się Czedi i szepcząc pomiędzy sobą. Nagle czyjaś silna dłoń chwyciła Czedi z tyłu, zmuszając, by się obejrzała. Silne odczucie niebezpieczeństwa skłoniło ją, by uchyliła się w bok. Straszne uderzenie metalowej sztangi zahaczyło o tył głowy, rozdarło skórę na potylicy i zmiażdżyło prawy obojczyk z częścią łopatki. Padając, Czedi instynktownie obróciła się na lewą stronę. Potężny szok ścisnął jej gardło i serce, sprawił, że pociemniało w oczach i gasła świadomość. Wstrząs upadku przeszył jej ramię, rękę i szyję tysiącem rozpalonych noży. Wysiłkiem woli dziewczyna szarpnęła się, usiłując podnieść na kolana. Ujrzała przed sobą, jakby z oddali, znajomą twarz. Szotszek patrzył na nią z lękiem, złością i triumfem.

— To ty? — wyszeptała z bezbrzeżnym zdumieniem Czedi. — Za co?

Mimo całej swej tępoty Tormansjanin nie wyczytał z pięknych rysów twarzy swojej ofiary gniewu ani strachu. Tylko zdumienie i żal, specjalnie zwrócony ku niemu! Niezwykła psychiczna moc dziewczyny coś obudziła w jego mrocznej duszy.

— Czego stoisz? Dołóż jej! — krzyknął jeden z jego kamratów.

— Spadaj! — warknął Szotszek, zamachnąwszy się na niego.

Wszyscy rzucili się do ucieczki. Wcześniej rozbiegli się przypadkowi świadkowie zajścia i jaskrawo oświetlone schody opustoszały.

Czedi powoli osunęła się na bok, padając jak długa u nóg Szotszeka. Wraz z jej bezsilnym załamaniem uchodziło w niebyt tyle czystego, nieskończonego piękna, że młodzieniec poczuł nieznośny ból i skruchę, jakby go coś rozerwało na dwoje. „Kży” nie umieli radzić sobie z takimi nieoczekiwanymi uczuciami. Szotszek mógł je przezwyciężyć tylko w jeden sposób. Zgrzytając zębami, wyciągnął z zanadrza długi, trójkątny rylec i wbił go sobie z rozmachem prosto w serce, po czym runął na ziemię, odtoczywszy się parę kroków od ofiary. Czedi nie widziała niczego: ani samobójstwa oprawcy, ani jak dwaj „liliowi” podbiegli, odwrócili ją twarzą do góry, obszukali i znalazłszy legitymację, przerażeni wezwali człowieka z „okiem”.

— Natychmiast do Głównego Szpitala! — zarządził tamten.

Загрузка...