Party

Opowiadanie to napisałem w 1990 roku. Umieszczając jego akcję w okolicy przypominającej Anin, absolutnie nie mogłem przewidzieć ani mordu na Jaroszewiczach w 1992, ani samobójstwa Ireneusza Sekuły, ani powrotu po trzech latach lewicy do władzy. Można więc stwierdzić, że choć troszeczkę okazałem się prorokiem, to słabym jakimś.


Ostatnie sto metrów przeszedł, potykając się o zlodowaciałe pryzmy śniegu. Gdzież ta epoka, gdy była to uliczka pierwszej kolejności odśnieżania w całej dzielnicy? Od czasu jego ostatniej bytności wyraźnie spsiała. Dawny drewniak ochrony straszył wybitymi oknami. Płot uginał się pod suchymi o tej porze pędami dzikiego wina. Nikt nie sprzątał podjazdu, zaś sam dom – położony w głębi posesji i ukryty wśród świerków – wydawał się niezamieszkany. Mężczyzna nacisnął guzik przy furtce. Dwa krótkie dzwonki, dwa długie. Zabrzęczało elektryczne urządzenie sygnalizacyjne przy zamku, dowodząc, że ktoś jednak w środku był. Przybysz rozejrzał się wokół. Nie zauważywszy nawet psa z kulawą nogą, otworzył furtkę.

Wewnątrz domu uderzyło go ciepło i zapach igliwia. Piękna jak sen dziewczyna (najwyżej dwadzieścia lat, ale wyglądająca jeszcze młodziej) odebrała od niego płaszcz, a ze środka wytoczył się Otyły. Dziś bardziej przywiędły niż przed rokiem, lecz z zaróżowionymi policzkami i oczami ciągle błyskającymi energią.

– Jesteś, byku! Nareszcie!

Wymienili standardowy uścisk, który Łysy pamiętał z lepszych czasów i ciekawszych spotkań, od Phenianu po Hawanę.

Weszli do salonu. Tu zmieniło się niewiele. Przybył jeden obraz Kossaka, zniknęła biblioteczka klasyków marksizmu-leninizmu. Na kominku wesoło płonął ogień, a ze ścian gapiły się bezpartyjnie trofea myśliwskich wypraw Otyłego, ze skórą ussuryjskiego tygrysa i łbem angolskiego nosorożca na czele.

– Viola, zrób Mareczkowi drinka! – zadysponował gospodarz.

Dziewczyna zabrała się do tego ze skrupulatnością godną podziwu.

Skąd on bierze tak młode partnerki? – przemknęło przez myśl Łysemu. Właściwie było to pytanie retoryczne. O wyczynach erotycznych Andrzeja wiedział zarówno od samego zainteresowanego, jak i ze służbowych notatek, których wiele nagromadziło się przez lata. Udało mu sieje w porę zniszczyć przed niespodziewanym przejściem na emeryturę.

Jeśli chodzi o Violettę, to Otyły rozpowiadał, że zgarnął ją podczas romantycznej nocy na weselu góralskim w Gorcach. Na owo wesele zabłądził „jako prosty turysta” po zgubieniu obstawy. Podobno wraz z dziewczyną uciekali całą noc przed bandą pijanych harnasiów, którzy gonili ich ze sztachetami zamiast ciupag. Prawda była bardziej prozaiczna. Poznał Violettę, kiedy wraz z jego wnuczką przygotowywała się do sesji egzaminacyjnej na wydziale prawa. Miała dość akademika, więc gdy starszy pan zaproponował jej sublokatorski, darmowy pokoik, nie odmówiła. Zresztą, odmawianie nie należało do zwyczajów młodej studentki.

– Po raz pierwszy w życiu trafiła na równie dorodnego samca – komentował Otyły. – Szalejemy za sobą!

Łysy skończył rutynowy obchód mieszkania. Z dawnych lat pozostała mu podejrzliwość i dopatrywanie się podsłuchów za każdym zgrubieniem tynku.

– Jesteśmy sami? – zapytał.

Właśnie w tym momencie otworzyły się drzwi od palarni i wyszedł Cienki. Uściskali się.

Nikt nie lubił całować Cienkiego. Ów znakomity były ideolog miał cerę szarą i gąbczastą, tak charakterystyczną dla nałogowych palaczy, nie gardzących nadto kieliszkiem.

– Chyba jeszcze schudłeś – rzekł mu towarzysz Marek (Łysy).

– O tobie nie mogę tego powiedzieć – odwdzięczył się Cienki.

Violetta podała drinki. Łysy złapał się na tym, że zbyt nachalnie gapi się w jej dekolt, głęboki jak loch na Łubiance.

– Czy będzie Stary? – zwrócił się do Otyłego.

– Oczywiście. Zawsze wpadał na moje urodziny. Zresztą, rozmawialiśmy wczoraj przez telefon.

Łysy, całkowicie już odprężony, sięgnął po drinka. Było tak domowo: dyskretnie sącząca się muzyka, choinka, nadawały wnętrzu miły i staroświecki charakter. Towarzysz Marek nie należał do osób sentymentalnych, ale czasami potrzebował relaksu.

– Czyli będziemy mieli komplet – stwierdził z zadowoleniem.

– Ograniczony – sprostował Otyły. – Ze starej paki Rafał się przekręcił, Karol w Stanach, a Wiktor zgłupiał.

W dawnych czasach postępowanie eks-towarzysza Wiktora stałoby się przedmiotem sądu partyjnego zakończonego cywilną śmiercią obwinionego. Czy wieloletni pracownik aparatu, absolwent Instytutu Moskiewskiego i Budowniczy Polski Ludowej mógł nagle i bezkarnie odciąć się od swych korzeni? Skoczyć w ramiona opozycji, wyspowiadać się i stać praktykującym katolikiem? Wystarczyła krótka choroba, nerwowe załamanie, rypnięcie systemu, a profesorek przeskoczył na drugą stronę barykady.

„Jak trwoga – to zażywamy opium dla mas!” – zwykł mówić o takim postępowaniu Stary.

Sędziwy aparatczyk zjawił się kwadrans po Łysym. On również odprawił taksówkę już na rogu i kusztykając o laseczce, dotarł do willi. Przywitali go ze zrozumiałą atencją. Stary to był ktoś. Zawsze otaczał się małą barierą niedostępności, zawsze stał przynajmniej pół obcasa wyżej od pozostałych. A oni akceptowali taką sytuację.

– Cieszę się, że mogę was oglądać, chłopcy. Najważniejsze, że nadal jesteśmy na chodzie i… – tu Stary niedbale machnął ręką, wskazując okno – nie ponosimy odpowiedzialności za ten burdel.

– Żałoś ni amatorzy – skomentował Cienki. – Nawet dekomunizacji przeprowadzić nie potrafią.

– Taak – powiedział przeciągle Łysy.

Pozostali towarzysze wbili w niego wzrok. Nie lubili, kiedy Łysy poważniał. Zawsze wtedy okazywało się, że wie dużo więcej, niż wynikałoby to z jego miejsca w hierarchii. „Powiedz, Mareczku – nagabywał go kiedyś w pijackim rozmarzeniu Otyły – czy ty przypadkiem nie jesteś Ruski?” Na szczęście, poczucie humoru kazało obu uznać tę wypowiedź za niebyłą.

Tymczasem Łysy z nagła przypomniał sobie swój dawny zawód. Spuścił zasłony, dorzucił drew do kominka, wyjął wtyczkę telefonu i zgłośnił muzykę.

– Do czego zmierzasz? – zainteresował się Otyły.

– Porozmawiamy.

Stary najwyraźniej coś wiedział na ten temat, bo tylko przyzwalająco opuścił powieki i siorbnął koniaku.

– Ale po co, skąd takie środki ostrożności? – rozległ się głos Cienkiego.

– Węszą za nami – wyjaśnił krótko Łysy.

– Kto? Ci niepoważni gówniarze z UOP-u, których znajomość policyjnego fachu wynika z biernego styku z gumową pałką? – zaśmiał się Cienki. – A może ksiądz proboszcz? Przecież tylko patrzeć, jak ten bajzel runie.

– Nie wykluczam tej ewentualności. – W głosie Łysego nie znalazł się nawet gram entuzjazmu. – Ale co wówczas nastąpi? Kto weźmie władzę? Przecież nie my. Nasz powrót to pieśń dalszej przyszłości. Jakiś człowiek znikąd, populista, ktoś z tłumu. W każdym razie będzie zapotrzebowanie na krew i czyjeś głowy.

– Mają nową nomenklaturę – zauważył Otyły.

– Nową zajmą się dla przyjemności, a starą z obowiązku. Ale być może zbytnio wybiegam w przyszłość – zastrzegł się Łysy.

– Nam grunt pod nogami pali się już dziś. Dorwali Pietię.

Stary chwilę zastanawiał się, o kogo chodzi. Wreszcie przypomniał sobie tajemniczego młodego człowieka, o którym więcej mu mówiono, niż sam mógłby zauważyć. Oficjalnie spotkali się może dwa razy. I chyba nawet nie rozmawiali.

– Kto go dorwał?

– Przecież nie święci anieli obrządku wschodniego. Ruscy! Nawet nie wiem, jak się to ich nowe KGB nazywa. W każdym razie kotłuje się nielicho, jedni przeciwko drugim, drudzy przeciwko trzecim. Pietia znalazł się po niewłaściwej stronie. Może wykazał za mało refleksu. Dawniej powiedzielibyśmy – intuicji rewolucyjnej.

Cienki, wychyliwszy duszkiem pełną szklaneczkę, rzucił:

– Konkrety.

– Niestety, towarzysz Pietrow był nadzwyczaj systematyczny. Nie przeszkadza to w pracy partyjnej, gorzej, gdy dotyczy zajęć nadobowiązkowych. – Po tym wstępie Łysy przeszedł w końcu do sedna sprawy: – Miał domowe archiwum.

– A co w nim?

– Wszystko. Wszystkie interesy. Przelewy, transfery. Nasze wspólne przedsięwzięcia. Szczęściem, bez nazwisk. Ale nietrudno będzie natrafić na kontakt w Polsce, zweryfikować to i owo.

– Rafał nie żyje – wtrącił Stary.

– Sprzyjająca okoliczność, ale notatki sięgają dużo głębiej – wyjaśnił krótko Łysy. – A Ruscy lubią ostatnio robić prezenty naszym aktualnym zarządcom. Podadzą nas na srebrnym talerzu za jakiś wagon ziemniaków, który pozwoli Moskwie przeżyć tydzień bez głodu. A nasi, nawet przy swym bałaganiarstwie, prędzej czy później dotrą do nas.

Cienki poczuł, że przenika go zimny dreszcz. Już od dłuższego czasu zastanawiał się, co on tu właściwie robi. Żona od roku w Paryżu, synowie w Nowym Jorku. Stary był w jeszcze gorszej sytuacji: córka nie chciała rzucić uczelni, małżonka nigdy nie zaaprobowałaby ucieczki. Również Otyłemu zrobiło się nieprzyjemnie. Polubił życie zasobnego emeryta, spisującego pamiętniki w towarzystwie nadobnych kobietek. Perspektywa sądu, więzienia, a nade wszystko utraty pieniędzy wydawała się przerażająca.

A gdyby jeszcze dogrzebali się do tego nieszczęsnego wypadku…

Łysy, świadom ogarniającej ich paniki, po raz pierwszy się uśmiechnął.

– Nie wszystko jeszcze stracone, towarzysze. Archiwum Pietki to spory kłopot, ale nie mają jego zeznań, nie znają nazwisk. Nie dysponują dowodami materialnymi.

– Wyduszą je z Pietrowa – skonstatował ponuro Otyły.

– Nie wyduszą. Pietka nie żyje.

– Rzeczywiście! – Cienki aż podskoczył z radości. – Czytałem gdzieś o jego samobójstwie.

Łysy wydął wąskie wargi.

– Tak, strzelił sobie w głowę z dziesięciu kroków, i to ze trzy razy. Niezły wyczyn strzelecki.

Umilkł, bo do pokoju weszła bezszmerowo Violetta, wnosząc przystawki. Wycofała się równie dyskretnie.

– Pięknie wyszkolona, jak moja wyżliczka – pochwalił Stary. W tym momencie Otyłemu przypomniało się jakieś polowanie.

Łańsk, może Arłamów. Stary o dwadzieścia lat młodszy. Prominentni cudzoziemcy. Wokół ogniska pokot jak w tajdze. I żal ścisnął serce, że to już nigdy nie powróci… Może być tylko gorzej: ktoś rozpracuje warszawskie kontakty Pieti, jakiś idiota zacznie paplać i dobiorą się…

– Kiedy byłem w tajdze – Łysy najwyraźniej miał podobne skojarzenia – starzy myśliwi opowiadali mi o obyczajach jeleni uciekających przed wilkami. W rozpaczliwej sytuacji poświęcają jednego ze stada. Ten zostaje. Wataha ma żer, a stado może uciec.

Twarz Cienkiego zrobiła się czujna i jeszcze cieńsza. Jego profil przypominał teraz sierp księżyca.

– Do czego zmierzasz?

– Poświęcenie jednego z nas mogłoby rozwiązać sprawę. Wiarygodnie napisane oświadczenie, w którym wziąłby winę na siebie, taki pożegnalny list… Ślad by się urwał.

– Zwariowałeś? – na twarz Otyłego wystąpiły krwiste cętki.

– To jest jakaś koncepcja – odezwał się Stary. – Tajemnica zabrana do grobu, kontaktów nie ma, dowodów też, pieniądze przepadły. Nie będzie powodów do dalszego śledztwa.

– Nikt nie mówi, że teoretycznie jest to zły pomysł – wykrzyknął Otyły. – Ale to oznacza, że któryś z nas musiałby się zgodzić na rolę kozła ofiarnego.

– Zawsze miałeś talent do chwytania byka za rogi – zgodził się Łysy. – Oczywiście, takiej decyzji nie powinno się nikomu narzucać, jest zbyt ważna, powiedziałbym – zbyt intymna. Nie mam jednak wątpliwości, że ktoś z was się zdecyduje. Z żarliwością młodych lat, dla sprawy, dla współtowarzyszy…

– Chyba oszalałeś, stary cyniku. Do kogo to mówisz? – obruszył się Cienki. – Szukasz frajera?

Stary wolno zmiażdżył papierosa w popielniczce.

– Tak, to byłoby niezłe wyjście – mruknął.

Nie wiadomo dlaczego, wszystkie oczy skierowały się ku Cienkiemu. Ten wcisnął się w miękki fotel. Czuł w ich spojrzeniach wyrok śmierci, nieomal słyszał ich myśli: „Znana kanalia. Nikt po nim nie zapłacze”.

– Słuchajcie – wybełkotał. – Uważam, że są poważniejsi kandydaci. Kto by uwierzył, że byłem głównym macherem? W hierarchii stałem dość nisko, mam najskromniejszą daczę, stare BMW. Moja ofiara nie powstrzymałaby pościgu. Co innego, gdyby…

Urwał pod spojrzeniem Starego, który aż uniósł się z fotela.

– Do mnie pije, cwaniaczek. Że najstarszy? Najwyższy rangą? Ale przecież wszyscy wiedzą, że byłem od lat figurantem. Uczciwym człowiekiem do protokolarnych spotkań. Szczerym, prostym, skromnym. Każdy zapytany o mózg, wskazałby na Łysego.

Adresat tych słów prawie nie zareagował. Może odrobinę ściszył głos. Przypominał teraz lekko podrażnionego węża.

– Tak, mam opinię fachowca od specjalnych zadań. Ale dla kraju i organizacji, nie dla siebie! Nadto moje ewentualne samobójstwo mogłoby tylko wzmóc czujność organów węszenia. Jeśli ktoś taki jak ja wybiera podobne rozwiązanie, coś się musi za tym kryć. Nawet moi przeciwnicy mówią o mnie: ideowy, nieprzekupny. Co innego, jeśli ktoś był całe życie sybarytą…

Ale również Otyły nie przejawiał chęci do poświęcenia.

– Moi drodzy – powiedział tonem lekko drwiącym – taki czyn w moim wykonaniu byłby równie śmieszny, jak wstąpienie do klasztoru. Wiadomo, że byłem cynikiem, koniunkturalistą, który nigdy nie wierzył w komunę. I co, teraz na starość miałbym udawać romantycznego bohatera? A poza tym nie podoba mi się ta syberyjska anegdotka. Mocno naciągana.

Wrócili do punktu wyjścia. Na łysinę pomysłodawcy wystąpiły krople potu.

– A może odrobina hazardu? – zaproponował. Cienki i tym razem pierwszy zażądał wyjaśnień:

– Co masz na myśli?

– Losowanie – rzucił Łysy, wyraźnie przywiązany do swojej koncepcji.

Zanim pozostali biesiadnicy wypowiedzieli się na temat nowego pomysłu, wnętrze willi wypełniło charakterystyczne brzęczenie dzwonka: dwa długie dźwięki, dwa krótkie. Zastygli w bezruchu.

– Nikogo więcej nie zapraszałem – sumitował się Otyły.

Weszła Violetta.

– Jakiś facet do ciebie. Przez bramofon powiedział, że ma na imię Wiktor.

– Wiktor? – zdziwił się gospodarz. – A jemu co się stało?

– Po co nam ta mysz kościelna? – skrzywił się z niechęcią Cienki.

– Głupio wyjdzie, jeśli go nie wpuszczę – mruknął Otyły. Stary przyzwalająco skinął głową.

Wiktor był porządnie wlany, chyba tylko dlatego przyszedł. A może po pijaku wpadł po prosu w starą koleiną?

Jeszcze w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych należał do najbliższych przyjaciół Otyłego, jemu zawdzięczał posadę i pozycję. Potem zepchnięto go na boczny tor: nie był dość pewny, dość dyspozycyjny. Trzy lata temu podczas jakiejś ostrej dyskusji po wódce Wiktor stwierdził, że ma dość. I zrezygnował.

Dlaczego przyszedł? Czy przyciągnął go jedynie instynkt pijaczka, który nawet pośrodku Sahary potrafi wygrzebać pół litra?

– Chciałem ci złożyć życzenia, tłuściochu. Trzymaj się. Byli towarzysze niespodziewanego gościa zachowywali się z rezerwą. Sama obecność apostaty bardzo ich spięła. Gorzej, że Wiktor – wypiwszy jeszcze dwie kolejki – wpadł w obrzydliwie kaznodziejski ton.

– I co? Wy, naturalnie, nie wyciągacie żadnych wniosków.

– Machnął palcem przed nosem Łysego. – Wam ciągle się wydaje, że czas sobie na chwileczkę stanął, postoi, postoi i ruszy. Będzie jak dawniej.

– Daj spokój, jesteś pijany! – usiłował łagodzić Cienki.

– Ja pijany?! – ryknął Wiktor i cisnął szklanką o podłogę.

– Ja pijany?! A może i pijany – zgodził się nagle. – Za to wy jesteście impregnowani. Nadszedł czas, aby powiedzieć sobie: to już koniec. Błądziliśmy, myliliśmy się, popełnialiśmy zbrodnie. Co gorsza, nie ma sposobu na odkupienie. Na zadośćuczynienie. Krzywdy, które wyrządziliśmy, gonią nas jak Erynie. Nasza małość dusi nas samych. Dokąd, po co? To już koniec! – powtórzył. W pokoju trwała kompletna cisza. Przerwał ją dopiero Łysy.

– W porządku, Wiktor, zasunąłeś nam. Po oczach! Ale przecież ty od samego początku wiedziałeś, w co grasz. W latach pięćdziesiątych studiowałeś w Moskwie, potem pracowałeś tutaj i teraz chcesz udawać niewiniątko?

– Ja nie udaję niewiniątka. Ja z tym skończyłem. Trzeba umieć skończyć, nawet, gdy to boli. Trzeba się oderwać od własnego łajdactwa.

– Daj spokój, robisz się śmieszny – na twarzy Otyłego pojawił się wyraz niesmaku. – Gdzie piłeś cały dzień?

– Pewnie u proboszcza – zachichotał Cienki.

Wiktor wybełkotał jeszcze, że już wie, co chciał wiedzieć, że szkoda z nimi rozmawiać, ponieważ są absolutnie niereformowalni.

– Możliwe, ale bądźmy tolerancyjni – rzekł Otyły. – I kulturalni.

Po następnej kolejce Wiktor zupełnie oklapł. Powiedział, że będzie się zbierał do domu.

– W tym stanie lepiej nie wychodź, wezwę taksówkę – zaofiarował się z pomocą Otyły.

– Przez las mam niedaleko.

– Wypij przynajmniej kawę – zaproponował Łysy. – Jeszcze zamarzniesz w zaspie.

Udało się jakoś wmusić w Wiktora mocną kawę. Na odchodnym rzucił parę gorzkich myśli.

– Żyj sto lat, tłuściochu! Ale pamiętaj o Sądzie Ostatecznym! – krzyknął jeszcze na progu i wytoczył się w noc.

Wyjście odszczepieńca wywołało westchnienie ulgi u wszystkich panów. Violetta wniosła desery.

– Skurwiel! – rzekł dobitnie Stary, który lubił podsumowania.

– Zawsze taki był – zgodził się z nim Cienki. – A na starość i po wódzie wylazło to z niego w dwójnasób.

Otyły nie powiedział nic, siedział dziwnie zamyślony.

– Pożyteczny gość – stwierdził naraz Łysy.

Spojrzeli na niego, zdziwieni tym stwierdzeniem. Nie wiedzieli, o co mu może chodzić.

– Tak, to chyba rozwiązuje nasze problemy.

Łysy wydobył z kieszeni nieduże pudełeczko, coś przekręcił, potem włączył: „Trzeba umieć skończyć, nawet gdy to boli. Trzeba się oderwać od własnego łajdactwa”.

Popatrzyli z podziwem na towarzysza.

– Ty draniu – zawołał Stary. – Nagrałeś go! Ty cwany draniu! Oczywiście, nagranie stanowiło tylko połowę sukcesu. Resztę Łysy streścił w paru słowach:

– Za jakieś trzy godziny Wiktor źle się poczuje, straci przytomność…

– Widziałem, jak mieszałeś mu kawę – domyślił się Cienki.

– Za trzy i pół godziny odwiedzę tego pijaczka w domu. Z dawnych czasów pozostał mi klucz od jego mieszkania. Nieprzytomny, nawet nie poczuje smaku trucizny. Na fiolce pozostaną ślady jego palców. Tymi samymi palcami wystukam na maszynie krótki list do prokuratury. Szczegóły, dane, cała wina na siebie…

– A pieniądze? Nie będą węszyć? – upewniał się Stary.

– Ślad gubi się za granicą – uspokoił go Łysy. – Potem przegram te pijackie wyznania na jego magnetofon… I całość załatwiona.

– Ty masz łeb!!!

W słowach Otyłego pobrzmiewał rzeczywisty podziw. A może nawet odrobina strachu.

– Dobra, załatw to. Tylko pamiętaj, my o niczym nie wiemy – zastrzegł się Stary.

– Właśnie. A jeśli coś się rypnie? – denerwował się Cienki.

– Co na przykład?

– Wiktor nie dotrze do domu albo jego magnetofon będzie zepsuty, a maszyna w naprawie.

– Myślicie, że nie sprawdziłem? Myślicie, że on tu się zjawił przypadkiem? Pił z moim człowiekiem i to on dyskretnie podsunął Wiktorowi, że Otyły jest chory i wypadałoby go odwiedzić.

– Zaraz, zaraz, to po co ta cała zabawa z wybieraniem samobójcy? – żachnął się Otyły.

– Może chciałem się pobawić, może stary policjant jest miłośnikiem Mrożka?

Stary przesunął swój kieliszek w stronę gospodarza.

– Violka! Violka! – krzyknął Otyły. – Możesz przynieść trochę lodu? Violka, słyszysz mnie?

Wiktor szedł, co rusz potykając się przez las, dziś jakby dłuższy i ciemniejszy niż niegdyś. Był naturalnie pijany, ale nie bardziej niż zwykle. Tylko w piersi czuł jakiś ogromny, dodatkowy ciężar. Serce?

Trzęsła go wściekłość na siebie. Po co tam poszedł? Przecież do tych ludzi nie trafiały żadne argumenty. Litość? Głupota? Znów poczuł bolesne ukłucie.

– Panie Wiktorze, panie Wiktorze!

Przystanął, odwrócił głowę. Któż mógł biec za nim o tej porze?

– Violetta?

Tak, to była dziewczyna Otyłego, bez czapki, zdyszana i bardzo zdenerwowana.

– Szybko, skręćmy, cofnijmy się do tej uliczki – mówiła pośpiesznie. – Niedaleko jest postój taksówek, zawiozę pana do szpitala.

– Do szpitala? Po co? – znów się zatoczył.

– Dranie, dali panu jakiś specyfik, potem upozorują samobójstwo. Wszystko słyszałam. Szybciej!

Właściwie nawet się nie zdziwił. Po Łysym można się było wszystkiego spodziewać. Pozwolił, by prowadziła go jak dziecko.

– Wszystko będzie dobrze, panie Wiktorze. Łysy miał swój magnetofon, ale i ja miałam swój. Nagrałam całą ich rozmowę. Do ich partyjnych szwindli dojdzie jeszcze usiłowanie zabójstwa.

Wiktor z wolna zaczął rozumieć, choć nie wszystko.

– Ale dlaczego ty to robisz, dziecko? Źle ci było z Otyłym? Skrzywdził cię? Dlaczego?

– A może marzy mi się awans na sierżanta, panie Wiktorze? No, niech się pan na mnie oprze. Jestem silna, bardzo silna…

W dali zamajaczyło światełko taksówki. Viola odczuwała satysfakcję. Wiktor też.

Byli tak zaaferowani swoimi sprawami, że nie zauważyli nawet krępego mężczyzny skrytego za ośnieżoną choinką.

Загрузка...