12. Kryształowe okno

Wir Norin obejrzał siebie w lustrze przed wyjściem na ulicę. Starał się nie wyróżniać wśród mieszkańców stolicy, nawet chodził jak oni. Mocno zbudowanych, muskularnych ludzi nie było wcale tak mało na Tormansie; głównie byli to zawodowi sportowcy, zapaśnicy, piłkarze, cyrkowi siłacze. Uważny obserwator mógłby jednak odróżnić Norina po błyskawicznym poruszaniu się w tłumie.

Wir udawał się do instytutu medyczno-biologicznego. Uczeni Jan-Jah łączyli obie gałęzie nauk.

Na ulicy wszystko było podporządkowane pośpiechowi nieskończonej rzeki przechodniów, obawiających się spóźnienia z powodu nieumiejętnego rozporządzania własnym czasem i kiepskiego transportu miejskiego do miejsc rozdzielania, a raczej sprzedaży towarów. Mężczyźni szli niespokojnie, kobiety, cienkie jak łodygi, szły nerwowym krokiem, utrudnionym przez niewygodne obuwie i zbyt ciężkie torby z zakupami. Tak zachowywali się „dży”. „Kży” poruszali się znacznie szybciej. Ślady zmęczenia już wyżłobiły ich twarze, oczy mieli zapuchnięte, gorzkie zmarszczki okalały suche, spękane wargi. Wszystkie kobiety kuliły ramiona, chowając piersi, jakby się ich wstydziły. Hardo wyprostowane chadzały tylko ulicznice lub kurtyzany; zwykła kobieta, gdyby szła prosto i śmiało, mogła w każdej chwili być zaczepiona.

Dziwnym trafem ta seksualna pruderia nie kłóciła się z istnieniem luksusowo wyposażonych Domów Jadła, w których późną nocą, za wysoką opłatą usługiwały półnagie albo i całkiem nagie dziewczyny. Kontrasty i nierówności w społecznych i osobistych relacjach, gdzie ludzka godność i troska o innych zastąpione zostały złością i obelgami, przedziwna mieszanina ludzi dobrych i złych, wszystko to przypominało Wirowi rozregulowany przyrząd, którego wskaźniki ciągle skakały w przeróżne strony.

Zawsze cieszyło Norina, kiedy w masie napotkanych przechodniów, jednakowo zmęczonych lub zatroskanych, napotykał czyste, marzycielskie spojrzenie, pełne czułości albo tęsknoty. W ten sposób można było bez DPA odróżnić dobrych ludzi od tych, których dusze były już puste i wypalone. Zwierzył się z tym Taelowi. Inżynier sprzeciwił się, że takie powierzchowne obserwacje dobre są na pierwsze wejrzenie. Nieoszacowane pozostają siła psychiczna, powaga i głębia pragnień i wcześniejsze doświadczenia życiowe. Astronawigator zgodził się z nim, lecz wciąż szukał chciwie oznak prawdziwego życia u tysięcy mijanych przechodniów.

Instytut, który zaprosił Norina, znajdował się w nowoczesnym, prostym budynku. Wszystko pozornie wskazywało na to, że powinny w nim być dobre warunki do pracy. Ogromne okna przepuszczały mnóstwo światła. („Za dużo — stwierdził Wir — skoro nie ma urządzeń zaciemniających ani filtrów przeciwsłonecznych”). Cienkie ściany nie tłumiły ulicznego hałasu, sufity były niskie, a wentylacja fatalna. Zresztą, duchota i ciasnota niezmiennie towarzyszyły życiu w Ośrodku Mądrości. Stare domy, postawione zanim zaczął się kryzys przeludnienia, miały przynajmniej grubsze mury i wyższe pomieszczenia, było więc w nich ciszej i chłodniej.

Liliowy strażnik wyprężył się służbiście na widok przepustki od Rady Czterech. Zastępca dyrektora zszedł z górnego piętra i usłużnie oprowadził gościa z Ziemi po instytucie.

Na trzecim piętrze, tak zwanym biofizycznym, maszyny cyfrowe przetwarzały dane, pracując podobnie jak ziemskie komputery. Astronawigatora wyprowadzono na oświetlone słabo różowawymi lampkami przejście, którego lewą ścianę wypełniało wielometrowe okno z idealnie gładką, jakby kryształową szybą, oddzielającą korytarz od laboratorium. Rozciągała się za nią ogromna, ale dość niska sala, pozbawiona naturalnego światła, podparta czterema kwadratowymi filarami. Przypominałaby trochę szyb kopalniany, gdyby nie smugi świecących niebiesko rurek w suficie i szaro-srebrny odcień gładkich ścian. Panowała tu smętna monotonia: rzędy jednakowych stołów i pulpitów, ludzie obu płci w żółtych fartuchach i czepkach schyleni nad blatami w pełnym skupieniu. Wir Norin zdołał zauważyć, że przyjęli te pozy, gdy tylko w przejściu zjawił się wicedyrektor. Tormansjanin chrząknął z zadowoleniem.

— Dobrze pomyślane! Administratorzy mogą stąd obserwować pracowników. Sporo próżniaków trzeba często poganiać!

— Nie ma innych sposobów? — zapytał Wir.

— Ten jest najlepszy i najbardziej humanitarny.

— I tak jest w każdym laboratorium?

— W każdym, które mieści się w nowym budynku. Stare budowano znacznie gorzej i kierownicy mają tam trudniej. Uczeni rozmawiają podczas pracy o różnych głupstwach, marnując czas, który winni poświęcić dla państwa. Trzeba ich bardziej pilnować.

Najwidoczniej nauka Jan-Jah, jak i inne rodzaje działalności, miała charakter przymusowy. Wiedza, rozbita na drobne fragmenciki, interesowała ludzi nie bardziej, niż każda inna, bezsensowna i bezcelowa robota. Znaczenie miały tylko stopień naukowy i uprzywilejowane stanowisko. Fragmentaryczne wyniki badań z poszczególnych instytutów dostawały się do rąk wyższej klasy uczonych, pracujących w lepiej wyposażonych, pilnie strzeżonych przez „liliowych”, laboratoriach. Najbardziej utalentowani naukowcy byli zebrani w stolicy i paru jeszcze największych miastach na obu brzegach Oceanu Równikowego. Właśnie wśród tej elity Wir Norin poszukiwał prawdziwych inteligentów, poświęcających się dla szczęścia ludności Jan-Jah, jak inżynier Tael i jego przyjaciele.

Wraz z wicedyrektorem obeszli cały budynek. Wszystkie sale laboratoryjne wyglądały identycznie, różniąc się jedynie aparaturą lub liczbą pracujących.

— Wróćmy do sekcji komputerowej — zaproponował Wir. — Zainteresował mnie pewien aparat. Pozwoli pan, że wypytam o niego biofizyków.

— Niewiele panu powiedzą. Obecnie zajmują się charakterystyką strumieni ludzi wchodzących i wychodzących. Niby prosta rzecz, a do tej pory nie udało się ustalić prawidłowości liczbowych.

— A pan zna przeznaczenie tego przyrządu?

— Rozumie się. Nie posiadam danych o pańskiej kompetencji, ale spróbuję wyjaśnić — odparł ważniąc się wicedyrektor. — Sieciowa, czyli retykularna struktura głównego mózgu zapisuje w pamięci stałe asocjacje…

— Przepraszam, to na Ziemi wiemy od dawna. Interesuje mnie wyłącznie przeznaczenie aparatu. U nas nieco podobne służą do najbardziej efektywnego doboru ludzi w grupach o wąskich specjalnościach.

— Strasznie skomplikowane! My używamy tego przyrządu do rozpoznawania i wyłuskiwania zwrotnych skojarzeń, typowych dla wszystkich ludzi, bez wyjątku. U wielu są na tyle silne, że wytwarzają opór wewnętrzny przeciw uwielbieniu dla mądrości Wielkiego. — Zastępca zgiął się odruchowo w kornym pokłonie.

— Wszystko zrozumiałem — odparł lodowato Norin. — Dziękuję. Faktycznie, nie mam po co iść do laboratorium.

— Nasi uczeni chcą się z panem spotkać — podchwycił pospiesznie urzędnik — ale teraz są rozdzieleni na różnych stanowiskach. Trochę potrwa, zanim wszyscy się zejdą. Może przyszedłby pan na nasz „warsztat”? Tak nazywamy wieczorne zebrania, podczas których relaksujemy się, prowadzimy dyskusje lub oglądamy widowiska.

— No cóż — odparł z uśmiechem astronawigator — zapewne będę jednocześnie rozrywką, widowiskiem i przedmiotem dyskusji.

— Co też pan! — zaoponował zmieszany wicedyrektor. — Nasi ludzie chcą porozmawiać z ziemskim kolegą, wypytać pana i odpowiedzieć na pańskie pytania.

— Dobrze — zgodził się Wir, nie zamierzając dłużej dręczyć administratora kolejnymi pytaniami i rozumiejąc, że biedak musi się na nie przygotować. — Przyjdę wieczorem.

Skierował się tymczasem do głównego urzędu pocztowego. Tam, jak z dumą opowiadali mieszkańcy stolicy, pracowały najnowocześniejsze maszyny. Wydawały listy według sześciocyfrowych kodów, sortując w mgnieniu oka korespondencję przeznaczoną dla tych, co nie chcieli posługiwać się wideo-siecią, obawiając się ujawnienia swoich osobistych sekretów. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, że podejrzane listy były natychmiast przerzucane do sąsiedniej maszyny, która je prześwietlała i zapisywała treść. Adresat wpisujący kod był automatycznie rejestrowany na tej samej taśmie…

Inne maszyny udzielały wszelkich możliwych informacji, włącznie z rozpoznaniem zdolności i radami w wyborze rodzaju pracy potrzebnej w stolicy.

Stary, solidnie zbudowany urząd pocztowy, składał się głównie z wielkiej sali, otoczonej pulpitami automatów. Podświetlone hieroglify nad każdym pulpitem wyjaśniały przystępnie, jakie czynności wykonać, by otrzymać korespondencję, poradę lub informację. Oczywiście w szkołach tormansjańskich nie uczono posługiwania się maszynami użytku publicznego. Po sali krążyli instruktorzy w brązowych mundurach, gotowi teoretycznie przyjść z pomocą użytkownikowi. Spacerowali jednak z dumnie nieprzystępnym wyrazem twarzy, naśladując dwóch „liliowych”, rozmieszczonych w przeciwległych końcach sali. Wir Norin nie zauważył, żeby ktokolwiek z interesantów zwracał się o pomoc do tych antypatycznych doradców. Czedi miała rację, mówiąc, że zrobili na niej odpychające wrażenie. Wiało od nich niechęcią i duchową pustką.

Byli jak „nieludzie” z dawnych baśni rosyjskich, zewnętrznie podobni do ludzi, ale z duszą zrujnowaną przez nieludzkie szkolenie. Zrobią wszystko na rozkaz, nie myśląc i nie czując niczego.

Wir Norin podszedł do maszyny odczytującej zdolności, starając się wczuć w położenie Tormansjanina, który przyjechał do stolicy z dalekiej prowincji (im dalej od centrum, tym gorsze były wykształcenie i warunki życia) i chciałby rozpocząć tu nowe życie. Wykonał zalecone na tabliczce manipulacje. U góry maszyny zabłysło pomarańczowe okienko i beznamiętny głos ryknął na całą salę: „Niskie zdolności umysłowe, rozwój psychologiczny poniżej średniej stołecznej, głupi tępak, lecz muskulatura wspaniała. Proponujemy pracę kierowcy transportu miejskiego”.

Norin wpatrzył się w automat ze zdziwieniem. Wskaźniki wyższego pulpitu momentalnie pogasły wraz z pomarańczowym światełkiem. Ktoś zaśmiał się za jego plecami. Astronawigator obejrzał się. Ustawił się za nim mały ogonek interesantów. Spostrzegając zmieszanie Norina, zrozumieli je po swojemu.

— Czego stoisz jak słup! Nie podoba ci się praca kierowcy? Co za tępa pała! Odejdź, nie przeszkadzaj! — krzyczeli jeden przez drugiego, poszturchując z lekka intruza. Wir chciał im wytłumaczyć, że usłyszana charakterystyka nie odpowiada jego mniemaniu o sobie, ale szybko pojął, że to na nic, przemieścił się zatem do niemal pustej części sali, gdzie sprzedawano książki i gazety.

Zresztą, dość prędko rozszyfrował negatywną ocenę automatu. Maszyna została zaprogramowana według norm tormansjańskich, nie była więc w stanie zaklasyfikować kogoś wyrastającego ponad nie i zanalizowała go na swoim poziomie. Tak samo zostałby oceniony Tormansjanin o wybijających się zdolnościach według zasad społeczeństwa kapitalistycznego kierującego się Strzałą Arymana. Kiepska literatura częściej opisywała zło niż dobro. Opowieść o złym i ciemnym niesie ze sobą więcej informacji, niż o dobrym i światłym, ponieważ codzienne doświadczenie przynosi więcej złego niż dobrego. Dlatego właśnie łatwiej uwierzyć w coś złego: zło jest bardziej przekonujące, widoczne, mocniej działa na wyobraźnię. Filmy, książki i poezje Tormansa nieporównanie więcej mówią o okrucieństwach, zbrodniach i gwałtach, niż o dobru i pięknie, które znacznie trudniej opisać z powodu ubóstwa języka dotyczącego miłości i urody.

Walka i przemoc stały się tutaj osnową artystycznej tandety. Bez nich mieszkańcy Tormansa nie zainteresują się powieścią, filmem czy obrazem. Co prawda, pod jednym warunkiem. Wszystkie straszne i krwawe rzeczy muszą albo dziać się w przeszłości, albo ukazywać starcie z wrogami wdzierającymi się z kosmosu. Teraźniejszość była ukazywana jako szczęśliwa i spokojna pod mądrym przywództwem władców. Tylko tak, nigdy inaczej! Dlatego sztuka odnosząca się do dnia dzisiejszego nie była interesująca dla przeciętnego Tormansjanina. „Ponury smutek tej sztuki rozpełznął się po całej planecie!” — zauważyła błyskotliwie Czedi.

Główna przyczyna takiego zjawiska tkwiła w fakcie, że w tym świecie więcej było złego niż dobrego. Liczba trudności, nieszczęść, smutków i bólów według przybliżonych wyliczeń Akademii Smutku i Radości dla ERŚ przewyższała szczęście, miłość i radość w około piętnastu — osiemnastu procentach średni poziom duchowych potrzeb. Najwidoczniej na Tormansie było dokładnie tak samo. Doświadczenia całych pokoleń, nawarstwiające się w podświadomości, okazały się czymś przytłaczająco negatywnym. Na tym właśnie polega potęga zła, moc Szatana, jak nazywali ją w starożytności ludzie religijni. Im starszy był dany naród, tym bardziej nawarstwiały się negatywne doświadczenia, na zasadzie entropii. Tormansjanie, potomkowie i bracia Ziemian, przeżyli ostatnie dwa tysiąclecia w permanentnym nieładzie, wydani na ciosy Strzały Arymana i w braku dobra byli bardziej zacofani od dawnej ludzkości…

Wzdychając z goryczą, Wir Norin rozejrzał się i napotkał spojrzenie dziewczyny wspartej łokciem o ścienny załom w pobliżu kiosku z książkami. Ogromne oczy, dziecięco cienka szyja, drobne dłonie, nerwowo przewracające żółte kartki listu. Norinowi udzieliło się jej uczucie trwożnego smutku. Grube łzy spływały jedna za drugą spod długich rzęs dziewczyny. Astronawigator poczuł, jak przenika go do cna głębokie, niespodziewane współczucie. Nie mając odwagi z miejsca do niej zagadać, zastanawiał się, jak jej pomóc w nieszczęściu. Skóra bardziej smagła, niż u mieszkańców stolicy, wskazywała na mieszkankę tylnej półkuli. Krótka, lekka sukienka odsłaniała zgrabne nogi. Dziwny kolor włosów, czarnych z popielatym odcieniem, wyróżniał ją spośród zwykle ciemnych lub kasztanowatych główek Tormansjanek i harmonizował z jej szarymi oczami. Użytkownicy poczty snuli się wokół. Mężczyźni niekiedy rzucali na nią ukradkowe spojrzenia. Dziewczyna odwracała wzrok lub pochylała głowę, pochłonięta lekturą listu.

Im dłużej Wir obserwował nieznajomą, tym mocniej wyczuwał w niej głębię duchową, rzadko spotykaną u Tormansjan, zwykle źle wychowanych i niekulturalnych. Zrozumiał, że znajduje się ona na granicy załamania.

Wiedział, że tu nie wypada po prostu podejść i zagadnąć osobę, która się spodobała. Duchowa czułość, tak powszechna na Ziemi, tutaj wyzwalała ostrożność i reakcję obronną. Starsi „dży” obawiali się, że zaczepiający ich osobnik może się okazać tajnym państwowym agentem, prowokatorem, wyszukującym domniemanych antyrządowych spiskowców, którzy uniknęli „Spotkania ze Żmiją”. Kobiety generalnie bały się mężczyzn. Rozmyślając nad tym, Wir ponownie spotkał się wzrokiem z nieznajomą i uśmiechnął się do niej, wkładając w ten uśmiech całą rodzącą się właśnie sympatię i gotowość przyjścia z pomocą.

Dziewczyna zadrżała, jej rysy stwardniały na sekundę, a w oczach pojawiła się nieprzenikniona bariera. Jednak siła dobra, jaką emanowały oczy Ziemianina, zwyciężyła. Odpowiedziała w końcu bladym i smutnym uśmiechem, przypominającym Norinowi postacie z pradawnych fresków w Muzeum Bizantyjskim na wyspie Chios. Tormansjanka przyglądała mu się teraz uważnie, ze zdziwieniem.

Norin podszedł do niej tak szybko, że dziewczyna cofnęła się o krok i wyciągnęła rękę, jakby go zamierzała odepchnąć.

— Ktoś ty? Jesteś inny. — Raz jeszcze wpatrzyła się weń i powtórzyła: — Całkiem inny.

— Nic dziwnego — odparł z uśmiechem Wir. — Przyjechałem z daleka. Z bardzo daleka! Jestem jednak tutaj bezpieczny, a co panią niepokoi? Jaka spotkała panią przykrość? — zapytał otwarcie, wskazując na list.

— Jak śmiesznie do mnie mówisz, przecież nie należę do stołecznej elity — odpowiedziała także z uśmiechem i walcząc z kolejnym napływem łez, podjęła: — Wszystko się u mnie zawaliło. Powinnam wrócić, ale do tego… — Zamilkła i odwróciła się, unosząc głowę w stronę żeliwnego fryzu, sprawiając wrażenie, że rozpatruje skomplikowaną plątaninę żmij i hieroglifów.

Wir Norin ujął maleńką, spierzchniętą rączkę. Tormansjanka spojrzała na własną dłoń, jakby dziwiąc się, jak się znalazła w cudzych, wielkich rękach.

Bardzo szybko dowiedział się wszystkiego. Sju An-Te albo Sju-Te przybyła z tylnej półkuli, z miasta nieznanego astronawigatorowi, gdzie z jakichś ważnych przyczyn (nie wypytywał o to) nie mogła dłużej zostawać, przyjechała więc do stolicy do brata pracującego w odlewni. Jedyny krewny, jaki jej pozostał na świecie, marzył, by ją urządzić w mieście, nauczyć śpiewu i tańca. Gdyby odniosła sukces, mogłaby awansować na „dży”. Było to wielkim pragnieniem brata, bezgranicznie uwielbiającego siostrę, co niezbyt często zdarzało się w tormansjańskich rodzinach. Z jakiegoś powodu brat życzył sobie, by Sju-Te żyła jak najdłużej, chociaż sam okazał się niezdolny, by zyskać odpowiednie wykształcenie rekomendujące do klasy „dży”.

Zanim Sju-Te dotarła do stolicy, jej brat miał poważny wypadek przy pracy i został odesłany minionej doby do Pałacu Łagodnej Śmierci. Niewielki dobytek, jaki zgromadził, oczekując na przyjazd siostry, rozgrabili sąsiedzi. Przed śmiercią napisał do niej list pożegnalny, wiedząc że po przyjeździe pójdzie na pocztę, by odebrać instrukcję, jak ma go znaleźć w stolicy. I odebrała… Dziewczyna pokazała żółte kartki.

— Co zamierza pani teraz zrobić? — spytał Wir.

— Nie wiem. Pierwszą myślą było pójść do Pałacu Łagodnej Śmierci, ale tam się od razu zorientują, że jestem zbyt młoda i zdrowa, i odeślą mnie w jeszcze gorsze miejsce, niż to, z jakiego przyjechałam. Tym bardziej, że… — Zacięła się nagle.

— Że jest pani piękna?

— Powiedzmy, że wzbudzam pożądanie.

— Naprawdę tak trudno znaleźć w takim dużym mieście dobrego człowieka i poprosić go o pomoc?

Sju-Te spojrzała na niego z odcieniem politowania.

— Naprawdę przyjechałeś z daleka, może z lasów, które, jak mówią, rosną wciąż na grzbietach Gór Czerwonych i Łańcucha Poprzecznego.

Widząc zdziwienie rozmówcy, wyjaśniła:

— Mężczyźni chętnie by mi dali pieniądze, które musiałabym odpracować.

— Odpracować?

— No tak! Naprawdę nie rozumiesz?! — krzyknęła niecierpliwie.

— Aha… A kobiety?

— Kobiety tylko by mnie zrugały i kazały szukać roboty. Nasze niewiasty nie lubią młodych, które bardziej pociągają facetów, niż one. Kobieta kobiecie wrogiem, dopóki się nie zestarzeje.

— Teraz rozumiem. Proszę wybaczyć bezpośrednie pytanie cudzoziemcowi: Może zgodzi się pani, bym jej pomógł?

Dziewczyna sprężyła się, wpatrując uważnie w oblicze Norina, w końcu jej dziecinne usteczka ozdobił delikatny uśmieszek.

— Co rozumiesz przez „pomoc”?

— Pójdziemy teraz do hotelu „Lazurowy Obłok”, w którym mieszkam. Znajdziemy tam pokój dla pani, dopóki się nie urządzi inaczej. Zjemy razem obiad, jeśli zechce mi pani towarzyszyć. Potem każde z nas zajmie się swoimi sprawami.

— Musisz być zamożny, skoro mieszkasz w górnej części miasta w takim hotelu. Sama nie wiem, czemu tak śmiało z tobą rozmawiam. Może bierzesz mnie za kogo innego? Jestem przecież zwykłą, głupią „kży” z głuchej prowincji! Niczego nie umiem…

— A śpiewać i tańczyć?

— Trochę. I jeszcze rysuję, ale kto tego nie potrafi?

— Trzy czwarte mieszkańców Ośrodka Mądrości!

— Dziwne. W naszej dziurze zabitej deskami śpiewają stare pieśni i dużo tańczą.

— Nie biorę więc pani za kogoś innego. Nie znam żadnych kobiet w stolicy.

— Jak to możliwe? Jesteś taki… taki…

Zamiast odpowiedzi Wir ujął ją pod ramię, jak było w zwyczaju mieszkańców stolicy i zaprowadził prosto do hotelu. Sju-Te była bystra, zręczna i prędko dostosowała krok do sposobu chodzenia astronawigatora. Weszli na wzgórze, gdzie znajdował się biało-żółty budynek „Lazurowego Obłoku” i wkroczyli do niskiego westybulu, tak bardzo zaciemnionego, że nawet w ciągu dnia oświetlały go zielone lampy.

— Potrzebujemy pokój dla Sju-Te — oznajmił Norin recepcjoniście.

— Hę?! — odwarknął tamten, bezceremonialnie celując palcem w dziewczynę. — Dokumenty!

Sju-Te pokornie i nerwowo pogrzebała w niewielkiej torebce u paska i wydobyła czerwoną legitymację.

Recepcjonista tylko świsnął przez zęby i nie chciał jej oglądać.

— Oho, a gdzie dowód zameldowania w stolicy?

Stropiona dziewczyna zaczęła tłumaczyć, że meldunek miał załatwić jej brat, ale…

— Wszystko jedno! — przerwał brutalnie portier. — Nie przyjmie cię żaden hotel w Ośrodku Mądrości! Nie ma co prosić!

Wir Norin, z trudem hamując narastającą wściekłość, całkiem niestosowną dla ziemskiego przybysza, próbował przekonywać tamtego. Tym razem jednak nie pomogła nawet wszechwładna legitymacja gościa Rady Czterech.

— Stracę pracę, jeśli wpuszczę człowieka bez dokumentów. Zwłaszcza kobietę.

— Dlaczego „zwłaszcza”?

— Nie wolno popierać nierządu.

Wir pierwszy raz odczuł na sobie ciężar zależności Tormansjan od byle urzędnika, zwyczajnej miernoty.

— Ale mogę przyjmować gości?

— Naturalnie. U siebie, proszę bardzo! Tyle, że nocą mogą przyjść „liliowi” na kontrolę i mogą z tego wyniknąć nieprzyjemności, dla niej, oczywiście! A gdzież ona przepadła?

Norin obejrzał się. W ferworze rozmowy nie zauważył, jak Sju-Te zniknęła. Poczucie ogromnej straty zmusiło go do natychmiastowego wybiegnięcia na ulicę, czym wprawił w oszołomienie niejedno już widzącego portiera. Wrodzony instynkt skierował go w lewo. Po minucie zobaczył Sju-Te. Szła z opuszczoną głową, wciąż ściskając w dłoni bezużyteczną czerwoną legitymację.

Nigdy jeszcze Wir nie czuł takiego wstydu z powodu niespełnionej obietnicy. Nieprzyjemnie ucierpiała też jego męska duma, skoro zawiódł prześliczną dziewczynę.

— Sju-Te — zawołał ją.

Dziewczyna obejrzała się, na jej twarzy pojawił się błysk radości, unosząc do góry kąciki ładnie wykrojonych ust, od czego ścisnęło się serce Ziemianina. Wyciągnął rękę.

— Chodźmy!

— Dokąd? I tak już naraziłam ciebie na nieprzyjemności. Widzę, że jesteś tutaj tak samo obcy, jak ja i nie wiesz, co można, a czego nie można. Żegnaj!

Mówiła to z głębokim przekonaniem. Mądry smutek błyszczał w jej wielkich oczach, nieznośny dla Ziemianina, od małego ćwiczonego do walki z każdym cierpieniem.

Astronawigator nie chciał używać swych mocy psychicznych, by podporządkować sobie dziewczynę, ale starał się ją przekonać.

— Pójdziemy do mnie. Nie na długo! Dopóki nie porozmawiam z przyjaciółmi i nie znajdę dla pani pokoju, a także dla siebie, bo jeśli wcześniej hotel był mi obojętny, teraz stał się obmierzły.

Sju-Te poddała się. Znowu weszli do westybulu, witani cynicznym uśmieszkiem recepcjonisty. Wir postanowił go ukarać: chwilę później tamten przyczołgał się do stóp dziewczyny, wręczając jej klucz do pokoju Norina. Na Tormansie wszystkie wejścia do instytucji publicznych i mieszkań starannie zamykano, co było słabym zabezpieczeniem przed ogromnie rozrośniętym złodziejstwem. Portier ucałował z przymilnym uśmiechem zakurzoną stopę panienki. Wystraszyła się i chciała uciekać. Wir wziął ją za rękę i zaprowadził do swego dwupokojowego apartamentu, przeznaczonego dla przyjemności stołecznych gości.

Usadowił zmęczoną i głęboko wstrząśniętą dziewczynę w miękkim fotelu. Widząc, jak nerwowo oblizuje wyschnięte wargi, dał jej się czegoś napić. Kładąc dłoń na jej gorącym czole, uspokoił ją i dopiero wtedy wezwał ukrytego pod łóżkiem dziewięcionoga. Ciemno-śliwkowy SDG zabuczał cicho, ale Sju-Te i tak podskoczyła, wodząc wystraszonym spojrzeniem z Norina na robota.

Wir zaczął wywoływać Taela, ale znalazł tylko dyżurującego łączność z Ziemianami współpracownika. Poprosił go, by znalazł dla niego mieszkanie u jakichś „dży”.

Zakończywszy rozmowę, przestawił SDG na odbiór, usiadł obok Sju-Te i zaczął wypytywać, dopóki nie wyczuł, że całkiem się uspokoiła i walczy już tylko z potężnym zmęczeniem. Nie pozostawało nic innego, jak pogrążyć dziewczynę w głębokim śnie, przy czym posłusznie zwinęła się w kłębek w fotelu. Sam Wir cierpliwie czekał aż odezwie się SDG, wypoczywając przed atrakcjami „warsztatu” w instytucie biologiczno-medycznym. Tak przeszły ponad dwie godziny. Rozległ się ledwie słyszalny sygnał wywoławczy i na ekranie pojawił się zaniepokojony Tael, zawsze wietrzący nieszczęście.

Przekazał Wirowi adres. W dzielnicy zamieszkanej przez „dży” znalazły się dwa wolne pokoje na użytek Ziemian w mieszkaniu profesora Stowarzyszenia Architektów. Mieszkała tam głównie inteligencja techniczna, w tym wielu zwolenników Taela, mających okazję oglądać wcześniej filmy z „Ciemnego Płomienia”.

Sju-Te obudziła się i rozglądała półprzytomnie, naciągając na kolana wygniecioną sukienkę.

— Proszę się umyć — zaproponował wesoło astronawigator. — Potem pójdziemy na obiad, a później na kwaterę. Znalazłem pokój, tylko będzie sąsiadował z moim. Nie przeszkadza to pani?

Sju-Te klasnęła radośnie w dłonie.

— Wcale nie! Tak szybko? Och, jak długo spałam! Ostatnie dwie noce jechałam stojąc w korytarzu, kończyły mi się pieniądze…

— Jest więc pani bardzo głodna! Chodźmy!

Udali się do wielkiego Pałacu Jadła, pięknego według kryterium Jan-Jah budynku ze szklanymi drzwiami oprawnymi w żelazo i zdobieniami z gładzonego kamienia.

Sju-Te, wstydząc się swej lekkiej, taniej sukienki, (w tych godzinach kobiety zazwyczaj nosiły spodnie), wbiła się w kąt i z ciekawością obserwowała stamtąd nieznane jej urządzenia i zachowania mieszkańców stolicy. Wir Norin także lubił robić to w wolnych chwilach. Podano obiad. Zerkając na nią ukradkiem, zdziwił się, jak ładnie jadła, bez odrobiny łakomstwa i zachłanności, choć była niewątpliwie wygłodzona. Całkiem jak rodowita Ziemianka. Później dowiedział się, że dziewczyna nie otrzymała specjalnego wychowania i jej dobre maniery były tylko przejawem wrodzonej delikatności.

Niedaleko od nich, za gładką kolumną z szarego marmuru, rozsiadła się, zajmując parę stolików, rozbawiona hałaśliwie grupa młodych ludzi. Wir i Sju-Te mogli swobodnie wymieniać się wrażeniami, nie przyciągając niczyjej uwagi. Między stołami przemieszczała się tanecznym krokiem dziewczyna w czerwono-brązowej sukni, wyjątkowo zgrabna jak na Tormansjankę. Chodziła hardo wyprostowana, a jej inteligentna twarz o zadumanym, nieco smutnym wyrazie, była wyzywająco umalowana. Wyróżniała się wyraźnie spośród klientek i kelnerek, choć jej wrodzony wdzięk skażony był nalotem wulgarności. Jej nóżki w złotych pantofelkach na wysokich obcasach kołysały się lekko i kusząco.

— Spójrz, jakie ona ma zgrabne nogi! — zawołała Sju-Te.

Astronawigator zerknął spod oka na maleńkie stópki swej towarzyszki, obute w sandałki z dwoma skrzyżowanymi rzemykami, krzyżującymi się między dużym a drugim palcem. Chude, jak u dzieci, nóżki Sju-Te wydawały się bose i bezbronne. Podwinęła je pod krzesło i podjęła:

— Zobacz, jaka jest smutna. To los wszystkich pięknych dziewcząt. Może też ją ktoś powinien pocieszyć, tak jak mnie?

Wir nie odpowiedział, konstatując, że Sju-Te nie bez powodu zwróciła uwagę właśnie na tę dziewczynę. Jedna i druga odróżniały się swoją powagą spośród grona młodych kobiet, z ich nerwową krzykliwością i grymasami, uznawanymi za modne w stolicy Tormansa.

— Czuję, że jesteś niezwykłym człowiekiem. Może — dodała z nutką lęku — przebranym „żmijowatym”?

— Słyszała pani kiedykolwiek, żeby „żmijowaty” pomagał pierwszej napotkanej osobie? — zripostował z uśmiechem Wir.

— Nigdy! — potwierdziła z uciechą. — Ale dlaczego nie mówisz mi „ty”, jak jest u nas przyjęte? Dlaczego?

— Później wyjaśnię.

Końcówka posiłku przeszła w milczeniu. Przygaszona Sju-Te poszła z Wirem Norinem pod wskazany adres. Trochę błądzili w ciasnych, krętych zaułkach Starego Miasta. Norin zapytał o drogę przechodzącego „kży”.

— Idźcie na prawo — poradził tamten. — Aż znajdziecie kwartał szarych domów z czegoś w rodzaju cegły. Jak zawyją psy, to znak, że jesteście na miejscu.

Norin widział już wcześniej w dzielnicach „dży” sporo psów, wyprowadzanych na podwórka przez kobiety. W innych częściach miasta nie zauważył żadnych domowych zwierząt. Ziemianin nie miał wątpliwości, że psy zostały przywiezione tutaj z rodzimej planety, a ich uderzające podobieństwo do ziemskich nie mogło być przypadkowe.

— Strasznie dużo psów! — zdziwiła się Sju-Te. — Na co im one?

— Zapewne długo żyjący mają więcej czasu, by zajmować się zwierzętami. W miastach psy wydawały mi się zawsze uwięzione w ciasnych domach i mieszkaniach, bardziej odpowiednich dla kotów…

— I dla ludzi — wtrąciła Sju-Te.

— Tak, niestety. Największymi wielbicielami psów są zwykle samotni neurastenicy lub mizantropi obrażeni na innych ludzi. Psie przywiązanie jest dla nich opoką, jakby utwierdzającą ich, że przynależą do wyższego gatunku. Zdumiewające, jak wielostronne jest pragnienie bycia wyższym gatunkiem! Niebezpieczeństwo niedocenione przez starodawnych psychologów!

— Naszych starodawnych psychologów? Znasz historię?

— Trochę.

— Chciałabym dowiedzieć się o niej więcej! To był dla mnie w szkole najciekawszy przedmiot…

Gospodarz był akurat w domu. Wysoki, stary „dży” nisko ukłonił się astronawigatorowi i ostrożnie uścisnął dłoń Sju-Te. W ciemnym, niskim przedpokoju Wir zwrócił uwagę na masywne drzwi, zamykane na kilka skomplikowanych zamków.

— To nie przeciw złodziejom — wyjaśnił gospodarz. — Na nich nie ma zamka!

— Doprawdy?

— Oczywiście. Myślę, że wielu czerpie satysfakcję z tego, jak bardzo my, „dży”, jesteśmy bezbronni przed chuliganami i złodziejami. Nie możemy się przed nimi obronić, nawet gdybyśmy mieli broń! Musimy zapłacić za darowaną nam długowieczność, nawet jeśli ktoś napada na nas z nożem. Dziwi mnie, jak mało „kży” wykorzystuje możliwości udzielane im przez państwo: wdzierania się do domów, zabijania, upokarzania.

— Czemu państwo miałoby wspierać ten chaos?

— Z bardzo prostego powodu. Dostarcza to rozrywki niezadowolonym z życia i daje złudzenie wolności. Złodzieje nie są tacy straszni, zadowalają się tylko rzeczami. O ileż bardziej niebezpieczne są „oczy władcy”! Dorabiają klucze i przetrząsają mieszkania w nadziei, że znajdą zakazane książki lub pieśni, osobiste dzienniki lub listy.

— Wszystko to jest zakazane?

— Z nieba pan spadł? Ach, prawda, rzeczywiście… — zreflektował się zmieszany gospodarz.

Wir Norin poprosił, by zaprowadził ich do pokojów.

Sju-Te uznała dwa kwadratowe, zawieszone gęsto kotarami pokoiki za całkiem przytulne. Wybrawszy za namową właściciela pokój wychodzący na ulicę w formie przybudówki, z trudem powstrzymywała łzy wdzięczności.

— Wiem, że młode dziewczyny lubią marzyć i obserwować przechodzące obok życie — rzekł nieoczekiwanie życzliwie profesor.

— Ma pan córki? — zapytała.

— Miałem jedną… Zmarła w Pałacu Łagodnej Śmierci. Według zdolności okazała się „kży” i nie chciała posłużyć się moim prawem.

— Jakim? — spytał cicho Wir.

— Prawem uchronienia jednego członka rodziny, nawet jeśli okaże się „kży”. By mógł opiekować się w przyszłości starcem, wciąż jeszcze użytecznym dla państwa. I tak nikt mi nie został…

Norin zmienił temat rozmowy, prosząc, by mógł później sprowadzić SDG, nie przyciągając niczyjej uwagi.

Gospodarz pochwalił taką ostrożność.

— Proszę panią, Sju-Te — zwrócił się do niej Wir — by nigdzie nie wychodziła, dopóki nie dostanie zameldowania w stolicy.

— Proszę się nie obawiać! Dopilnuję i nie wypuszczę nigdzie pańskiej ptaszyny. Prawda, że przypomina gitaukę?

Wir Norin przyznał się, że nie ma pojęcia o podobnym stworzeniu.

— Niewielka, z czarno-szarą główką i ogonkiem, pierś wiśniowa, grzbiet i skrzydła jasnoniebieskie, lazurowe. Nigdy jej pan nie widział?

— Nie!

— Proszę wybaczyć staruszkowi. Wciąż zapominam, że nie jest pan nasz.

Norin zauważył, że Sju-Te wzdrygnęła się przy tych słowach.

Wir dotarł do instytutu wraz z nastaniem ciemności. „Warsztat” się właśnie zebrał. Jak zwykle przyjście Ziemianina wywoływało nieukrywaną ciekawość, zwłaszcza ze strony uczonych.

Norin pamiętał ostrzeżenia Taela. Na każdym takim spotkaniu, oprócz agentów Rady Czterech, mogły też funkcjonować urządzenia zapisujące rozmowy lub podsłuchujące. Niedostatek środków nie pozwalał używać ich na każdym zebraniu, ale wszędzie tam, gdzie był obecny gość z Ziemi, na pewno używano magnetofonu. Postanowił więc nie prowokować rozmów niebezpiecznych dla współuczestników.

Ku zdziwieniu astronawigatora, zgromadzeni zachowywali się swobodnie i mówili całkiem otwarcie. Nasłuchawszy się o samowoli oligarchów, Wir Norin wręcz się wystraszył. Za takie wypowiedzi uczeni powinni od razu trafić do ciupy. Dopiero później uświadomił sobie wyrafinowanie psychologicznej polityki Czagasa: niech się wygadają, skoro i tak muszą wciąż myśleć o sytuacji społeczeństwa, niech upajają się pustosłowiem, zamiast tworzyć tajne związki, których zwalczanie oznaczałoby nieuchronną rzeź użytecznych dla państwa inteligentów.

Pierwszy wystąpił młody uczony o ascetycznym wyglądzie z wystającym podbródkiem i gniewnymi oczami. Mówił o bezużyteczności dalszego rozwoju nauki: im szersze stają się jej horyzonty i głębiej wnika w tajemnice przyrody, tym więcej wymaga wysiłków i nakładów materialnych. Szybkie postępy samotnych badaczy nie są możliwe. Wiedza okazała się zbyt wszechstronna, a coraz bardziej skomplikowane eksperymenty tylko hamują postępy badań, a poza tym piętrzą całe góry niepotrzebnych informacji. Wobec niewielkich nakładów na naukę nie ma nadziei, że zdoła wypełnić stawiane przed nią zadania, przeniknąć głębię paradoksalnych mechanizmów biologicznych i rozwoju społecznego. Wygląda, że uczeni otrzymują dotacje od państwa za to, czego nie mogą osiągnąć, czyli stają się pasożytami, żyjącymi z renty w zależności od zdobytych stopni. Rozproszona wiedza zgłębia zagadnienia nieprzydatne w praktyce, skoro naturalne zasoby planety są na wyczerpaniu. Uczony zakończył wezwaniem do zrezygnowania ze zżerającej wszystkich ambicji i zwrócenia oczu ku niebu, skąd zjawiły się gwiazdoloty potężniejszych cywilizacji, potrafiących korzystać z umiarem ze środków dostarczanych przez naturę. Przede wszystkim chodzi o Ziemian, pobratymców ludu Jan-Jah.

Siedzący obok Norina wicedyrektor pokręcił głową i szepnął:

— Niebezpieczne słowa, bardzo niebezpieczne.

— Coś mu za nie grozi?

— Poważne konsekwencje.

— Konsekwencje prawne?

— Nie sądzę, ale koledzy nie wybaczą mu tej krytyki.

Zza stołu, przy którym zasiadało prezydium „warsztatu”, uniósł się drugi uczony, chmurny i blady, cedzący słowa z jadowitą ironią:

— Nie należy wzywać na pomoc obcych cywilizacji z kosmosu. Prędko okażą się najeźdźcami, my zaś staniemy się niewolnikami. Przewidział to wielki Ino-Kau w Wieku Mądrej Odmowy, to jest w chwili pierwszego kontaktu z inną planetą. Niech wybaczy mi ziemski gość, ale to spojrzenie realisty, nie rozmarzonego romantyka!

— Nie dziwię się! — zripostował Wir. — Na Ziemi, jeszcze w Erze Rozbicia Świata, znany chiński uczony, Jang, żądał, żebyśmy nie odpowiadali na wezwania z kosmosu. W tym samym czasie niemiecki astronom, Herder oznajmił, że kontakt z innymi planetami może być ostatnią szansą uniknięcia zbiorowego planetarnego samobójstwa. Miał na myśli wojnę z użyciem najstraszniejszej broni, jaką wówczas stworzyła nauka.

Zabrał głos teraz zastępca dyrektora, wyliczając sukcesy naukowe uczonych tego instytutu w dziedzinie biologii i medycyny, zwłaszcza stworzone przez nich leki halucynogenne i metody przestrajania psychiki.

— Oto konkretna odpowiedź na insynuację pierwszego mówcy, jakoby nauka nie osiągała rezultatów w kwestiach społecznych. Ma bezpośredni związek z dobrem ludzkości.

— Wybaczcie cudzoziemcowi pytanie — wtrącił Norin — ale w jaki sposób?

— Informacja, bez względu na to, jak wielka, nie tworzy sama z siebie mądrości i nie pomaga człowiekowi przezwyciężać problemów. Bezgraniczna ludzka głupota nie daje możliwości zrozumieć prawdziwej natury nieszczęść. Za pomocą naszych aparatów i chemikaliów wbijamy do tępych głów podstawowe rozwiązania problemów społecznych. Zgodnie z przykazaniem wielkiego i mądrego Czojo Czagasa stworzyliśmy hipnotyczną żmiję, demaskującą zamysły wrogów naszego państwa. Nasz instytut skonstruował maszyny nasycające powietrze środkami uspokajającymi i halucynogenami, których niewielka dawka jest w stanie zmienić tok myślenia najbardziej zrozpaczonego człowieka, pogodzić z życiowymi dramatami, a nawet śmiercią…

— Tak, ale nauka nie zdołała nawet wyjaśnić sensu istnienia człowieka — przerwał wicedyrektorowi nowy orator z wąską, rzadką bródką, o mongolskich rysach twarzy. — Ludzie pojmują cel swego życia nie bardziej, niż paskudne stwory lądowe i oceaniczne, które dawno zniknęły z oblicza planety Jan-Jah, toteż nie jestem skłonny triumfować, jak nasz wielce szanowny szef. W oczach ludzi niewykształconych, jak „kży” albo nawet z wyższej klasy społecznej, nauka ma zawsze rację, zmieniając przestarzałe wyobrażenia o świecie. Wydaje im się, że nauka jest sama w sobie najbardziej użytecznym narzędziem człowieka, skażonym jedynie przyrodzonymi ludzkimi wadami, że jest najefektywniejszą siłą życiową. Krótko mówiąc, według nich, powinniśmy iść wyłącznie drogą naukową, zmieniającą magicznie uczonego w czarownika i wróżbitę! Co za ironia! Nie trzeba mówić, jaką gorzką lekcję odebraliśmy, kierując się takim przeświadczeniem, wraz z całą planetą Jan-Jah! Rozdźwięk między życiem a nauką był tak wielki, że zrodził kompletną niekompetencję u większości ludzi, odnoszących się do uczonych z zabobonnym strachem. Odpłacamy im za to obojętnością na losy narodu.

Zastępca dyrektora dał znak prowadzącemu i ten przerwał mówcy:

— Po raz drugi tego wieczoru wystąpienia przyjmują niedopuszczalną formę oszczerstw rzucanych na naukę i jej uczciwych pracowników. Posłuchajmy lepiej naszego gościa, jakie jest jego zdanie o nauce i jak ocenia dzisiejsze wypowiedzi, chociaż nie idą we właściwym kierunku.

Wir Norin wstał, przeprosił, jeśli nie zrozumiał w pełni przedmówców i oznajmił, że postara się przedstawić mniemanie Ziemian na temat nauki w najogólniejszych zarysach.

— Nauka nie ogarnia i nie może całkowicie ogarnąć nieskończonego świata. Wiara w to, że znalazła już rozwiązania dla wszystkich problemów, prowadzi do katastrofy. Mogą tak myśleć tylko ludzie zaślepieni dogmatyzmem lub bezkrytycznym entuzjazmem. Żadne odkrycie ani żadne z wielkich praw nie jest ostateczne. Zazwyczaj o całkowitym spełnieniu nauki roją dogmatyczni matematycy, ale to tak, jakby historyk uznał, że historia jest skończona. Im bardziej rozwijamy swą wiedzę, tym więcej napotykamy zagadek w naturze. Bezgraniczne jest bogactwo samych zwykłych istnień, ich nieprzebrana różnorodność na różnych etapach rozwoju historycznego. My, Ziemianie widzimy naukę jako nieogarnioną pracę, skierowaną w dal na miliardy parseków i w przyszłe pokolenia na tysiące wieków. Wszechświat jest tak skomplikowany i zagadkowy, że po tysiącleciach naukowego rozwoju utraciliśmy zadufanie dawnych uczonych, ucząc się na nowo skromności. Jedna z podstawowych zasad, jakiej uczymy nasze dzieci, brzmi: „Wiemy tylko znikomą część tego, co powinniśmy wiedzieć”…

W pomieszczeniu rozległ się lekki szmer zdziwienia, lecz naukowcy umieli słuchać, Wir zatem kontynuował:

— Natura, której częścią jesteśmy, wytworzyła w ciągu setek milionów lat za pomocą historycznych przemian system równowagi. Jest on w swej prawdziwej strukturze tak głęboko skomplikowany, że nie możemy igrać z naturą, posługując się jedynie ograniczonymi danymi naukowymi. Wygrana może być bardzo rzadka i przypadkowa, a porażki są niezliczone. W dawnych czasach ludzie, ulegając pragnieniu zdobywania czegoś bez wysiłku, brania za nic, grali w gry hazardowe. Jedną z najpopularniejszych była ruletka: łatwo obracające się koło z przegródkami, otoczone nieruchomym okręgiem. Rzucano na koło kuleczkę i zatrzymanie się koła lub kulki, (nie zachowały się do dziś pełne dane), obok określonych cyferek na okręgu dawało wygraną. Inaczej pieniądze zabierał właściciel gry. W tamtych czasach ludzie nie mieli żadnego pojęcia o prawach, na jakich działa to urządzenie i choć uznawali ich przypadkowość, grali dalej, przegrywając całą gotówkę, jeśli w porę nie opuścili kasyna.

— My także więc nie powinniśmy igrać z przyrodą, która miliardy lat gra sama ze sobą na oślep albo jest w tym właśnie metoda, podpatrzona siedem tysięcy lat temu w starożytnych Indiach, nazwana Rasa lila, czyli „boska zabawa”. Naszym zadaniem jest znaleźć wyjście z kasyna przyrody. Tylko połączenie wszystkich gałęzi ludzkiej wiedzy pozwoliło nam wznieść się ponad tę grę, to jest ponad indyjskich bogów. Moglibyśmy z tym nie zdążyć, gdyby w zagęszczającym się infernie naszej planety Strzała Arymana poczyniła nieodwracalne szkody. Użyłem określenia być może dla was niezrozumiałego: „zagęszczenie inferna”. Nie wdając się w zbędne szczegóły, tak to ujmiemy: kiedy człowiek nieumiejętnie przejmuje choćby najmniejszą władzę nad przyrodą, narusza jej wewnętrzną harmonię, zdobytą za cenę kwadrylionów ofiar na ołtarzu życia. „Gdy zrozumiemy, że chabry i pszenica stanowią jedność, wówczas ujmiemy dziedzictwo natury w dobre, opiekuńcze ręce” — powiedział pewien uczony. Taki jest, ogólnie rzecz biorąc, stosunek Ziemian do nauki.

— A co mogę powiedzieć o waszej nauce? Trzy tysiące lat temu mędrzec Erich Fromm pisał, że nauka przyszłości nie powinna stać się wiarą, lecz etyką społeczną, inaczej nie zastąpi w pełni religii i pozostawi pustkę. Głód wiedzy powinien zastąpić potrzebę składania hołdów. Wydaje mi się, że u was te relacje są wywrócone na opak i nawet podstawowy problem wiecznej młodości postanowiliście rozwiązać za pomocą wczesnej śmierci. Jaką widziałem naukę w instytutach i podczas dzisiejszej dyskusji? Wydaje mi się, że jej główną ułomnością jest nieposzanowanie człowieka, absolutnie niedopuszczalne na Ziemi. Humanizm i nieludzkość idą w nauce parami. Dzieli je cienka granica i trzeba być bardzo uczciwym, nieskazitelnym człowiekiem, by jej nie przekroczyć. Mało tego, w miarę swego rozwoju humanizm przetwarza się w swoje przeciwieństwo i odwrotnie; taka jest dialektyka każdego procesu. Zbawianie życia jakąkolwiek metodą zamienia się z czasem w ponurą parodię. DNA wydaje się naszym dobrodziejstwem, kto jednak zechce walczyć z jego niehumanitarną stroną? Przeprowadzacie eksperymenty na zwierzętach i więźniach, ale dlaczego nie zgłębiacie możliwości ludzkiej psychiki, które są znacznie bogatsze i szersze niż jakiegokolwiek środka chemicznego? Dlaczego nie zabezpieczacie atmosfery psychologicznej przed wpływami złości, kłamstwa i biernej zgody na mętne myśli i puste słowa? Nawet największe teorie naukowe w relacjach duchowych i moralnych znajdują się na poziomie myślenia ludzi z epoki kamienia, jeśli nie będą przefiltrowane przez mądrość poznawczą ludzkiej moralności, podobnie jak liczne odkrycia zostały przewidziane w chińskiej oraz hinduskiej filozofii starożytnej.

— Istnienie atmosfery psychologicznej stało się znane jeszcze w ERŚ, gdy jeden z największych ziemskich uczonych, Władimir Wiernadski nazwał ją noosferą. Tysiąc lat przed nim do pojęcia noosfery zbliżyli się starożytni Hindusi. Zdefiniowali ją nawet pełniej jako Niebiańską Kronikę Akaszy. Zawierała jakby zapis historycznych wydarzeń na planecie, rejestrowała uczucia i dzieła sztuki. Wiernadski uważał, że noosfera wypełniona jest tylko niezbędnymi ideami i faktami, czyli wiadomościami naukowymi. Stworzył jednak też jeszcze jedną wielką ideę, której zignorowanie omal nie zgubiło naszej ziemskiej ojczyzny i przywiodło do katastrofy Jan-Jah.

— Wychodząc od dysymetrii przestrzeni zajmowanej przez żywy organizm, jego prawostronności i lewostronności, nierówności obrotów „pod słońce” i przeciw niemu, Wiernadski zdefiniował dysymetryczną przyczynę owych zjawisk (prawo Curie) specjalną geometrię przestrzeni życiowej. Innym sposobem nie może powstać ruch prawostronny ani lewostronny. Stąd bierze się nieodwracalność życiowych zjawisk, skoro przestrzeń żywego organizmu może posiadać jedynie skrajne wektory (wektor upływu czasu i wektor śmierci). Mówiąc inaczej, życie tworzy się wyłącznie zgodnie z zasadami rozwoju dialektycznego.

— Znana jest nam „liczba atomowa”, to jest liczba skupionych atomów i przeciętna szybkość falowego poruszania się w gazowej lub wodnej atmosferze. Liczba ta uzależniona jest od rozmiarów planety i właściwości budowy jej materii. Dlatego istnieje ograniczona liczba żywej materii, mogącej egzystować na danej planecie. To stała wielkość, podlegająca minimalnym wahaniom w kolejnych epokach geologicznych. Naruszenie owej stałej prowadzi do masowego wymarcia. Wróćmy jednak do noosfery. Trzeba troszczyć się o nią bardziej, niż o atmosferę, a u was ignoruje się jedną i drugą. Wasze szpitale zbudowane są bez zrozumienia dla wpływu otoczenia. Dziwię się, jak ludzie mogą w nich wracać do zdrowia.

— Jeszcze jak zdrowieją! — zapewnił wicedyrektor.

— Rozumiem. Ludzie z Jan-Jah nie są podobni do mocno napiętych strun, jak my, Ziemianie, i lepiej znoszą warunki infernalne. Nie mają innego wyjścia. Szybko byśmy zapłacili tutaj za naszą szybkość reakcji, napięcie uczuciowe i nawarstwienie pamięci.

— „Dobrodziejstwa”, o jakich była tu wcześniej mowa, w mojej opinii są szkodliwe i nie da się ich usprawiedliwić korzyściami dla państwa. Środki uspokajające, łagodzące niedogodności życiowe, podobne są do kosy, ścinającej wszystko do korzeni: kwiaty i chwasty, dobre i złe. Widocznie wasza nauka biologii nastawiona jest na zdławienie wewnętrznej wolności w celu powierzchownej standaryzacji jednostek, czyli stworzenia potulnego stada. Wszystkie wymienione przez was badania skierowane są na to samo. Czy można odczuwać piękno i splatać z niego girlandy ludzkich losów, pomagać ludziom znajdować i doceniać jasne strony życia, skoro zagłuszacie emocje i niszczycie duszę?

— Po strasznych wstrząsach i dehumanizacji ERŚ zaczęliśmy rozumieć, że naprawdę można zniszczyć duszę, czyli psychiczne „ja” człowieka poprzez zewnętrzne i samonapędzające się pranie mózgu. Można pozbawić ludzi normalnych uczuć, miłości i psychicznych nawyków i zamienić ich w zaprogramowane maszyny. Pojawiło się wtedy bardzo dużo takich „nieludzi”, bardzo niebezpiecznych, gdyż powierzano im badania naukowe oraz nadzór nad prawdziwymi ludźmi i nad przyrodą. Wymyślając mityczny symbol księcia zła, Szatana, człowiek sam się nim stał, szczególnie wobec zwierząt. Wyobraźcie sobie przez chwilę setki milionów myśliwych zabijających zwierzęta tylko dla przyjemności, gigantyczne rzeźnie i wyprawy doświadczalne naukowców. Kolejny krok na tej drodze i rosną góry trupów w obozach koncentracyjnych, z ludzkich skór robią abażury, a z damskich włosów splatają sznury i dywaniki. Tak było, ludzkość Ziemi nie wypiera się tego i pamięta epoki zła usprawiedliwianego przez uczonych. Im większa jest ludzka wiedza, tym więcej może wyrządzić zła! Nauka wytworzyła metody tworzenia biologicznych potworności, w rodzaju mózgów żyjących w roztworach oddzielnie od ciała, czy połączenia części ludzkiego ciała z maszyną. Ogólnie rzecz biorąc, jest to wciąż ta sama droga tworzenia nieludzi, których jedynym pragnieniem, jakie im pozostało, jest sadystyczna żądza władzy nad innymi, wywołana gigantycznym kompleksem niższości. Na szczęście udało nam się całkiem wyeliminować owe bezmyślne zapędy nowych satanistów.

— Sam pan sobie przeczy, ziemski wysłanniku! — zawołał ktoś, wyciągając cienką szyję, na której chwiała się wielka głowa z płaskim obliczem i złymi, wąziutkimi szparkami oczu. — Skoro natura bezlitośnie igrała z nami w okrutnej grze ewolucji, człowiek, oddalając się od niej, popełnia niewybaczalny błąd. Gdzie leży prawda? A gdzie szatańska droga?

— Dialektycznie rzecz biorąc, w jednym i drugim. Dopóki natura trzyma nas w bezwyjściowym infernie, postępując jednocześnie w ewolucji, kroczy szatańską drogą bezlitosnego okrucieństwa. Kiedy nawołujemy do powrotu do natury, do wszystkich jej cudownie pięknych złudzeń i fałszywej wolności, zapominamy, że pod każdym, podkreślam, pod każdym kwiatkiem ukrywa się żmija. Tak stajemy się sługami Szatana, jeśli używać dalej tego starego pojęcia. Jednak rzucając się w drugą skrajność, zapominamy, że człowiek jest też częścią przyrody. Powinien zawsze mieć ją wokół siebie i nie naruszać swej naturalnej struktury, inaczej straci wszystko, stając się bezdusznym mechanizmem, gotowym do każdego satanicznego dzieła. Do prawdy można dojść po ostrzu między dwiema fałszywymi drogami.

— Świetnie powiedziane! — zawołał pierwszy mówca.

— Niech mi uczeni koledzy z Jan-Jah wybaczą, jeśli nie zdołałem w pełni przekazać mądrości z Ziemi, wzbogaconej o gigantyczną wiedzę Wielkiego Pierścienia Galaktyki. Ostatecznie jestem tylko astronawigatorem. Tylko nieobecność innych, godniejszych ludzi zmusza mnie, bym do was przemawiał. Nie sądźcie, że przepełnia mnie pycha, ponieważ nasza nauka ogarnęła szersze horyzonty. Chylę czoło przed heroicznym dążeniem do wiedzy na samotnej, oddzielonej od innych planecie. Każdy wasz krok jest trudniejszy i przez to cenniejszy, ale tylko pod jednym warunkiem: jeśli podjęty jest w celu zmniejszenia cierpień ludności planety i wyjścia z inferna. To nasze jedyne kryterium użytecznej wiedzy.

Skłonił się nisko słuchaczom, ci zaś milczeli, oszołomieni lub może oburzeni.

Wicedyrektor podziękował Norinowi i powiedział, że ziemska mądrość jest być może wielka, lecz on się z nią nie zgadza. Konieczna jest kontynuacja tak ważnej dyskusji.

— Ja także się z wami nie zgadzam — odparł z uśmiechem Wir — zgodnie z ziemską mądrością. Niegdyś i u nas na Ziemi dyskutowało się miliony kwestii i wydawano mnóstwo książek, w których ludzie polemizowali z innymi. W końcu pogubiliśmy się w plątaninie semantyki i sylogizmów, w gąszczu filozoficznych terminów rzeczy i procesów, skomplikowanych równań matematycznych. Analogiczny proces zachodził w literaturze, prowadząc do nagromadzenia wymyślnych słownych kombinacji i pustego, niczego nie wnoszącego formalizmu.

— Rozproszona wiedza zrodziła w cieniu tych wydumanych labiryntów pokraczne twory w malarstwie i muzyce, gdzie wszystkie dostępne kształty otaczającego nas świata podlegały potwornej deformacji. Dodajcie do tego fakt, że psychika schizoidalna nieuchronnie odrywa się od rzeczywistości, potrzebuje ucieczki w swój własny świat, zrodzony w chorym mózgu, a sami zrozumiecie siłę tej fali w historycznym rozwoju Ziemian. Od tamtej pory obawiamy się jałowych dyskusji i unikamy niepotrzebnego mnożenia pojęć, nieadekwatnych wobec szybko zmieniającego się świata. Powróciliśmy do starożytnej mądrości, wypowiedzianej w indyjskim eposie Mahabharata sprzed kilku tysięcy lat. Jej bohater, Ardżuna tak mówi: „Zbijasz mnie z tropu paradoksami. Mów mi tylko o tym, dzięki czemu mogę posiąść Dobro!”.

— Chwileczkę! — zawołał wicedyrektor. — Uważa pan odkrycia matematyczne za niepotrzebne?

— Matematyka jest potrzebna tylko w swoim wąskim zakresie. Sami doprowadziliście się do głodu, chorób i duchowego nihilizmu poprzez sprzeniewierzenie się człowiekowi i naturze z powodu trzech zwątpień: w możliwość walki ze szkodnikami i podwyższenia wydajności czysto biologicznymi środkami zamiast chemicznych; możliwość produkowania pełnowartościowej sztucznej żywności; w wielką głębię myśli i mocy duchowych człowieka. Oderwaliście się od codziennego poznawania skomplikowanych sił natury, posługując jednostronną logiką, nastawioną na jeden cel i zamieniając tym samym z wolnych myślicieli w niewolników wymyślonych przez was dyscyplin naukowych. Ta sama pierwotna wiara w moc znaku, cyfry, daty i słowa panuje w waszych pracach i formułkach. Ludzie uważający siebie za tych, co poznali prawdę, ograniczeni są takimi samymi przesądami, jakie występują w prymitywnych sloganach i plakatach przeznaczonych dla „kży”.

— Dawni Hindusi mieli przypowieść o potężnym mędrcu, z woli którego wszyscy przed nim pełzali. Mędrzec jednak był nieprzewidujący i został rozszarpany przez tygrysa ludojada w chwili, gdy zbyt mało skupił swą moc na odepchnięciu wrogiego umysłu. Dlatego wasz protest nie powinien przypominać spotkania z tygrysem, lecz powinien zadziałać dopiero po dokładnej analizie sytuacji.

— Mało jeszcze znam waszą planetę, ale nie widziałem dotychczas prawdziwej nauki. Nazwą tą określa się tu jedynie technologię i wąski profesjonalizm, tak odległy od odpowiedzialnego poznawania świata jak rutynowe rzemiosło od artyzmu. Rywalizujecie między sobą w odkrywaniu efemerycznych przyczynków, jakich u nas dokonuje się codziennie setkami. To oczywiście jest też ważne i potrzebne, ale nie tworzy całej nauki. Wbrew powszechnemu mniemaniu, Jan-Jah nie cierpi na brak technologii ani na jej nadmiar. Macie nadmiar techniki w głównych centrach i jej niedostatek w peryferyjnych ośrodkach, co powoduje ogromną nierówność i nieumiejętność jej użytkowania.

— Synteza wiedzy i oświata dla mas nie wydaje się u was podstawowym komponentem badań, a jest przecież fundamentem prawdziwej nauki. Stąd bierze się to nagromadzenie nieistotnych informacji, przedwczesnych odkryć, dokonanych bez przemyślenia i koniecznej selekcji, co nie pozwala wam poszerzyć naukowych horyzontów. Równocześnie pycha młodych badaczy, w istocie niedouczonych technologów, uważających się za naukowców, doszła do tego, że marzą o przebudowie wszechświata, nie mając bladego pojęcia o jego prawach.

— Przesada! — krzyknął wicedyrektor.

— Dokładnie tak! — zgodził się Wir Norin, uchylając się od sporu w ocenie dokonań instytutu.

Wyszedł na ulicę, z radością opuszczając źle wietrzony budynek. Nadeszła wczesna tormansjańska noc z jej absolutną, bezgwiezdną ciemnością, w której tonął niewyraźny szary księżyc. Na rogu, nad daszkiem budki z napojami otumaniającymi zapłonęła latarnia. Tłoczyli się tam mężczyźni, słuchać było zduszone przekleństwa. Lekki wietrzyk przyniósł woń alkoholu, dymu tytoniowego i nocy.

Wir Norin dotarł do hotelu „Lazurowy Obłok”, „zbudził” SDG i wyprowadził go bocznymi schodami na ulicę. Spojrzał ostatni raz na porzucone, niemiłe przytulisko i z przyjemnością pomyślał o zamkniętym na trzy spusty mieszkaniu i spotkaniu z Sju-Te, czułą jak pamięć o niej. Krocząc w towarzystwie dziewięcionoga opustoszałą alejką uschłego skweru, przypomniał sobie słowa profesora o gitauce i postanowił zajrzeć do Muzeum Przyrody. Tylko kiedy? Jutro czeka go kolejna praca z Taelem nad materiałami nadesłanymi dyskiem. Potem nastąpi spotkanie z uczonymi instytutu matematyczno-fizycznego. Oczekują nieznanych dotychczas rewelacji, on zaś nie może im tego dać, z wyjątkiem najbliżej mu znanych obszarów kosmofizyki. Dostosować się do ich odmiennego sposobu myślenia zdołałby tylko wybitny pedagog albo popularyzator, a nie on, Wir Norin. W dodatku tamci mieli ciągoty do objawień metafizycznych.

Astronawigator stanął jak wryty. Obok wzbił obłok kurzu jego dziewięcionóg. W poprzek drogi stało sześciu Tormansjan, oświetlonych odległą latarnią rtęciową. Wir zastanawiał się: iść im na spotkanie, czy odczekać. Niczego by się nie bał, nawet gdyby szedł całkiem sam, a w towarzystwie SDG nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Mógł jednak w obronie mocno uszkodzić Tormansjan i należało tego uniknąć.

— Jesteś ziemski? — spytał porywczo jeden z młodzieńców, niewątpliwych „kży”, podchodząc do Ziemianina.

Wir skinął twierdząco głową.

— To jesteś nam potrzebny. Jest między wami szalenie piękna kobieta. Widziałem ją w podmiejskim parku. Nazywa się Ewiza Tanet. Ewiza Tanet — powtórzył, przeciągając w rozmarzeniu samogłoski.

— To lekarz naszej wyprawy, medyk Gwiezdnej Floty.

— Uuu! — krzyknął zagadkowo „kży”. — Mówiła mi, żebym się skontaktował z waszą władczynią. Też się ładnie nazywa, nie tak ładnie jak Ewiza, ale brzmi przyjemnie: Faj Rodis. Powiedziała, żebym koniecznie z nią pogadał, że to ważne dla nas i dla was. Nie wiem, dlaczego. Ale jej obiecałem. I wyszło na to, że ja, znany wszystkim Gzer Bu-Jam, przed którym drżą „kży” i „dży”, nie mogę spełnić obietnicy. Dostępu do ziemskiej władczyni broni cała armia liliowych drani, a „dży” mi nie ufają. Myślą, że jestem przekupiony przez „żmijowatych”. A na co mi ich forsa…

— Pewnie na nic — przytaknął z uśmiechem Wir.

— O to, to! Możesz mi zawierzyć i umówić na rozmowę z władczynią?

— Wierzę i mogę.

— Kiedy?

— Teraz. Chodźmy gdzieś, gdzie nikt nie chodzi i jest jakiś mur, za którym można ukryć światło bijące z ekranu.

— A, taka sprawa! — zawołał z satysfakcją „kży” i zaprowadził Norina w bok od głównej alei, gdzie przecinała ścieżkę długa płyta z wykutymi w niej pouczającymi sentencjami. Takie tablice spotykało się w różnych rejonach miasta, lecz Wir nigdy nie zauważył, by ktokolwiek czytał te napisy.

Znał codzienny rozkład zajęć Rodis. Powinna być teraz na górze. Faktycznie, na sygnał jego SDG, Faj odpowiedziała natychmiast. Pojawiła się na zaimprowizowanym na kamiennej tablicy ekranie, ubrana nie w zwykłą tormansjańską odzież, jaką nosiła w Skarbnicy Historii, lecz w krótkiej białej sukience z głębokim dekoltem.

— Uuu! — wyrwał się po raz drugi Tormansjaninowi okrzyk ni to zdziwienia, ni to zachwytu.

Astronawigator powiedział o „kży”, chcącym się skontaktować na prośbę Ewizy Tanet. Rodis wezwała Gzera Bu-Jama, by wszedł w pole zasięgu nadajnika, parę sekund mu się przyglądała i powiedziała:

— Przyjdź do mnie!

— Kiedy i gdzie?

— Chcesz teraz? Podejdź, nie zwracając na siebie uwagi pod pomnik Władcy Czasu i idź na prawo od niego do ósmego domu przy ulicy Ostatniej Wojny. Za pierwszym razem przyjdź sam. Ile czasu ci na to potrzeba? Będę na ciebie czekała i zaprowadzę do siebie.

Rodis przerwała połączenie, a Wir natychmiast wyłączył SDG.

— No i fajnie! — zakrzyknął uradowany „kży”. — Jakie to wszystko proste u prawdziwych ludzi! Dobrze, przekaż ode mnie ukłony dla Ewizy Tanet! Szkoda, że więcej jej nie zobaczę.

— A to czemu? Kiedy przyjdziesz do Rodis, poproś ją, by połączyła się z gwiazdolotem i wezwała Ewizę.

— Tak! A o czym ja z nią będę gadał? — zaniepokoił się „kży”.

— Chociaż na nią popatrzysz!

— Dobre i to. Uuu, dzięki, przyjacielu! Czas na mnie. — Tormansjanin mocno uścisnął dłoń Ziemianina.

Wir się uśmiechnął. Niełatwo było zyskać wdzięczność mieszkańca stolicy Jan-Jah.

Gdyby astronawigator znowu zabłądził w zaułkach Starego Miasta, tym razem przywiódłby go na miejsce ostry słuch Ziemianina. Z daleka słuchać było ujadanie psów, bo psy były równie źle wychowane, jak ich właściciele.

Sju-Te wybiegła do przedpokoju, słysząc zgrzyt otwieranych zamków. Z okrzykiem: „Dziękuję, dziękuję!” rzuciła się w stronę przybyłego, lecz zastygła, powstrzymana nieśmiałością. Okazało się, że dostała tymczasem niebieski kawałek plastiku z odpowiednimi znakami i stemplami, dający prawo przebywania w stolicy.

Wir Norin ucieszył się, słysząc jedyny w swoim rodzaju głos dziewczyny, niższy, niż gardłowe falsety większości Tormansjanek, lecz wyższy i bardziej dźwięczny niż piersiowe mezzosoprany kobiet z gwiazdolotu. Sju-Te z macierzyńską troską kobiet Jan-Jah, zobowiązanych przede wszystkim nakarmić mężczyznę, przygotowała kolację z zapasów gospodarza i zmartwiła się, usłyszawszy, że ten nie jada niczego wieczorem, a tylko pije jakiś specjalny napój. Gdyby kosmonauta wiedział, ile trudu włożyła w przygotowanie jedzenia na prymitywnych tormansjańskich palnikach, postarałby się na pewno chociaż coś skubnąć. Nie mając pojęcia o płytkach grzewczych i wiecznie zapaćkanych rondlach, spokojnie odmówił posiłku. Dziewczyna poprosiła o pozwolenie przyjścia, kiedy mężczyzna odpocznie. Ma do niego ważne pytanie.

„Ważne pytanie” zadane zostało, ledwie stanęła w progu i Wir Norin nie zdołał szukać wykrętów pod przenikliwym, żądającym prawdy spojrzeniem.

— Tak, Sju-Te, nie jestem mieszkańcem Jan-Jah, lecz pochodzę z bardzo dalekiej planety, zwanej Ziemią. Z tego gwiazdolotu, o którym słyszałaś, lecz, jak widzisz, nie jesteśmy bandą kosmicznych zbójów i szpiegów. Jesteśmy jednej krwi, nasi wspólni przodkowie ponad dwa tysiące lat temu żyli na jednej planecie, na Ziemi. Wszyscy pochodzicie stamtąd, nie z żadnych Białych Gwiazd.

— Wiedziałam! — zawołała triumfalnie dziewczyna. — Jesteś zupełnie inny, od razu zauważyłam. Czuję się przy tobie lekko i radośnie, jak nigdy w życiu! — Dziewczyna opadła na kolana, chwyciła dłoń astronawigatora i przycisnęła do policzka, zamykając oczy.

Wir delikatnie wyswobodził dłoń, czule i ostrożnie podniósł małą Tormansjankę i posadził obok siebie na kanapie.

Opowiedział jej o Ziemi, o ich przybyciu tutaj, o śmierci trojga Ziemian. W SDG było parę „gwiazdek”, ułatwiających poznanie życia na Ziemi.

Tak zaczęły się ich wspólne wieczory. Nieumiarkowana ciekawość i podziw miłej słuchaczki cieszyły Wira, tłumiąc nękające go od jakiegoś czasu przeczucie, że nie zobaczy więcej rodzinnej planety.

Już w pierwszych chwilach po wylądowaniu na Tormansie odczuwał całym sobą nieprzyjazną atmosferę psychiczną. Ogólna nieżyczliwość, podejrzliwość, a szczególnie głupia i śmieszna zawiść sąsiadowały z pragnieniem wybicia się za wszelką cenę z ciemnej masy. To ostatnie zjawisko Ziemianie tłumaczyli wcześniejszym kolosalnym przeludnieniem, gdy poszczególne jednostki tonęły bezimiennie w nieprzebranym ludzkim oceanie. Atmosfera psychologiczna Jan-Jah podobna była złej wodzie, w jaką czasem wpada pływak. Zamiast spokoju i czystości dawała uczucie wstrętu, świerzbienie i brud. Takie miejsca nazywano dawniej na Ziemi „złą wodą”. Tam, gdzie rzeki nie spływały z promiennych gór, gdzie potoki nie były odświeżane przez źródełka, lasy i czyste deszcze, a przeciwnie, tworzyły się bagna, martwe odnogi i zamknięte stawy, przesycone zgnilizną umierających resztek życia. Podobnie było z atmosferą psychiczną: tysiącletni zastój, dreptanie w miejscu, nawarstwienie złych myśli i zastarzałych uraz prowadzi do tego, że ginie „świeża woda” czystych uczuć i wysokich celów tam, gdzie zabrakło „wiatru” poszukiwania prawdy i wyrozumiałości dla potknięć.

Zapewne przebywanie w złej „wodzie psychicznej” zrodziło przeczucie tragicznego końca.

Wir Norin wspominał katastrofalne skutki, jakie nastąpiły na różnych planetach, w tym również na Ziemi przed nastaniem komunizmu, kiedy cywilizacja nieostrożnie wydobywała na powierzchnię groźne dla życia śmieci z archaicznych okresów rozwoju planety. Gaz, ropa naftowa, sole, wciąż żywe kultury bakterii, pogrzebane niegdyś pod wielokilometrowymi warstwami geologicznymi, wyszły znów na wierzch, wypuszczone w obieg biosfery, zatruwając wodę morską, wysuszając glebę, krążąc w powietrzu. Trwało to tysiąclecia. Wobec takiej działalności niebezpieczna zabawa z substancjami radioaktywnymi w Godzinie Byka przed świtem wyższej formy społecznej, była krótkotrwała i nie tak znacząca. Tu na Tormansie ludzie, naruszając równowagę przyrody, zdegradowali też ludzką psychikę poprzez fatalne warunki życia. Podobnie jak nafta i sól wydobywane z głębi planety, spod rozerwanego pokrowca wychowania i samokontroli wyszły na jaw archaiczne relikty zezwierzęcenia, przeżytki pierwotnej walki o byt.

W odróżnieniu jednak od pierwotnego zwierzęcia, którego zachowanie uwarunkowane było twardymi prawami dżungli, postępowanie niewychowanego człowieka było nieprzewidywalne. Brak współczucia dla innych wywodzi się z przekonania: „Świat jest stworzony dla mnie” i okazuje się kardynalnym błędem w wychowaniu dzieci. Dlatego człowiek zazdrości i szkodzi swojemu bliźniemu, który z kolei nauczony jest mścić się z całej mocy swego bydlęcego kompleksu niższości. W całym życiu Tormansa uderzała wszechogarniająca i bezustanna zawziętość, której odczucie boleśnie raniło serca Ziemian, wychowanych w przyjaznej ziemskiej atmosferze.

Tym bardziej zaskakująca okazała się dla Norina Sju-Te ze swą troską o innych, dobrocią i czułością, nie wiedzieć skąd objawionymi w świecie Jan-Jah. Dziewczyna zapewniała, że nie jest wyjątkiem, że są jeszcze tysiące podobnych do niej kobiet na planecie.

Martwiło to astronawigatora, ponieważ cierpienie takich ludzi jest znacznie silniejsze od innych. W oczach dziewczyny Wir dostrzegał głębię duszy, która przezwyciężyła własny mrok i rozpaczliwie broniła się przed osaczającą ciemnością.

Niełatwo kiełkowały w jego duszy czułość bliskości i bolesny żal, kiedyś tak typowe dla jego przodków, a utracone, jako nieprzydatne, w światłej erze komunizmu.

Trzeciego dnia przy śniadaniu zauważył, że Sju-Te jest czymś niezwykle poruszona. Czytając w jej duszy jak w otwartej księdze, wyczuł jej gorące pragnienie zobaczenia czegoś, o czym dawno marzyła, lecz nie miała odwagi o to poprosić. Przyszedł jej z pomocą, mówiąc jakby od niechcenia, że ma dziś wolny ranek i chętnie przejdzie się z nią, dokąd tylko zechce. Dziewczyna wyznała, że chciałaby zwiedzić Pneg-Kir, niedaleko pod miastem. Brat pisał jej, że było to pole największej bitwy dawnych czasów, w której poległ jakiś ich przodek (na Tormansie ludzie nie znali swych rodowodów) i obiecał ją tam zawieźć. Chciałaby tam pojechać na pamiątkę brata, ale dla samotnej dziewczyny, nieznającej stolicy, byłoby to zbyt niebezpieczne.

Wir Norin i Sju-Te wepchnęli się do przepełnionego wagonu transportu publicznego, jadącego w dymie, z rykiem, z częstymi zrywami i hamowaniami wykonywanymi nerwowo, a raczej prymitywnie przez kierowcę. Przez zapylone okna ledwie majaczyły jednakowe ulice z uschniętymi tu i ówdzie drzewkami. We wnętrzu panowała nieznośna duchota. Z rzadka, po głośnej awanturze, otwierano okna, a wówczas do środka wdzierał się nagrzany kurz, wywołując nową falę przekleństw, okna więc znów zamykano. Mężczyzna i dziewczyna stali naciskani ze wszystkich stron, uczepieni podwieszonych u sufitu uchwytów. W końcu tłum ich rozdzielił. Wir zobaczył, jak Sju-Te ze wszystkich sił stara się uniknąć zbliżenia z młodym człowiekiem z szerokim nosem i asymetryczną twarzą, którą bezczelnie przysuwał do niej. Stojący przed nią drugi, zupełny jeszcze młodzik, z fanatycznym wyrazem oczu popychał dziewczynę plecami w stronę starszego kolegi. Sju-Te spotkała się wzrokiem z Wirem, prychnęła ze wstydu i oburzenia, i odwróciła się, nie chcąc narażać Ziemianina na szarpaninę z pasażerami. Być może zbyt dobrze pamiętała spotkanie z chamskim portierem hotelowym, który musiał później całować pokornie jej stopy. Astronawigator pojął wszystko w ułamku sekundy, wyciągnął dłoń i oderwał nachalnego młodzieńca od Sju-Te. Tamten odwrócił się i zobaczył wysokiego, silnego osobnika, patrzącego nań bez gniewu. Klnąc, usiłował się wyswobodzić z uścisku. Miał jednak wrażenie, że nie chwyciła go ludzka ręka, lecz stalowe kleszcze. Z dojmującym strachem młodzieniec poczuł jak palce wgłębiają się coraz bardziej w mięsień, zgniatając i paraliżując naczynia krwionośne i nerwy. Zakręciło mu się w głowie, kolana ugięły się i chłopak zawył z przerażeniem: „Przepraszam, już więcej nie będę!” Wir puścił go. Wtedy tamten zakrzyczał na cały wagon, że prawie go zabili za dziewczynę, niewartą złamanego grosza.

Ku zdziwieniu Norina większość pasażerów wzięła stronę kłamcy. Zaczęli wrzeszczeć i wygrażać mu pięściami.

— Wysiądźmy wcześniej! — szepnęła pobladła Sju-Te.

Rozpychając tłum łokciami, wyszli na puste, spalone słońcem przedpola. Sju-Te zaproponowała iść dalej na piechotę. Jej małe stópki stąpały dziarsko i niepowstrzymanie. Śpiewała Ziemianinowi stare pieśni i hymny bojowe z dawnych lat, mocno różniące się od rwanych rytmów, modnych obecnie w stolicy. Chwilami zatrzymywała się, by podkreślić melodię tańcem, on zaś radował się jej figurą i zręcznymi ruchami. Minąwszy wysuszoną podgórską równinę, przeszli ostatnie dwanaście kilometrów kamienną granią, porośniętą z rzadka starymi, cienkolistnymi drzewami, prawie wcale nie dającymi cienia. Zachodnia strona góry odsłaniała szeroką dolinę wysuszonego jeziora. Słaby wiaterek wznosił tam szare kłęby kurzu.

Obelisk z błękitnawego kamienia, przyozdobiony czarnymi, wykutymi w nim napisami, stał na granicy pola starodawnej bitwy, stosy zaś nieociosanych kamieni, rozrzucone tu i ówdzie, oznaczały miejsca pochówku. Było ich bardzo dużo. Szerokie pole, rozciągające się niemal po horyzont, było miejscami zryte transzejami i wałami. Czas zatarł ślad, wolno rosnące drzewa tormansjańskie wyrosły na użyźnionej trupami glebie, teraz jednak z cienkiej sieci cieni sterczały tylko głazy. Nic nie zostało, co przypominałoby o okrucieństwie gigantycznej bitwy, cierpieniach rannych, lęku pokonanych, wrzuconych do jeziora. Ponure miejsce, na pół martwe drzewa, spękana ziemia…

Gorący wiatr szeleścił w gałęziach, jakieś zielonkawe owady ospale pełzały u korzeni. Sju-Te wybrała największy kurhan o piramidalnym kształcie, zbudowany z ułomków o ciemnoczerwonym odcieniu zaschniętej krwi i uklękła przy nim. Przyłożywszy palce do skroni i pochylając głowę, zaczęła szeptać modlitwę. Wir czekał dopóki nie dopełni obrzędu. Gdyż dziewczyna podniosła się, spytał:

— Kto tutaj walczył i kogo pokonano?

— Legenda powiada o starciu między władcami przedniej i tylnej półkuli. Zginęły setki tysięcy ludzi. Zwyciężył władca przedniej i na całej planecie ustanowiono jedną władzę. Bitwę tę określa się jako zwycięstwo mądrości nad ciemnymi, wstecznymi siłami.

— Pani przodkowie walczyli po stronie zwyciężonych?

— Tak!

— A gdyby zwyciężyli wasi ludzie? Czy życie byłoby inne?

— Nie wiem. A po co je zmieniać? Stolicą byłoby pewnie Kin-Nan-Te. Domy budowano by inaczej, tak jak u nas, w formie wież. Może moi przodkowie zostaliby „żmijowatymi”…

— I chciałaby pani przynależeć do tej elity?

— O, nie! Wciąż się bać o pozycję, oglądać za siebie, podejrzewać wszystkich i być powszechnie znienawidzona? Może jestem głupia i niewykształcona, ale nie chciałabym tak żyć. Lepiej wcale…

To właśnie „lepiej wcale” przenikało świadomość młodych Tormansjan, należących do klasy „kży” i warunkowało nieprzezwyciężony fatalizm. „Po co żyć?” wydawało się nieodpartym argumentem.

Wir Norin raz jeszcze ogarnął spojrzeniem wypalone pole. Siła wyobraźni zapełniła je chrzęstem maszyn bojowych, krzykami i jękami setek tysięcy ludzi, stosami zwłok na zrytej, kamienistej glebie. Odwieczne pytania: „Dlaczego? Po co?” wydawały się na tym tle dziwnie bezzasadne. Oszukani ludzie, wierząc, że walczą o swoją przyszłość, za „swój” kraj, swoich bliskich, umierali, przyczyniając się do wywyższenia oligarchów, piramidy hierarchii i jeszcze większego ucisku. Bezsensowne cierpienia i niepotrzebne zgony…

Zwrócił się z westchnieniem do dziewczyny:

— Chodźmy stąd, Sju-Te!

Ziemianin i Tormansjanka zeszli ze wzgórz. Wir zaproponował, by przeciąć na przełaj grzbiet starej drogi, kierując się na okrągłą górkę ze zrujnowanym budynkiem na szczycie, majaczącym smutno w szarej dali. Szybko dotarli na miejsce. Astronawigator zauważył, że Sju-Te zmęczyła się i postanowił zrobić postój w cieniu ruin. Dziewczyna położyła się na ziemi, podpierając głowę rękami. Norin spostrzegł, że uważnie przypatruje się ścianie i marszczy czoło, jak gdyby usiłując coś sobie przypomnieć. Nagle wstała i obeszła dookoła rozwalinę. Potem długo oglądała napisy i relief przedstawiający ogromną dłoń, wyciągniętą w jakby geście przyjaznej pomocy. Trochę uspokojona, usiadła znów obok Wira, obejmując kolana rękami w pozie żywo przypominającej Czedi i długo w milczeniu patrzyła w dal na miraże błękitnych jezior, które wchłaniały dym i kurz Ośrodka Mądrości.

— Ile masz lat? — spytała nagle.

— Według waszej liczby lat, które są znacznie krótsze niż na Ziemi, sto sześćdziesiąt lub czterdzieści dwa wedle kalendarza Białych Gwiazd, identycznego z ziemskim.

— U was to dużo czy mało?

— Na dawnej Ziemi na waszym poziomie rozwoju, był to średni wiek, nie młody i nie stary. Obecnie to wciąż młodość. Według naszych kryteriów mój wiek psychologiczny to dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, a u Rodis dwadzieścia pięć. Mamy długie dzieciństwo. Nie infantylizm, lecz przedłużone dzieciństwo w sensie postrzegania świata. A pani ile ma lat?

— Osiemdziesiąt lub dwadzieścia według Białych Gwiazd. Zbliżam się do naszego ostatecznego wieku i zostało mi pięć lat, nim wejdę do Pałacu Łagodnej Śmierci. Ciebie dawno by już tam wysłali. Nie… gadam głupoty, jesteś przecież uczonym i żyłbyś tu długo jako „dży”!

— Nie mogę sobie wyobrazić tej okropności!

— Nie ma w tym niczego okropnego. Tak jest nawet lepiej. Nie spędzamy dzieciństwa w lepszych szkołach, jak przyszli „dży”, których tam męczą wiedzą niepotrzebną do życia. Nie chorujemy, bo umieramy w pełni sił…

— Jest pani przygnębiona, Sju-Te? Proszę mi spojrzeć w oczy!

Przeniosła na niego smutny wzrok, jakby mówiący: „Widzę koniec swojej drogi życiowej”.

— Nie — odpowiedziała powoli. — Po prostu dzisiaj już drugi raz stykam się z dawną śmiercią.

— Jak to? To także pomnik? Co tu się wydarzyło?

— Nie pomnik, lecz świątynia. W Wieku Głodu i Mordu żył sławny lekarz Rce-Juti. To on wynalazł sposób Łagodnej Śmierci. Jego następcy i asystenci zbudowali ten chram Przyjaznej Dłoni nad bezdenną studnią zamierzchłej przeszłości. Rce-Juti rzekł wszystkim słabym, nieuleczalnie chorym, zmęczonym życiem, prześladowanym i zagubionym: „Przyjdźcie tutaj wszyscy, a ofiaruję wam spokój, dam łagodną śmierć. Przyjdzie do was łagodna i piękna, młoda i kusząca. Na tej planecie nikt nie może dać niczego lepszego, a wy sami przekonaliście się, ile warte są puste obietnice”. I mnóstwo ludzi przychodziło do niego. W pierwszej komnacie zmywali z siebie kurz drogi, zrzucali ubrania i nadzy wstępowali do następnej, wysoko sklepionej sali, gdzie pogrążeni w głębokim śnie umierali szybko i bezboleśnie… Bezdenna studnia przyjmowała ich ciała. Zrozpaczeni, ci, którzy stracili zdrowie lub bliskich, nie przestawali przychodzić, wychwalając mądrość lekarza. To było bardzo dawno…

— I z tego dobrodziejstwa wynika państwowy obowiązek umierania. Pałace Łagodnej Śmierci, podział ludzi na „kży” i „dży”… Czy mądry Rce-Juti mógł przewidzieć tak straszne następstwa?

— Nie wiem — odpowiedziała bezradnie.

— I nie trzeba — rzekł Norin, patrząc na jej rozwiane włosy.

Pochyliła się ku jego twarzy i jej drżąca, ostrożna dłoń musnęła, zdawało się, samo serce Norina. Wyobraził sobie gigantyczne czarne ściany inferna, otaczające Sju-Te, za którymi nie było dla niej niczego, żadnej opoki dla wiary ani duszy.

Wysiłkiem woli pokonał tę wizję, uśmiechnął się i powiedział jej, że jest mądra i czarująca i o tym, jak bardzo mu się podoba.

Sju-Te spojrzała na niego wzrokiem jaśniejącym ufnością, po czym wstała zgrabnie i szybko jak mieszkanka Ziemi. Poszli w stronę mrocznego miasta, a dźwięczny głos Tormansjanki niósł się po pustynnej równinie: „Swój ostatni rok żyję na świecie, nie bywając w innych miastach, nie znając nikogo dobrego…” Wpadająca w ucho melodia przypominała Norinowi coś bardzo znanego, słyszanego we wczesnym dzieciństwie.

Загрузка...