— Pozwólcie, że opowiem na zakończenie o pochodzeniu nazwy. W piątej epoce Ery Rozbicia Świata, w świecie kultury zachodniej narastało niezadowolenie z życia w cywilizacji wyrosłej na gruncie kapitalizmu. Liczni pisarze i uczeni próbowali spoglądać w przyszłość. Przeczucia artystów nasuwały niespokojne myśli przodującym ludziom owych lat, gdy dojrzewające sprzeczności kończyły się konfliktami wojennymi. Wraz z wynalezieniem rakiet dalekiego zasięgu i broni jądrowej, obawa o przyszłe losy ludzkości stała się powszechna i oczywiście znalazła swój wyraz w sztuce. W Domu Sztuki znajduje się obraz z tamtych czasów. Jego tytuł jest dla nas absolutnie zrozumiały: „Ostatnia minuta”. Na szerokim polu stoją rzędami gigantyczne rakiety, podobne do krzyży na starodawnym cmentarzu. Nisko nad nimi wisi zamglone, pozbawione słońca niebo, porysowane groźnie ostrymi pikami głowic bojowych, przerażających nosicieli zagłady termojądrowej. Ludzie, oglądający się za siebie, jakby wystraszeni tym, co uczynili, biegną gęsiego do czarnej jamy głębokiego schronu. Artysta zdołał ukazać przeczucie strasznego nieszczęścia, gdy w odpowiedzi na śmierć milionów niewinnych ofiar, stamtąd, gdzie wycelowane zostały krzyżowe potworności, przylecą podobne rakiety. Zginą nie ci, co biegną do schronu, lecz wyobrażeni na drugiej stronie dyptyku mężczyzna i kobieta, młodzi i sympatyczni, przyklękający na brzegu wielkiej rzeki. Kobieta przytula niemowlę, a starszy chłopczyk mocno wczepia się rączkami w ojca. Mężczyzna obejmuje kobietę i dzieci, zwróciwszy głowę w tę stronę, gdzie z narastającej chmury wybuchu atomowego wyłania się ogromny miecz, wiszący nad żałosnymi ludzkimi figurkami. Kobieta się nie ogląda, patrzy prosto na widza i bezgraniczne poczucie klęski na jej twarzy przytłacza każdego, kto widzi ten obraz. Równie mocno wyrażona została bezradność mężczyzny, który wie, że wszystko skończone i chce tylko, by nastąpiło to jak najszybciej.
— Nastroje, podobne do wyrażonych na tym obrazie, wśród ludzi wyznających religię chrześcijańską, wierzących bez zastrzeżeń w osobliwe, mistyczne, jak wtedy mawiano, siły rządzące przyrodą, pojawiły się jeszcze wcześniej, po pierwszej wojnie światowej ERŚ. Moraliści od dawna przewidywali nieuchronny upadek starej etyki, opartej na dogmatach religijnych, lecz w odróżnieniu od filozofów dialektyków nie widzieli wyjścia w przebudowie społeczeństwa. Przykładem takiej reakcji na rzeczywistość pozostała dla nas pochodząca z tamtej epoki niewielka książka Artura Lindsaya o fantastycznej podróży na jedną z planet w konstelacji Arktura. Oczywiście wyprawa była duchowa, metafizyczna. Przy stanie technologii tamtych czasów nie można było nawet myśleć o gwiazdolotach. Na tej wymyślonej planecie następowało odkupienie wszystkich grzechów ludzkości. Odmalowane przez autora mroczne, pełne trudów życie zadziwia bogactwem fantazji. Planeta nazywała się Tormans, co w zapomnianym języku oznaczało „udręka”. Tak narodził się mit o męczeńskiej planecie, eksploatowany potem, o ile wiemy, przez artystów i pisarzy wielu pokoleń. Nie raz wracano do mitu o Tormansie i następowało to zawsze w momentach kryzysowych, okrutnej wojny, głodu i niepewnej przyszłości. Dla nas planeta Tormans była tylko jedną z tysiąca bajek zaginionych w niebycie. Wszystkim jednak wiadomo, że siedemdziesiąt dwa lata temu otrzymaliśmy wiadomość z Wielkiego Pierścienia o dziwnej planecie z czerwonym słońcem w gwiazdozbiorze Rysia. Historyk Kin Ruh, wygrzebawszy z głębi dziejów źródło mitu, nazwał planetę Tormans, jako symbol ciężkiego życia ludzi w nieprzebudowanym społeczeństwie.
Umilkł głęboki głos Faj Rodis i w sali Rady Gwiezdnych Lotów na chwilę nastała cisza. Potem na trybunie pojawił się chudy człowiek z niesfornie sterczącą szczotką rudych włosów. Był znany na całej planecie jako potomek słynnego Rena Boza, dokonującego pierwszych doświadczeń z prostym promieniem, (przy czym omal nie zginął) i teoretyka nawigacji GPP. Ci, którzy widzieli pomnik uczonego, uważali że Vel Heg jest bardzo podobny do pradziadka.
— Dokonane obliczenia nie przeczą hipotezie Faj. Pomijając kwestię kolosalnej odległości, w jakiej znajduje się Tormans, całkiem możliwe, że trzy gwiazdoloty, które opuściły Ziemię na początku Okresu Rozłamu, dotarły do owej planety. Uważamy, że statki wpadły w obszar ujemnej grawitacji, przeleciały do zero-przestrzeni i wycofały się stamtąd, w jednej chwili pokonując setki parseków. Przy zupełnej niewiedzy w astronawigacji zagłada gwiazdolotów była nieuchronna, lecz uratowała je całkiem przypadkowa zbieżność punktu wyjścia z planetą o warunkach życia zbliżonych do ziemskich. Obecnie wiadomo, że planety naszego typu nie są rzadkim zjawiskiem i znajdują się w niemal każdym systemie gwiezdnym wraz z satelitami. Dlatego też, napotkanie takiej planety samo w sobie nie jest czymś dziwnym, ale trafienie na nią pod ubogą w gwiazdy szerokością Galaktyki to wyjątkowe zdarzenie. Mawiano dawniej, dopatrując się prawa ogólnego w przezwyciężaniu okoliczności, że głupcy mają szczęście. Tak było i w tym przypadku: bezrozumne przedsięwzięcie uciekinierów z Ziemi, fanatyków, nie chcących poddać się nieuniknionemu biegowi historii, zostało uwieńczone sukcesem. Ruszyli po omacku na odkryte wtedy niedawno skupienie ciemnych gwiazd w pobliżu Słońca, nie podejrzewając, że ta plama, otoczona pasmem ciemnej masy, to w ogóle nie złożony system gwiazdy niewidki, lecz wyrwa, miejsce rozpełzania się podłużnej struktury przestrzeni opływającej undulację Tamasu. Raz jeszcze przejrzałem zapis w maszynach pamięciowych komunikatu 886449, sto piątego klucza, dwudziestej pierwszej grupy centrum informacyjnego 26 Wielkiego Pierścienia. Opis mieszkańców Tormansu jest dosyć skąpy. Ekspedycja z konstelacji Cefei, której nazwa nie została jeszcze przełożona na język Wielkiego Pierścienia, zdołała zrobić tylko parę zdjęć i można z nich domniemywać, że Tormansjanie są całkiem podobni tym ludziom, którzy podjęli rozpaczliwą próbę ucieczki wiele wieków temu. Dokonane wyliczenie wiarygodności bipolarnej wynosi 0,4. Rozumna Maszyna we wszystkich okręgach sumowała na „tak” z wysokim wskazaniem, a Akademia Smutku i Radości wypowiedziała się także za wysłaniem wyprawy.
Vel Heg zszedł z trybuny i jego miejsce zajął przewodniczący Rady.
— W obliczu takich argumentów nie ma nad czym dyskutować, podporządkowujemy się opinii planety!
Nieprzerwany ciąg zielonych światełek był odpowiedzią na słowa przewodniczącego, a ten kontynuował:
— Rada przystąpi niezwłocznie do zorganizowania wyprawy. Najważniejszy jest dobór astronautów. „Ciemny Płomień”, nasz drugi GPP, nie jest duży i nie możemy na nim wysłać tyle ludzi, ile pragniemy. Gwiazdolotem kierować będzie osiem osób bez zmian, oprócz nawigatorów. Pięć osób ponadto, wliczając dowódcę, to maksimum, ile może zabrać „Płomień” na pokład, by uniknąć tłoku i przeciążenia. Stwierdzamy z ubolewaniem, że GPP nie są jeszcze w pełni sprawdzone i prowadzący je narażają się na większe niebezpieczeństwo niż inni kosmonauci. Każda podróż, zwłaszcza w mało znany zakątek wszechświata, niesie ze sobą śmiertelne ryzyko…
W jednym z górnych rzędów błysnęło trzykrotnie czerwone światełko. Wstał młody człowiek w obszernym białym płaszczu.
— Czy trzeba podkreślać niebezpieczeństwo? — zapytał. — Wie pan, jak to zwiększa napływ żądań w kwestiach technicznych. Chodzi jednak o Tormans, o możliwość porozumienia z naszymi ludźmi, cząstką ludzkości przypadkowo zagubionej w niezmierzonej dali wszechświata!
Przewodniczący pokręcił głową.
— Niedawno przybył pan z Jowisza i przeoczył szczegóły. Nie mamy nawet cienia wątpliwości, że należy to zrobić. Jeśli mieszkańcy Tormansu pochodzą z Ziemi, to nasi i ich pradziadowie oddychali tym samym powietrzem, którego molekuły wypełniają nasze płuca. A jeśli życie ich jest tak trudne, jak uważa Kin Ruh i jego współpracownicy, tym bardziej powinniśmy pospieszyć. Rozmawialiśmy w Radzie o niebezpieczeństwie jako o specjalnym motywie doboru ludzi. Przypominam kolejny raz: nie możemy używać siły, nie powinniśmy być karzącymi lub wszystko wybaczającymi przybyszami z lepszego świata. Zmuszanie ich do zmieniania swego życia byłoby bezmyślnością i dlatego potrzebne będą szczególny takt i specjalne podejście w tej niezwykłej wyprawie.
— Więc do czego się im przydacie? — spytał zatroskany człowiek z Jowisza.
— Jeśli ich problemy, jak większość ludzkich problemów, wynikają z ignorancji, to jest ślepoty poznania, sprawimy, żeby przejrzeli. Zdejmiemy bielmo z ich oczu. Jeśli problemy wynikają z trudnych warunków panujących na planecie, postaramy się ulepszyć ich ekonomię i technologię. Tak czy owak odegramy rolę lekarzy — odparł przewodniczący, a wtedy wszyscy członkowie Rady wstali jak jeden mąż, by wyrazić pełne poparcie.
— A jeśli tego nie zechcą? — zaoponował Jowiszanin.
— Proszę się zwrócić do Akademii Prognozowania Przyszłości — odrzekł niechętnie przewodniczący. — Ona zwykle rozważa różne warianty. Zanim radni rozejdą się do swoich zadań, powinni przede wszystkim podjąć zagadnienie wyboru dowódcy ekspedycji!
Imię Faj Rodis, uczennicy Kina Ruha, znawcy problemów ERŚ, wywołało błyski zielonych światełek.
— Wydaje mi się — dodał przewodniczący schodząc z trybuny — że trzeba dobrać możliwie najmłodszych ludzi, w tym także specjalistów na statku. Psychika młodzieży jest bliższa ERŚ i Okresowi Rozłamu, niż ludzi dojrzałych, daleko zaawansowanych w sztuce samoopanowania i czasem nietrafnie odczytujących zapalczywość i siłę młodzieńczych emocji.
Uśmiechnął się przy tym chytrze i nieco figlarnie, wyobrażając sobie podania pełne wyrazów oburzenia, składane przez grupy młodzieżowe do centrum informacyjnego Rady Gwiezdnych Lotów.
Miejsce odlotu GPP „Ciemny Płomień” wybrano tak, aby mogło go odprowadzić jak najwięcej ludzi. Stepowa równina w otoczce niskich wzgórków na płaskowyżu Rewat w Indiach okazała się idealna pod tym względem. Jak wszystkie gwiazdoloty prostego promienia „Ciemny Płomień” przemieszczał się poza granice systemu słonecznego na zwykłych anamezonowych silnikach i tam, w wyliczonym uprzednio punkcie, ekranizował swoje położenie w naszym systemie czasoprzestrzeni. Dawało to możliwość przebywania na granicy Tamasu w zero-przestrzeni.
Specyficzna budowa gwiazdolotu warunkowała jego sposób opuszczenia Ziemi. Musiały unosić się od razu za pomocą anamezonowych, nie planetarnych silników. Dlatego pierwsze GPP nie mogły odlatywać ze zwykłych kosmodromów, lecz z oddalonych, pustynnych miejsc.
Dwurogie aktywatory pola magnetycznego wysunęły się z osłon. Zebrani na wzgórkach ukryli się za metalową siatką, wkładając specjalne półmaski, dokładnie zakrywające uszy, nos i usta zwojem miękkiego plastiku. Na „rogach” aktywatorów zapłonęły światła sygnalne, ledwo widoczne w świetle tropikalnego poranka. Zielona kopuła ogromnego statku drgnęła i uniosła się na dziesięć metrów, po czym zamarła na kilka sekund, podczas których wewnętrzne magnetyczne szyby amortyzacyjne osiągnęły pełną moc. „Ciemny Płomień” obrócił się powoli wokół osi wertykalnej. Słabo migoczący słup anamezonu rozlał się pod nim do granic ścianki ochronnej. Wnet gwiazdolot zrobił drugi wertykalny skok w niebo i znikł w jednej chwili. Ta nagłość, prostota i nieprzyjemny przenikliwy wizg w ogóle nie przypominały gromkiej i uroczystej odprawy zwykłych gwiazdolotów. Gigantyczne i groźne statki odlatywały z Ziemi majestatycznie, jakby pyszniąc się swoją mocą, ten zaś znikł jak uciekinier.
Odprowadzający rozchodzili się nieco rozczarowani. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw i trudów wyprawy. Tylko bujna wyobraźnia albo głęboka wiedza, lub jedno i drugie razem, sprawiły, że część ludzi pozostała w zadumie nad opustoszałą kotliną, pokrytą białym pyłem przepalonego gruntu.
Ludzki rozum, bez względu na to, jak wzbogacił się i rozwinął w ciągu trzech tysiącleci, wciąż jeszcze odbierał niektóre zjawiska powierzchownie i jednostronnie. Nie dawał wiary, że ta niezgrabna konstrukcja zdolna jest niemal w mgnieniu oka przeniknąć ogromną przestrzeń, zamiast posłusznie wirować w niej, jak promienie światła w przeciągu tysiącleci po dopuszczalnych kanałach skomplikowanej struktury.
Wykorzystując magnetyczne wygaszacze inercji, „Ciemny Płomień” zaczął nabierać szybkości, pokonując odległość kolejnymi, zabójczymi dla starszych gwiazdolotów, skokami. Łączność ze statkiem urwała się.
Wewnątrz „Ciemnego Płomienia”, gdy tylko wskaźniki PPSZ, Prędkości Przestrzeni Szakti, ustawiły się na poziomie 0.10129, członkowie załogi opuścili kabinę inercyjną, rozchodząc się na swoje stanowiska.
W spłaszczonej sferoidzie kabiny dowodzenia, zawieszonej w centrum kopuły, znajdowali się tylko komandor statku Gryf Rift, Faj Rodis i Diw Simbel. Punkt po punkcie odliczały się kolejne sektory Szakti w orientacji gwiazdolotu, przetwarzane w mgnieniu oka przez elektroniczny mózg pulpitu kontrolnego. Zręcznymi, błyskawicznymi obrotami dźwigni Diw Simbel omijał przeszkody na dystorsji krzywych ciążenia i wypadkowych, imitując wypadkowe Finnegana. W końcu na ekranie sumarycznym zajaśniały cztery żółte gwiazdki i wibracja gwiazdolotu ustała. „Ciemny Płomień” wszedł na właściwy kurs. Inżynier włączył automatycznego pilota i zastygł nad cyferblatem stabilizacji.
Faj Rodis i Gryf Rift weszli w milczeniu na dysk pośrodku kabiny, który przeniósł ich na drugą kondygnację okrętu. Tu dwaj astronawigatorzy i Sol Sain trudzili się wyliczaniem punktów wejścia i wyjścia. Oba powinny być przygotowane jednocześnie, aby gwiazdolot prześlizgnął się na granicy Tamasu w zero-przestrzeni jak najszybciej, uwzględniając czas na zwroty po wejściu i w trakcie wyjścia. W zero-przestrzeni czas Szakti nie funkcjonował. Dokładność wyliczeń do nawigacji w takich warunkach przechodziła wszelkie wyobrażenie i jeszcze do niedawna wydawała się nieosiągalna. Pierwszy GPP „Noogen” mógł wychodzić tylko w obszarach wyliczonych w przybliżeniu. Możliwość omyłek była bardzo duża i jedna z nich spowodowała utratę statku.
Wynalezienie metody korelacji kaskadowej umożliwiło określenie punktu wyjścia z dokładnością do pół miliarda kilometrów. Sprzężone niemal jednocześnie urządzenia do „obmacywania” pól ciążenia w zero-przestrzeni wykluczały możliwość katastrofy spowodowanej wyjściem na gwiazdę czy inne niebezpieczne skupienie materii. W tych właśnie urządzeniach pokładali nadzieję szaleńczo śmiali badacze Tamasu.
A teraz Wir Norin i Menta Kor wpisywali do maszyny wszystkie przetworzone dane, dostarczone przez gigantyczne ziemskie instytuty, żeby przenieść ich na konkretnych warunkach w miejsce dematerializacji gwiazdolotu. Pracowali nie spiesząc się, ale i nie zwlekając. Mieli do dyspozycji jeszcze czterdzieści trzy dni.
Faj Rodis pożegnała się gestem z Riftem i poszła wyściełanym korytarzykiem do swojej kajuty, znajdującej się wśród innych na uboczu drugiego pokładu. Nie była w tej chwili nigdzie potrzebna. Szkoleni miesiącami członkowie załogi i specjaliści nie potrzebowali wskazówek do codziennej pracy w warunkach znanych od tysiąca lat Ziemianom. Dopóki nie stanie się nic złego, czas Faj Rodis należał do niej, tym bardziej, że wiele czynności przerastało jej kompetencje. Grube wrota z włóknistego silikonu otwarły się i zamknęły, przepuszczając kobietę. Nasiliła przepływ powietrza w kabinie i nadała mu swój ulubiony aromat, świeży, ciepły zapach rozgrzanych w słońcu stepów afrykańskich. Ścianki kajuty słabo buczały, jakby rzeczywiście wokół rozciągała się owiewana wiatrem sawanna.
Faj Rodis usiadła na niskim tapczanie, zastanowiła się chwilę i osunęła po chwili na biały szorstki dywan przy magnetycznym stoliku. Wśród przywartych do jego blatu przedmiotów stała niewielka diorama, oprawiona w złotą ramkę. Rodis poruszyła niewidoczną dźwigienkę i mały obrazek zamienił się w projekcję nieogarnionej dali, pełnej żywych, mocnych barw przyrody. Nad nieskończoną niebieskawą równiną leciał kruchy, parujący aparat w kształcie niezgrabnej platformy o ostro sterczących kątach, z krzywymi podpórkami i zapylonym grzbietem. Stało na nim dwoje młodych ludzi uczepionych jakichś uchwytów. Młodzieniec o ostrych rysach twarzy obejmował mocno talię dziewczyny w typie mongolskim. Jej czarne włosy falowały na wietrze, a jedna ręka była uniesiona do góry — ni to sygnał, ni to gest pożegnania. Ponura piaszczysta równina z wątłą roślinnością osuwała się w kryjącą się przed nimi przepaść osnutą gęstym wałem żółtych obłoków. Ten dziwny obraz dostała Faj od swego nauczyciela Kina Ruha, który widział w nim symboliczne odbicie swoich marzeń. Dla niego, dogłębnego badacza okropności minionych czasów, diorama ta związana była z tymi dawno nieistniejącymi ludźmi, których czuł się następcą duchowym i emocjonalnym, by lepiej pojąć niezmierną potęgę ich dokonań. Z tymi, którzy nie pogodzili się z pozornie beznadziejnym kręgiem cierpień, lęków, chorób i codziennych trosk nękających mieszkańców Ziemi w pradawnych epokach do czasu, gdy w EPR udało się utrwalić wyższą formę społeczeństwa komunistycznego.
Niełatwa była praca historyka, zwłaszcza odkąd uczeni zaczęli się zajmować najważniejszym: dziejami duchowych wartości, procesem przemiany świadomości i strukturą noosfery, sumą ludzkich doznań, dzieł i marzeń.
Prawdziwi twórcy kultury stanowili dawniej znikomą mniejszość. Zniknięcie wielu cennych dzieł, oprócz przejawów sztuki dworskiej, było dla archeologów dość naturalne. Całe enklawy wysokich kultur ginęły w ruinach pod zwałami tysiącleci, gdy pękał łańcuch ich rozwoju historycznego. Wraz z powiększaniem się zaludnienia i rozwojem monokultury typu europejskiego udało się historykom przejść od indywidualnych domysłów do właściwej analizy procesów dziejowych. Z drugiej strony utrudniło to wyjaśnienie istotnego znaczenia dokumentacji. Dezinformacja i potworne przekłamania stały się orężem walki politycznej o władzę. Piątą epokę ERŚ, której zbadaniu poświęciła się Faj, charakteryzowało ogromne nagromadzenie tego typu pseudo-historycznych dzieł. W tej masie utonęły wyjątkowe dokumenty i książki, oddające prawdziwe związki przyczyn i skutków.
Faj Rodis wspominała dziwne uczucie lęku i odrazy, towarzyszące jej, gdy zagłębiała się w wybraną przez siebie epokę. W drobiazgowych przemyśleniach jak gdyby przeobrażała się w przeciętnego człowieka tamtych czasów, jednostronnie przedstawianego, ubogo poinformowanego, obciążonego uprzedzeniami i naiwną, pochodzącą z niewiedzy, wiarą w cuda.
Uczony tamtych lat wydawał się głuchy na emocje, bogatszy uczuciowo artysta — zaślepionym ignorantem. A pomiędzy owymi skrajnościami zwykły człowiek ERŚ był pozostawiony samemu sobie, niezdyscyplinowany odpowiednim wychowaniem, chorowity, tracący wiarę w siebie i ludzi, znajdując się wciąż na granicy załamania nerwowego. Miotał się od głupoty do głupoty w swym krótkim życiu, zależny od mnóstwa przypadkowych okoliczności.
Najgorszy wydawał się brak jasnego celu i chęci poznania świata u całej masy ludzi, patrzących bez zainteresowania w mroczną, nie dającą nadziei na zmianę życiowych warunków przyszłość, z nieubłaganie nadciągającym końcem: śmiercią.
Początkująca dwudziestopięcioletnia badaczka przyszła do nauczyciela ze spuszczoną głową. Zawsze uważała siebie za zdolną do trudnej penetracji dawnej mono-historii, ale teraz odczuła w pełni swą emocjonalną słabość. Zapragnęła zagłębić się w jeszcze dawniejsze czasy, w których poszczególne wykwity cywilizacji nie umożliwiały syntezy mono-historycznej i wydawały się znacznie bardziej atrakcyjne. Niedostatek faktów dawał pole domysłom, oświetlonym wyobrażeniami Ery Podanych Rąk. Zachowane dzieła sztuki okrywały te strzępki wiedzy aureolą wielkiego wzlotu ducha.
Kin Ruh, nie kryjąc rozbawienia, zaproponował Faj, by badała ERŚ jeszcze przez jeden rok. Kiedy zaczęła dostrzegać, jak w tamtej epoce zaczęły się wykluwać duchowe, moralne i etyczne osnowy przyszłego świata, wstrząśnięta była zachłanną pasją wielkiej walki o wiedzę, prawdę, sprawiedliwość, o świadome zachowanie zdrowia i urody. Zrozumiała wtedy, jawiący się wcześniej zagadkowo, nagły przełom historyczny u schyłku Ery Rozłamu, gdy ludzkość, udręczona egzystowaniem na granicy wojny totalnej oraz podziałami klasowymi, narodowymi i językowymi, a także wyniszczaniem naturalnych zasobów planety, dokonała ogólnoświatowego socjalistycznego zjednoczenia. Dzisiaj, z perspektywy wieków, ten gigantyczny krok naprzód sprawiał wrażenie nieoczekiwanego przeskoku. Odkrywanie korzeni teraźniejszości z nieodpartą wiarą w światłą i wspaniałą istotę człowieczeństwa stało się dla uczonej dziełem życia. Obecnie, po piętnastu latach badań, gdy osiągnęła czterdziestoletnią dojrzałość, doprowadziło ją to do przewodzenia niezwykłej wyprawie do niesamowicie dalekiego świata, przypominającego schyłek ERŚ, gdzie panował oligarchiczny kapitalizm, zachowany dziwnym sposobem wobec nieuchronnego, jak się zdawało, rozwoju społeczeństw. Skoro tak jest, napotkają tam niebezpieczne, zatrute fałszywymi ideami środowisko, gdzie wartość pojedynczego człowieka jest żadna, a jego życie bez wątpienia pada ofiarą rozmaitych czynników: ustroju państwowego, władzy pieniądza, procesu produkcyjnego, czy wreszcie wojny wszczynanej z byle powodu.
Przyjdzie jej stanąć twarzą w twarz z owym światem, nie tylko w roli bezstronnego badacza, którego zadaniem jest obserwować, zdobywać informacje i dostarczyć zebrany materiał na rodzimą planetę. Wybrano ją, naturalnie, nie z powodu niewątpliwych osiągnięć naukowych, lecz jako kobietę Ery Podanych Rąk, która z całym uczuciem, taktem i delikatnością zdoła przekazać dalekim potomkom swojej planety radość życia w światłym społeczeństwie komunistycznym.
Uwalniającym gestem wyłączyła dioramę. Wziąć ze sobą cząstkę marzeń nauczyciela — czyż nie jest echem jej wcześniejszego niepokoju przy badaniu ERŚ? W tej chwili, kiedy gwiazdolot mknie na spotkanie nieznanego losu, patrzyła na lecącą dziewczynę jak na znajomą. Stała w pełnej gotowości, ze znacząco uniesioną dłonią, przed upadkiem w przepaść. Rodis też wkrótce wkroczy w śmiertelnie niebezpieczny dla obcych świat Tormansu. Otoczenie też będzie oczekiwać od niej znaku działania.
Poruszyła dźwignię pod poduszką tapczana i część ścianki kajuty stała się lustrem. Minutę spoglądała na swoją twarz, doszukując się podobieństwa z tragicznym napięciem dziewczęcego lica. Jednak twarde, regularne rysy dojrzałej kobiety z EPR, z idealnie ukształtowanym, mocnym kośćcem, okrytym wyrazistymi mięśniami i gładką skórą, bardzo różniły się od na wpół dziecięcego wyrazu twarzy dziewczęcia z ERŚ, nawet odzwierciedlając podobne przeżycia.
Przeczucie wyzwania i obawa o losy wyprawy jeszcze bardziej pogłębiły powagę zielonych oczu Faj Rodis, mocniej podkreśliły zacięty i twardy grymas ust.
Otworzyła szerzej oczy i uniosła rękę, naśladując gest lecącej na platformie, lecz lustro odzwierciedliło go jako patetyczny i raczej zabawny. Zaśmiawszy się krótko, Rodis zasłoniła lustro, zrzuciła ubranie i położyła się na tapczanie, rozluźniając ciało i skupiając wzrok na niebieskawej, lekko świecącej kuli nad głową. Leżała tak nieruchomo przez trzy godziny, dopóki w systemie koncentrycznych kręgów na suficie nie zapaliła się żółta lampka i nie rozległ się cichy dzwonek. Wstała i wykonała kilka ćwiczeń gimnastycznych. Parę minut później przed lustrem stała zupełnie inna kobieta, znacznie sroższa i bardziej surowa, w obcisłym stroju kosmonautki, z krótką, gładko przyczesaną fryzurą. Założyła ciężką obręcz sygnałową na lewą rękę i wyszła z kajuty.
W okrągłym pomieszczeniu na głównej osi statku, pod sferoidą pilotów i maszyn cyfrowych, zebrali się już wszyscy uczestnicy wyprawy. Ożyły cyferblaty urządzeń dublujących i w tej samej chwili przez luk w suficie zjechali Menta Kor i Diw Simbel. Nastawiona na nutę si b-moll struna OES zagrała cicho, dając znać, że z łącznością elektroniczną wszystko w porządku. Gwiazdolot nie potrzebował więcej uwagi i szedł wyznaczonym kursem w stronę bieguna galaktycznego.
Wyczekująca cisza zmusiła Faj Rodis, by od razu zacząć od tego, co było najtrudniejsze: podzielenie członków załogi na wyruszających i pozostających w niedostępnej części dowódczej statku. Najpierw jednak zrobiła pokaz zdjęć przekazanych przez inną ekspedycję z Cefei do Pierścienia. Zwykłą drogą dotarłyby na Ziemię mniej więcej po dwóch i pół tysiącu lat, gdyby GPP z planety w konstelacji Smoka nie znalazł się akurat w naszej części Galaktyki i nie dostarczył komunikatu na 26 segment Wielkiego Pierścienia.
Wyprawa Cefeian tylko dwa razy okrążyła Tormans i nie otrzymawszy zgody na lądowanie, odleciała, zrobiwszy uprzednio ogólne ujęcia planety i jej mieszkańców z przechwyconych fal telewizyjnych.
Czerwone słońce Tormansu, zwykła gwiazda dla ziemskiego obserwatora, znajdowało się w gwiazdozbiorze Rysia, ciemnym, ubogim w gwiazdy obszarze na odległej szerokości Galaktyki.
Nikomu nie przyszłoby wcześniej do głowy, że w tej głębokiej otchłani mogli przyczaić się Ziemianie. Przekazane do Pierścienia zdjęcia nie pozostawiały jednak żadnej wątpliwości, że tubylcy są zdecydowanie podobni do Ziemian.
Trudno było wnioskować o kolorze ich skóry, zdaje się, że nie różniła się od karnacji bardziej smagłych Ziemian. Wąskie i pociągłe twarze zdawały się nieprzeniknione i mroczne, a skośne, uniesione u nasady nosa brwi nadawały im z lekka tragiczny wyraz. Antropolodzy stwierdzili w płaskich profilach mieszkańców Tormansu występowanie cech mongolskich, a ich niewysoki wzrost i w większości słabowita, nieprawidłowa budowa ciała przywodziły na myśl ludzi z końca ERŚ.
Powierzchnia planety, sfotografowana w lukach pokrywy chmur, nie przypominała ziemskiej, bardziej dawała się porównać z planetą Zielonego Słońca. Wskaźnik elektronicznej sondy sygnalizował wprawnemu spojrzeniu planetografa znacznie większą, w porównaniu z ziemskimi oceanami, głębię mórz Tormansu.
Gęstość atmosfery planety była porównywalna do ziemskiej. Rubinowe słońce oświecało wirujące „leże” planety, której oś pokrywała się z linią orbity i jej obieg wokół źródła światła był równie szybki jak Ziemi.
— Jeśli roślinność, a co za tym idzie, skład atmosfery jest tu podobny do naszej, jeśli nie ma tu jakiś szczególnie chorobotwórczych organizmów, to życie na tej planecie nie jest trudne — przerwał milczenie Tor Lik. — Powinny też występować nagłe zmiany klimatu, nadmierna radiacja, trzęsienia ziemi, huragany i inne katastrofy, z którymi sami tak długo się zmagaliśmy.
— Zapewne ma pan rację — przytaknął Gryf Rift. — Ale dlaczego właśnie Tormans? Może położenie planety nie jest wcale takie złe i nauczyciel Faj Rodis niepotrzebnie wskrzeszał starożytny mit? Mówiono, że zbyt pochopnie określił planetę na podstawie dostarczonych danych. Orbitalne demograficzne obserwacje Cereian wykazały liczbę zaludnienia około piętnastu miliardów. Przemieszczanie się masy wodnej i charakter ukształtowania terenu świadczą jednak o niemożności biologicznego rozwoju tak wielkiej liczby ludzi. Można uniknąć głodu, gdyby na planecie wykorzystane zostały dokonane w Pierścieniu odkrycia naukowe dotyczące syntetycznego pożywienia, pomijające pośrednictwo organizmów wyższego rzędu. Nie współpracują z Wielkim Pierścieniem, a odmowa przyjęcia obcego gwiazdolotu świadczy o istnieniu silnie scentralizowanej władzy, dla której pojawienie się gości z kosmosu byłoby niewygodne. Najwyraźniej władza ta obawia się dobrze wykształconych przybyszów, co wskazuje na jej niski poziom, nie zapewniający koniecznej socjalnej i naukowej organizacji społeczeństwa. Nikt inny nie odpowiedział na wezwanie gwiazdolotu Cefeian. To oznacza, że oligarchiczna władza nie pozwala nikomu posługiwać się silnymi nadajnikami nawet w wyjątkowych sytuacjach.
— W takim razie na planecie dokonuje się dławienie indywidualnych potrzeb, bo przecież pojawienie się obcego gwiazdolotu to niezwykłe wydarzenie, na które powinny zareagować miliony ludzi — powiedziała Faj Rodis — a historia planet wskazuje, że taki system zawsze charakteryzuje się zacofaniem naukowym i regresem technologii.
— Kin Ruh miał rację! — zawołała Czedi Daan. — Ogromne zaludnienie bez wdrażanego postępu prędko wyniszcza zasoby planety, pogarsza warunki życia, co tym bardziej hamuje postęp, słowem, to błędne koło.
— Podobnymi słowami mój nauczyciel uzasadniał wybór nazwy planety, gdyż nieunikniona jest piekielna udręka ludzi w takich warunkach — potwierdziła Faj.
— Ma pani na myśli starą definicję, czy jej nową interpretację, zaproponowaną przez Kina?
— Jedną i drugą. Teoria stworzona i nazwana przez jednego z filozofów ERŚ.
— Wiem — odparła Czedi Daan. — To był Erich Fromm, żyjący w piątym okresie.
— Później to omówimy. Wchodząc na orbitę Tormansu, możemy obserwować życie na nim — orzekła Faj Rodis. — Teraz podzielimy się na dwie grupy. Każdy powinien przygotować się na wielostronną działalność oświatową, wymaganą zarówno od pozostałych do ochrony „Ciemnego Płomienia”, jak i tych, którzy zejdą na zakazany ląd.
— A jeśli nas tam nie zechcą? — zapytał Diw Simbel.
— Znalazłam sposób, który otworzy nam dostęp do planety — oznajmiła Faj Rodis.
— Kogo pani weźmie z dowództwa statku? — spytał Sol Sain.
— Oprócz mnie i trojga specjalistów, czyli Czedi, Tiwisy i Tora, niezbędni są: lekarz, technolog i wysokiej klasy matematyk, władający metodami stochastyki. Naszym technologiem będzie Gen Atal, od którego zadanie obrony statku przejmie Nea Holli, matematykiem będzie pierwszy astronawigator Wir Norin, lekarza zaś mamy tylko jednego…
— Dziękuję, Faj.
Ewiza przesłała jej dłonią powietrzny całus, a Wir Norin skinął głową z zadowoleniem, nie spuszczając wzroku z Faj, przy czym jego policzki, pobladłe od ciężkiej kilkumiesięcznej pracy w ciasnych pomieszczeniach statku, okrasił lekki rumieniec.
Gen Atal zacisnął wąskie wargi, a między jego brwiami pojawiła się głęboka pionowa zmarszczka.
— A co ze mną? — z niezadowoleniem wtrąciła Olla Dez. — Przygotowałam się do zejścia na ląd i jestem w doskonałej formie. Myślałam, że mogłabym także pełnić dwojaką rolę: badacza i prezentera! Pokazać Tormansowi tańce plastyczne…
— I zaprezentujesz je bez wątpienia, Olla — zapewniła Faj — na ekranie naszego statku. Jesteś potrzebna tutaj, by utrzymać łączność z wieloma robotami i dokonać zdjęć satelitarnych. A jeśli wszystko dobrze pójdzie, każdy z nas będzie gościł na Tormansie.
— A póki co spodziewasz się tylko złego — oceniła, krzywiąc się, Olla Dez.
— Może nie tylko — zripostowała Faj Rodis.