Prolog

W szkole trzeciego cyklu zaczął się ostatni rok nauki. Pod jego koniec uczniowie pod kierunkiem wyznaczonych mentorów powinni byli przystąpić do wypełnienia prac Herkulesa. Przygotowując się do samodzielnego działania, dziewczęta i młodzieńcy ze szczególnym zainteresowaniem przechodzili kurs historii ludzkości na Ziemi. Najważniejsza okazała się nauka o ideowych pomyłkach i nieprawidłowych kierunkach organizacji socjalnej na tych etapach rozwoju społecznego, gdy nauka dała możliwość kierowania losami narodów i krajów, początkowo w niewielkim stopniu, później całkowitego. Historia ziemskiej ludzkości łączyła się z mnogością innych cywilizacji na odległych światach Wielkiego Pierścienia.

Niebieskie ramy z opalizującymi szkłami na suficie były odsłonięte. Zza nich niemal słychać było plusk fal i szelest wiatru w listowiu — wieczna muzyka przyrody, skłaniająca do spokojnych przemyśleń. Cisza panująca w klasie, zamyślone jasne oczy… Nauczyciel właśnie skończył wykład.

Bezszelestnie opuściwszy zasłony za wielkimi ekranami i naciśnięciem guzika sprowadzając pod katedrę stereoprojektor TWF, usiadł, radując się skupieniem na twarzach słuchaczy. Jak widać, wykład się udał, jak by nie było trudno opisać małość i wielkość, potężny wzlot człowieczeństwa i bezdeń goryczy minionych czasów, poruszające krótkie radości jednostek i groźny rozpad państw.

Nauczyciel wiedział, że po chwili milczenia nastąpią pytania, tym bardziej dociekliwe, im bardziej zajęła młodych ludzi zarysowana przed nimi wizja historii. Czekał na nie, starając się odgadnąć, co w pierwszym rzędzie dziś zainteresowało uczniów, co mogło się okazać niezrozumiałe… Na przykład psychologia ludzi w trudnych epokach przechodzenia od niższych form społecznym ku wyższym, gdy wiara w szlachetność i uczciwość człowieka oraz jego świetlaną przyszłość przytłoczona była górą kłamstw, bezmyślnego okrucieństwa i strachu. Zwątpienie hamowało bojowników o przeobrażenie świata albo czyniło z ludzi obojętnych na wszystko, rozleniwionych cyników. Jak pojąć zjawisko masowej psychozy pod koniec ERŚ — Ery Rozbicia Świata, prowadzące do upadku kultury i masakrowania najlepszych? Młodzieży EPR — Ery Podanych Rąk całkiem obce jest wszystko związane z histerycznym napięciem nerwów i lękami dawnych czasów…

Nauczyciel przerwał rozmyślania, gdy zza stolików w różnych rzędach jednocześnie podnieśli się dziewczyna i chłopak, z podobnym wyrazem zdziwienia w szeroko otwartych oczach. Zerknęli na siebie i chłopak podniósł rękę wierzchem dłoni do góry, gestem zapytania.

— Czy słusznie można stwierdzić, że całe historyczne doświadczenie potwierdza nieuniknione zwycięstwo wyższych form nad niższymi, tak jak w ewolucji przyrody i każdej zmianie? — zaczął młodzik.

— Słusznie, Lark, jeśli wykluczymy szczególne zbiegi okoliczności, które są bardzo rzadkie, jak wszystko, co wychodzi poza granice wielkiego dialektycznego procesu ujednolicenia — odparł nauczyciel.

— Na przykład przypadek Zirdy, której martwe ruiny porosły czarnymi makami? — spytała Puna, prostując niewysoką figurkę.

— Albo innych, odkrytych później planet — dodał wykładowca — gdzie są warunki do życia: gruba niebieska warstwa atmosferyczna, przejrzyste morza i czyste rzeki, ciepły klimat, lecz wiatry rozwiewają tam martwy piasek, a ich szum to jedyny dźwięk naruszający ciszę pustyni. Myśląca forma życia w szalonym obłędzie zniszczyła samą siebie, ledwie dorwała się do potęgi atomowej i kosmicznej.

— Ale już je zasiedliliśmy?

— O tak! Tylko jakie to ma znaczenie dla tych, czyje ślady rozsypały się w pył miliony lat temu, nie zostawiając niczego, co pomogłoby nam zrozumieć, jak i dlaczego zniszczyli siebie i wszelkie życie na swojej planecie!

Między stolikami ruszyła w pochód Ajoda, milkliwa i ognista, zdaniem ogółu klasy podobna do dawnych dziewcząt z Azji Południowej, noszących we włosach albo za pasem ostre kindżały i gotowych bronić nimi swej czci.

— Dopiero co czytałam o wymarłych cywilizacjach naszej Galaktyki — oznajmiła niskim głosem — nie zgładzonych, nie autodestrukcyjnych, a jednak wymarłych. Jeśli pozostało coś z ich myśli i dzieł, to czasem niebezpieczny jad, mogący zatruć jeszcze niedojrzałe środowisko, ślepo przyswajające rzekomą mądrość. Czasem też drogocenne doświadczenie milionów lat walki o oswobodzenie z pęt przyrody. Badanie zaginionych cywilizacji jest tak ryzykowne, jak porządkowanie dawnych składów broni, niekiedy odnajdywanych na naszej planecie. Chciałabym poświęcić życie takim badaniom — dodała cicho dziewczyna.

— Zdaje się, że odbiegamy od tematu, który rozpoczął Lark — zauważył nauczyciel.

— Puna spytała nieściśle — wyrwał się tęgi, czarnowłosy chłopak.

Obejrzał się na kolegów, z których większość podniosła ręce, niemal podskakując z niecierpliwości.

— Czy tak to należy rozumieć, że konieczne jest przejście do wyższej formy społeczeństwa komunistycznego albo czeka ludzkość zagłada? Nie ma innej drogi? — podjął po chwili.

— Źle to ująłeś, Kimi — zripostował nauczyciel. — Nie należy porównywać procesu rozwoju społecznego do szal wagi. Wśród znanych nam cywilizacji Pierścienia zdarzają się przypadki szybkiego i bezbolesnego przejścia do wyższej komunistycznej formy życia. Dopiero co mówiliśmy jednak o samozniszczeniu odosobnionego świata, mającego osiągnięcia techniczne i naukowe. Zdarzały się przypadki długich niepokojów, wyniszczających walk, wpędzających niektóre planety w nędzę i wtórne barbarzyństwo. Następował kolejny przełom, nowa wojna i tak wiele razy, dopóki siły wytwórcze planety nie ulegały wyjałowieniu, a technologia degradacji. Potomkowie musieli odbudowywać zniszczenia całymi wiekami, nie bacząc na bezgraniczne możliwości wyższej formy społecznej i rozumną pomoc Wielkiego Pierścienia.

— Lecz i tam nadejście komunistycznej formy społeczeństwa było nieuniknione?

— Oczywiście!

— To znaczy, że źle postawiłem zagadnienie — rzekł po namyśle Kimi. — Czy znany jest przypadek, by społeczeństwo na jakiejś innej planecie osiągnęło wysoki poziom nauki, techniki i sił wytwórczych, lecz nie stało się komunistyczne i nie upadło wskutek strasznych sił przedwczesnej wiedzy? Czy wiele jest takich wykluczonych od ogólnego prawa rozwoju, które, skoro jest powszechne, powinno je objąć?

Nauczyciel zastanawiał się chwilę, opuściwszy oczy na półprzezroczysty zielony blat katedry, na którym podczas lekcji wyświetlały się potrzebne informacje i dane liczbowe.

Zadziwiająca historia planety Tormans była sensacją w świadomości poprzedniego pokolenia. Oczywiście znali ją też jego młodzi uczniowie. Epopeja gwiazdolotu „Ciemny Płomień” zainspirowała wiele książek, filmów, pieśni i poematów. Trzynastu jej bohaterów uwieczniono w lśniącym czerwonawym kamieniu na niewielkim płaskowyżu Rewat, w tym samym miejscu, skąd rozpoczął swoją podróż gwiazdolot.

Audytorium czekało milcząc. Uczniowie starszych klas mieli wystarczająco dobrze wytrenowane cierpliwość i samoopanowanie. Bez przyswojenia tych koniecznych cech człowiek nie mógłby wykonać prac Herkulesa ani nawet do nich przystąpić.

— Macie na myśli planetę Tormans? — zagadnął w końcu nauczyciel.

— Słyszeliśmy tylko o niej! — odpowiedzieli chórem uczniowie. — A ile było innych do niej podobnych?

— Nie mogę odpowiedzieć bez szczegółowych informacji — odrzekł nauczyciel z trochę bezradnym uśmiechem. — Jestem historykiem Ziemi i znam dzieje innych cywilizacji tylko w ogólnych zarysach. Nie muszę chyba wam przypominać, że aby zrozumieć skomplikowany proces historii innych światów, niezbędne jest głębokie wniknięcie w sedno obcej nam ekonomii i psychosocjologii.

— Choćby po to, żeby pojąć, czy dana cywilizacja jest zła lub dobra, niesie ze sobą radość, czy gorycz, rozkwit albo zagładę! — odezwał się chłopiec siedzący u okna, wyróżniający się spośród innych powagą.

— Choćby po to, Miran — potwierdził nauczyciel. — Inaczej nie będziemy się odróżniali od naszych przodków, szybkich w działaniach i niedojrzałych w ocenach. Mówiłem wam o zniszczonych bezrozumnie planetach, ale były też inne światy, gdzie nikt nikogo nie zabijał, tym niemniej rozumne życie się na nich kończyło, jak mawiano dawniej, „naturalną” drogą. Myślące formy życia wymarły na tych planetach, jak wymierają niechybnie wszystkie istoty, włącznie z człowiekiem, jeśli nie ogarną wiedzą zjawisk biologicznych i ich historycznego rozwoju. Te planety, dobrze wyposażone i piękne, lecz wymarłe, zostały przekazane innym mieszkańcom, dla których najważniejszy był całokształt warunków życia. Wszystkie dane były przekazywane do Wielkiego Pierścienia, a zasiedlenie następowało po tym, gdy odchodzili ostatni przedstawiciele wymierającej cywilizacji i w Pierścieniu pojawiał się sygnał śmierci.

— Coś w rodzaju Błędnych Rycerzy — wtrąciła nieśmiała Kunti. — Niewiele jednak wiemy nawet o Tormansie. Naturalnie, każdy o nim czytał, ale teraz, gdy poznaliśmy historię Ziemi, lepiej zrozumiemy Tormans.

— Tym bardziej, że planeta jest obecnie zasiedlona naszymi ludźmi, potomkami Ziemian i wszelkie procesy jej rozwoju są analogiczne do naszych — zgodził się nauczyciel. — To dobra myśl. Poproszę Dom Historii o „gwiazdeczkę” maszyny pamięci z pełną relacją ekspedycji na Tormans. Powinniśmy się przygotować do jej przejrzenia. Dogadajcie się z biurem rozdzielczym, by zwolniło was z innych lekcji. Niech któryś z was, zajmujący się kosmofizyką, na przykład Kimi, przygotuje na jutro referat o pierwszych gwiazdolotach prostego promienia, żebyście zrozumieli sytuację i trudności załogi „Ciemnego Płomienia”. Potem pojedziemy na płaskowyż Rewat obejrzeć pomnik poświęcony ekspedycji. Wtedy „gwiazdeczka” da wam pełne zrozumienie wszystkiego, co zaszło…

Dwa dni później ostatnia klasa szkoły SP SZC-401 wesoło sadowiła się pod przezroczystą kopułą ogromnego wagonu Drogi Spiralnej. Ledwie pojazd nabrał szybkości, w środkowym przejściu zjawił się Kimi i oświadczył, że jest gotów odczytać referat. Rozległy się gwałtowne protesty. Uczniowie dowodzili, że nie zdołają się skupić, gdyż ciekawiej było rozglądać się po okolicy. Nauczyciel doradził im, by wysłuchali referatu w połowie drogi, kiedy pociąg będzie przekraczał strefę owocową, szeroką na około czterysta kilometrów, co zajmie dwie godziny jazdy.

Kiedy mijali niekończące się, rosnące w geometrycznym porządku rzędy drzew na dawnym stepie Dekanu, Kimi ustawił w przejściu niewielki projektor i skierował na ścianę wagonu barwne przeźrocza.

Młodzieniec mówił o odkryciu spiralnej konstrukcji wszechświata, dzięki któremu można było rozwiązać problem lotów międzygwiezdnych. O bipolarnym systemie matematycznym wiedziano już w Erze Rozbicia Świata, ale fizycy tamtych czasów zamącili sprawę naiwnym wyobrażeniem o antymaterii.

— Pomyślcie tylko! — perorował Kimi. — Sądzili, że zmiana powierzchni ładunku cząsteczki odmienia wszystkie właściwości materii, zmienia wszystkie „normalne” cechy naszego świata w anty-świat, zetknięcie z którym miałoby jakoby skutkować całkowitym zniszczeniem materii! Wpatrywali się w głęboką czerń nocnego nieba, nie potrafiąc jej objaśnić ani zrozumieć tego, że prawdziwy anty-świat jest tuż obok, mroczny, nieprzenikniony, niewidoczny dla przyrządów nastawionych na zjawiska naszego jasnego świata…

— Nie gorączkuj się tak, Kimi — osadził junaka nauczyciel. — Popełniasz błąd, źle sądząc o przodkach. Akurat pod koniec Ery Rozbicia Świata, w epoce obumierania przestarzałych systemów społecznych, nauka stała się wiodącą siłą. Wtedy także były powszechne podobnie ciasne i powiedziałbym niesprawiedliwe sądy o poprzednikach. Czy tak trudno zrozumieć, że nieprawidłowy albo nieprecyzyjny punkt widzenia staje się błędem tylko w rezultacie nierzetelnego lub niemądrze skierowanego badania? Wszystkie „pomyłki” poprzedników wynikały z poziomu, na jakim znajdowała się w ich czasach nauka. Spróbujcie przez chwilę wyobrazić sobie, że odkrywając setki cząstek elementarnych w mikro-świecie, nie wiedzieli jeszcze, że wszystko to są tylko rozmaite aspekty ruchu na różnych poziomach struktury anizotropowej czasu i przestrzeni.

— Naprawdę?

Kimi zaczerwienił się po same uszy. Nauczyciel skinął głową i zmieszany chłopak ciągnął dalej z nieco mniejszym zapałem:

— Anty-świat, mroczny świat uczeni nazwali Tamas, od nazwy oceanu bezwładnej energii w filozofii starohinduskiej. Jest on biegunowo odmienny od naszego świata, dlatego też dla nas nieodczuwalny. Dopiero niedawno za pomocą specjalnych urządzeń, jak gdyby „odwróconych” w stosunku do naszego świata, umownie nazwanego światem Szakti, udało się z grubsza namierzyć ogólnie kontury Tamasu. Nie wiemy, czy są w nim analogiczne do naszych planety i gwiazdozbiory, choć według zasad dialektyki i tam powinien istnieć ruch materii.

— Trudno to sobie wyobrazić, ale jak ciekawie brzmi: „niewidzialne słońce Tamasu”! — zawołał Rer.

— I planeta niewidka, zasiedlona takimi samymi istotami jak my, próbującymi przeniknąć bezdenną otchłań naszego świata! — zadźwięczał z ostatniego rzędu głos Iwetty.

— I całe systemy gwiezdne, galaktyki z minusową grawitacją, ujemnymi wartościami pól tam, gdzie u nas są dodatnie, martwym bezruchem tam, gdzie u nas panuje ruch. I w ogóle wszystko na odwrót! — podchwyciła Ajoda, wsparta łokciami na wyściełanym parapecie burtowego okienka.

— Skoro mowa o galaktykach, ich klasyczne spiralne formy znane były już pierwszym wynalazcom teleskopów — podjął Kimi — ale trzeba było paru stuleci, by odczytać w nich realne odzwierciedlenie struktury wszechświata, włókna, a raczej błony naszego świata, nawarstwiającej się przemiennie z Tamasem w nieskończonej spirali. Tak samo samodzielne elementy, od galaktyk do atomów, na każdym stopniu ze swoimi szczególnymi cechami, zgodnymi z ogólną zasadą. Okazało się, że światło i inne promienie nigdy nie rozprzestrzeniają się we wszechświecie liniowo, lecz spiralnie, jednocześnie poruszając się po helikoidzie i coraz bardziej rozpraszając w miarę oddalenia od obserwatora. Wyjaśniono zjawisko skracania się i wydłużania fal świetlnych oraz zanikania w miarę wchodzenia w głąb spirali i pozorne rozproszenie gwiazd i galaktyk w dalszych odnogach. Rozwiązano wzór Lorenza dotyczący pozornego zanikania czasu i wzrostu masy wraz z prędkością światła. Jeszcze krok i stała się zrozumiała zero-przestrzeń, jako granica między światem i anty-światem, między Szakti a Tamasem, gdzie wzajemnie równoważą się i neutralizują krańcowe punkty przestrzeni, energii i czasu. Zero-przestrzeń też jest skręcona spiralnie, odpowiednio do obu światów, ale… — Młodzik zaciął się na chwilę. — Jeszcze nie zdołałem sobie wyobrazić, jak możliwe jest przemieszczanie się w niej, w mgnieniu oka niemal osiągając właściwy punkt naszego wszechświata. Wytłumaczyli mi w przybliżeniu, że gwiazdolot prostego promienia nie porusza się po spiralnej drodze światła, lecz jakby w poprzek niej, wzdłuż osi ślimacznicy, wykorzystując anizotropię przestrzeni. Poza tym gwiazdolot w odniesieniu do czasu jak gdyby stoi w miejscu, a spirala świata kręci się wokół niego… — Kimi, czerwony jak burak, bezradnie pokręcił głową, wywołując śmiechy kolegów.

— Niepotrzebnie się tak odwdzięczacie Kimiemu — podjął mimo woli nauczyciel. — W nowym obrazie wszechświata dużo jest jeszcze białych plam, zaledwie muśniętych przez matematykę. Zapominacie, że wiedza o poruszaniu się w ciemności nieznanych głębin świata przypomina ślepca z wyciągniętymi rękami, wymacującego nieokreślone kształty. Dzięki zbiorowej pracy powstają aparaty badawcze, mogące rozświetlić i przeobrazić nieznane w coś poznanego. — Nauczyciel ogarnął spojrzeniem przycichłych uczniów i kontynuował: — Kimi nie wspomniał jeszcze o jednej ważnej sprawie. Od dawna były znane obszary ujemnej grawitacji w kosmosie, ale dopiero trzysta lat temu zostały wyjaśnione jako szczeliny z naszego świata do Tamasu lub zero-przestrzeni. Niekiedy znikały w nich bez śladu gwiazdoloty innych cywilizacji, nieprzystosowane do poruszania się w takich rejonach. Gwiazdolot prostego promienia narażony jest na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Nawet najmniejszy błąd przy wyrównywaniu pól może skutkować ryzykiem poślizgu w naszą przestrzeń Szakti albo w świat Tamasu. Z tamtego świata nie można wrócić. Po prostu nie wiemy, co dzieje się tam z naszymi przedmiotami. Czy następuje natychmiastowa anihilacja, czy też wszystkie aktywne procesy tak samo zamierają, odwracając się, przykładowo gwiazdolot w bryłę absolutnie martwej materii (to nowe pojęcie materii było także następstwem odkrycia Tamasu). Możecie teraz wyobrazić sobie niebezpieczeństwa, jakim podlegały pierwsze GPP — Gwiazdoloty Prostego Promienia, a wśród nich także „Ciemny Płomień”. Ludzie jednak decydowali się na to niezwykłe ryzyko. A przecież do niedawna ogarnięcie nieskończoności wszechświata wydawało się całkiem niemożliwe, nie widać było żadnych możliwości rozwiązania tego przekleństwa wszech czasów i wszystkich cywilizacji kosmosu zjednoczonych w Wielkim Pierścieniu, lecz widzących się nawzajem tylko na Ekranach Stacji Zewnętrznych. Trzysta lat minęło, nim ludzkość weszła w nową Erę Podanych Rąk. Spełniło się śmiałe marzenie ludzkości i wiele odległych światów jest teraz na wyciągnięcie ręki. Oczywiście przemieszczanie się GPP nie jest momentalne. Potrzeba trochę czasu na zanurzenie się w zero-przestrzeń, wyliczenie punktu wyjścia i przybliżone dotarcie do zamierzonego celu na anamezonowych silnikach z szybkością podświetlną. Czym jednak są dwa lub trzy miesiące pracy w porównaniu z milionami lat świetlnych odległości spiralno-świetlnej drogi w naszej przestrzeni! Nawet porównanie żółwia ze zwykłym gwiazdolotem nie daje pojęcia o przyroście prędkości, jaką osiąga GPP.

Jakby ilustrując słowa nauczyciela, pociąg wjechał w długi tunel. W wagonie zapaliło się opalizujące światło, ocieniając nieprzejrzystą ciemność za oknami. Wkrótce pojawiła się ogromna, trudna do objęcia wzrokiem równina, porośnięta srebrzystą trawą. Szeroko zawirowały, rozchodząc się na wszystkie strony, wichry wywołane gwałtownym pędem wagonów. Jasnoniebieska poświata w oddali zwiastowała schodkowe prastare góry, w których od strony Oceanu Indyjskiego znajdował się płaskowyż Rewat. Znajdował się blisko stacji i aby do niego dotrzeć młodzi podróżnicy nie potrzebowali niczego, prócz własnych wyćwiczonych w chodzie i biegu nóg.

Odległy brzeg dawał się odgadnąć jedynie po odcieniach nieba i kierunku, w jakim zachodziło słońce. Trawy chłostały gołe nogi wędrowców, wywołując palące swędzenie, wiatr owiewał suchym żarem ich plecy. Unoszące się prądy powietrzne otoczyły migoczącą ścianą pierścieniowate pasmo płaskich wzgórków. Niespodziewany tutaj sekwojowy zagajnik przesłaniał środek płaskowyżu. Trzydzieści cztery szerokie aleje, zgodne z głównymi wektorami Wielkiego Pierścienia, rozchodziły się z gaju ku stokom okalających go wzniesień z brunatnego bazaltu, ściętych pionowo i pokrytych jakimiś reliefami. Uczniowie nie próbowali ich odczytywać, kierując się do białego kamienia przy głównej drodze do zagajnika. Tylko dwie okrągłe kolumny z czarnego granitu oznaczały wejście. Pod rozciągniętymi na ogromnej wysokości gałęziami sekwoi osłabło oślepiające słonce i ucichł szelest wiatru. Pierwotna moc niebotycznych pni skłaniała, by miarkować krok i zniżyć głos, jakby uczniowie przeniknęli w odcięte od świata tajemnicze ustronie. Spoglądali po sobie z obawą i ciekawością, oczekując czegoś niezwykłego. Kiedy jednak wyszli na środkową polanę pod prażącą nieubłaganie niebieską jasność, pomnik gwiazdolotu „Ciemny Płomień” wydał się im nieco zbyt prosty.

Makieta statku, półsferyczna kopuła z ciemnozielonego metalu, rozpruta była grubą prostą szczeliną, jakby została rozrąbana gigantycznym mieczem. Wokół podstawy pod pierścieniowatym występem znajdowały się wyrzeźbione wizerunki ludzi. Placyk u podnóża pomnika zdobiła podobizna gęsto skręconej spirali z jasnego, wypolerowanego jak lustro metalu, wtopionego w czarny, matowy kamień.

Liczba posągów na półokręgach szczeliny okazała się niejednakowa: pięć na zachodnim, osiem na wschodnim. Uczniowie szybko rozszyfrowali nieskomplikowaną symbolikę.

— Śmierć oddzielająca zabitych na planecie Tormans od tych, którzy wrócili na Ziemię — powiedziała cicho Ajoda, blednąc pod wpływem ogarniających ją uczuć.

Nauczyciel kiwnął milcząco głową.

— A ci, co wrócili?

— Po powrocie żyli niedługo z powodu ponadnormatywnych doświadczeń i strasznych przeżyć.

W tej chwili Lark, zbliżywszy się do zachodniego półokręgu rzeźb, uniósł przed sobą splecione dłonie, gest prośby o ciszę. Pozostali powoli podeszli do niego. Nauczyciel pozostał na uboczu, spoglądając na kopułę gwiazdolotu wznoszącą się z głęboki cieni drzew, podobną do połyskującego ciemnego zwierciadła. Blisko szczeliny, w pewnym oddaleniu od innych, stała w swobodnej pozie kobieca postać z książką w dłoniach. Delikatne kontury kombinezonu z krótką kurtką opinały jej ciało. Tylko szeroka bransoleta sygnałowa astronauty powyżej łokcia lewej ręki sygnalizowała jej udział w dalekiej ekspedycji kosmicznej. Spoglądała sponad książki, pasma gęstych włosów opadały na czoło zmarszczone od przemyśleń. To samo dumne napięcie zaznaczało się w smutnym grymasie pełnych warg i zmarszczkach wokół oczu…

— To sama Faj Rodis, komendant ekspedycji — szepnęła Puna, podchodząc do pomnika.

W ciszy otaczającej monument kroki po gładkim metalu zdawały się wyzywająco głośne, młodzież zatem zdjęła obuwie.

Z boku stała jeszcze jedna kobieca figura z wystawionym do przodu lewym ramieniem i palcami wczepionymi w imponującą grzywę gestem ni to odrazy, ni to przerażenia. Jej twarz o regularnych rysach i cechach nieco mogolskich była zwrócona ku widzom. W lekko skośnych oczach jawiło się zdenerwowanie. Zdawało się, że Tiwisa Henako, biolog wyprawy, zaraz krzyknie: „Patrzcie, jakie to straszne!”

W kontraście do zatrwożonej biolog stojący obok astrofizyk gwiazdolotu, Tor Lik wspierał się swobodnie o ramę luku, kładąc uspokajającym gestem prawą dłoń na ramieniu Tiwisy. Stał z wygodnie skrzyżowanymi nogami i od całej postaci emanowała nie fizyczna, na co był zbyt młody i szczupły, lecz psychiczna siła. Odwrócony od astrofizyka z pochyloną głową pierwszy astronawigator Wir Norin celował prawą dłonią w pierś ostatniego z piątki, inżyniera broni, Gena Atala.

Inżynier uniósł wysoko obie dłonie ściskając w nich rękojeść jakiejś prymitywnej broni. Jego pociągła twarz z wąskimi, blisko osadzonymi oczami, miała groźny wyraz. Gen Atal został uwieczniony w pamięci Ziemian jako wojownik w wirze złowrogiej bitwy.

Posągi tych, którzy pozostali na zawsze na odległej planecie i oddali swe życie w walce z nieznanym ludem Tormansu, oświetlone były promieniami zachodzącego słońca, przebijającymi się poprzez korony sekwoi. Rzeźby ośmiorga powracających znajdowały się w cieniu, jakby spowite mgłą smutku.

Prawie na brzegu pęknięcia, całkiem blisko od piątki poległych i nieco odstając od pozostałych, stały obejmujące się kobiety. Jedna, w kwiecie wieku, ubrana była w obcisłą bluzkę z odkrytymi ramionami i zwykłe spodnie astronauty. Patrzyła z ukosa spod rzęs, a wąską górną wargę wykrzywiał gorzki uśmieszek. Tuliła się do niej niewysoka dziewczyna w pełnym stroju pilotki gwiazdolotu, to jest lekkiej kurtce z postawionym kołnierzem i luźnych spodniach. Stała wyprężona w półobrocie, jak gdyby starając się opanować miotające nią uczucia. Wspierając się biodrem o jakiś przyrząd, spoglądała na widzów z gniewem, goryczą i rzadką na Ziemi rozpaczą, starając się wysiłkiem woli zacisnąć wydatne, sczerniałe usta. „Lekarz Floty Gwiezdnej Ewiza Tanet i antropolog lingwista Czedi Daan” — przeczytali uczniowie na postumencie, powoli przechodząc do następnego posągu. Komandor gwiazdolotu i odpowiedzialny za wszystko specjalista, inżynier urządzeń anihilujących, Gryf Rift został wyobrażony w fotelu pilota z dłońmi na zaznaczonym umownie pulpicie. Odwrócił od przyrządów twarz o wysokim czole, pełną srogiej determinacji, naznaczoną zmarszczkami zadumy i woli, ku innym statuom, jakby właśnie zamierzał powiedzieć coś bardzo ważnego towarzyszom podróży. Nie tylko ważnego: zła wiadomość wyraźnie malowała się na twarzy inżyniera dzięki kunsztowi rzeźbiarza.

Obok, też usadowiony w fotelu pilota, wyciągając przed siebie rękę z obręczą astronauty, inżynier pilot Diw Simbel pochylał się, nie spuszczając oczu z Gryfa Rifta. Był ukazany z profilu, bokiem do patrzącego. Masywna głowa z mocno zaciśniętymi szczękami wydawała się w przeciwieństwie do pozostałych, bardzo żywych postaci, kamiennie nieruchoma na mocnej szyi. Prawa dłoń ściskała rękojeść urządzenia, jakby Diw Simbel czekał na sygnał.

Trzy żeńskie postacie na końcu półokręgu wyrażały całkiem odmienne nastroje.

Drugi astronawigator, Menta Kor siedziała wygodnie z podwiniętymi nogami w rogu czegoś na kształt głębokiej otomany. Jej szeroko otwarte oczy pod niskimi brwiami były wpatrzone w dal nad taśmą z maszyny cyfrowej. Ściskała szarfę obiema dłońmi prawie na wysokości półotwartych w zadumie ust. Najwidoczniej astronawigatorce udało się właśnie rozwiązać jakiś trudny problem.

Nea Holli, inżynier broni biologicznej, równie młoda jak Czedi Daan, przysiadła na krawędzi występu pochylona w przód, opierając ręce złożone do tyłu na krótkich drążkach. Głowę dziarsko zwracała w lewo, jakby wypatrywała pojawiającego się właśnie wroga. Cała jej gibka postać, odziana w rozchełstaną na piersi bluzę z podwiniętymi rękawami, wyrażała niezłomną odwagę. Odkryte na całej długości nogi były podkurczone w oczywistym wysiłku, przy czym uniesiona wyżej lewa wspierała się na pedale. Niesforne kosmyki włosów opadały na prawe ramię, policzek i częściowo zasłaniały czoło.

— Podoba mi się najbardziej ze wszystkich — szepnął Lark do stojącej obok koleżanki.

Ta nie odpowiedziała, kręcąc głową przecząco i wskazała na trzecią gwiezdną pilotkę. Niemal obnażona, wyzywająco demonstrująca swe silne ciało, prężyła wysoko pierś, opierając dłonie na cienkiej talii i spuszczając oczy. Staromodna krótka fryzura obramiała jej twarzyczkę z ostrym podbródkiem. Na jej twarzy igrał wszystkowiedzący, nieżyczliwy uśmieszek, tworząc fałdki w kącikach ust. Jedno ramię okrywała cienka szarfa, wyciosana w czarnym kamieniu, zarzucona na plecy pod pachą. Być może rzeźbiarz był zauroczony tym wizerunkiem, w każdym razie Olla Dez, inżynier łączności i dokumentacji, wyglądała jak żywa, pełna uczucia i kobiecości.

Umieszczony za Ollą na końcu półokręgu ostatni członek załogi gwiazdolotu, Sol Sain nie patrzył jednak na nią. Wychylony zza pulpitu maszyny inżynier informatyk mrużył oczy z czułym uśmieszkiem, brużdżącym głębokimi zmarszczkami jego chudą twarz. Zdawało się, że stara się zajrzeć na tę stronę pomnika, gdzie stała najbardziej bliska, ukochana osoba, na zawsze teraz stracona.

Słońce zaszło całkowicie, kopuła pociemniała i prędko zapadła tropikalna noc. Natychmiast jednak, reagując na obecność zwiedzających, automatycznie zapaliły się pomarańczowe lampy ukryte pod okrągłym daszkiem nad posągami. W tym oświetleniu wizerunki wydawały się jeszcze bardziej żywe, skoro wszystko wokół znikło w głębokich ciemnościach. Uczniowie wstrzymali oddech, pozostając dosłownie w towarzystwie bohaterów z „Ciemnego Płomienia”. Zdawało się, że za chwilę gwiezdni piloci odetchną, uśmiechną się i wyciągną ręce ku swym potomkom. Czas mijał jednak i figury trwały wciąż nieruchomo zastygłe. Być może po raz pierwszy poczucie nieuchronności śmierci i bezpowrotnej straty wniknęło głęboko w umysły młodych ludzi.

Ktoś głośno westchnął. Kimi potarł skronie, energicznie podszedł do posągu Faj Rodis i skłonił się przed nią w pożegnalnym geście, niemal tknąwszy czołem brzeg kamiennej książki, którą trzymała przed sobą. Jego koledzy rozeszli się, podchodząc do figur, jakie spodobały im się najbardziej. Część cofnęła się nieco dalej, ogarniając całość monumentu. Większość uczniów przystanęła przed grupą zachodnią. Ci ludzie nie wrócili na umiłowaną Ziemię, nie zaznali jej uzdrawiającej przyrody i nie ujrzeli w ostatnich chwilach rodaków ze swojej planety. Świat Tormansu, znajdujący się w niedostępnej, z wyjątkiem GPP, oddali, wydał się teraz jeszcze bardziej beznadziejny, niebezpieczny i ponury niż wymarłe planety, odkryte na orbicie pobliskich słońc, czy też niepojęte światy na ekranach Wielkiego Pierścienia.

Młodzi ludzie starali się powrócić myślami do tamtych czasów, gdy lot pierwszego GPP przypominał skok w nieznaną przepaść. Zapomnieli na chwilę o tym, że ofiara Ziemian na Tormansie nie była daremna i stali przed pomnikiem jak prowadzący „Ciemny Płomień” w nigdy jeszcze nieprzebytą drogę, pełni niespokojnego lęku i w pełni realnego odczucia wielkiego niebezpieczeństwa wyprawy.

Nauczyciel osiągnął swój cel. Uczniowie przygotowali się do obejrzenia „gwiazdki” z Domu Historii, stereofilmu z opisem ekspedycji, w większej części zrobionym z natury. Pozostałe zdarzenia zostały odtworzone z pamięci urządzeń pokładowych i relacji ocalałych członków załogi. Młodym ludziom trzeba było przypomnieć o konieczności powrotu. Część z nich chciała przenocować na miejscu, lecz większość posłuchała rady mentora, by wrócić nocnym pociągiem i obejrzeć jutro „gwiazdeczkę”, co wymagało całego dnia z przerwami na odpoczynek.

Niechętnie, często się oglądając, uczniowie zebrali się w grupę i poszli drogą przez zagajnik. Ledwie ostatni człowiek zszedł z placu u podnóża, zgasło oświetlenie pomnika. Model gwiazdolotu i posągi załogi zniknęły w mroku, jakby przepadły w czarnej bezdni anty-świata Tamas. Krawędzie drogi zajaśniały słabym fosforyzującym światłem. Wędrowcy mogli iść także w całkowitej ciemności pod rozgwieżdżonym niebem przez lukę między kamiennymi hełmami.

Dotarli do stacji w skupionym milczeniu. Typowy przystanek Drogi Spiralnej, światła i mnogość ludzi osłabiły nieco wrażenie i młodzi zaczęli gorączkowo omawiać to, co zobaczyli. Debatowano, kto komu się bardziej spodobał, dopóki nie nadjechał pociąg i zmęczeni podróżnicy nie zalegli na miękkich siedzeniach.

— Tak czy owak, ta piątka poległych była lepsza od tych, co wrócili, bo to było niezwykłe! — twierdził Kimi, sadowiąc się wygodniej.

— A wcale nie! — sprzeciwiła się zwinięta w kłębek Puna. — Według mnie najmądrzejszy, głęboko myślący i najsilniejszy był Gryf Rift!

— To dlaczego został na statku?

— Kto oprócz niego mógł sobie poradzić z anihilacją? Naprawdę nie rozumiesz, że inaczej „Ciemny Płomień” przepadłby na Tormansie albo w drodze i nigdy niczego byśmy się o nim nie dowiedzieli?

— No tak, ale mimo wszystko…

— Ale mimo wszystko chcę spać, a nie kłócić się z tobą. Tym bardziej, że inni różnie się odnieśli do członków wyprawy. Dalwe zachwycił bojowy duch Gena Atala i Nei Holli, a ty nie spuszczałeś oczu z Faj Rodis i Diwa Simbela.

— Zobaczymy, kto był najlepszy — odpowiedzieli z drugiego rzędu foteli — jutro, gdy obejrzymy „gwiazdkę”.

— Zobaczymy — zamruczała sennie Puna, lecz wciąż niespokojny Kimi podszedł do nauczyciela siedzącego w tylnej części wagonu. Młodzieniec poprosił gestem o pozwolenie i otrzymał w odpowiedzi potwierdzające skinienie głowy.

— Pan, który ma doświadczenie i większe pojęcie o życiu — zaczął Kimi — którego z nich wybrałby na przyjaciela?

— Myślisz o towarzyszach podróży, czy o mentorze?

Kimi zaczerwienił się i spuścił oczy.

— Rozumiem. Nie należy nikogo naśladować w wyborze druha, a ja dla ciebie nie jestem dobrym przykładem.

— Oczywiście, że nie, ale chciałem się dowiedzieć… Myślę o słuszności osądu i guście. Tak bardzo się poróżniliśmy…

— I dobrze. Już od pierwszych życiowych kroków nauczyciele starają się wam wpoić niezależność myślenia. Potem z określonej sumy wiedzy wynika ogólne zrozumienie.

— I pan?…

— Gdybym mógł wybierać, wybrałbym Faj Rodis.

— O, to tak, jak ja…

— Lub Ollę Dez!

— Dlaczego? — zawołał z niedowierzaniem chłopak. — Przecież są kompletnie różne, niepodobne do siebie.

— Właśnie dlatego. Widzisz, uprzedziłem cię. Pora spać i nie będziemy teraz zaczynać skomplikowanej rozmowy. Wkrótce poznasz, jeśli nie rozumowo, to uczuciowo, nieuniknioną rozbieżność wrażeń, dialektykę życia, znacznie bardziej złożoną i trudną, niż łamigłówki teorii naukowych lub nowych kierunków w sztuce. Pamiętaj zawsze, że najbardziej skomplikowany życiowo jest sam człowiek, bo wyzwolił się z pęt dzikiej przyrody i jest przeznaczony do takiego życia, jakie powinien wieść zgodnie z siłą swego umysłu i zdolnością odczuwania.

Nauczyciel zamilkł i skierował łaskawie Kimiego na jego miejsce. Końcowe słowa mentora wielekroć wracały w pamięci chłopaka podczas długich godzin, gdy „gwiazdka” maszyny pamięciowej zaczęła rozwijać opowieść o planecie Tormans, w prawie realnej wizji na ekranach TWF.

Загрузка...