11. Podziemne maski

Faj Rodis nie zdołała zobaczyć władcy przed swoją nieoczekiwaną przeprowadzką do Skarbnicy Historii. Uchylił się od audiencji pożegnalnej. Wysoki, chudy „żmijowaty”, będący pośrednikiem między przewodniczącym Rady Czterech a Rodis, oznajmił jej, że Wielki jest bardzo zajęty sprawami państwowymi. Ten nagły nawał obowiązków w kontekście z wydarzeniami ubiegłego tygodnia ubawiłby Faj, gdyby nie troska o przyjaciół, pozostających wciąż w mieście. Przed odjazdem z pałacu Coama zdążyła wszakże ustawić mikronadajnik namiarów.

Nowa kwatera Rodis, bez względu na ponurą architekturę i zapuszczenie, wydała jej się przyjemniejsza od rezydencji w Ogrodach Coama. Nie potwierdzała, co prawda, pompatycznej nazwy Skarbnicy Historii, będąc, bądź co bądź, dawną świątynią, wzniesioną na cześć Władcy Czasu, nie tyle bóstwa, co raczej symbolu, przed którym kłaniali się niezbyt religijni Tormansjanie. Świątynia Czasu składała się z sześciu podłużnych budynków z solidnej, niebieskiej cegły. Postawione zostały równolegle, przylegając do otwartej galerii, znajdującej się na wysokości dwóch metrów i otoczonej balustradą ze splecionych żmij. Frontony każdego z sześciu budynków podtrzymywały kręte kolumny z masywnego żelaza. Zaniedbany ogród z karłowatymi drzewkami i gęstymi krzewami rozpościerał się między świątynią a wysokim czerwonym murem, po którym od czasu do czasu przechadzali się uzbrojeni „liliowi” strażnicy. Nagrzana za dnia sucha ziemia, nocą oddawała ciepło, wionące pyłem.

We wnętrzach budynków mieściły się składy książek. W centrum każdej sali stały wysokie płyty z szarego i czerwonego, ziarnistego kamienia, przyozdobionego zawiłymi wzorami starych napisów. Przed nimi znajdowały się kamienne stoły ofiarne.

Boczne kaplice na wyższych piętrach były zastawione szafami i regałami pełnymi książek. W przerwach pomiędzy nimi piętrzyły się stosy na wpół zetlałych rękopisów, gazet, reprodukcji lub sztychów. Był to obraz dobrze znany Rodis: na planecie Jan-Jah nie było specjalnie zbudowanych archiwów, posługiwano się zatem byle jak przystosowanymi starymi budynkami. Nie było także prawdziwych muzeów ze stałymi ekspozycjami, dioramami optycznymi, odpowiednio oświetlonymi, chronionymi przed kurzem i zmianami klimatycznymi.

Na górnych piętrach znajdowały się też liczne, różnej wielkości pokoje niewiadomego przeznaczenia, wąskie korytarze, chybotliwe balkony i antresole.

Kiedy „żmijowaty” oprowadzał Rodis, by wybrała dla siebie pokój mieszkalny, inżynier Tael, jak zwykle towarzyszący ziemskiej „władczyni”, zdążył jej szepnąć, by uparła się na piąty budynek od bramy. „Żmijowaty” przypuszczając, że przybyszka zechce zakwaterować się bliżej głównego wejścia, wyraźnie się ucieszył, lecz zapytał po chwili z tchórzliwą ostrożnością, czemu spodobał się jej akurat piąty chram.

— Najlepiej zachowany budynek — odparła bez namysłu — a do tego na podeście schodów znajduje się najwspanialsza żmija.

— W rzeczy samej, w samej rzeczy! — zgodził się „żmijowaty”.

Faj Rodis nie żartowała. Rzeźba żmii w piątym chramie rzeczywiście odróżniała się od dwóch typów wizerunków występujących na całej planecie. Zazwyczaj wyobrażano żmiję unoszącą się z szerokich pierścieni w groźnej postawie atakującej kobry lub stojącą na końcu ogona niczym rozciągnięta sprężyna z paszczą wzniesioną ku niebu. Oba typy przedstawień wyrażały gniew i gotowość bojową.

W piątym chramie bezimienny rzeźbiarz wykonał ogromną, żeliwną żmiję w pozie rozpaczy: niesymetryczne, jakby wyłamane w konwulsjach pierścieniowate zwoje, odchylona do tyłu w udręce górna część tułowia, wąski pysk rozwarty w niemym krzyku. Gadzina odczuwała niewolę podobnie jak ludzie i próbowała się z niej wyrwać. Twórca, bez wątpienia, przedstawił koncepcję inferna.

Rodis zaprowadzono do dwóch urządzonych naprędce, niewielkich pokojów, pachnących kurzem i starym papierem, mieszczących się na mansardzie piątego budynku. Wcześniej wniesiono przywiezione umeblowanie. Faj chciała wybrać dwa wygodne, kwadratowe pokoje w tych samych rozmiarach, lecz znowu Tael, znalazłszy odpowiedni moment, doradził jej urządzić się w dwóch asymetrycznych w kształtach pokoikach, w pobliżu szczytu dachowej krzywizny. „Żmijowaty” nakazał „liliowym” wnieść wszystkie rzeczy (cały dobytek Rodis składał się, jak wiadomo, z SDG i torby z zapasowymi bateriami) i zaczął się żegnać, informując, że będzie odwiedzał od czasu do czasu władczynię Ziemian, by sprawdzić, czy ma wszystkie wygody.

— Wielki i mądry — dodał, gnąc się w zwyczajowym ukłonie — polecił mi przekazać, by ze względu na własne bezpieczeństwo nie opuszczała pani Skarbnicy Historii. Tutejsza straż jest odpowiednio wyszkolona, by odeprzeć atak. Na ulicach miasta zawsze jest niebezpiecznie, a władca — kolejny ukłon — jest pewien, że odmówi pani licznej ochrony.

— Odmówię!

— Wielki Czojo Czagas przewidział wszystko! Teraz już pójdę. Pozostaje do pani pomocy, jak wcześniej, inżynier Honteelo Tollo Frael.

„Żmijowaty” niedbale skinął głową inżynierowi i wyszedł. Drewniana podłoga i schody skrzypiały pod ciężkimi krokami. Potem w starej świątyni zapadła cisza.

Milczący dotąd z obojętnym licem Tael ożywił się. Nakazując gestem milczenie Rodis, wydobył tabliczkę do notowania, nakreślił parę znaków i podsunął jej. Przeczytała: „Czy SDG może być detektorem urządzeń elektronicznych i trucizn chemicznych?” Kiwnęła potwierdzająco głową i włączyła dziewięcionoga. Robot wysunął migoczącą, zielonkawą latarenkę, której promień omiótł pomieszczenie, nie zmieniając koloru. Za to krawędź czarnej kulki lokalizatora w mig pokryła się smużkami, wskazując dwa kierunki w pierwszym pokoju i cztery w następnym. Kierując się tymi wskazówkami, Tael znalazł w umeblowaniu, w szafie i framudze okna sześć pojemników z ciemnego drewna. Zgodnie z niemą sugestią inżyniera, Rodis poraziła każdy z nich potężnym ultradźwiękiem. Operacja trwała zaledwie parę minut. Tael odetchnął z ulgą i poprosił Faj, by włączyła pole ochronne.

— Teraz można swobodnie rozmawiać — oświadczył, siadając na tapczanie.

— Po co te środki ostrożności? — spytała z uśmiechem Ziemianka. — Niech sobie słuchają i zapisują.

— W żadnym wypadku! — zawołał entuzjastycznie inżynier. — Zaraz wszystko pani zrozumie! Czagas, wybierając tak odosobnione miejsce, popełnił pierwszy poważny błąd. W starych świątyniach są całe labirynty sekretnych komnat, zapomnianych z biegiem czasu i nieznanych władcom, ponieważ dalekowzroczni uczeni, historycy i architekci, zdołali zachować je w tajemnicy dla nas, „dży”. W dwóch podobnych miejscach, w Wieży Lustrzanej na tylnej półkuli i w Kopule Białych Gwiazd w stolicy, duplikują teraz przyrządy DPA i IKP… A ta Świątynia Czasu zbadana została niedawno. Mój przyjaciel architekt, specjalista od starych budowli, znalazł przypadkiem stare plany. Jest tu pani całkowicie swobodna. W każdej chwili może pani opuścić Skarbnicę Historii pod nosem „liliowych” albo spotkać się tutaj, z kim pani ma ochotę.

— Ważniejsza jest druga sprawa — odpowiedziała uradowana Rodis — mianowicie bezpieczeństwo odwiedzających mnie ludzi. Nie potrzebuję wychodzić teraz do miasta. Śledzona, mogę ściągnąć na kogoś kłopoty. A w ogóle mogę zawsze, kiedy zechcę, przejść między strażami „liliowych”.

— Naprawdę? — spytał Tael ze zdumionym podziwem. — Jak to możliwe?

— Zobaczy pan — obiecała. — Kiedy możemy zobaczyć te plany?

— Jutro przyprowadzę architekta, a teraz pokażę pani podziemne przejście. Muszę wkrótce odejść, żeby nie ściągać na siebie podejrzeń, zbyt długo rozmawiając z panią bez świadków… Tak to wygląda.

Inżynier wszedł do tylnego pokoju, przeznaczonego na sypialnię, uklęknął obok ściany nośnej i ująwszy stopę Rodis, ustawił jej czubek naprzeciwko niemal niezauważalnej szpary w podłodze. Lekko naciskając na piętę, sprawił, że nacisnęła ukrytą zapadkę. Mocne sprężyny odsunęły na bok długą i wąską płytę. Z pionowej szczeliny zaleciało zaduchem podziemi. Inżynier wszedł w ciemną jamę, prowadząc za sobą Rodis. Zapalił latarkę i wskazał zardzewiałą dźwignię, za której naciśnięciem wejście się zamykało.

— Tędy można tylko wejść, a wraca się inną drogą. W tamtych czasach automatyka była niedoskonała, nie ocalałaby zresztą w ciągu wielu stuleci — powiedział.

Zeszli po wąskich schodach między grubymi murami, dwa razy skręcili i zaczęli wchodzić do góry. Na najwyższym stopniu sterczała ze ściany sierpowata rękojeść. Faj nacisnęła ją i mimo woli zmrużyła oczy od światła, znalazłszy się w swojej sypialni, tyle że z drugiej strony.

Tael podskoczył, uchwycił za krawędź gzymsu nad oknem i zręcznie uwiesił się na nim, zamykając ścianę.

— Jeśli ktoś niechcący obróci rączkę, przejście i tak pozostanie zamknięte. — Tormansjanin cieszył się jak chłopiec, który znalazł skarb. — Jutro będziemy czekać na panią za ścianą o tej samej porze. Jeśli pojawi się jakaś przeszkoda, proszę nadać sygnał ultradźwiękowy SDG. Jedzenie będą pani dowozić z pałacu Coama. Proszę niczego nie jeść, sami dostarczymy pani pożywienie. Znając pani dobry smak, nie sądzę, by uznała pani nasze jedzenie za niejadalne. Dziś jednak proponuję pościć.

Faj Rodis uśmiechnęła się tylko.

— Teraz muszę panią pożegnać — oznajmił, ujmując dłoń kobiety z zamiarem podniesienia jej do ust. W związku z „darem śmierci” pozwoliła mu na tę czułość, sama niekiedy całowała go w czoło. Dziś jednak z lekka cofnęła dłoń i powiedziała:

— Pójdę z panem.

— Jak to? Po co? A „liliowi”?

Faj Rodis znowu się uśmiechnęła. Zeszła do posągu żmii i wkroczyła na odkrytą galerię pod nocnym niebem, usianym rzadkimi gwiazdami.

„Liliowi”, przechadzający się przed wejściem do piątego chramu, zauważyli z góry znanego im Taela, lecz nie dostrzegli Rodis.

Przy bramie głównej zebrało się kilku strażników z dowódcą na czele. Wykonując swoje obowiązki, zażądał od Taela przepustki, nie zauważając idącej za nim Ziemianki.

W końcu oboje wyszli na plac z monumentem Władcy Czasu. Rodis widziała go tylko przelotnie z okna samochodu i postanowiła teraz przyjrzeć się mu z bliska. Cztery wysokie latarnie rzucały martwe, rtęciowe światła na pomnik.

— A jak pani wejdzie z powrotem? — zaniepokoił się Tael.

— Tak, jak wyszłam.

— Hipnoza zbiorowa! — domyślił się inżynier. — Używają jej u nas do spowiedzi powszechnej. Biolodzy skonstruowali specjalny aparat w kształcie żmii. Połączenie muzyki, rytmicznego ruchu i światła wywołuje stan hipnotyczny.

— Jest u nas wielu ludzi z wrodzonymi umiejętnościami tego rodzaju. Szkoląc się w tym kierunku, stają się zazwyczaj lekarzami, chociaż ja nim nie zostałam. Dar bezużyteczny dla historyka, nieoczekiwanie okazał się tutaj przydatny…

W oddali dały się słyszeć czyjeś kroki. Inżynier zniknął za postumentem, a Rodis zaczęła powoli obchodzić dookoła stary pomnik, starając się zrozumieć uczucia ludu Jan-Jah, żyjącego przed tysiącami lat. Cztery męskie figury, spojone w jedną gigantyczną postać. „Władcy Czasu” — odczytała wielkie złote znaki na okrągłym piedestale. Zwrócony twarzą w stronę otwartej przestrzeni, gdzie rozchodziły się we wszystkie strony miejskie ulice, stał na szeroko rozstawionych nogach kamienny gigant z obojętnym, niczego niewyrażającym obliczem. Trzymał w rękach szeroką tarczę, ozdobioną napisem, sponad którego górnej krawędzi wznosiła się tormansjańska żmija z wąskim łbem. Z rozwartego pyska sterczały wielkie kły jadowe. „Kto naruszy grobowiec Czasu, będzie ukąszony przez gniewną żmiję”, głosił napis na tarczy. Po prawej stronie, skrywając za uśmiechem złowrogą wiedzę, Czas w swoim drugim wcieleniu wypuszczał spod swojej dłoni nieprzebraną rzeszę ludzi, wychodzących z cokołu. Z drugiej strony ten sam gigant, rozciągnąwszy wargi w okrutnym, szerokim uśmiechu i rozdymając chrapy płaskich nozdrzy groził uchodzącym wielką maczugą, najeżoną gwoździami. Ludzie kulili się, zasłaniając twarze i głowy, padali na kolana lub skręcali z bólu, otwierając poczerniałe usta w niemym krzyku cierpienia. Tam, gdzie nie sięgał oręż giganta, ludzki pochód natrafiał na przeszkodę w postaci ledwie widocznej kraty.

Czwarta strona pomnika, zwrócona ku świątyni, obramowana był ścieżką wyłożoną szkłem tej samej barwy co kamień. Czwarte oblicze jaśniało smutnym i zarazem niosącym pociechę uśmiechem, pełnym dziwnej powagi. Posąg pochylał się ostrożnie i łaskawie nad grupą garnącej się doń młodzieży obu płci o silnych i pięknych ciałach. Szli ufnie ku niemu, on zaś jakby gładził swą dłonią pole wyciągniętych rąk, obracając szeroką czaszę na zwrócone w jego kierunku twarze pełne radosnej nadziei.

Cicha i zadumana Faj wróciła do swej oddzielonej od reszty świata kwatery i połączyła się z Ewizą przez SDG, opisując jej miejsce nowego zamieszkania. Ewiza podłączyła także Wira Norina i Faj ucieszyła się, że jej wygnanie nie odbiło się na losach towarzyszy. Jak widać, niezadowolenie Czojo Czagasa obróciło się tylko przeciwko niej.

Obecnie dla Rodis nie było nikogo ważniejszego od Czedi, Ewizy i Wira Norina, pozostawionych samym sobie w ogromnej stolicy. Najbardziej niepokoiła się o Czedi. Znajdując się w najbardziej niewykształconej i niezdyscyplinowanej grupie społecznej, dziewczyna nie mogła przewidzieć wszystkich zachowań. Ewiza miała jednak nadzieję, że wszystko z nią w porządku i tamta nagromadziła sporo interesujących obserwacji. Rodis zasnęła spokojnie w nowym miejscu, nie bacząc na bezustanne trzeszczenie drewnianych belek stropowych i desek podłogi. W nieprzeniknionej ciemności płonął tylko, jak starożytny kaganek, ognik SDG, który momentalnie podniósłby alarm, gdyby pojawił się nieproszony gość albo zmienił skład chemiczny powietrza…

Dostosowując się do warunków, Rodis ubrała się po tormansjańsku: szerokie spodnie, bluzę z czarnego gładkiego materiału i solidne trzewiki. Zamiast latarki wzięła diadem zapalający się automatycznie w ciemności i wcisnęła noskiem buta zagłębienie w ścianie. Zanim zeszła w odkryte przejście, nastawiła SDG w sąsiednim pokoju, by włączył automatycznie pole ochronne. Zabezpieczywszy mieszkanie przed nieproszonymi gośćmi, Rodis zamknęła za sobą tajne przejście.

Na dole pierwszych schodów czekali na nią Tael z architektem. Znajomość zaczęła się, jak zwykle, od przeciągłego spojrzenia i oderwanych, jakby przypadkowo wypowiedzianych słów. Dość niemądrze wyglądającemu, niewysokiemu architektowi, przywykłemu do ciemnoty dostojników i agresji świata zewnętrznego, Rodis schodząca po schodach w świetlistej aureoli wydała się boginią. Tael tylko się uśmiechnął, wspominając wstrząsające wrażenie, jakie na nim zrobiła podczas pierwszego spotkania. Zygzakowate przejście zawiodło ich do galerii, okalającej pierścieniem arkad główną salę z niskim sklepieniem. W niszach między arkadami majaczyły kamienne ławy. Architekt zaprowadził swych towarzyszy do tej, w której stał nowy stół i masywny cylinder z walcowatą podwójną lampą, którą włączył. Mocne czerwonawe światło zalało podziemie. Architekt cofnął się o krok, ukłonił i przedstawił się.

— Gah Du-Den, czyli Gahden.

Rozłożył plan techniczny podziemi Świątyni Czasu. Rodis zdumiała się ich rozmiarem. Dwie kondygnacje korytarzy i galerii, wydrążone w ziemi, rozchodziły się we wszystkich kierunkach, sięgając w sześciu przypadkach poza mury świątyni.

— Ta galeria prowadzi do pomnika Czasu — wyjaśnił architekt — lecz pozostawiliśmy ją zamkniętą, bo za dużo się kręci tam ludzi. Przejście numer pięć, na lewo od niej, jest dosyć wygodne. Wychodzi do starego pawilonu, w którym są teraz transformatory wysokiego napięcia, gdzie „dży” mają wolny wstęp. Jeszcze lepszy jest czwarty korytarz, wydrążony w skale na stoku góry, na którego występie stoi stare laboratorium chemiczne imienia Zeta Uga. Z jego podziemi schodzi pionowo w dół studzienny tunel, dostępny dla każdego, kto zna tajemnicę świątyni. Inne przejścia prowadzą do odkrytych miejsc i zbyt często używane, mogą być ryzykowne, lecz mogą być w razie czego przydatne.

— Zet Ug, jeden z członków Rady Czterech? — upewniła się Faj. — Nie wiedziałam, że jest chemikiem.

— Bo nie jest! — odparł tamten ze śmiechem. — U nas każdy instytut, teatr albo fabryka może zostać nazwana imieniem jednego z wielkich, którzy nie mają żadnego związku z nauką czy sztuką i w ogóle z niczym, z wyjątkiem władzy.

— Taki zwyczaj — potwierdził Tael, jakby się tłumacząc.

— I mogę się spotykać z ludźmi w tej sali? — spytała, ogarniając wzrokiem pomieszczenie.

— Wydaje mi się, że atakującym byłoby tutaj zbyt łatwo nas otoczyć. Chodźmy piętro wyżej, do Świątyni Trzech Kroków.

Podziemia na górnym poziomie okazały się znacznie bardziej przestronne. Tu i ówdzie ocalały meble wykonane z czarnego drewna lub miękkiego żelaza, szeroko wykorzystywanego na planecie z powodu niedostatku czystych metali. Wszystkie pokryte były grubymi warstwami kurzu. Starannie wygładzone ściany pokrywała twarda warstwa szklistej masy. Zachowały się pod nią freski, namalowane na błyszczącym czarnym tle dwiema ulubionymi barwami Tormansa, rubinową i kanarkową żółcią. Kombinacja obu kolorów, wyodrębniająca kształty, nadawała im znamię pierwotnej dzikości i siły. Rodis mimowolnie zwolniła kroku, spoglądając z zachwytem na dzieła pradawnych artystów Jan-Jah. Tael i Gahden nie zwracali uwagi na ścienne malowidła.

Na ile Rodis mogła się zorientować, freski przedstawiały nieuchronne nadejście śmierci człowieka w nieubłaganym upływie czasu.

Po prawej stronie galerii życiowe uczucia narastały powoli od beztroskich zabaw dziecięcych do doświadczeń dorosłości i wygasały w starości, w wybuchu rozpaczy, za którym następowała śmiertelna przepaść. Wyrażona była grubą linią, za którą przepadało wszystko, co się ku niej zbliżało. Za ową granicą była wyłącznie ciemność. Na tym czarnym tle, na krawędzi skupiła się grupa ludzi przedstawiona z niezwykłą wyrazistością. Zdeformowani wiekiem i chorobami ludzie wspierali się wzajemnie na sobie, zbijając w pryzmę ciał, które ledwie zetknęły się ze straszną linią, zaraz znikały w mroku, jak odrąbane głowy, ręce, kadłuby…

Na lewej ścianie znajdowały się już nie freski, lecz płaskorzeźby, zatopione w szklistej masie, w której jawiły się z niesamowitą realnością. Twórcy wyrazili tu szybkie przejście od pełnego zadumy chłopięctwa do młodości, związanej z narastaniem pożądań seksualnych, jakby cały świat łączył się w rytmie splecionych młodych ciał i erotycznym bestialstwie.

Urodziwi mężczyźni i rozognione kobiety obejmowali się w zmysłowych pozach. Tym zdumiewającym wizerunkom brakowało jednak boskiego dostojeństwa figur erotycznych dawnych Indii, a nawet demonicznej głębi tantrycznych fresków z Tybetu, czy satanistycznych obrazów z Iranu.

Czarna, lustrzana ciemność zamykała procesję figur nie w momencie wygasania żądzy, lecz w chwili crescendo, szczytowej namiętności. Lewa strona, w odróżnieniu od prawej, wyrażała koncepcję wczesnej śmierci.

Idea szybkiej wymiany pokoleniowej i selekcji najbardziej przydatnych w postępie technicznym istniała oczywiście od dawna na Tormansie.

Czarna galeria poszerzyła się. Nad głowami idących zawisły krzykliwie wymalowane, potworne maski. Ogromne rozwarte gęby, wykrzywione jadowitymi uśmiechami, wyszczerzały nieludzko ostre zęby, porażająco żywe oczy mrużyły się pogardliwie. Poniżej tych odrażających maszkaronów ciągnął się rząd innych masek, zbliżonych bardziej wymiarami do ludzkich twarzy, z wypisanym na nich wyrazem beznadziejnej melancholii. Duchowy upadek wyrażony był w nich tak realnie, że aż przytłoczył Rodis. Maski zawsze były przekaźnikami trudności psychologicznych życia, skrywającymi w razie konieczności prawdziwe oblicze człowieka i społeczeństwa. Alegoria tutejszych masek wydawała się bezgranicznie prosta, lecz ze względu na gigantyzm zamysłu i rozmach wykonania nie ustępowały freskom z czarnej galerii. Rodis podzieliła się swymi wrażeniami z architektem. Ożywił się i poprosił, by poczekała. Przynieśli razem z Taelem wysoką ławę i zdjęli z haków maszkarony, ulepione z lekkiego materiału i wyklepane od środka. Maski zakrywały cały fryz znakomicie wykonanych podobizn młodych i pięknych ludzi z dzielnymi, szlachetnymi rysami. W ich nagich ciałach nie było odrobiny wstydliwości ani też seksualnej jednoznaczności rzeźb z czarnej galerii.

— Dlaczego zasłonięto ich tymi gębami? I kiedy to się stało? — spytała Faj.

— W czasach ustanowienia wszechplanetarnej władzy — oznajmił Gahden. — Żeby zlikwidować ostatni duchowy opór człowieka. Ci, którzy dawniej tu przychodzili, kontemplowali te rzeźby i medytowali, stając się podobni duchowo do ludzi z przeszłości, przejmując ich siłę, mądrość i jasność myślenia. Rodziły się w nich męstwo, marzenia i wolna wola, cechy nieznośne dla władców. Dlatego zasłonięto fryz maskami Wieku Głodu i Mordów… Zawieśmy je z powrotem, Taelu!

— Nie trzeba. Niech ci, co do nas przyjdą, zobaczą fałszywe majaki i prawdziwe życie Jan-Jah.

Architekt wprowadził ich do kwadratowej sali, w której rogach także cynicznie uśmiechały się maski. Trzy szerokie stopnie wznosiły się ku scenie naprzeciwko wejścia. Na każdym występie stały dwa rzędy kamiennych ław. W scenicznej niszy znajdował się stół ofiarny.

— Świątynia Trzech Kroków — oświadczył architekt. — Proponuję tutaj urządzić miejsce spotkań.

— Odpowiednie miejsce — przytaknął Tael, zerkając na Rodis.

— Wy o tym decydujcie, skoro znacie życie Jan-Jah. Ciekawi mnie ta świątynia. Dlaczego Trzech Kroków?

— Wydaje się to pani ważne? — spytał architekt.

— Tak. Domyślam się odpowiedzi, lecz potrzebuję potwierdzenia. To dla mnie niezbędne, skoro mam zrozumieć głęboką duchową przeszłość Jan-Jah.

— Dobrze. Dowiem się tego — obiecał architekt. — A teraz muszę już iść. Trzeba przygotować pomieszczenie i przewodników.

Architekt zniknął w ciemności, nie zapalając latarki. Faj Rodis chciała pójść za jego przykładem, rezygnując z infralokatora. Powiedziała o tym Taelowi, lecz inżynier zaoponował:

— Jakie to ma znaczenie: ze światłem czy bez, skoro może pani stać się niewidzialna dla ludzi?

— I przyprowadzić za sobą tych, co ukrywają się w bocznych przejściach poza zasięgiem wzroku?

— Chyba nigdy nie nauczę się myśleć jak Ziemianie. Najpierw o innych, potem o sobie. Od ludzi do siebie, taki jest zwykle tok waszego rozumowania. Uśmiechacie się do każdego, kogo spotkacie, podczas gdy my, odwrotnie, skrywamy się za maską obojętności, bojąc się obrazy albo wyśmiania. Nasza gruboskórność jest wynikiem ciągłego życia w strachu. Krańcowo się od siebie różnimy — stwierdził Tael z goryczą.

— Wcale nie aż tak bardzo — zripostowała z uśmiechem Rodis. — Chodźmy policzyć kroki i zakręty. Chyba że pan też musi już iść?

— Nie. Chcę podłączyć sygnalizację do pani pokojów.

Jakiś czas szli w milczeniu. Rodis pomagała inżynierowi mocować cienki przewód.

— Chcą się z panią spotkać Szare Anioły — oznajmił w końcu Tael.

— Anioły? I do tego szare?

— Starodawne tajne stowarzyszenie. Myśleliśmy, że przestało istnieć jeszcze w Wiekach Rozkwitu. Okazało się, że wciąż istnieli, lecz pozostawali bezczynni. Teraz, jak mówią, wasz DPA przywrócił im życie. Koniecznie chcą się spotkać.

— Świątynia Trzech Kroków i Szare Anioły — powiedziała w zadumie. — Zdumiewające! Czyżby wszystko to było i tutaj?

— Co takiego?

— Powiem panu później, gdy Gahden zawiadomi wszystkich o Trzech Krokach i spotkam się z tymi Szarymi Aniołami.

Resztę dnia Faj Rodis spędziła planując dalsze działania. Już od osiemnastu dni jej towarzysze poznawali życie codzienne Ośrodka Mądrości. Jeszcze trochę i ich misja się zakończy, z wyjątkiem jej samej i Wira Norina. Astronawigator nie miał łatwego zadania, próbując zorientować się w atmosferze intelektualnej tormansjańskiej elity. Zadaniem Faj było natomiast nawiązać nić porozumienia między podzielonymi klasami społeczeństwa Jan-Jah, ludźmi wielokrotnie oszukanymi przez historię, otumanionymi sztuczkami propagandowymi, przytłoczonymi smutkiem i bezcelowością życia. Skuteczna walka musi mieć cel. Tutaj najważniejsze słowa i wspaniałe idee zamieniły się w puste zaklęcia, pozbawione zupełnie mocy. Najgorsze były słowa-klucze, których nadużywanie wypaczyło ich pierwotny sens. Droga ku przyszłości rozproszyła się w tysiącach marnych ścieżek. Ani jedna nie wzbudza zaufania. Podstawy istnienia społeczeństwa i ludzkiej egzystencji zostały tu zrujnowane. Prawość, wiara, prawda i sprawiedliwość, godność ludzka, a nawet wiedza o naturze otaczającego świata zostały unicestwione przez amoralnych władców, niegodziwych ignorantów. Cała planeta zamieniła się w gigantyczne popielisko. Popielisko zniszczonych dusz, których moc i powaga zostały zatracone w jałowej zawiści i nienawiści oraz bezmyślnej rywalizacji. I wszędzie panowało kłamstwo, które stało się osnową wiedzy i stosunków międzyludzkich na tej nieszczęsnej planecie.

Dla owego społeczeństwa było prawdziwym nieszczęściem, że socjalna walka rzeczywistego procesu historycznego zeszła tutaj na dziki, bandycki poziom przemocy, podobnej do walk plemiennych o władzę, żywność albo kobiety.

Niegdyś walczące strony krępowała religijna moralność, a ich cele były jasne: wprowadzić w życie swoje wierzenia i model organizacji społecznej. Obecnie istota walki o władzę zniknęła z ludzkich horyzontów. Skoro wszystko wolno, władza może przypaść każdemu, kto się zdoła wywyższyć. Te zgniłe zasady przyzwolenia zostały wpojone wszystkim i przejawiały się wszędzie: w rodzinie i laboratorium naukowym, w teatrze i sklepie, nie mówiąc już o organach władzy. Honor i godność ludzka padły ich ofiarą.

Ten straszliwy stan niewiary, sceptycyzmu, braku perspektyw pogłębiał jeszcze ogólną schizofrenię. Według tajnych wyliczeń około sześćdziesiąt procent ludności Tormansa cierpiało na schorzenia psychiczne. Do tej pory „kży” gardzili wszystkim, a „dży”, terroryzowani przez „żmijowatych”, żyli w nieustannym strachu. Kryzys dojrzewa. Jedni i drudzy zrozumieli, że nie da się tak dłużej żyć i trzeba zrzucić jarzmo kłamstw, jakie ich pętało. Jeśli uda się pokazać im właściwą drogę i obalić niewiarę, można będzie wracać do domu!

„Statku, wzleć!” Jak długo trzeba jeszcze będzie czekać na te cudowne słowa! Ile jeszcze dni będzie musiała przebywać w mansardzie i podziemiu, gdy nabędzie prawa, aby wypowiedzieć te słowa do Gryfa Rifta, coraz bardziej zniecierpliwionego obrotem spraw. Wkrótce odbędzie z nim kolejne trudne spotkanie przez SDG. Potrzebny będzie jeszcze jeden robot albo chociaż projektor do instalacji w Świątyni Trzech Kroków.

Zasypiając, Rodis pomyślała z nostalgią o swej Mierze, jakby była żywą istotą, pozostawioną w pałacu Coama.

Zbudziły ją pierwsze promienie słońca, lecz zaledwie zdołała dokonać porannych czynności, gdy zjawił się u niej „liliowy”, zapowiadając przybycie (ci nigdy nie przychodzili, tylko „przybywali”) specjalnego pełnomocnika władcy Jan-Jah. Nieco zaskoczona tak wczesną wizytą Faj spotkała się z niewysokim, pulchnym dostojnikiem. Złote żmije na piersi i ramionach świadczyły o wysokiej randze bezpośredniego współpracownika Rady Czterech.

„Żmijowaty” przekazał pozdrowienie od Czojo Czagasa. Ziemianka w żadnym wypadku nie powinna odbierać swoich przenosin jako wygnania czy też aktu niełaski ze strony władcy. Wielki i Mądry uznał, że w rezydencji czuje się samotna i znacznie lepiej jej będzie bliżej towarzyszy.

Rodis podziękowała, skrywając uśmiech i zauważając przy tym, że tutaj czuje się równie odosobniona, jak w pałacu.

Dostojnik westchnął z fałszywym smutkiem. Oświadczył, że Jan Gao-Juar podejmie kroki, by przydać jej odpowiednią ochronę, która nie przeszkadzałaby w przechadzkach po mieście. Rodis wyraziła uprzejme powątpiewanie. „Żmijowaty” zapytał, jak czy wyznaczeni ludzie troszczą się o nią właściwie. Pogawędziwszy jeszcze chwilę o podobnych głupstwach, zebrał się do wyjścia. Jego znudzona, tępa twarz nagle stała się czujna, a rozbiegane oczka spojrzały przenikliwie. Pochylił się i ledwie dosłyszalnie poprosił, by Rodis włączyła urządzenie chroniące przed podsłuchem. Kiwnąwszy twierdząco głową, Faj uruchomiła robota, nastawiając promień poszukujący. Magnetyczny łuk omiótł wszystkie kąty pokoju i fałdy zasłon, na wypadek gdyby założono tam nowe urządzenia. Uspokojony urzędnik znowu zasiadł w fotelu i nie spuszczając z niej uporczywego spojrzenia, zaczął mówić o niezadowoleniu ludu z władzy i dzisiejszego życia. Niektórzy wyżsi funkcjonariusze, rozumiejąc to, gotowi są zmienić obecny ustrój. On sam trzyma w rękach „liliowych” z Jangarem na czele. Gdyby Faj Rodis mu dopomogła, władza Czojo Czagasa i całej Rady Czterech byłaby skończona.

— Co powinnam, według pana, zrobić dla tej sprawy? — zapytała Faj Rodis.

— Nic wielkiego. Proszę nam dać kilka waszych maszyn — wyjaśnił, zerkając na SDG — i wystąpić w telewizji z oświadczeniem, że jest pani po naszej stronie. Możemy to zorganizować.

— I co będzie, gdy obalicie tę władzę?

— Ofiarujemy wam, Ziemianom, pełną swobodę poruszania się po całej planecie. Przebywajcie u nas jak długo chcecie i róbcie co chcecie! Kiedy przyleci drugi gwiazdolot, nie będziemy także stawiać dla jego załogi żadnych ograniczeń.

— To dla nas, dla gości, a dla ludu Jan-Jah?

„Żmijowaty” nachmurzył się, jakby zadała mu nietaktowne pytanie. Zaczął ogólnikowo i mętnie opowiadać o niesprawiedliwościach, masowych kaźniach i torturach, głupocie urzędników, nikczemności trzech mniej ważnych członków Rady Czterech i większości Najwyższego Zboru, specjalnie dobranego przez Czojo Czagasa z ludzi najbardziej tchórzliwych i niekompetentnych. Rodis jednak z uporem wracała do zasadniczego pytania, żądając by przedstawił realne zmiany w życiu mieszkańców planety, jakie nastąpią po obaleniu Rady Czterech.

„Żmijowaty” irytował się, przygryzając wargi i bębniąc palcami w oparcie fotela, a zrozumiawszy w końcu, że nie uniknie konkretów, zaczął:

— Zwiększymy zaludnienie. W krótkim czasie zbudujemy dużo Domów Miłości, Okien Życia i domów wczasowych na brzegach Morza Równikowego. Przestaniemy cenzurować filmy erotyczne, zlikwidujemy odpowiedzialność mężczyzn za utrzymanie i wychowanie dzieci… To wszystko dla obu klas, a szczególnie dla „dży”. Trzeba też zdjąć blokadę komunikatów z kosmosu. Nie widzę w nich żadnego niebezpieczeństwa dla państwa. I tak są rzadko uchwytne i niezrozumiałe…

Rodis wysłuchała w milczeniu dostojnika, starając się pojąć tok jego rozumowania, w końcu odparła powoli:

— Musicie znieść prawo wczesnej śmierci. Nie będzie obowiązywać „kży” ani „dży”. Przestaniecie karmić dzieci niezdrową żywnością! Zwiększycie stokrotnie środki na wykształcenie, lepsze szkoły, podróże, na ogólne podwyższenie poziomu życia. Zbudujecie więcej szpitali, jadłodajni, mieszkań. Otworzycie muzea. Doprowadzicie do rozkwitu naukę i sztukę. Pomożemy wam polepszyć byt narodu.

— O! To wszystko jest znacznie trudniejsze. Planeta bardzo zubożała po Wiekach Głodu. Nie da się zrobić wszystkiego od razu. Wiele naszych struktur jest koniecznych. Niech mi pani wierzy, „kży” są szczęśliwi, oczywiście na swój sposób. — Znów spojrzał natarczywie na Rodis i dorzucił: — Wie pani, że proces historyczny przypomina wahadło, kołyszące się w jedną i drugą stronę, wznoszące się do góry i opadające w dół. Po naszym zwycięstwie wahadło przechyli się w stronę sukcesu ekonomicznego, a wtedy…

— To nieprawda! Prawdziwy ruch historii odbywa się inaczej. Wahadło to tylko symbol wymyślony przez ludzi rozumujących jednostronnie, nieznających dialektyki. Narodził się z cierpienia mas wobec niewielkich korekt systemu władzy, wprowadzanych zamiast zmian podstawowych. Niczego nie zmieni przyjęcie doktryny przeciwstawnej do poprzedniej, dostrojenie i przysposobienie do niej psychologii. Z czasem i tak wszystko runie, przynosząc niezliczone nieszczęścia. Wasi ekonomiści nie potrafią przewidzieć i zabezpieczyć się przed rozlicznymi życiowymi fluktuacjami. Zadaniem człowieka jest zlikwidować problemy wynikające z owych „wahań”.

— Zostawmy na razie dalsze następstwa! Czy przyrost zaludnienia nie będzie sam w sobie cennym osiągnięciem dla ludzkości?

— Oczywiście, że nie! Rozziew pomiędzy nędzą bytowania a nieosiągalnymi przyjemnościami będzie tym straszniejszy, im większa była iluzja. Zubożenie i zawężenie możliwości poszczególnych jednostek w życiu społecznym coraz mocniej rozchodzą się z nierealnymi wizjami, jakimi zostały otumanione. Doskonałość artystyczna, napięcie i uczuciowa pełnia tych iluzji wywołują rozszczepienie psychiki między światem urojonym a rzeczywistym.

— To znaczy, że pani w nas nie wierzy i nie uznaje przewrotu za konieczny?

— Tak. Usłyszałam same frazesy. Pan i pańscy wspólnicy nie mają dostatecznej wiedzy, nie macie gotowego programu i właściwego rozpoznania sytuacji. Nie wiecie, od czego zacząć i ku czemu dążyć, poza hierarchicznymi roszadami w wyższej klasie Jan-Jah.

„Żmijowaty” powstał z kamiennym obliczem. Opanowując się wysiłkiem woli, wyznał, że ma jeszcze jedną prośbę i ma nadzieję, że Ziemianie nie odmówią jej spełnienia.

— Przekażcie naszym lekarzom sposoby na przedłużenie życia, w jaki sposób osiągacie wasze siły i urodę, żyjąc dwa razy dłużej od nas.

— Dlaczego chcecie to wiedzieć?

— Jak to, dlaczego? — krzyknął dostojnik.

— Wszystko powinno mieć jakiś cel i sens. Długie życie potrzebne jest tym, którzy są duchowo bogaci i mogą wiele dać innym ludziom. Skoro tego brakuje, czemu ma służyć? Miliony z was troszczą się tylko o siebie i swoje przywileje. To bezduszne pasożyty, pozbawione poczucia moralnego obowiązku. Uchylacie się od najważniejszych powinności i jednocześnie uważacie za sto razy lepszych od niżej postawionych. Jakie przekonania pozwalają wam postępować jak grabieżcy, dopełniając dzieła waszych niemądrych przodków, którzy wyniszczyli zasoby naturalne i ludność Jan-Jah? Czy ogromna przepaść między wami a ludem nie przyprawia o zawrót głowy?

„Żmijowaty” syknął z cicha, zacisnął pięści, tupnął nogą i prędko ruszył do wyjścia.

— Stać!

Nieoczekiwanie ostry i nieodparcie władczy rozkaz Ziemianki przykuł go do podłoża. Poddając się, spojrzał pokornie na Rodis. Ta nieuchwytnym dla oka, typowym dla Ziemian szybkim ruchem przesunęła dłońmi po jego sylwetce, znalazła w wewnętrznej kieszeni na piersi ciężki rejestrator i odwróciła się do SDG. Lekkie kliknięcie skasowało nagranie. Rodis oddała urządzenie. Przez cały czas urzędnik stał jak sparaliżowany, mamrocząc pod nosem: „Nic nie pamiętam, kompletnie nic nie pamiętam”; nie czując, jak w jego głowie zaciera się pamięć rozmowy. Faj Rodis przy swoich wrodzonych zdolnościach nie potrzebowała nawet IKP. „Żmijowaty” podszedł w końcu do drzwi, ukłonił się i wyszedł. Rodis wyłączyła barierę dźwiękową i w tym samym momencie usłyszała sygnał przywołania. Pojawił się hologram zdenerwowanej i dzięki temu jeszcze piękniejszej Ewizy.

— Czedi jest ciężko ranna. Ma połamane kości. Leży w szpitalu.

Ewiza wymieniła leki i urządzenia, które trzeba ściągnąć koniecznie z „Ciemnego Płomienia” i oznajmiła, że wybierają się zaraz z Norinem do naczelnika miasta, by uprzedzić go o wysłaniu z gwiazdolotu automatycznego dysku i ustalić miejsce lądowania.

— Czedi jest przytomna?

— Śpi.

— Zaraz przyjdę.

Rodis ustawiła dłoń kantem, dając znak zakończenia łączności i przełączyła SDG na częstotliwość statku.

Wir Norin i Ewiza udali się do urzędu miasta w wielkim gmachu na wzgórzu w pobliżu Głównego Szpitala. Setki ludzi snuły się po ciemnych, wysokich korytarzach z całym mnóstwem masywnych drzwi. Ich legitymacje okazały się znowu wszechmocne. Ziemianie zostali natychmiast zaprowadzeni do naczelnika, na audiencję u którego zwykli „kży”, a nawet „dży” musieli czekać miesiącami.

Ogromny gabinet z połyskliwym biurkiem podkreślał znaczenie urzędnika, potężnie zbudowanego, zażywnego i niezmiernie się wywyższającego, gdy zasiadał w głębokim fotelu. Podniósł się z widocznym wysiłkiem, skłonił się i ponownie zapadł w swoje siedzisko, wskazując gościom krzesła przed biurkiem.

Wir Norin przedstawił zwięźle prośbę. Nastąpiło długie milczenie. Urzędnik przeglądał jakieś leżące przed nim papiery, w końcu podniósł wzrok i Ziemianie rozpoznali bezduszność cechującą wszystkich „żmijowatych”.

— To specjalna sytuacja. Nigdy jeszcze nie wystrzeliwano w miasto automatycznych pocisków. Nie mogę na to pozwolić.

— Pilne wysyłki tego rodzaju były praktykowane na Ziemi od tysiąca lat. Są całkowicie bezpieczne! — zapewnił Wir.

— A jeśli coś się popsuje? Jeśli dysk spadnie na dom kogoś ważnego…

— Niech pan zrozumie, że to niemożliwe!

— Wszystko jedno, nie było tego w ustaleniach. Trzeba się skontaktować z Radą Czterech!

— Więc niech się pan skontaktuje! Chodzi o ludzkie życie!

„Żmijowaty” stał się lękliwie niechętny, jakby konsultowanie się z władzą wyższą urażało go osobiście.

— Nawet jeśli odważę się skorzystać z bezpośredniej łączności, żeby złożyć meldunek, to i tak odpowiedź nie nadejdzie szybko. I nie jestem pewien, czy odpowiedź będzie pozytywna.

Ewiza zerwała się z błyszczącymi oczami. Wstał także Wir Norin. Spojrzeli po sobie i buchnęli śmiechem.

— Czy nie jest tak, że wysocy rangą urzędnicy są od podejmowania odpowiedzialnych decyzji? — zapytała miękko Ewiza.

— Dokładnie tak!

— W przepisach nie ma mowy o wysyłaniu automatów, ale nie zakazują tego, nieprawdaż?

„Żmijowaty” wahał się chwilę, lecz szybko zreflektował.

— Nie przewidziane przepisami, a zatem zabronione.

— Został pan wyznaczony do działania w nieprzewidzianych sytuacjach, inaczej po co byłby pan tutaj?

— Jestem tu, by dbać o sprawy państwowe — odparł dumnie „żmijowaty”.

Wir Norin położył dłoń na ramieniu Ewizy.

— Tracimy tylko czas. Niewiele więcej wart, niż zaprogramowany robot. Równie dobrze na jego miejscu mógłby stać magnetofon.

Dostojnik uniósł się groźnie. Astronawigator wyciągnął ku niemu rękę.

— Siadaj! Zaśnij! Zapomnij!

„Żmijowaty” opadł na fotel z zamkniętymi oczami i głową zwieszoną na bok. Ewiza i Wir wyszli z gabinetu i powiedzieli dwóm sekretarkom, że naczelnik debatuje z Radą Czterech. Nabożny strach na twarzach kobiet zaświadczył, że ich szef długo pośpi.

— Trzeba wysłać dysk bezzałogowy bez zezwolenia — zadecydował Norin. — Tael znajdzie właściwe miejsce. Niech załadują wszystko, czego potrzeba, również na potrzeby Taela. Chodźmy szybko do SDG! Rodis porozumiała się z Riftem, a Tael jest u niej.

Tael i jego przyjaciele ustawili sygnalizację świetlną do lądowania w uschniętym parku około kilometra od Głównego Szpitala. Automat pokonał odległość między gwiazdolotem a Ośrodkiem Mądrości w ciągu siedemnastu minut. Ewiza i Wir, zabrawszy z niego co najpotrzebniejsze, puścili się biegiem do kliniki, a grupa Taela została, by wyładować przysłane dla nich materiały i urządzenia. Gryf Rift obiecał, że w nocy przyśle kolejny dysk i przekazał instrukcję sterowania automatem. Tormansjanie mogli ukryć robota w niedostępnym miejscu albo zatopić go w oceanie.

Czedi przyniesiono do szpitala nieprzytomną. Na początku położyli ją na zastawionym łóżkami korytarzu. Dyżurny lekarz nie dał wiary zapewnieniom „liliowych”, niestety niższych rangą, i tylko chichotał w odpowiedzi na informację, że ta dziewczyna przyleciała z Ziemi. Najbardziej niewiarygodne zdawało się jej pojawienie nocą, w ubraniu zwykłej „kży”, na dodatek poranionej w ulicznej bójce. Ostatnie wątpliwości znikły w trakcie obdukcji jej dziwnie skręconego ciała, gdy Czedi wypowiedziała nieprzytomnie kilka słów w mowie Jan-Jah z dźwięcznym akcentem tylnej półkuli. Lekarz zdiagnozował obrażenia jako śmiertelne. Nie czuł się na siłach ratować dziewczynę. Nie należało dodatkowo jej męczyć, wyrywając ze znieczulającego omdlenia. Chirurg machnął ręką na wszystko, nie wiedząc, że w tym samym momencie „oko władcy” wydał rozkaz, by za wszelką cenę odnaleźć Ewizę Tanet.

Silna wola Czedi pomogła jej wynurzyć się z czerwonego morza bólu i słabości, w którym tonęła świadomość. Leżała bez ubrania, przykryta żółtym prześcieradłem, na wąskim, żelaznym łóżku, w ostrym świetle niczym nie osłoniętej lampy próżniowej. Tego rodzaju rażące oczy oświetlenie znajdowało się na Tormansie we wszystkich pomieszczeniach służbowych oraz mieszkaniach „kży”. Tu w szpitalu jaskrawe światło wydawało się nie do zniesienia, nikt jednak z wijących się i majaczących na sąsiednich łóżkach nie zwracał na nie uwagi. W nocy lekarze nikt nie doglądał chorych, ani pielęgniarki, ani lekarze. Musieli przetrzymać długą tormansjańską noc sami ze swymi cierpieniami, zbyt słabi na to, by wstać i z kimś porozmawiać.

Cedi zrozumiała, że umrze, pozostawiona swojemu losowi. Czując nieopisany ból i zawrót głowy, podniosła się, spuściła nogi na podłogę i znowu straciła przytomność. Zbudziło ją przeszywające ukłucie. Otworzywszy oczy, ujrzała tuż nad sobą rozemocjonowane oblicze Ewizy.

W towarzystwie wijącego się ze strachu z powodu swojej omyłki lekarza dyżurnego zawieźli Czedi do pierwszej wolnej sali operacyjnej. Ewiza, upewniwszy się, że pierwsze niebezpieczeństwo minęło, połączyła się z Rodis i Wirem Norinem.

Kolejne wydarzenia, włącznie z bezpłodną rozmową ze „żmijowatym”, zajęły dwie godziny. Czedi wciąż spała na stole operacyjnym. Kiedy Ewiza przybieżała jak wicher, z torbą na ramieniu pełną potrzebnych preparatów, zebrał się już cały personel lekarski. Minutę później nadbiegł Wir Norin dźwigający dwa ciężkie, ciasno związane toboły. Główny chirurg chodził nerwowo przed drzwiami sali operacyjnej, uciekłszy ze swego gabinetu, gdzie na wielkim ekranie pojawiali się na zmianę Zet Ug albo Gen Szi, żądający informacji o stanie Ziemianki. Uprzedzona przez Taela, Ewiza nie wspomniała ani słowem o pomocy przysłanej z gwiazdolotu. W szpitalu myśleli, że pobiegła po lekarstwa do domu albo do swego towarzysza.

Zdołała odpocząć podczas dezynfekcji, toteż natychmiast zabrała się do operowania. Tormansjański chirurg miał okazję zobaczyć niezwykłą technikę ziemskich lekarzy. Ewiza śmiało rozpłatała wszystkie urażone części ciała podłużnymi cięciami, starając się przy tym nie uszkodzić delikatnych włókien nerwowych, a także ciał limfatycznych. Wzmocniła połamane kości, włącznie z najbardziej pokruszonymi, jakimiś czerwonymi haczykami, odizolowała główne naczynia krwionośne, przecięła je i podłączyła do nich niewielki aparat pulsacyjny. Potem cały obszar operacyjny został pięciokrotnie nasycony OMN, roztworem przyspieszającym regenerację kości, mięśni i nerwów, a rozcięcia spojone czarnymi haczykami. Pojawiło się nowe urządzenie do masowania brzegów ran i jednoczesnego wcierania gęstej cieczy skórnej regeneracji — SR. Wtedy Ewiza zbudziła pacjentkę i napoiła obficie emulsją podobną do mleka. Wir Norin w fartuchu pielęgniarza z wielką ostrożnością zdjął Czedi ze stołu operacyjnego. Ziemianie nie przejmowali się miejscowymi względami przyzwoitości, nie dowierzając sterylności tormansjańskich prześcieradeł. Astronawigator zaniósł ją kompletnie nagą na wyciągniętych rękach do małej izolatki. Tam położył ją na specjalnej, połyskującej srebrzyście pościeli i przykrył przygotowanym wcześniej przezroczystym namiotem. Ewiza Tanet, odpoczywając, położyła się na wąskiej leżance z lekka wspierając na lewym łokciu i zakładając pod głowę zgiętą prawą. Obserwowała słupki wskaźników u wezgłowia z przewodami podłączonymi na skroniach, szyi, piersiach i przegubach Czedi.

Wir Norin spojrzał na Ewizę z wdzięcznością, mocno uścisnął łokieć jej sprawnej ręki, wystającej z gęstwiny kręconych włosów i poszedł do wyjścia, stąpając ostrożnie po podłodze wciąż wilgotnej od płynu dezynfekcyjnego.

Norin nie zdążył jeszcze opuścić budynku, gdy do izolatki ze śpiącą Czedi i półsenną Ewizą weszła osoba w wygniecionym, spranym fartuchu odwiedzającego z ukośnie zabandażowaną twarzą. Ewiza rzuciła się jej na szyję.

— Rodis!

— Przyszłam cię zmienić — oznajmiła Faj, przesuwając palcami po zapadłych policzkach towarzyszki.

Ewiza wykrzywiła się, jak dziecko, któremu mydło dostało się do oczu i pokręciła rozpaczliwie głową.

— Nie teraz. Uspokoję się, gdy minie napięcie nerwowe.

— Zajmę się tym. Kładź się!

— Tak dawno nie rozmawiałyśmy, nawet przez SDG. Na długo pozwolili ci wyjść?

Rodis zaśmiała się dźwięcznie, dziewczęco i beztrosko.

— Nikt nie pozwolił, tak samo jak na lądowanie dysku. Gdybym pytała ich o zdanie, nie rozstrzygnęliby tej kwestii do jutra. Będę tu z wami, jak długo będzie trzeba.

— A ta maskarada?

— To dzieło Taela i jego przyjaciół.

Rodis przyoblekła czarną tormansjańską odzież perłowo-srebrzystą, pajęczą siecią ziemskiego fartucha lekarskiego.

— A gdzie się podział twój SDG?

— Wyłączony. Przywiozą go wieczorem i uruchomią u wejścia budynku. Wezwę go tutaj. No, połóż się, a ja pochodzę po pokoju, odpędzając wzburzenie innego rodzaju. Dawno nie ucieszył mnie długi spacer, jak ten dzisiejszy. Zdaje mi się, jakbym spędziła całą wieczność w ciasnocie czterech ścian: prawdziwą na statku i wymuszoną na Tormansie.

— Czedi także nie mogła przywyknąć do takiego życia. Jej długie przechadzki miały służyć poznaniu ludzi i ich zwyczajów, ale w końcu doprowadziły do katastrofy — orzekła Ewiza.

— Dlaczego na nią napadli?

— Niczego jeszcze nie była w stanie powiedzieć. Ten, co ją zaatakował, chwilę potem skończył ze sobą. Nie wiem, czy ma tego świadomość.

Rodis pomyślała chwilę i powiedziała:

— Podstawową przyczyną jest niewyżycie seksualne, związane ze Strzałą Arymana. Słyszałam zresztą o twoim wykładzie na temat ziemskiej erotyki. Poniosłaś porażkę nawet z lekarzami, chociaż powinni mieć o tych sprawach lepsze pojęcie.

— Tak, szkoda — przytaknęła Ewiza smutniejąc. — Chciałam pokazać im opanowanie pożądania, nie prowadzące do zaniku pragnień seksualnych, a przeciwnie, na wyżyny namiętności. Na ile jest jaśniejsza i silniejsza, jeśli nie trzyma się jej na smyczy. Cóż jednak można zrobić, skoro u nich, jak mi mówiła Czedi, istnieje tylko jedno słowo dla miłości, oznaczające fizyczne zespolenie i jeszcze dziesięć słów określających małżeństwo. Tyle na temat miłości, dla której na Ziemi mamy mnóstwo określeń, sama nie wiem ile.

— Ponad pięćset — odparła Rodis bez namysłu — a do tego trzysta określających różne odcienie namiętności i około półtora tysiąca opisujących człowiecze piękno. Nie znalazłam tutaj w tormansjańskich książkach niczego, oprócz miernych prób opisania, na przykład, urody ukochanej ich ubogim językiem. Wszystkie wydają się do siebie podobne, pozbawione poezji, a wyrażane emocje grzęzną w schematach. Oligarchowie (oczywiście przez swoich wykształconych współpracowników) starają się rozpaczliwie stłumić działalność duchową człowieka i związaną z nią wielką potęgę ludzkiej natury. Dokładnie tak samo próbują pomniejszyć wartość fizycznego piękna, żeby przeciętny człowiek w żaden sposób nie mógł czuć się lepszy lub wyższy od władców. Ich usłużni uczeni gotowi są wszystko przekłamać, odrzucić moc duchową albo wykpić urodę.

— W starożytnej Europie, na Bliskim Wschodzie i w średniowiecznych Indiach — kontynuowała Rodis — miłość cielesna przeplatała się z religią, filozofią, obrzędowością. Potem nastąpiła reakcja: Ciemne Wieki, wywyższenie religii i odrzucenie, stłumienie seksualności. Nowa reakcja nastąpiła w ERŚ: wraz z zamieraniem religijności odrodziła się prymitywna erotyka na znacznie słabszym podłożu fizycznym. Nie prowadziło to, jak w dawnych czasach, do wielkiego wzlotu uczuć. Tamten okres, ostatni pod panowaniem ustroju kapitalistycznego w ziemskich społeczeństwach, charakteryzował się absolutnym utylitaryzmem. Erotyka, polityka, nauka… wszystko rozpatrywano z punktu widzenia materialnej użyteczności i pieniędzy… Utylitaryzm prowadził nieuchronnie do ograniczenia uczuć, nie tylko myślenia. Oto dlaczego trzeba u Tormansjan przywrócić normalne odczuwanie świata. Dopiero wtedy będą zdolni do prawdziwej erotyki. Zadziałałaś trochę zbyt szybko, Ewizo! Ale dość tego!

Rodis wodziła palcami po ciele Ewizy, naciskając na odpowiednie punkty i wymawiając przy tym miarowo, melodyjnie słowa. Po kilku minutach Ewiza zasnęła snem niewinnego dziecka. Drobne zmarszczki goryczy czaiły się chwilę w kącikach ust, w końcu jednak i one zniknęły. Wtedy Faj uklękła i odchyliła się do tyłu, dotykając głową podłogi i rozprostowując plecy. Jej przyjaciółki były w wieku, gdy siły prędko odradzają się w głębokim i mocnym śnie. Rodis uwielbiała je i cieszyła się nimi. Zrobiły wszystko, co mogły, by poznać Tormansa i naturalnie nie były w stanie zmienić tutejszego życia. Wrócą teraz na „Ciemny Płomień”. Mimo elementów, jakie Ewiza i Czedi mogłyby jeszcze dodać do gigantycznego zadania obrotu historii planety, nie należało więcej narażać ich życia. Antropolog Czedi i lekarz Gwiezdnej Floty Ewiza odwiedzą jeszcze wiele miejsc we wszechświecie, dadzą Ziemi swoje dzieci, przeżyją długie i ciekawe życie. Niezmierne poniżenie człowieka na Tormansie i przeżywane tutaj cierpienia, smutek i żal odczuwane wobec pobratymców, zatrą się z czasem we wspomnieniach i przestaną je nękać na Ziemi…

Drzwi uchyliły się powoli. Wszedł nimi SDG i zamarł u nóg Rodis. Zdjęła z jego korpusu ciężki biały kociołek i z pewnym wysiłkiem ustawiła na okiennym parapecie, po czym wkręciła kranik w specjalny otwór na powierzchni. W torbie Ewizy znalazła wysoką, przezroczystą szklankę i zapełniła ją równie przejrzystą cieczą. Ledwie upiła pierwszy ostrożny łyk, twarz jej się rozpromieniła. W porównaniu ze sztucznie mineralizowaną, zanieczyszczoną, pachnącą rdzą i zgnilizną stołeczną wodą, smak ziemskiej był naprawdę wspaniały. Nea Holli nie zapomniała też przysłać z gwiazdolotu ziemskiej skoncentrowanej żywności.

Rodis zaczęła przygotowywać jedzenie dla Czedi i Ewizy.

Do izolatki wpadł spiesznie główny lekarz, blady i spocony.

— Nie przypuszczałem, że zawita tutaj sama władczyni Ziemian — powiedział z ukłonem. — Tu będzie pani ciasno i niewygodnie. Załatwimy to później, a teraz zapraszam do mego gabinetu. Telefonują do pani z Ogrodów Coama. Zdaje się — dodał z nabożeństwem — że chce z panią rozmawiać sam Wielki i Mądry…

Faj Rodis stanęła przed ekranem dwustronnej łączności Jan-Jah, na którym wkrótce pojawiła się znajoma sylwetka władcy. Czojo Czagas był nachmurzony. Na jedno jego skinienie zgięty w pół ordynator wyniósł się z gabinetu.

Obejrzał Ziemiankę w jej srebrzystym fartuchu, spod którego prześwitywał strój zwykłej kobiety z Jan-Jah.

— To jest mniej efektowne, niż pani poprzednie kreacje. Teraz wydaje mi się pani bliższa, jakby była moją… poddaną — rzekł z namysłem. — A i tak dziwi mnie, że pani jest tutaj.

— Gdyby nie katastrofa z Czedi, nie opuściłabym Skarbnicy. Są tam bardzo ciekawe materiały i zrobił pan bardzo mądrze, odsyłając mnie.

Czagas lekko się odprężył.

— Mam nadzieję, że przekonała się pani po raz kolejny, jak bardzo niebezpieczne są kontakty z naszym dzikim i złym ludem? Nasz czwarty gość omal nie zginął!

Faj miała ochotę spytać, co doprowadziło naród Jan-Jah do takiego stanu, nie zamierzała jednak drażnić władcy.

— Co pani zamierza teraz zrobić? — zapytał Czojo.

— Kiedy tylko nasza antropolog dojdzie do siebie, odeślę ją wraz z lekarką na gwiazdolot. Teraz to już kwestia paru dni.

— I co dalej?

— Wrócę do Skarbnicy Historii, dokończyć badania nad rękopisami. Tymczasem nasz astronawigator będzie kontynuował poznawanie świata naukowego stolicy. Za dwadzieścia dni się pożegnamy.

— A drugi gwiazdolot?

— Powinien być już blisko. Nie będziemy nadużywać waszej gościny. Tamten raczej nie wyląduje. Zaczeka na orbicie do naszego odlotu.

Rodis wydało się, że władca przyjął wieść z zadowoleniem.

— Dobrze. Urządzą tam panią najlepiej, jak to możliwe.

— Proszę się tym nie kłopotać. Niech pan lepiej zarządzi, by łączyli nas albo pozostałych władców bez zwłoki. Inaczej nie zdołamy się zorientować, gdzie kończy się pańska wola, a zaczyna tępota i strach urzędników.

Czagas skinął łaskawie głową. Jakiś czas przyglądał się Rodis w milczeniu, a potem, również bez słowa, nagle zniknął z ekranu. Faj wróciła do Czedi, która siedziała już, wsparta na poduszkach i bez namiotu tlenowego. Wraz z Ewizą napawały się ziemską wodą i żywnością, mrużąc błogo oczęta.

— Nie sądziłam, że ziemska konserwowana żywność może być taka smaczna — powiedziała Czedi.

— W porównaniu z tormansjańską — rzekła Rodis, zanurzając palce w gęstych włosach dziewczyny, które przybrały swą naturalną, popielato złotawą barwę. Oczy, pozbawione szkieł kontaktowych, były znowu jasnobłękitne.

— Dziwię się — powiedziała Czedi, podnosząc się na łokciu, od czego powstrzymała ją momentalnie Ewiza — jak oni mogą tak zatruwać siebie, swoje dzieci, degenerując przyszłe pokolenia, falsyfikując chemicznie żywność tak, że staje się toksyczna? Wyobraźcie sobie, że na Ziemi ktoś zechciałby jeść takie świństwa. Nie do pomyślenia!

— U nich — odparła Rodis — tym żałosnym sposobem zwiększają ilość żywności, obniżając poziom produkcji. Utrzymują jednak poprzednie wysokie ceny, uzależniając w ten sposób społeczeństwo Tormansa i wzbogacając oligarchów.

— Jestem pewna, że zbadanie w pierwszym z brzegu laboratorium wykazałoby szkodliwość tutejszej żywności — stwierdziła Ewiza. — Trzeba będzie zabrać próbki na Ziemię.

— Dobry pomysł — przytaknęła Rodis. — Zaczniemy od szpitalnego jedzenia.

Nie zwlekając zaczęła masować ramię Czedi ze śladami zaszytych rozcięć i wtapiających się powoli w ciało czarnych haczyków. Czedi zapewniała, że czuje się już całkiem zdrowa, ale Faj i Ewiza obawiały się następstw obrażeń wewnętrznych. Przywiozły jej na małym wózku stosik lekkich, rozrywkowych książek. Czedi zaczęła przeglądać jedną po drugiej z niedościgłą dla Tormansjan, lecz normalną dla Ziemian szybkością, w okamgnieniu ogarniając wzrokiem całe strony.

Gdy znów się zjawiła Ewiza, na pościeli piętrzyła się już góra przeczytanych lektur.

— Są takie ciekawe? — zapytała lekarka.

— Szukałam w nich odrobiny sensu. Nie mogłam uwierzyć, żeby w rozwiniętej technicznie cywilizacji pisze się takie głupoty, podobne do literatury ziemskiej z ERŚ. Brak w nich problemów duchowych, lęków, chorób i nieszczęść. Prawdziwe wielkie tragedie, wspaniałe ludzkie bohaterstwo, ukryte w szarym codziennym trudzie, kompletnie ich nie interesują. Wygląda, jakby sam człowiek ich nie interesował i służył tylko za rekwizyt. Wszystko sprowadza się do modnych głupstewek, przypadkowych nieporozumień albo mieszczańskich frustracji. Kiepscy pisarze szybko nauczyli się, jak prowadzić fabułę, powtarzając ciągle to samo. Piszą też scenariusze programów telewizyjnych, wychwalających mądre przywództwo Czojo Czagasa, który jakoby wybawił ich od przeszłych problemów. Tutaj historia zaczyna się wraz z ustanowieniem władzy wszechplanetarnej przez teoretyka oligarchii, wielkiego Ino-Kau. Mam wrażenie, jakby wszystkie te książki napisano dla niedorozwiniętych umysłowo dzieci. Wszystkie są nowe i mało czytane. Trzeba będzie poprosić o jakieś starsze dzieła.

Ewiza poszła do biblioteki, długo tam buszowała i debatowała z bibliotekarzem, w końcu wróciła niebotycznie zdumiona.

— Kiedy Czojo Czagas objął władzę — oznajmiła — wcześniej wydane książki zostały usunięte ze wszystkich bibliotek na planecie pod groźbą ciężkich kar i zatopione w morzu, obwiązane tonami kamieni. Nieliczne egzemplarze zostały ukryte w specjalnych archiwach, gdzie nie wolno ich czytać ani kopiować. Zabroniono tego wszystkim, oprócz osób specjalnego zaufania.

— To zbrodnia przeciw ludzkości! — osądziła surowo Rodis.

— Och, nie wiesz jeszcze wszystkiego — podjęła Czedi. — Funkcjonuje tutaj przedziwny system cenzury. W każdym Domu Widowisk, na każdym teleekranie i radioodbiorniku znajduje się „oko władcy”. Są w stanie zatrzymać każdy spektakl, wyłączyć całą sieć, gdyby ktoś usiłował przekazać zabronione treści. Mogą skazać na śmierć za śpiewanie zakazanych piosenek. Obok takiego „oka” figuruje spis, co można przedstawiać, a czego nie… I tak jest ze wszystkim. Żal mi tych biedaków! — zakończyła drżącym głosem.

Rodis i Ewiza spojrzały po sobie i Faj przysiadła u wezgłowia Czedi, nucąc i muskając koniuszkami palców jej czoło i twarz. Błyszczące od łez błękitne oczy zamknęły się. Minutę później dziewczyna zapadła w głęboki, spokojny sen.

— A teraz przejdziemy się po szpitalu — zaproponowała Ewiza. — Już późna pora, lekarze się rozeszli do domów. Przyniosłam świeży fartuch.

Faj Rodis włożyła żółty kitel i czapeczkę, po czym obie Ziemianki wyszły na jaskrawo oświetlony, zastawiony łóżkami korytarz.

Nigdy nie zdołałyby zapomnieć czterech nocy spędzonych na dobrowolnych obchodach stołecznego Głównego Szpitala. Rodis dokonywała kolejnych odkryć. Cierpiącym prawie nie podawano leków uśmierzających ból. Medycyna Tormansa nie stworzyła analgetyków nie powodujących zmian w całym organizmie i nie powodujących uzależnienia w postaci narkomanii. Potężne środki przeciwbólowe, jak hipnotyczny masaż, czy siła autosugestii w ogóle nie były tu znane. Lekarze nie zwracali uwagi na cierpienia i lęk przed śmiercią, a męki związane z przełomem w chorobie wydawały się im nieuniknione. Zlikwidowanie zbędnych cierpień uważano za nieistotny drobiazg, w porównaniu z przyspieszeniem uzdrowienia jednych i ulżeniu innym w ostatnich dniach…

Nie prowadzono żadnej walki z osamotnieniem chorych, ani nocami cierpienia w nieprzewietrzonych pokojach. W szpitalu przeważały kobiety, żyjące dłużej od mężczyzn. Leżały tu miesiącami. Wyjaśniono Ziemiankom, że żony i matki „kży” są ratowane dlatego, że mężczyźni pozbawieni ich towarzystwa popadają w depresje i przekupiwszy urzędników, dostają się do Pałaców Łagodnej Śmierci, będąc nierzadko cennymi dla państwa specjalistami. Utrata godności umierania w takich szpitalach przedstawiała dialektyczny porządek całej planety, skoro śmierć była tutaj poświęceniem dla dobra większości. Tym rozpaczliwiej czepiali się życia „dży” w przepełnionych klinikach. Rodis wspominała z uśmieszkiem swoje infernalne doświadczenia. Tutaj zstąpiła w najniższe kręgi inferna.

Ewiza stokrotnie zgadzała się w myślach z przywódcą szóstki „kży”. Faktycznie umierali w pełni sił, nie znając rozpaczliwej walki o życie w strasznych bólach i cierpieniach.

Faj przechodziła od jednego do drugiego łóżka, czasem przysiadywała na skraju któregoś, kojąc ból hipnozą, uspokajając pieśnią, uczyła jak można samemu się uśpić albo pocieszyć się w wyobraźni. Ewiza, pozbawiona takiej mocy psychicznej, wykonywała leczniczy masaż nerwów. Wracając rano do izolatki Czedi, obie padały z wyczerpania.

Pogłoska o niezwykłej kobiecie rozeszła się błyskawicznie po całym szpitalu. Faj witały wszędzie błagalnie wyciągnięte ręce, jakby była boginią. Otaczające ją zło przytłaczało, pozbawiając wewnętrznej swobody. Rodis pierwszy raz zrozumiała, że daleko jej jeszcze do osiągnięcia pełni duchowej doskonałości. Dowodem osłabienia jej sił w oceanie bólu był dręczący żal, odciągający ją od głównego celu. Pomoc udzielana tutaj nie odpowiadała zadaniu, ciążącemu obecnie na Ziemianach: pomóc ludowi Jan-Jah w obaleniu infernalnego systemu społecznego teraz i na wieki.

Po czterech dniach spędzonych w szpitalu, Faj Rodis znowu szła po skrzypiącej podłodze Świątyni Czasu w towarzystwie przyjaciółek i trzech SDG. Dwa z nich niosły wciąż jeszcze słabą Czedi w próżniowym hamaku, podwieszonym na słupkach oporowych. Niezmiernie uradowany Tael witał je u bramy i nawet strażnicy, wybrani teraz ze specjalnie wyszkolonych ludzi, zmiękli na widok błękitnych oczu Czedi spoglądającej na otoczenie z radością rekonwalescentki. Krótko trwała jej radość. Usłyszawszy o powrocie na gwiazdolot, Czedi mocno się zasmuciła i Faj Rodis z wielkim trudem przekonała ją, że to konieczne.

Zaniepokojona Ewiza żądała, by mogła pozostać tutaj na wypadek choroby Faj albo Norina.

— Czuję się doskonale — zripostowała Rodis — a leczenie autosugestią opanowałam najlepiej z was.

— A Wir?

— Wydaje mi się, że już zachorował, ale w taki sposób, że nie pomoże mu nawet lekarz Gwiezdnej Floty.

— Naprawdę? Nasz doświadczony astronawigator? Żartujesz?

— Chciałabym.

— Ależ to jakieś szaleństwo! I mówisz to tak spokojnie!

— Nie większe szaleństwo, niż życie Czedi pomiędzy „kży”, niż twoja praca w szpitalu, niż wszystkie idee, jakie zmusiły nas ingerować w bytowanie tej niegościnnej, udręczonej planety.

— Myślisz o jakimś niebezpieczeństwie? Nie zostawię cię.

— Zostawisz! — Rodis przytuliła Ewizę i na moment jej kruczoczarne włosy splotły się z ciemnorudymi lokami tamtej.

We trzy przeszły się potem do podziemia z maskami i Świątyni Trzech Kroków.

— Tutaj postawimy twój SDG — powiedziała Rodis do Ewizy. — Jego szaro-zielony kolor ze srebrzystym odcieniem dobrze harmonizuje z czarnymi schodami i filarami.

— A mój? — spytała Czedi, bardzo przywiązana do swego dziewięcionoga.

— Podarujesz go Taelowi i nauczysz, jak ma się nim posługiwać.

— I będzie u nas świecił jako zielony ognik?

— Tak! Ja wezmę bransoletę Ewizy, lecz wyłączę bezpośrednie połączenie z „Ciemnym Płomieniem”, gdy będziecie bezpieczne za ścianami statku.

— Za ścianami statku… — powtórzyła Ewiza. — Może to wstyd dla prawdziwego naukowca, ale tam będę szczęśliwa. O wiele lepiej żyć na statku, dokonując tylko czasem wypadów w obcy świat, niż przekonać się, że poza „Ciemnym Płomieniem” otoczeni jesteśmy potokami innego życia, w którym każdy każdemu jest wilkiem, rozsiewając cierpienia i ból nawet tam, gdzie nie powinno być nieszczęść.

Rodis i Norin odprowadzili kobiety do wielkiego, zakurzonego i mocno zdezelowanego pojazdu.

Czedi uściskała mocno Faj, ucałowała astronawigatora, a potem przyklęknąwszy, pogłaskała swojego SDG.

Dwoje Ziemian i tormansjański inżynier stali na tarasie piątego chramu. Pojazd odjechał górną obwodnicą, słup pozostawionego przezeń pyłu długo jeszcze wisiał nad miastem. Tael nauczył się już rozpoznawać nastroje swoich, zdawałoby się, niewzruszonych ziemskich przyjaciół. I teraz, spoglądając na spokojne, skierowane w dal twarze, inżynier postanowił oderwać Ewizę i Norina od ciężkich myśli.

— Nie podziękowałem wam jeszcze za drogocenny dar — powiedział, wskazując na SDG.

— U nas nie dziękuje się za podarunki. Największą radością Ziemianina jest dawać coś innym. To my powinniśmy panu dziękować — odparła Rodis.

Tael zmieszał się z jakiegoś powodu i zmienił temat:

— Zawsze mnie intrygowała liczba nóżek SDG. Dlaczego jest ich 9, czemu nieparzyście, zamiast dwustronnej symetrii: 2, 4, 6, 8, 10?

— Odpowiedź nie jest prosta — wyjawił Norin. — Od bilateralnej symetrii wyższa jest triada. Helikoidalna nieparzystość stoi wyżej od dwustronnej równowagi przeciwnych biegunów, zwykle przyjmowanej na Ziemi i odpowiadającej powierzchniowej strukturze otaczającego świata. 5, 7, 9 dają specjalną możliwość w pokonywaniu trudności w binarnych systemach i stabilność w dwustronnie ustanowionym świecie, czyli umiejętność przechodzenia przez nieoczekiwane przeszkody. Nieparzystość jest większa od jedynki: to wyjście z infernalnej walki przeciwieństw, możność ominięcia dialektycznego ruchu w prawo i w lewo, w dół i do góry. W przyrodzie mają tę zdolność wieloosiowe, fazowe organizmy lub trójfazowe na przykład. Wartość liczb nieparzystych doceniona została już w głębokiej starożytności. 3, 5, 7, 9 uważane były za szczęśliwe, magiczne liczby. U nas stosuje się metodykę krzywych lub helikoidalnych wcięć w zrównoważone systemy przeciwstawnych sił.

Tael pokręcił głową.

— Jedyne, co zrozumiałem, to istnienie mechanizmów, działających na bardziej skomplikowanych zasadach, niż wewnętrzna przeciwwaga. I owe mechanizmy, można rzec, stoją ponad siłami świata urządzonego dialektycznie. Są potężniejsze!

— Owszem, można tak na to spojrzeć. SDG nie są nam potrzebne w codziennym życiu na Ziemi. Roboty sputniki towarzyszą nam wyłącznie w trudnych ekspedycjach do dalekich, nieznanych światów. Tam są niezastąpione.

— I w źle urządzonym świecie także są niezastąpione — dodał Tael.

Cień lęku przemknął po twarzy Wira Norina, czyniąc go na chwilę podobnym do Tormansjanina.

— Musisz już iść, Wirze? — spytała Faj, obejmując go za szyję i spogladając mu w oczy. — Czekają na ciebie? Coś cię niepokoi?

— Tak, pojawiło się coś nieoczekiwanego i niepokojącego.

— Na Tormansie, gdzie nic się nie spełnia? I co będzie dalej, Wirze?

— Nie wiem. Powinienem dojść ze sobą do ładu, ale dni mijają…

— Tak, mamy coraz mniej czasu, mój drogi Wirze — powiedziała czule Rodis.

Astronawigator zbiegł po schodach i przeszedł obok osłupiałych strażników. Faj Rodis została, wsparta końcami palców o balustradę, głęboko zadumana, toteż Tael odszedł bez pożegnania, zabierając ze sobą dziewięcionoga do podziemi.

Rodis długo wpatrywała się w odległe górskie szczyty, okolone purpurowym oparem. Wciąż jeszcze mocno tkwiła w jej pamięci katastrofa w mieście Kin-Nan-Te, dopiero co skończyły się problemy z Czedi, a oto pojawiło się coś nowego. Tym razem nie wiedziała, jaką wybrać drogę wyjścia. Co czeka Wira i jego ukochaną, oprócz ofiar z obu stron? I dlaczego spadło to akurat na Norina, który na licznych statkach przemierzył na wskroś całą Galaktykę, na człowieka o tak jasnym umyśle, chodzącą encyklopedię? Chociaż, zgodnie z prawem nieoczekiwanych obrotów losu, może to być rzeczywiście nieprzezwyciężona przeszkoda?! Ocknąwszy się z własnych myśli, nie zauważyła nawet, jak nadszedł tymczasem zmierzch. Poszła do swego pokoju.

Już u pierwszych drzwi wyczuła obecność kogoś znanego wcześniej. Nie zaprogramowała przed wyjściem SDG i włączyła go dopiero teraz, nie zapalając światła. Jej obręcz sygnałowa zabrzęczała ledwie słyszalnie, sygnalizując zmianę atmosfery w pomieszczeniu. Dziewięcionóg zapalił maleńkie różowe światełko. Rodis zobaczyła szczelnie zamknięte drzwi do sypialni. Jakiś szpieg czaił się w pierwszym pokoju, do którego drzwi były lekko uchylone. Faj otworzyła drzwi, łowiąc nozdrzami ledwie wyczuwalny zapach, na tyle słaby, że nieprzygotowana być może wcale by go nie odczuła. Nagle w jej głowie pojawiła się fala upojenia. Ciemna moc, niby sprężyna zaczęła przewiercać wnętrze kobiety. Ogarnęło ją dzikie pragnienie, by wyć, chichotać i tarzać się na podłodze. Silna wola Faj zwalczyła pierwszy atak trucizny. Cofnęła się w stronę SDG i zasłoniła nos biofiltrem. Teraz był moment na myślenie. Wciąż jeszcze półprzytomna, odnalazła preparat T-9/32, uniwersalną odtrutkę bodźców wzgórza mózgowego. Nawet nie będąc lekarzem, Rodis stwierdziła, że w pokoju rozpylono środek mącący świadomość, wyzwalający bazowe prymitywne refleksy grupy, za którą odpowiedzialne jest wzgórze i szara istota mózgu. Antidotum pomogło. Dobrze, że przewidziała podobne zagrożenia, przygotowując się do lądowania na Tormansie!

Odzyskawszy uprzednią jasność myśli i widzenia, Rodis nakazała SDG oświetlić pokój i natychmiast rzuciła się w stronę ciężkiej kotary, przesłaniającą wnękę okienną. Ukrywała się tam Er Wo-Bia, skulona jak kocica. Przezroczysta maska gazowa z niewielkim zbiornikiem pod brodą, zasłaniała twarz piękności, która prężnie skoczyła na spotkanie Rodis. Głęboko osadzone oczy tamtej patrzyły na Ziemiankę z wyczekującym zdumieniem, jakby pytała: „Dlaczego jeszcze nie padłaś?” Kochanka Czojo Czagasa trzymała w ręce skomplikowane urządzenie, służące na Tormansie do rejestracji filmowej.

Er Wo-Bia sięgnęła wolną dłonią do pasa, za którym miała z pewnością broń.

— Stój! — przykazała jej Rodis. — Mów, dlaczego to zrobiłaś?

Przygwożdżona na miejscu ślicznotka zamarła i zakołysała po chwili swym smukłym ciałem, jakby pragnęła zamienić się w żmiję, tak czczoną na jej planecie.

— Chciałam — wycedziła z wysiłkiem przez zaciśnięte zęby — odkryć twoje prawdziwe „ja” i ujawnić je. Kiedy zaczęłabyś się tarzać miotana dzikimi żądzami, sfilmowałabym ciebie i pokazała to władcy — wyznała, unosząc kamerę. — Za dużo o tobie myśli, zanadto cię wywyższa. Gdyby to zobaczył!

Faj wpatrywała się w wykrzywioną nienawistnie, piękną twarzyczkę. Połączenie złego charakteru z pięknym ciałem wiecznie zdumiewało wyczulonych na piękno ludzi i Rodis nie była w tym względzie wyjątkiem.

— Na Ziemi — odpowiedziała w końcu — uważamy, że każde negatywne działanie powinno mieć swoje skutki. Zdejmij maskę!

Nawet respirator nie mógł ukryć śmiertelnego przerażenia tamtej. Musiała jednak poddać się potężnej woli.

Minutę później Er Wo-Bia leżała na podłodze z odchyloną głową, zamkniętymi oczyma i wyszczerzonymi zębami, doświadczając tego, co chciała zaserwować Rodis.

— Jangar! Jangar! Pragnę cię! Jeszcze bardziej, niż wtedy! Szybciej! Jangar! — zawyła nagle.

W odpowiedzi na jej wezwanie rozwarły się drzwi i w progu stanął sam główny dowódca „liliowych”.

„Gdzieś się tutaj przyczaił!” — domyśliła się błyskawicznie Faj.

Widząc, że ich zamysły obrócone są wniwecz, a tajemnica została odkryta, Jangar wydobył broń. Jakim by jednak nie był szybkim strzelcem, nie miał szans rywalizować z Faj w prędkości reakcji. Zdążyła włączyć pole ochronne. Dwie kule wystrzelone w jej kierunku, wycelowane w głowę i brzuch, zrykoszetowały, trafiając Jangara w nasadę nosa i pod obojczyk. Wbity w Rodis wzrok agenta momentalnie zmętniał, krew zalała mu twarz i upadł na bok, nie znajdując oparcia w ścianie, jakieś dwa metry od swej kochanki.

Wystrzały bez wątpienia odbiły się echem w całym budynku. Trzeba było działać nie zwlekając. Rodis zataszczyła Er Wo-Bia do sypialni i zamknęła drzwi, po czym otworzyła oba okna. Potem rozwarła szczęki tamtej i wlała do ust lekarstwo. Er Wo-Bia przestała miotać się konwulsyjnie. Po chwili otworzyła oczy i podniosła, słaniając na nogach.

— Zdaje się, że ja… — wykrztusiła ochryple.

— Tak. Zrobiłaś wszystko to, czego oczekiwałaś ode mnie.

Złość na jej twarzy w jednej chwili zastąpił szczery, bezsilny strach.

— A kamera? Jangar?

— Tam — odparła Rodis wskazując drzwi do sąsiedniego pokoju. — Jangar zabity.

— Ty go zabiłaś?

Rodis pokręciła przecząco głową.

— Sam siebie zabił. Własnymi kulami.

— I wiesz teraz wszystko?

— Jeśli masz na myśli wasze wzajemne stosunki, to tak.

Metresa upadła Faj do nóg.

— Zlituj się! Władca mi nie wybaczy, nie zniesie takiej urazy.

— Rozumiem to. Tacy jak on nie dopuszczają konkurencji.

— Jego zemsta byłaby niewyobrażalna! Jego siepacze znają straszne tortury!

— Tak jak twój Jangar?

Piękna Tormansjanka pochyliła markotnie główkę, błagając o litość.

Rodis wyszła do sąsiedniego pokoju i wróciła po chwili z kamerą.

— Zwrócę ci ją — oznajmiła, wyciągając rękę — w zamian za resztę trucizny.

Wzdrygając się, Er Wo-Bia oddała pospiesznie niewielki rozpylacz.

— Uciekaj teraz przez pierwsze okno na galerii. Przykucnij za balustradą. Dojdziesz tamtędy do bocznych schodów tylnej fasady i zejdziesz do parku. Mam nadzieję, że masz przepustkę od władcy?

Er Wo-Bia stała milcząc przed Ziemianką, zastygła w zdumieniu.

— I nie obawiaj się. Nikt na planecie nie pozna twej tajemnicy.

Tormansjanka próbowała coś powiedzieć, lecz nie mogła z siebie wydusić słowa. Rodis ostrożnie musnęła ją palcami.

— Nie stój tak, biegnij! Ja też muszę już iść.

Rodis odwróciła się i odeszła, słysząc za plecami szloch tamtej. W pierwszym pokoju tłoczyli się za barierą ochronną strażnicy z oficerem na czele. W kącie wciąż leżało ciało Jangara.

Jak widać, po rozmowie w szpitalu z Rodis, władca wydał rozporządzenie o nieprzerwanej łączności, bo właśnie pojawił się on sam na zaimprowizowanym ekranie SDG. Strażnicy natychmiast zniknęli.

Rodis oświadczyła, że Jangar do niej strzelał. Czojo Czagas był już wystarczająco obeznany z działaniem pól ochronnych, by pojąć następstwa tego faktu. Zresztą, nie wydawał się zasmucony śmiercią dowódcy swej osobistej ochrony i pierwszego asystenta Gen Szi do spraw państwowego bezpieczeństwa, przeciwnie, wydawał się zadowolony.

Rodis nie miała czasu zastanawiać się nad ich złożonymi relacjami, obawiała się bowiem, że po tym incydencie wydalą ją z budynku. Władca zaproponował, by dla bezpieczeństwa wróciła do pałacu, lecz ona odmówiła gorąco, powołując się na niezbadane wciąż jakoby materiały, które zalegały trzy pokoje, przygotowane przez Taela.

— Kiedy pani zakończy pracę? — spytał z obawą Czojo.

— Tak jak się umawialiśmy, za trzy tygodnie.

— Ach, tak! Przed odlotem zapraszam do siebie na parę dni. Chciałbym raz jeszcze wykorzystać pani wiedzę.

— Może pan skorzystać z wiedzy całej Ziemi.

— Tego akurat nie chcę. Proponuje pani wszystko, a ja potrzebuję jedynie cząstki.

— Jestem gotowa też pomóc częściowo.

— Dobrze, proszę pamiętać o mym zaproszeniu! Zanim się rozłączymy, proszę odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: Co pani wiadomo o ludziach, których w dawnych czasach zwano na Ziemi mieszczuchami? Dzisiaj natknąłem się na to dziwne słowo.

— Nazywano tak całą warstwę społeczną, później to określenie przeszło na pewien typ ludzi, którzy umieją tylko brać, niczego nie dając. Mało tego, biorą z uszczerbkiem dla innych, przyrody, całej planety w swej bezgranicznej chciwości. Brak samoograniczenia naruszał wewnętrzną harmonię między światem zewnętrznym a uczuciami ludzkimi. Ludzie nieustannie przekraczali granice swych możliwości, próbując podnieść swój status socjalny i zdobyć związane z tym przywileje… a wszystko, co zdobyli, to kompleks niższości, rozczarowanie, zawiść i złość. Przede wszystkim właśnie w tak amoralnym i nerwowym środowisku trzeba było rozwijać wiedzę o samokontroli i dyscyplinie społecznej.

— Całkiem podobni do moich dostojników!

— Naturalnie.

— Dlaczego „naturalnie”?

— Chciwość i zawiść rozkwitają i nasilają się w warunkach dyktatur, gdzie nie funkcjonują tradycje, prawa ani opinia społeczna. Kto pragnie tylko brać, zawsze będzie wrogiem tych „sił hamujących”. Można to zjawisko zwalczyć tylko w jeden sposób: likwidując wszelkie przywileje, w tym również oligarchów.

— Wspaniała rada. Jest pani wierna sobie. Oto dlaczego… — władca zastanowił się chwilę, jakby szukając odpowiedniego słowa — tak mnie do pani ciągnie.

— Pewnie dlatego, że jako jedyna mówię panu prawdę?

— Gdyby tylko dlatego!

— Jeszcze do niedawna funkcjonowały u nas gabinety sumień. Przychodzili tam ludzie, by ocenić własne postępki, wyjaśnić ich motywy albo dowiedzieć się, jak należy postąpić przy pomocy szerokich informacji, udzielanych przez sprawiedliwych ludzi o otwartych umysłach i głębokiej intuicji.

Ta propozycja Rodis nie spodobała się władcy.

Czojo Czagas zrobił gest pożegnalny i zniknął.

Kilka minut później strażnicy starannie zmywali podłogę w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał trup Jangara, oglądając się z zabobonnym lękiem na Rodis przechadzającą się po pokojach. Musiała wyłączyć SDG, obawiała się bowiem nadmiernej ciekawości „liliowych”. W końcu wyszli. Zamiast nich pojawił się zdyszany, ledwie żywy Tael.

— Mój błąd! Moja głupota! — wołał od progu.

Rodis spokojnie wpuściła go do pokoju i zamknęła drzwi, (instynktownie przyswoiła już sobie ostrożność, niezbędną dla mieszkańców Jan-Jah), po czym opowiedziała mu, co się wydarzyło.

Tormansjanin uspokajał się powoli.

— Zejdę teraz do podziemia. Będziemy tam czekać na panią. Proszę nie zapominać, że ma pani dzisiaj bardzo ważne spotkanie! — Na jego wargach pojawił się figlarny, całkiem ziemski, uśmieszek.

— Zaintrygował mnie pan — odparła Rodis z uśmiechem.

Inżynier zmieszał się, czując, że Ziemianka czyta jego myśli, machnął ręką i uciekł.

Zamknąwszy drzwi i nastawiwszy jak zwykle SDG, Faj Rodis zeszła do podziemia.

W Świątyni Trzech Kroków czekali na nią Tael i Gahden wraz z nieznajomym człowiekiem o ostrych rysach twarzy i z uważnym, ptasim spojrzeniem błyszczących czarnych oczu.

— Domyślam się — powiedziała Rodis, zanim inżynier i architekt zdążyli jej przedstawić kolegę — że jest pan artystą?

— To nam ułatwi zadanie — stwierdził Gahden — skoro rozumie pani, że będzie pani dla nas symbolem Ziemi. Ri Bur-Tin, czyli Ritin jest rzeźbiarzem i ma spełnić życzenie wielu ludzi, wykonując pani podobiznę. Jest jednym z najlepszych rzeźbiarzy na całej planecie, a pracuje niewiarygodnie szybko.

— Jeden z gorszych! — nieoczekiwanie wysokim i wesołym głosem zaoponował rzeźbiarz. — W każdym razie w opinii tych, co zarządzają sztuką.

— Czy można „zarządzać” sztuką? — zdziwiła się Rodis, ale dodała po chwili: — Wciąż zapominam, że „rządzić” oznacza u was „chronić”, chronić oligarchię przed zamachami na jej wyłączną władzę nad duchowym życiem innych.

— Trudno ująć to lepiej! — przyznał artysta.

— Są przecież jednak ludzie po prostu kochający sztukę i wspomagający ją. Ci, którzy wiedzą, że nawet jedna róża może upiększyć cały ogród.

— Lubią nas tylko biedacy, a „żmijowaci” są niekulturalni i odnoszą się do wszystkiego utylitarnie. Uznają tylko takich artystów, którzy im schlebiają. Prawdziwa sztuka to wielka praca. Niewiele zdołasz stworzyć, skoro cały czas zajęty jesteś upiększaniem pałaców i parków rzeźbiarską tandetą! A prawdziwe dzieła sztuki, literatury, architektury są dla człowieka tarczą, chroniącą jego marzenia, niespełniające się w życiu codziennym.

— Nie nazywamy sztuki tarczą, lecz kamieniem milowym w walce z infernem — oznajmiła Rodis.

— Jakby jej nie nazywać, najważniejsze, by sztuka przynosiła pociechę, a nie tylko rozrywkę, zachęcała do czynu, a nie usypiała, nie tworzyła sztucznych rajów i nie zamieniała się w narkotyk — powiedział Ritin.

— Pamiętam jak naszą Czedi zdumiała niewielka liczba pomników w mieście, w parkach i na placach. Uważają, że są niepotrzebne?

— Nie tylko. Jeśli monument stoi bez ochrony, niezabezpieczony żelazną kratą, prędko ją zryją i zapaćkają napisami albo w ogóle rozwalą!

— Kto podnosi rękę na piękno? Czy ludzie mogą skrzywdzić dziecko, rozdeptać kwiatek, znieważyć kobietę?

— I dziecko, i kwiat, i kobietę! — odrzekli chórem trzej Tormansjanie.

Rodis rozłożyła ręce.

— Widocznie pojawienie się takich osobników jest nieuchronne w społeczeństwie waszego typu. Czy macie jednak wiedzę, jaki procent ich występuje w stosunku do normalnych ludzi? Ich liczba się zwiększa, czy zmniejsza? To podstawowe pytanie.

Tormansjanie spojrzeli po sobie milcząco.

— Wiem, wiem: statystyka jest tu zakazana. Wy sami powinniście jednak gromadzić informacje, żeby wydobyć się ze społecznej ślepoty… — Faj Rodis zamilkła i po chwili zaśmiała się. — Upodabniam się do oligarchów i zaczynam dawać nie rady, ale, jak to…

— Przykazania — podsunął z szerokim uśmiechem architekt.

— No cóż, niech pan zaczyna, Ritin! Mam stać, usiąść, czy chodzić?

Rzeźbiarz zawahał się, wzdychał, nie mając odwagi odpowiedzieć. Rodis domyślała się, o co mu chodzi, lecz nie spieszyła z pomocą, spoglądając nań wyczekująco z ukosa. Ritin wydusił z trudem:

— Widzi pani, Ziemianie różnią się od nas nie tylko twarzą czy zachowaniem, ale także ciałem… Jest naprawdę niezwykłe. Na pewno nie jest wiotkie, ale też i nie ciężkie. Choć krzepkie i masywne, wasze ciało jest gibkie i zwinne.

— Chce pan, żebym pozowała bez ubrania?

— Jeśli to możliwe! Tylko wtedy stworzę pełny portret ziemskiej kobiety!

Tormansjanie nie zdążyli się zorientować, gdy Faj objawiła się im w całej pełni swej dumnej i niedostępnej nagości.

Architekt wpatrywał się w nią, modlitewnie składając ręce. Przypomniał sobie w tej chwili figury herosów ukryte za maskami podziemia. Ubrani mogliby się wydać tężsi. Z Faj było odwrotnie: ubrana wydawała się szczuplejsza, a teraz linie jej ciała były znacznie bardziej wyraziste niż u rzeźb w galerii.

Tael zastygł, skierował wzrok na podłogę, a nawet przesłonił oczy dłonią. Odwrócił się prędko i skrył w mroku galerii.

— Ten nieszczęśnik kocha panią! — rzekł porywczo, niemal brutalnie rzeźbiarz, nie spuszczając oczu z Rodis.

— Szczęśliwy! — zaoponował Gahden.

— Strzeż się, bo i ty przepadniesz, ale milcz! — rzekł władczo Ritin. — Potrafi pani tańczyć? — zwrócił się do Rodis.

— Jak każda Ziemianka.

— Proszę więc zatańczyć coś takiego, by brało w tym udział całe ciało, każdy mięsień.

Rzeźbiarz zaczął w szalonym tempie szkicować na szarych kartonach. Jakiś czas trwała zupełna cisza. Potem Ritinowi opadły ręce.

— Nie tak! Za szybko! Porusza się pani równie bystro, jak myśli. Proszę wykonywać tylko kulminacje gestów i „zamierać” na mój znak.

Tak poszło znacznie lepiej.

Po skończonym seansie artysta związał grubą tekę rysunków.

— Jutro będziemy kontynuować!.. A zresztą, proszę pozwolić mi jeszcze tutaj posiedzieć. Gdy będzie pani rozmawiała z „Aniołami”, naszkicuję jeszcze panią siedzącą. Nie sądziłem, że ludzie wyższej cywilizacji mogą być tak mocno zbudowani!

— Nie tylko pan się tak pomylił. Nasi przodkowie także sądzili, że człowiek przyszłości będzie cherlawy, wiotki i delikatny, jak blady kwiatek na giętkiej łodyżce.

— Zgadła pani, myślałem dokładnie tak samo! — zawołał rzeźbiarz.

— A jak można inaczej żyć, zmagając się z życiem i zarazem ciesząc się nim? Licząc tylko na maszyny? Co to byłoby za życie? Żeby stać się odpowiednim materiałem, muszę się stać amforą dla myślącej istoty, inaczej okaleczę własne dziecko. Żeby osiągnąć szczyt trudnych prac albo chociaż przeżywać je w pełni, musimy być silni, zwłaszcza nasi mężczyźni. Żeby kontemplować świat w całym jego pięknie i głębi, trzeba władać mocnymi uczuciami. Widziałam na biurku przewodniczącego Rady Czterech symboliczną figurkę. Trzy małpki: jedna zatykała uszy, druga zakryła oczy, trzecia usta. W przeciwieństwie do tego symbolu tajemnicy i pokornego poddania się, człowiek powinien słyszeć wszystko, wszystko widzieć i mówić o wszystkim.

— Kiedy tak to pani wyjaśnia, wszystko do siebie pasuje — odpowiedział rzeźbiarz. — Nie ułatwia mi to jednak obcowania z tak wszechstronną osobą. Zacznę lepić model, gdy znajdę właściwą formę. Dziwną, niezwykle piękną formę, ale nie obcą. W tym cała trudność. Niech mnie pani zrozumie, że to się nie da zrobić od razu!

— Proszę się nie tłumaczyć, rozumiem wszystko. Posiedzę jeszcze z panem, gdy wszyscy wyjdą. Zanim jednak zjawią się tu „Szare Anioły”, muszę wiedzieć wszystko o Świątyni Trzech Kroków. Dowiedział się pan czegoś, Gahdenie?

— Świątynię stworzono, kiedy religijny kult Czasu był w pełnym rozkwicie. Mieli do niej dostęp jedynie ci, którzy osiągnęli trzy stopnie wtajemniczenia albo trzy kroki wyświęcenia.

— Nie myliłam się więc: to wiara przyniesiona do was z Ziemi! Wiara w to, że można na coś zasłużyć raz i na zawsze, bez długiej pracy i walki. I w ciągu dwóch tysiącleci nie zdołano nawet osiągnąć równowagi smutku i radości!

— O jakich wtajemniczeniach mowa? — zainteresował się twórca.

— W każdej religii istnieją specjalne próby, wiodące do poznania wyższej wiedzy tajemnej. Są to trzy stopnie indywidualnej mocy i wielkości. Jak gdyby jakaś moc mogła funkcjonować w oderwaniu od reszty świata. Pierwsze doświadczenie, tak zwana „próba ognia”, to wypróbowanie wytrzymałości, wielkiego męstwa, godności, wiary w siebie, wypalenia wszystkich duchowych słabości. Po tej próbie można jeszcze zawrócić i pozostać zwykłym człowiekiem. Po dwóch następnych nie ma już odwrotu. Ten, kto je przejdzie, nie może już żyć normalnym życiem.

— I wszystko to okazało się przesądem? — spytał, z lekka się zacinając, Tael, zjawiając się na galerii.

— Wcale nie wszystko. Sporo wykorzystaliśmy z tego do treningu psychologicznego. Jednakże wiara w wyższy byt, decydujący o ludzkich losach, była naiwnym przeżytkiem jaskiniowego wyobrażenia o świecie. Co gorsze, była też schedą fanatyzmu religijnego Ciemnych Wieków, wraz z istniejącym równolegle przekonaniem, że człowiek powinien przetrwać wszystkie klęski żywiołowe i katastrofy na planecie tylko z tej racji, iż jest człowiekiem. Boskim stworzeniem. Wierzący w Boga nie wzięli pod uwagę, że gdyby nawet istniał, nie tolerowałby braku wyższych duchowych wartości, pragnień i zalet we własnym dziele, obdarzonym wyjątkowo zdolnością samopoznania. Suma ludzkich zbrodni, rzuconych na szale wagi przyrody, w pełni uzasadniałaby wymarcie tego nieudanego i zadufanego w sobie gatunku.

— Z drugiej strony, taka jest dialektyka świata, że tylko człowiek jest zdolny osądzić naturę za bezmiar cierpień w drodze do doskonałości. Długotrwały proces ewolucji nie zdołał, jak dotychczas, wybawić świata od cierpienia ani znaleźć drogi do prawdziwego szczęścia. Jeśli nie dokona tego myśląca istota, ocean nieszczęść będzie rozrastać się na planecie aż do kompletnej zagłady życia w drodze praw kosmicznych: wygasania słońc, ruchów tektonicznych powierzchni w ciągu miliardów lat.

W tej chwili weszło do podziemia, rozglądając się czujnie, osiem osób z surowymi, nawet dla nieżyczliwych z natury Tormansjan, obliczami, w granatowych opończach, swobodnie zarzuconych na ramiona.

Architekt chciał zaprowadzić ich do Rodis, lecz idący na czele bezceremonialnie odsunął Gahdena na bok.

— Jesteś władczynią ziemskich przybyszów?… Przyszliśmy podziękować ci za aparaty, o których marzyliśmy tysiące lat. Wiele wieków ukrywaliśmy się i powstrzymywaliśmy od działania, teraz zaś możemy przystąpić do walki.

Faj Rodis popatrzyła na twarde oblicza wchodzących, naznaczone wolą i rozumem. Nie nosili żadnych ozdób ani znaków, a ich odzież, oprócz ciemnych płaszczy, mających ich chronić podczas nocnych wędrówek, nie różniła się niczym od zwykłego ubrania średnich „dży”. Tylko na wielkim palcu prawej ręki każdy nosił ciężką platynową obrączkę.

— Zawiera jad? — spytała Rodis przywódcę, wskazując na pierścień i zapraszając gestem, by wszyscy usiedli.

Tamten uniósł brew, całkiem jak Czojo Czagas i uśmiechnął z lekka.

— Ostatni dotyk śmierci dla tych, na których padnie nasz wybór.

— Skąd wzięła się nazwa waszego stowarzyszenia? — zapytała.

— Nie wiadomo. Na ten temat nie zachowały się żadne przekazy. Nazywaliśmy się tak od samego początku, to jest od momentu naszego pojawienia się na planecie Jan-Jah z Białych Gwiazd albo z Ziemi, jak powiadacie.

— Tak myślałam. Nazwa ta ma głębszy sens i jest starsza, niż sądzicie. W Ciemnych Wiekach na Ziemi narodziła się legenda o wielkiej bitwie Boga z Szatanem, dobra ze złem, nieba z piekłem. Po stronie Boga walczyły jasne anioły, ciemne po stronie Szatana. Cały świat był pęknięty na dwoje, dopóki Szatan ze swymi czarnymi zastępami nie został pokonany i strącony do piekieł. Istniały jednak także anioły ani białe, ani czarne, lecz szare, pozostawione samym sobie, nikomu niepodległe, które nie walczyły po żadnej ze stron. Odrzuciło je niebo i odtrąciło piekło, od tego czasu pozostały więc między rajem a piekłem, czyli na Ziemi.

Ponurzy przybysze słuchali z wypiekami na twarzy; legenda im się spodobała.

— Nazwę „Szarych Aniołów” przyjęło tajne stowarzyszenie, walczące z bestialstwami Inkwizycji w Ciemnych Wiekach, jednocześnie przeciwne złu „czarnych” sług Pana oraz obojętności i bezczynności „dobrych białych”. Myślę, że jesteście następcami tych ziemskich braci.

— Porażające! — zawołał przywódca. — To nam doda więcej pewności siebie.

— W czym? — nieoczekiwanie ostro zapytała Faj.

— W konieczności użycia terroru, w przejściu od indywidualnych aktów przemocy do masowej eksterminacji złych ludzi, którzy niezmiernie się rozmnożyli w ostatnich latach!

— Nie można zwalczać zła mechanicznie. Nikt nie może od razu zorientować się, że każde działanie ma dwie strony. Walkę należy tak zrównoważyć, by każde starcie z reakcją prowadziło do zwiększenia szczęścia i dobra. Inaczej utracicie swoją nić przewodnią. Jak sami widzicie, minęły tysiąclecia, a na waszej planecie po dawnemu panują ucisk i niesprawiedliwość, miliony ludzi żyją krótko i nędznie. W naszej wielkiej ludzkiej ojczyźnie nie wiedzieć czemu nigdy i nikt, powtarzam, nigdy nie likwidował prawdziwych zbrodniarzy, z woli których (i tylko ich!) niszczono piękno, zabijano dobrych, grabiono i niszczono rzeczy użyteczne. Niszczyciele Dobra i Piękna żyli dalej i kontynuowali swą złowrogą działalność, a podobni wam mściciele zawsze wydawali śmierci nie tych, których należało.

— Wykorzenić złych ludzi można tylko w konkretnym celu, inaczej będziecie walczyć z widmami. Kłamstwo i bezprawie tworzą na każdym kroku nowe widma zbrodni, dóbr materialnych i zagrożeń. Na Ziemi narastanie takich urojeń nie zostało w swoim czasie zauważone i ludzkość, zmagając się z nimi, tylko umacniała ich psychologiczną tyranię. Teraz wiemy już, że każda akcja spotyka się z reakcją i dbamy o równowagę. Wasze ślepe akty terroru tylko powiększą cierpienia ludu i umocnią inferno. W takim wypadku wy sami powinniście zostać zlikwidowani.

— Tak więc uważa pani, że jesteśmy nieprzydatni? — padło groźne pytanie.

— Co więcej, staniecie się źli, skoro nie zniszczycie źródła zła, to znaczy, jak mawiali dawni myśliwi, nie uderzycie w czułe punkty oligarchii. To zaledwie pierwszy krok i będzie bezużyteczny bez drugiego i trzeciego. Nie bez powodu ta świątynia nosi miano Trzech Kroków.

Rodis zamilkła, wpatrując się przenikliwie w przywódcę „Szarych Aniołów”.

— Proszę mówić dalej — powiedział cicho tamten. — Przecież przyszliśmy tutaj wysłuchać pani rad. Niech nam pani wierzy, nie mamy innego celu, jak ulżyć doli ludu i uczynić życie na planecie szczęśliwym.

— Wierzę wam i w was — oświadczyła. — Zrozumcie jednak: jeśli na planecie panuje bezprawie i chcecie ustanowić nowe prawo, musicie być bardziej potężni, choćby z tej niewidocznej dla innych, ukrytej strony życia, niż oparte na bezprawiu państwo oligarchiczne. Niestabilność źle zorganizowanego społeczeństwa zwykle polega na tym, że znajduje się wciąż na skraju głębokiej przepaści inferna i nawet przy najmniejszym wstrząsie upada jeszcze niżej, w Wieki Głodu i Mordu. Występuje tu pełna analogia z podejściem pod stromą górę, tylko zamiast siły ciążenia, hamują je pierwotne ludzkie instynkty. Jeśli nie zapewnicie ludziom większej godności, wiedzy i zdrowia, zepchniecie ich z jednego kręgu inferna w drugi, znacznie gorszy, gdyż każda zmiana struktury społeczeństwa wymaga odpowiednich sił. Skąd macie czerpać te siły, jeśli nie od ludu, zmniejszając jego ubóstwo i cierpienia!

— Ale wszyscy toniemy w nędzy! Nigdy nie uda nam się ruszyć z miejsca i zapewnić jedności, jeśli nie przeciwstawimy się powszechnej sile korupcji, demagogii i wiary w fetysze.

— Pamiętajcie, że owa siła występuje na najniższym poziomie, na samym dnie ustroju społecznego. Odbicie się od tego dna oznacza pokonanie go w drodze pomagania innym. Ubóstwo bywa różne i materialne ubóstwo planety Jan-Jah nie jest jeszcze zgubne. Wyjście można znaleźć w bogactwie duchowym. Konieczna jest jednak do tego podstawa: biblioteki, muzea, galerie malarstwa i rzeźby, piękne budowle, dobra muzyka, tańce i pieśni. Nawet sławetna nierówność podziału dóbr materialnych nie jest najgorszym nieszczęściem, jeśli tylko władcy nie starają się zachować swojej pozycji poprzez duchowe wyniszczanie narodu. Wielcy reformatorzy ziemskich społeczeństw uczyli przede wszystkim, by zacząć od duchowego wzbogacania człowieka. Można to osiągnąć w działaniu poprzez ciągłą walkę ze złem i wspomaganie współbraci, słowem, w nieustannym trudzie. Walka nie musi być koniecznie związana tylko z niszczeniem. W walce należy zadbać o własne środki służące na drodze ku Dobru, wyzbyte kłamstwa, dręczenia, zabijania i zawziętości. W innym wypadku zwycięstwo będzie dla ludu tylko zmianą ciemiężcy.

— Może pani dać jakieś przykłady tych środków?

— Na niskim poziomie: środki chemiczne straszenia, łzawiące i nieznośnego smrodu. Spisywane donosy niszczyć ogniem. W bezpośrednim starciu przydatne są paralizatory, wzmagające lęk ultradźwięki, szkła hipnotyzujące i tym podobne środki indywidualnej obrony przed prześladowcami. Na wyższym stopniu wysoko rozwinięta moc psychiczna, ułatwiająca rozpoznawanie złoczyńców, sugestię, odczytywanie emocji.

— Istnieje jeszcze potężniejszy czynnik odparcia, odrzucenia na planie psychologicznym, dostępny dla każdego człowieka, naturalnie po odpowiednim wyszkoleniu. To, co wydaje się wam mocami czarodziejskiego magnetyzmu, dawno używane jest przez nas, nawet w dziecięcych zabawach w „znikanie” i „ucieczkę poza widzenie”. Po to, aby wyższe siły ludzkie wprowadzić w czyn, potrzebne jest długie przygotowanie, takie samo, jakie przeprowadzają artyści, szykując nowe dzieło, czyli wyższy wzlot ducha, który przejawia się zazwyczaj intuicyjnie. Tu także następują trzy kroki: wyrzeczenie, koncentracja, objawienie.

— Jak pani sądzi, władczyni Ziemian, czy lud Jan-Jah świadomie utrzymywany jest na niskim poziomie? — zapytał przywódca.

— W mojej opinii tak!

— Zacznijmy więc działać! Jak by nie chronili się władcy i „żmijowaci”, nie uchronią się całkiem. Zatrujemy wodę, którą piją ze specjalnych wodociągów, rozpylimy w ich domach bakterie i środki radioaktywne, nasycimy ich jedzenie powoli działającymi toksynami. Tysiące lat dobierali swoją ochronę z samych ciemniaków. Teraz to niemożliwe i „dży” przenikają do ich strzeżonych warowni.

— I co dalej? Jeśli lud nie zrozumie waszych zamierzeń, sami staniecie się oligarchami. A przecież nie o to wam chodzi?

— W żadnym razie!

— Przygotujcie więc zrozumiały dla wszystkich program działań, przede wszystkim stanowiąc sprawiedliwe prawo, nie służące chronieniu władzy, sobkostwa i przywilejów, lecz podniesieniu godności i wzbogacenia duchowego każdego człowieka. Rozpocznijcie Trzy Kroki: od praw dla nowego społeczeństwa, do powszechnej zmiany świadomości, wiary w ludzi i siebie samego. Zróbcie te trzy kroki, a znajdziecie wyjście z inferna.

— Ale to nie jest terror!

— Oczywiście. To rewolucja. I „Szare Anioły”, jeśli są gotowe, mogą dzięki niej trzymać w strachu władców bezprawia. Jednak bez pracy społecznej, bez sojuszu „dży” z „kży”, będziecie kolejną bandą oligarchów. Z biegiem czasu niechybnie odejdziecie od swych ideałów, ponieważ wyższe społeczeństwo komunistyczne może funkcjonować tylko jak jednolity potok, wciąż zmienny, bo dążący zawsze wyżej, lepiej, dalej; nie zaś jak oddzielne strumyczki, ograniczone swymi przywilejami.

Przywódca „Szarych Aniołów” uniósł dłonie ku skroniom i pokłonił się Rodis.

— Muszę to wszystko jeszcze głęboko przemyśleć, ale ujrzałem światło.

Zawinięci w opończe „Aniołowie” oddalili się w towarzystwie Taela. Rodis wyciągnęła się w fotelu, zakładając nogę na nogę. Rzeźbiarz Ritin usadowił się naprzeciwko niej. Zajęty szkicowaniem, nucił pod nosem jakąś znaną melodię. Faj Rodis rozpoznała ją po chwili: była to stara ziemska piosenka. Przypomniała sobie nawet jej słowa: „Jestem smutny, ponieważ cię kocham”. Zadziwiające, jak muzyka, powstając z głębi wieków, łączyła obie planety i objawiała jednakowe strugi piękna w uczuciach Ziemian i Tormansjan. I w sercu Faj Rodis, mimo ciężaru pracy i lęku o przyszłość tutejszego ludu, zrodziła się pewność sukcesu ziemskiej wyprawy.

Загрузка...