10. Walter ciąg dalszy

Przez chwilę nie mogłem wymówić ani słowa. Jak szczenię pozwoliłem się wciągnąć w zarośla, a potem poszedłem za pustelnikiem do naszego szałasu. Bardzo rzadko tracę spokój, więc tym razem już po chwili mówiłem zupełnie opanowany:

– Pan mnie oszukał, Jeremy, usiłuje mnie pan bezprawnie uwięzić… Ale to się panu nie uda!

– Ja miałbym cię więzić!? – w głosie pustelnika zabrzmiało zdumienie tak szczere, że aż obrzydliwe. – Jesteś teraz wolny bardziej niż kiedykolwiek. Czy naprawdę nie widzisz, że tu po raz pierwszy jesteś panem swego czasu, nie obciążony żadnymi terminami, obowiązkami?…

– Ale moja firma przez ten rajski okres mogła ponieść milionowe straty, parę kontraktów zostawiłem nie dopiętych…

– A czy to ważne? Te kontrakty?

– Pan jest śmieszny. Domyślam się, że ktoś panu zapłacił za przetrzymanie mnie tutaj. Obiecuję, że podwoję stawkę.

– Nie interesują mnie pieniądze… – pada w odpowiedzi.

– Wariat. Normalny wariat! W porządku, nie chce pan pieniędzy, dobrze, proszę mi natychmiast wskazać klapę włazu.

– Jakiego włazu?

– No, na ten strych… Może być też drabinka przeciwpożarowa albo…

– Nie ma włazu ani drabinki. Kiedy wydzierżawiłem ten dach na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, cała powierzchnia została pokryta dwumetrową płytą żelbetową, na niej położono, po starannym zaizolowaniu, jeszcze trzy metry gleby… Niech jej ziemia lekką będzie.

Na wszystko miał gotowy argument, cwaniaczek…

– Ale pan jakoś się tu dostał? – konsekwentnie mówiłem mu „pan”, mimo że Jeremiasz bez przerwy mnie tykał.

– Przybyłem śmigłowcem. Helikopterem przewiozłem też mój skromny dobytek, zwierzęta, nasiona…

– A jak chce się pan wydostać?

– Zostanę tu do śmierci!

Zgrywał się. Nie ulegało wątpliwości, że się zgrywał. A jeśli w tym, co mówił, było choćby źdźbło prawdy?

– Takich typów jak pan powinno się eliminować ze społeczeństwa – westchnąłem.

– Sam już to zrobiłem. Nie chciałem mieć nic wspólnego z waszym społeczeństwem. Pobędziesz tu dłużej, kochany, a docenisz ten może nieco surowy, ale przyjemny tryb życia. Tykwy, kozy, pataty…

Długo mogłem tłumaczyć cymbałowi, że nie mam powołania na anachoretę, a wręcz przeciwnie, lubię ruch, tłum, towarzystwo.

– Wszystko można polubić – skontrował, zacierając ręce. – Weźmy kozy…

Wybuchnąłem:

– Mam alergię na futro!

– Uczulenia to choroby cywilizacji, tu ci szybko przejdą. Znałem faceta, który dostawał wysypki na widok własnej żony, a znowuż inny uczulony był na abstrakcję…

– Nie rozumiem? Nie lubił Picassa?

– Obsypywał się krostami, słysząc takie pojęcia jak równość, sprawiedliwość, demokracja.

Nie miałem ochoty na tego typu szermierkę słowną, przestałem więc zwracać uwagę na jego bajania. Jedno, co wiedziałem z absolutną pewnością: muszę się stąd wydostać! Wyczuł chyba moje myśli, bo rzucił słodziutko:

– Z Enklawy można uciec tylko w jeden sposób. Wyskoczyć! Przez chwilę śmieliśmy się obaj, choć różny był powód i różna szczerość tego śmiechu. A potem rzekłem:

– Powiedzmy, że wierzę panu, powiedzmy też, że nie uważam pana za wariata, jednakże nadal nie mogę zrozumieć sensu tego pustelnictwa. Wiem, że w młodym wieku ludzie robią różne głupie rzeczy; uciekają z domów, bawią się w dzieci-kwiaty, ale pan – człowiek doświadczony, tak bez powodu…

– Ja miałem powód – przerwał mi gospodarz Enklawy. – Po prostu nieszczególnie lubię ludzi…

Загрузка...