Z górą dwie godziny pracowali ciężko, wynosząc ze spodniej komory potrzaskane kawały automatów, wryte w siebie, sczepione niemal nie do rozerwania części zapasowe, które przy zderzeniu wyrwały się z umocnień i lawiną pokryły stojącą pod nimi lawetę Obrońcy. Największe ciężary podnosili małym nożycowym dźwigiem, a wszystko, czego nie dało się przeciągnąć przez drzwi, Inżynier rozmontowywał pierwej pospołu z Koordynatorem. Dwa arkusze pancernej blachy, wklinowane między wieżyczkę Obrońcy i przytłaczającą ją skrzynię z ołowianymi cegłami, pocięli w końcu łukiem elektrycznym, sprowadziwszy w dół z maszynowni kable z tablicy rozdzielczej reaktora. Cybernetyk z Fizykiem segregowali to, co już wywleczono ze zgrzytającego potępieńczo stosu wraków. Części nie do naprawienia przeznaczali na złom. Chemik z kolei dzielił ów złom wedle rodzaju materiału. Od czasu do czasu, gdy przychodziło dźwigać jakiś szczególnie masywny element konstrukcji, wszyscy rzucali swoją robotę i spieszyli z pomocą „tragarzom”. Kilka minut przed szóstą dostęp do spłaszczonego łba Obrońcy otworzył się na tyle, że przystąpili do otwierania jego górnej klapy.
Cybernetyk jako pierwszy skoczył równymi nogami do ciemnego wnętrza, za chwilę zawołał o lampę, spuścili mu ją z góry na kablu. Usłyszeli jego okrzyk, stłumiony jak ze studni.
– Są! - wołał triumfująco - są! Wystawił na chwilę głowę.
– Tylko siąść i jechać! Cała instalacja czynna!!
– Jasne, przecież Obrońca jest po to, aby wiele wytrzymać - rzucił rozpromieniony Inżynier. Miał krwawe szramy na przedramionach od dźwigania ciężarów.
– Moi drodzy, jest szósta. Jeżeli mamy jechać po wodę, trzeba to zrobić zaraz - powiedział Koordynator. - Cybernetyk i Inżynier mają pełne ręce roboty - myślę, że pojedziemy w tym samym składzie, co wczoraj.
– Nie zgadzam się!
– Rozumiesz przecież - zaczął Koordynator, ale Inżynier nie dał mu dokończyć.
– Potrafisz tyle, co ja. Ty zostaniesz dziś.
Spierali się chwilę, na koniec Koordynator ustąpił. W skład wyprawy wchodzili Inżynier, Fizyk i Doktor. U Doktora nic nie wskórali perswazją - chciał jechać.
– Przecież naprawdę nie wiadomo, gdzie bezpieczniej, tu czy tam, jeżeli o to ci chodzi - powiedział wreszcie, zniecierpliwiony atakami Inżyniera. Wyszedł na górę po stalowej drabince.
– Zbiorniki macie już przygotowane - powiedział Koordynator.
– Do strumienia jest nie więcej niż dwadzieścia kilometrów. Wracajcie zaraz z wodą - dobrze?
– Jeżeli się da, obrócimy dwa razy - powiedział Inżynier - to byłoby już czterysta litrów.
– Zobaczymy jeszcze, jak to będzie z obracaniem. Chemik i Cybernetyk chcieli wyjść za nimi, ale Inżynier zagrodził im drogę.
– Nie, bez odprowadzań, pożegnań, to nie ma sensu. Trzymajcie się. Jeden musi być na powierzchni, ten może pójść z nami.
– To właśnie ja - powiedział Chemik - widzisz przecież, że jestem bezrobotny.
Słońce stało dość nisko. Sprawdziwszy całość zawieszeń, luzy kierownicze i zapas izotopowej mieszanki, Inżynier usiadł na przedzie. Ledwo Doktor wsiadł, leżący pod rakietą dubelt wylazł i prostując się na całą wysokość, zaczął człapać ku nim. Łazik ruszył. Wielki stwór zajęczał i puścił się za nimi z szybkością, która wprawiła Chemika w osłupienie. Doktor krzyknął coś do Inżyniera, wóz zatrzymał się.
– No i cóż ty chcesz - gderał Inżynier - nie weźmiesz go przecież!
Doktor, zmieszany, nie bardzo wiedząc, co robić, patrzał bezradnie na przewyższającego go o dwie głowy olbrzyma, który zaglądał mu z góry w twarz, przestępował z nogi na nogę i wydawał skrzekliwe dźwięki.
– Zamknij go w rakiecie. Pójdzie za tobą - poradził Inżynier.
– Albo go uśpij - dodał Chemik. - Bo jeżeli pogoni za nami, może jeszcze ściągnąć kogoś.
To przemówiło Doktorowi do przekonania. Łazik podjechał powoli do rakiety, dubelt pognał za nim swymi dziwacznymi susami, potem Doktor pociągnął olbrzyma do tunelu - przeprawa nie była łatwa. Wrócił po jakimś kwadransie, zły i zdenerwowany.
– Zamknąłem go w przedsionku salki opatrunkowej - powiedział - tam nie ma szkła ani niczego ostrego. Ale boję się, że narobi gwałtu.
– No, no - rzucił Inżynier - nie ośmieszaj się.
Doktor chciał coś odpowiedzieć, może i ostro, ale zmilczał. Ruszyli ponownie, wielkim łukiem okrążyli rakietę. Chemik machał ręką, nawet kiedy widział już tylko wysoką, rozwianą kitę pyłu. Potem zaczął się miarowo przechadzać w pobliżu okopanego płytko miotacza.
Chodził tak jeszcze bez mała dwie godziny później, kiedy pośród smukłych kielichów, rzucających długie cienie, pojawiła się chmurka kurzu. Jajowata, nabrzmiała czerwono tarcza słoneczna dotknęła właśnie horyzontu, na północy siniał przypływ chmur, nie czuło się zwykłego, nadciągającego o tej porze chłodu - wciąż było duszno. Chemik wybiegł z cienia rakiety i zobaczył maszynę, podskakiwała właśnie na bruzdach, wyoranych przez wirujące tarcze.
Dopadł wozu, gdy ten jeszcze się toczył. Nie musiał nawet pytać o sukcesy wyprawy - łazik siedział ciężko na przypłaszczonych oponach, słychać było chlupotanie wody we wszystkich kanistrach, nawet na wolnym siedzeniu bulkała pełna bańka.
– Jak było? - spytał Chemik. Inżynier zdjął ciemne szkła i chustką ścierał sobie pot i proch z twarzy.
– Bardzo przyjemnie - powiedział.
– Nikogo nie spotkaliście?
– No, jak zwykle, krążki, ale wszystkie mijaliśmy z daleka - pojechaliśmy od drugiej strony tego zagajnika z wykrotem, wiesz? Tam prawie wcale nie ma bruzd. Tyle że było trochę kłopotu z napełnianiem kanistrów. Przydałaby się jakaś pompka.
– Chcemy jechać jeszcze raz - dodał Fizyk.
– Najpierw musicie przelać wodę…
– E, nie warto - odparł Fizyk - tu leży tyle pustych baniek i kanistrów, weźmiemy inne, a potem wszystko przeleje się już za jednym zamachem. Co?
Spojrzeli sobie z Inżynierem w oczy, jakby mieli w tym jakąś ukrytą myśl. Chemik nie zauważył tego, zdziwił go tylko trochę ich nadzwyczajny pośpiech. Wyładowali kanistry, jakby się paliło, i ledwo rzucili na bagażnik nowe - wcale nie było ich tak wiele - wsiedli i pomknęli z miejsca, wzbijając kłęby kurzu. Jego ściana osiadała jeszcze na równinie, oblana pąsem w świetle zachodzącego słońca, kiedy na powierzchnię wyszedł Koordynator.
– Nie ma ich - powiedział.
– Już byli, zamienili bańki na puste i pojechali jeszcze raz.
Koordynator bardziej zdziwił się, niż rozgniewał.
– Jak to - od razu pojechali?
Powiedział, że zaraz go zastąpi, i zszedł do wnętrza statku, aby powtórzyć wiadomość pracującemu przy uniwersalnym automacie, ale z Cybernetykiem trudno było mówić. Miał ze dwadzieścia tranzystorów w ustach, wypluwał je do ręki jak pestki, kilkaset wywalonych z porcelitowych wnętrzności przewodów owinął sobie dookoła szyi, rozczesał na piersi i łączył je z taką szybkością, aż palce mu migały. Czasem zastygał bez ruchu i dobrą minutę jakby w nieziemskim osłupieniu wpatrywał się w rozwieszony tuż przed twarzą wielki schemat.
Koordynator wrócił na powierzchnię, zastąpił Chemika, który poszedł przygotować dla wszystkich kolację, i siedząc przy miotaczu, skracał sobie czas wpisywaniem praktycznych uwag na marginesach montażowej książki, którą założył Inżynier.
Od dwu dni łamali sobie głowy, co począć z dziewięćdziesięcioma tysiącami litrów skażonej radioaktywnie wody, która zalała całą przestrzeń nad ciężarowym włazem. Było to jedno z błędnych kół pozornie nie do rozcięcia, na które się wciąż natykali - żeby oczyścić tę wodę, trzeba było uruchomić filtry, a dostać się do kabla, który je zasilał, można było właśnie w zalanym miejscu. Na statku był nawet nurkowy skafander, ale potrzebny był taki, który jednocześnie chroni od promieniowania, a tego nie mieli. Przysposabiać go specjalnie i pancerzyć ołowiem nie opłacało się - już raczej czekać, aż uruchomione automaty będą mogły zanurzyć się pod wodę.
Koordynator siedział pod rufą rakiety, na której od zapadnięcia zmroku co chwila zapalała się lampa błyskowa, i notował szybko, jak tylko mógł, to, co przyszło mu na myśl, bo światło trwało ledwo trzy sekundy. Sam się potem śmiał, oglądając gryzmoły, w które przemieniało się jego pismo po ciemku. Kiedy spojrzał na zegarek, dochodziła' dziesiąta.
Wstał i zaczął się przechadzać. Wypatrywał świateł łazika, ale nic nie widział, obserwację utrudniała lampa błyskowa. Zaczął więc oddalać się w stronę, z której miała wrócić maszyna.
Jak zwykle, kiedy był sam, skierował oczy na gwiazdy - Droga Mleczna wznosiła się stromo w ciemności, od Skorpiona wzrok jego poszedł na lewo, zatrzymał się, zdumiony - najjaśniejsze gwiazdy Koziorożca ledwo było widać, ginęły w bladym pałaniu, jak gdyby Droga Mleczna naraz rozszerzyła się i pochłonęła je - a przecież leżały poza nią. Nagle zrozumiał. To była łuna, tam właśnie, nad wschodnim horyzontem. Serce zaczęło mu uderzać powoli i mocno. Poczuł ucisk w gardle, który zaraz przeszedł. Z zaciśniętymi szczękami ruszył dalej. Łuna była biaława, niska i nierównomiernie przygasała, aby po długiej chwili rozbłysnąć kilka razy pod rząd. Zamknął oczy i z najwyższym natężeniem wsłuchiwał się w ciszę - ale słyszał tylko szum krwi. Teraz już gwiazdozbiorów nie było prawie widać, stał bez ruchu, wpatrzony w nieboskłon, który nalewał się mętną poświatą.
Zrazu chciał wrócić do rakiety i wyciągnąć tamtych na górę - mogli pójść z miotaczem. Pieszo trwałoby to co najmniej trzy godziny. Poza łazikiem mieli mały śmigłowiec, ale siedział w przegrodzie zalanej wodą, zaklinowany między skrzyniami - obejrzeli tylko wystający wierzch, śmigło potrzaskało w katastrofie na kawałki, kabina musiała wyglądać jeszcze gorzej. Pozostawał jednak Obrońca.
Pomyślał, że mogą po prostu wsiąść do niego, zdalnie otworzyć ciężarową klapę - jej rozrząd mieścił się w maszynowni - i zjechać poprzez wodę, która wyleje się zresztą, jak tylko klapa się odemknie. W Obrońcy byliby osłonięci przed radioaktywnością. Ale nie było pewne, czy klapa w ogóle się otworzy, nie mówiąc już o tym, co począć później - cały grunt dokoła rakiety zamieniłby się w jedna wielką radioaktywną plamę. Niemniej gdyby tylko mieć pewność, że klapa puści…
Powiedział sobie, że czeka jeszcze dziesięć minut, jeżeli do tego czasu nie dojrzy świateł, pojadą. Było trzynaście minut po dziesiątej. Opuścił rękę z zegarkiem. Łuna - tak, nie mylił się - powoli sunęła wydłuż horyzontu, dochodziła już do alfy Feniksa - różowawą z wierzchu, dołem mętnobiaławą smugą uchodziła ku północy. Znowu spojrzał na tarczę zegarka. Brakowało jeszcze czterech minut, kiedy zobaczył reflektory.
Były najpierw mrugającym świetlikiem, gwiazdką, która drżała szybko, potem rozdwoiły się, skakały w górę i w dół, wreszcie zaczęły oślepiać coraz mocniej - słyszał już prędki szurgot obracających się kół. Jechali szybko, ale znów nie na złamanie karku - wiedział, że można z łazika wycisnąć więcej, i to, że nie tak bardzo się śpieszyli, uspokoiło go do reszty. Jak zwykle w takich okolicznościach, poczuł rosnący gniew.
Sam nie wiedział o tym, ale oddalił się od rakiety o dobre trzysta kroków, jeśli nie więcej. Łazik przyhamował ostro, Doktor krzyknął:
– Wsiadaj!
Podbiegł, skoczył bokiem na puste miejsce, odsuwając blaszankę, i poczuł, że jest pusta. Spojrzał na siedzących - na oko nikomu nic się nie stało. Pochylił się do przodu, dotknął lufy miotacza - była zimna.
Fizyk odpowiedział na jego wzrok nic nie mówiącym spojrzeniem. Czekał zatem, nie odzywając się, aż podjechali pod rakietę. Inżynier skręcił ostro, odśrodkowa siła wgniotła Koordynatora w siedzenie, puste blachy kanistrów zahałasowały i wóz znieruchomiał tuż przed wejściem do tunelu.
– Woda wyschła? - spytał Koordynator obojętnym tonem.
– Nie mogliśmy nabrać wody - powiedział Inżynier. Odwrócił się do niego na swym obrotowym siedzeniu. - Nie dało się dojechać do strumienia.
Wyciągniętą ręką wskazał na wschód.
Nikt nie wysiadał. Koordynator patrzał badawczo to na Fizyka, to na Inżyniera.
– Zauważyliśmy już pierwszy raz, że coś się tam zmieniło - powiedział Fizyk - ale nie wiedzieliśmy co i chcieliśmy się upewnić.
– A gdyby zmieniło się tak dalece, że byście nie wrócili, to co przyszłoby nam z takiej przezorności? - powiedział Koordynator. Nie ukrywał już pasji. - No, jazda, mówcie wszystko, bez kroplomierza!
– Oni tam coś robią, wzdłuż strumienia, przed nim i za nim, dokoła pagórków, we wszystkich kotlinach, wzdłuż większych bruzd, i to na przestrzeni całych kilometrów - powiedział Doktor. Inżynier skinął głową.
– Za pierwszym razem, kiedy jeszcze było jasno, zauważyliśmy tylko całe korowody tych wielkich bąków - sunęły szykiem w kształcie litery V i wyrzucały ziemię, jakby prowadziły jakieś wykopy. Zobaczyliśmy je na dobre dopiero w powrotnej drodze, ze szczytu wzgórza, i nie spodobały mi się.
– A co ci się w nich nie spodobało? - spytał łagodnie Koordynator.
– To, że są trójkątne, a szczyt każdego trójkąta mierzy w naszym kierunku.
– Cudownie. I nie mówiąc o tym ani słowa, pojechaliście tam jeszcze raz? Wiesz, jak należy nazwać takie postępowanie?
– Może zrobiliśmy głupstwo - powiedział Inżynier. - Nawet na pewno popełniliśmy je, ale pomyśleliśmy sobie, że jak zaczniemy tu obradować, czy jechać drugi raz, i znowu zaczną się spory, kto ma narażać to bezcenne życie i tak dalej - postanowiliśmy załatwić się z tym szybko sami. Liczyłem na to, że o zmroku będą musieli jakoś oświetlić miejsce robót.
– Nie zauważyli was?
– Prawie na pewno nie. W każdym razie żadnych oznak nie widziałem - nie atakowali nas.
– Jak jechaliście teraz?
– Niemal cały czas grzbietami wzgórz, nie samymi szczytami, ale trochę niżej, żeby nie mogli nas dostrzec na tle nieba. Ma się rozumieć, bez świateł. Dlatego tak długo to trwało.
– To znaczy, że w ogóle nie pojechaliście z zamiarem tankowania wody, a kanistry wzięliście tylko, żeby oszukać Chemika?
– Nie, tak nie było - wmieszał się do rozmowy Doktor. Wciąż siedzieli w łaziku, raz w pałaniu błyskowej lampy, raz w mroku, kiedy gasła.
– Chcieliśmy podjechać do strumienia dużo dalej, z drugiej strony, ale nie dało się.
– Dlaczego?
– Tam też prowadzą takie same roboty. Teraz, to znaczy od zapadnięcia ciemności, leją jakiś świecący płyn do tych wykopów - dawał tyle blasku, że można to było doskonale widzieć.
– Co to jest? - Koordynator patrzał na Inżyniera. Ten wzruszył ramionami.
– Może robią jakieś odlewy. Chociaż to było zbyt rzadkie jak na roztopiony metal.
– Czym to dowozili?
– Niczym. Kładli coś wzdłuż bruzd - przypuszczam, że rurociąg, ale na pewno nie mogę powiedzieć.
– Płynny metal tłoczyli rurociągiem?!
– Mówię ci, co widziałem w ciemności, przez lornetkę, w bardzo kiepskich warunkach oświetlenia - środek każdego wykopu świeci jak rtęciowy palnik, a dokoła wszystko ciemne - nie zbliżyliśmy się zresztą nigdzie bliżej niż na jakieś siedemset metrów.
Lampa błyskowa zgasła i przez chwilę siedzieli, nie widząc się - potem zajaśniała znowu.
– Myślę, że trzeba ją będzie zlikwidować - powiedział, podnosząc wzrok, Koordynator. - I to zaraz - dodał.
– Co tam? - spojrzał w mrok, lampa znowu zapłonęła - zobaczyli wynurzającego się z tunelu Chemika. Podbiegł do wozu, padły pospieszne pytania i odpowiedzi, tymczasem Inżynier zszedł na dół i wyłączył w maszynowni dopływ prądu. Lampa błysnęła ostatni raz i zaległa ciemność. Tym wyraźniej wystąpiła łuna na horyzoncie. Przeniosła się teraz bardziej na południe.
– Jest ich tam jak maku - powiedział Inżynier, który wrócił na powierzchnią i stał przy rakiecie, zwrócony twarzą ku łunie. Jego twarz wystąpiła szaro w nieruchomym odblasku.
– Tych wielkich bąków?
– Nie, dubeltów. Widać było sylwetki na tle tego świecącego ciasta - spieszyli się bardzo, widocznie gęstniało, stygnąc. Obudowywali je jakimiś kratownicami, z tyłu i z boków. Przód, to znaczy część zwrócona w naszą stronę, zostawała wolna.
– I co? Będziemy sobie teraz siedzieli z założonymi rękami, czekając - zaczął podniesionym głosem Chemik.
– Wcale nie - powiedział Koordynator. - Zaraz weźmiemy się do sprawdzania układów Obrońcy.
Przez chwilę milczeli, patrząc w łunę. Kilka razy łysnęła mocniej.
– Chcesz spuścić wodę? - ponuro spytał Inżynier.
– Jak długo się da - nie. Myślałem już o tym. Spróbujemy otworzyć klapę. Jeżeli kontrolki pokażą, że mechanizm zamkowy działa, zatrzaśniemy ją na powrót i będziemy po prostu czekali. Klapa uchyli się przy próbie tylko na milimetry, w najgorszym razie poleci na dół kilkadziesiąt litrów wody. Taka mała plama radioaktywna nie jest problemem, damy sobie z nią radę. Za to będziemy wiedzieli, że w każdej chwili możemy wyjechać Obrońcą na zewnątrz i mamy swobodę manewru.
– W najgorszym razie plama będzie, ale z nas - powiedział Chemik. - Ciekawym, co przyjdzie ci z tych eksperymentów, jeżeli atak będzie atomowy?
– Ceramit wytrzyma do trzystu metrów od punktu zero.
– A jeżeli wybuch będzie o sto?
– Obrońca wytrzyma wybuch i na sto metrów.
– Wkopany w ziemię - poprawił go Fizyk.
– No więc co? Jeżeli zajdzie potrzeba, wkopiemy się.
– Jeżeli wybuch będzie nawet o czterysta, klapa zatnie się termicznie i nie wyjedziesz na zewnątrz! Ugotujemy się jak raki!
– To wszystko nie ma sensu. Na razie bomby nie lecą, a zresztą, powiedzmy to sobie w końcu, u diabła - rakiety nie opuścimy. Jeżeli ją zniszczą, ciekawym, z czego zrobisz drugą?
Po tych słowach Inżyniera zaległo milczenie.
– Czekajcież - zreflektował się naraz Fizyk - przecież Obrońca nie jest kompletny! Cybernetyk wyjął z niego diody.
– Tylko z automatu celowniczego. Można celować bez automatu. Zresztą wiesz - jeżeli strzela się antyprotonami można trafić obok, skutek będzie ten sam…
– Słuchajcie - chciałem zapytać o jedną rzecz… - odezwał się Doktor. Wszyscy zwrócili się ku niemu.
– Co?
– Nic takiego, chciałem tylko spytać, co robi dubelt… Po sekundzie milczenia wybuchła salwa śmiechu.
– To piękne! - zawołał Inżynier. Nastrój odmienił się, jakby niebezpieczeństwo nagle znikło.
– Śpi - powiedział Koordynator. - Przynajmniej spal przed ósmą, kiedy do niego zajrzałem. On w ogóle prawie wciąż potrafi spać.
– Czy on coś je? - spytał Doktor.
– U nas nie chce nic jeść. Nie wiem, co on je. Z tego. co mu podsuwałem, niczego nie tknął.
– Tak, każdy ma swoje kłopoty - westchnął Inżynier. Uśmiechał się w ciemności.
– Uwaga! - rozległ się spod ziemi głos. - Uwaga! Uwaga!!
Odwrócili się gwałtownie, z tunelu wyłaził wielki, ciemny stwór, zachrzęścił łagodnie i stanął. Za nim ukazał się Cybernetyk z płonącą latarką na piersi.
– Nasz pierwszy uniwersalny! - przedstawił z triumfem w głosie. - Co to?… - dodał, spoglądając kolejno na oświetlone twarze towarzyszy. - Co się stało?
– Na razie jeszcze nic - odpowiedział mu Chemik. - Ale może się stać, więcej, niż byśmy sobie życzyli.
– Jak to?… Mamy automat - trochę bezradnie powiedział Cybernetyk.
– Tak? No, to powiedz mu, że może już zacząć.
– Co?
– Kopać groby!!
Po tym okrzyku Chemik roztrącił stojących i wielkimi krokami poszedł przed siebie, w ciemność. Koordynator stał chwilę bez ruchu, patrząc za nim, a potem ruszył w tym samym kierunku.
– Co mu się stało? - spytał oszołomiony Cybernetyk, który nic nie rozumiał.
– Szok - wyjaśnił zwięźle Inżynier. - Przygotowują coś przeciw nam w tych dolinkach na wschodzie. Stwierdziliśmy to w czasie wypadu. Prawdopodobnie będą nas atakować, ale nie wiadomo jak.
– Atakować?
Cybernetyk wciąż jeszcze był w kręgu swojej pracy i swego sukcesu - zdawało się, że to, co mówi Inżynier, wcale nie dociera do jego świadomości. Patrzał rozszerzonymi oczami na stojących, potem zwrócił się ku równinie. Na tle blednącej srebrnawo łuny wracały powoli dwie sylwetki. Cybernetyk spojrzał za siebie - górujący nad ludźmi automat stał tuż, nieruchomy, jak wyciosany ze skały.
– Trzeba coś robić… - wyszeptał jakby do samego siebie.
– Chcemy uruchomić Obrońcę - powiedział Fizyk. - Czy to coś da, czy nie, w każdym razie trzeba się wziąć do roboty. Powiedz Koordynatorowi, niech przyśle za nami Chemika - idziemy na dół. Będziemy naprawiać filtry. Automat podłączy kabel. Chodź - skinął na Cybernetyka. - Najgorzej tak czekać z założonymi rękami.
Weszli do tunelu, automat stał przez sekundę, nagle zawrócił na miejscu i ruszył za nimi.
– Popatrz, ma z nim już sprzężenie zwrotne - nie bez podziwu w głosie powiedział Inżynier do Doktora - to się nam zaraz przyda - dodał - poślemy Czarnego pod wodę. Zanurzonemu nie można by wydawać rozkazów głosem.
– A jak? Przez radio? - powiedział Doktor z roztargnieniem, jakby mówił byle co, nie chcąc dopuścić do urwania rozmowy. Śledził ciemne sylwetki na tle łuny - znowu zawróciły. Wyglądało to na nocny spacer pod gwiazdami.
– Mikronadajnikiem, przecież wiesz - zaczął Inżynier, poszedł oczami za wzrokiem Doktora i ciągnął tym samym tonem - to dlatego, bo już był pewny, że się nam uda…
– Tak - skinął głową Doktor. - Dlatego tak wzbraniał się rano opuścić Eden…
– To nic… - Inżynier odwracał się już w stronę tunelowego włazu. - Ja go znam. Przejdzie mu wszystko, jak się zacznie.
– Tak, wtedy wszystko przejdzie - zgodził się Doktor, ruszając za nim. Inżynier wstrzymał krok, w ciemności usiłował zajrzeć mu w twarz, niepewny, czy w tym powtórzeniu jego słów nie kryło się szyderstwo, ale nie zobaczył nic - było zbyt ciemno.
Po jakimś kwadransie Koordynator i Chemik zeszli do rakiety. Przed rozpoczęciem prac wysłano na górę Czarnego, który wzniósł wokół wylotu tunelu dwumetrowy wał ziemny, utwardził go i podstemplował, a potem wniósł pod ziemię pozostawione na powierzchni rzeczy. Oprócz okopanego miotacza został tam tylko łazik. Szkoda im było czasu na rozbieranie go, a i z pomocy automatu nie mogli zrezygnować.
O północy wzięli się na dobre do dzieła. Cybernetyk sprawdzał całą instalację wewnętrzną Obrońcy, Fizyk z Inżynierem regulowali stacyjkę filtrów radioaktywności, a Koordynator w ubraniu ochronnym stał nad studzienką dolnego piętra maszynowni. Automat znurkował przez nią na dno i pracował, dwa metry pod wodą, przy rozgałęzieniach kabli.
Okazało się, że nawet po naprawie filtry mają zmniejszoną przepustowość wskutek wypadnięcia kilku sekcji, poradzili więc sobie tak, że przyspieszyli cyrkulację wody. Oczyszczanie jej posuwało się naprzód w warunkach raczej prymitywnych - Chemik badał stopień radioaktywnego skażenia, biorąc co dziesięć minut próbki ze zbiornika do analizy, bo samoczynny wskaźnik nie działał, a naprawienie go pochłonęłoby czas, którego nie mieli.
O trzeciej nad ranem woda była praktycznie oczyszczona. Zbiornik, z którego się wyrwała, pękł w trzech miejscach - bezwładność pchnęła go do przodu w legarach i uderzył czołową tarczą w jeden z głównych wręgów pancerza. Zamiast go spawać, dla pośpiechu przetłoczyli po prostu wodę do wierzchniego, pustego zbiornika - w normalnych warunkach takie asymetryczne rozmieszczenie ładunku było nie do pomyślenia, ale rakieta nie gotowała się na razie do drogi. Po odpompowaniu wody przedmuchali denne pomieszczenie sprężonym powietrzem. Na ścianach zostało nieco radioaktywnego osadu, ale machnęli nań ręką - nikt nie zamierzał na razie tam wchodzić. Przystąpili do najważniejszej czynności - otwarcia ciężarowej klapy. Kontrolne światła pokazywały pełną sprawność jej zamkowego mechanizmu, mimo to przy pierwszej próbie nie chciała się otworzyć. Wahali się przez chwilę, czy nie wzmóc ciśnienia w hydraulikach - ale Inżynier zadecydował, że lepiej będzie zbadać ją z zewnątrz, wyszli więc na powierzchnię.
Niełatwo było dostać się do klapy, znajdowała się na spodzie kadłuba, teraz przeszło cztery metry nad ziemią. Naprędce zbudowali z metalowych ułomków rusztowanie - szło to już szybko, automat pospawał stalowe fragmenty - w niezgrabny, ale mocny pomost - i zaczęły się oględziny w świetle latarek i reflektora.
Niebo na wschodzie poszarzało, łuny nie było już widać, gwiazdy powoli bladły i grubokroplista rosa ściekała po wznoszących się nad nimi ceramitowych płytach kadłuba.
– Ciekawe - powiedział Fizyk - mechanizm gra - klapa wygląda jak złoto i ma tylko ten jeden mały błąd, że nie daje się otworzyć.
– Nie lubię cudów - dorzucił Cybernetyk. Uderzał rękojeścią pilnika w metal.
Inżynier nic nie powiedział. Był wściekły.
– Czekajcie - odezwał się Koordynator - a może starą, wypróbowaną przez pokolenia metodą?…
I podniósł ośmłokilowy młot, który leżał u jego stóp na rusztowaniu.
– Można opukać obrzeże - ale tylko raz - zgodził się po chwili wahania Inżynier. Nie lubił podobnych „metod”.
Koordynator spojrzał z ukosa na czarny automat, który rysował się jak kanciasty pomnik w szarzyźnie świtu, podtrzymując piersią pomost, zważył w rękach młot, zamachnął się niezbyt mocno i uderzył. Bił miarowo, samym rozpędem wymachów, kując raz koło razu, pancerz odpowiadał tęgim, krótkim dźwiękiem, każde uderzenie trafiało kilka centymetrów dalej, było mu niewygodnie bić w górę, ale potrzebował fizycznego wysiłku, wtem seria miarowych odgłosów uległa zakłóceniu, wpadło w nią nowe, basowe stęknięcie, jakby się odezwała pod nimi sama ziemia. Młot obwisł w rękach Koordynatora. Usłyszeli przeciągły, narastający górą świst, potem tępy łomot, rusztowanie zadrgało konwulsyjnie.
– Na dół! - krzyknął Fizyk. Zeskakiwali jeden po drugim z rusztowania, tylko automat ani drgnął. Było już dobrze szaro. Równina i niebo miały barwę popiołu. Drugie mrukliwe stęknięcie, przenikający świst zdawał się ich nakrywać - odruchowo skulili się, wciągnęli głowy w ramiona - stali jeszcze pod osłoną wielkiego korpusu rakiety. Kilkaset metrów dalej grunt wytrysł pionowym gejzerem, towarzyszący temu odgłos był dziwnie słaby, stłumiony.
Pobiegli do tunelu. Automat ruszył za nimi. Wskakiwali do środka, Koordynator i Inżynier zatrzymali się za osłoną ziemnego przedpiersia. Cały horyzont we wschodniej stronie stękał podziemnymi gromami, łoskot toczył się równiną, świst zwielokrotniał, spotężniał, że nie można już było rozróżnić w nim pojedynczych nut, niebo grało organowym pianiem, jakby stada niewidzialnych naddźwiękowców pikowały z zenitu prosto na nich, całe przedpole buchało krótkimi bryzgami piasku, ziemi, wytryski rysowały się prawie czarno na ołowianym tle nieba, ziemia drgała raz po razie, z przedpiersia staczały się drobniutkie okruchy i leciały na dno tunelu.
– Zupełnie normalna cywilizacja - usłyszeli dochodzący z głębi głos Fizyka. - Co?
– Same przeloty albo niedoloty - mruknął Inżynier. Koordynator nie mógł go usłyszeć, powietrze piało bez przerwy, piaski tryskały, ale fontanny nie podchodziły bliżej do rakiety. Stali tak, zanurzeni po ramiona, kilka długich minut, a nic się nie zmieniało. Gromowy pomruk na horyzoncie zlał się w jeden przeciągły, basowy, prawie nie zmieniający się huk, ale wybuchów nie było dalej słychać - pociski padały prawie bezgłośnie, ziemia, wyrzucana impetem, osypywała się, było już tak jasno, że widzieli jej niewielkie wybrzuszenia, jakby kretowiska, otaczające miejsca trafień.
– Przynieście lornetę - krzyknął Koordynator nachylając się w głąb tunelu.
Po chwili miał ją w ręku. Nic nie mówił do Inżyniera, dziwił się tylko coraz bardziej - zrazu myślał, że atakująca ich artyleria wstrzeliwuje się, ale pociski łożyły się wciąż tak samo. Wodził lornetą po okolicy i widział buchające ze wszystkich stron fontanny trafień, to bliższe, to dalsze, żadna nie zbliżała się do rakiety ani na dwieście metrów.
– Co tam?! Nie atomowe, co?! - dobiegło go przytłumione wołanie z wnętrza tunelu.
– Nie! Spokój! - odkrzyknął wysilając głos. Inżynier przysunął twarz do jego ucha.
– Widzisz?! Same niewypały!!
– Widzę!!
– Okrążają nas ze wszystkich stron!!
Kiwnął powtórnie głową. Teraz Inżynier lornetował przedpole.
Lada chwila miało wzejść słońce. Niebo, blade, jakby wymyte, napełniał rozwodniony błękit. Nic nie poruszało się na równinie - poza pióropuszami trafień, które krzaczastym, rozsypującym się momentalnie i natychmiast znowu wstającym z ziemi kręgiem, niby dziwaczny, migający żywopłot, otaczały rakietę i wzgórze, z którego sterczała.
Koordynator zdecydował się naraz, wypełzł z tunelu i trzema susami wspiął się na szczyt pagórka, tu padł płasko na ziemię i spojrzał w przeciwną stronę, której nie mógł widzieć z tunelu. Obraz był taki sam - rozległy sierp trafień wyrastał kurzącymi i trzepocącymi krzakami wybuchów.
Ktoś rzucił się obok niego z impetem na wyschły grunt - Inżynier. Leżeli głowa przy głowie, patrząc na to, co się działo, prawie już nie słyszeli bezustannego gromu pod widnokręgiem, który płynął żelaznymi falami, chwilami jak gdyby się oddalał - to był efekt wiatru, obudzonego pierwszymi promieniami słońca.
– To nie są żadne niewypały! - krzyknął Inżynier.
– A co!?
– Nie wiem. Poczekajmy…
– Chodźmy do środka!
Zbiegli po stoku - choć pociski nie padały blisko, nie było to przyjemne, pod kopułą przeraźliwego wycia i świstu. Jeden za drugim skoczyli do włazu. Postawili w nim automat, a sami poszli do wnętrza statku, pociągając za sobą innych. W bibliotece, dokąd się udali, mało co było słychać, nawet drgań gruntu prawie się nie czuło.
– Więc co? Chcą nas tak trzymać? Zagłodzić? - pytał Fizyk, zdumiony, kiedy powiedzieli wszystko, co zdołali dostrzec.
– Diabli wiedzą. Chciałbym zobaczyć z bliska taki pocisk - powiedział Inżynier. - Jeżeli zrobią przerwę, warto by skoczyć.
– Automat skoczy - powiedział chłodno Koordynator.
– Automat?! - prawie jęknął Cybernetyk.
– Nic mu się nie stanie, nie bój się. Poczuli bardzo słabe, ale odmienne drgnięcie korpusu. Popatrzyli na siebie.
– Dostaliśmy! - krzyknął Chemik i zerwał się z miejsca.
– Przenoszą ogień?… - z wahaniem powiedział Koordynator. Pospieszył do tunelu. Na górze nic się z pozoru nie zmieniło. Horyzont huczał - ale pod rufą rakiety leżało na osłonecznionym piasku coś rozpryśniętego czarno, jak rozpękły worek śrutu. Usiłował odnaleźć miejsce, w którym dziwny pocisk roztrzaskał się o pancerz - ceramit nie nosił jednak najmniejszego śladu. Zanim stojący z tyłu zdołali go powstrzymać, biegiem skoczył ku rufie i zaczął obiema rękami wrzucać do pustego futerału lornety rozpryśnięte szczątki. Były jeszcze ciepłe.
Wrócił ze zdobyczą i natychmiast wszyscy poczęli na niego krzyczeć, najgłośniej Chemik.
– Masz źle w głowie, wiesz! To może być radioaktywne!!
Pobiegli do wnętrza. Szczątki nie okazały się radioaktywne. Licznik impulsów, kiedy go do nich zbliżyli, milczał. Wyglądały bardzo osobliwie - ani śladu pancerza czy innej jakiejś grubej powłoki pocisku, po prostu mnóstwo nadzwyczaj drobnych grudek, rozsypujących się w palcach na gruboziarniste, lśniące tłusto, metalowe opiłki.
Fizyk wziął ten proch pod lupę, podniósł brwi, wyciągnął z szafki mikroskop, spojrzał i krzyknął.
– No! no?! - omal nie oderwali mu przemocą głowy od okularu.
– Posyłają nam zegarki… - słabym głosem powiedział Chemik, kiedy z kolei odjął oko od mikroskopu.
W polu widzenia leżały, rozsypane rulonikami i łańcuszkami, dziesiątki i setki malutkich zębatek, mimośrodów, sprężynek, pogiętych osiek - przesuwali mikroskopowy stolik, sypali pod obiektyw nowe próbki i wciąż widzieli to samo.
– Co to może być?! - krzyknął Inżynier. Fizyk biegał po bibliotece od ściany do ściany z rozburzonymi włosami, stawał, patrzał na nich błędnym wzrokiem i biegał dalej.
– Jakiś niesłychanie skomplikowany mechanizm - coś potwornego po prostu, w tym - Inżynier zważył w ręce garść metalicznego prochu - są chyba miliardy, jeśli nie biliony tych przeklętych kółeczek!! Chodźmy na górę - zdecydował nagle - zobaczymy, co się dzieje.
Kanonada trwała bez żadnych zmian. Automat naliczył od chwili swego przybycia na posterunek tysiąc sto dziewięć trafień.
– Spróbujmy teraz klapę - przypomniał sobie naraz Chemik, kiedy wrócili do rakiety. Cybernetyk siedział nad mikroskopem i przeglądał szczątki pocisku, porcję za porcją. Nie odpowiadał, kiedy do niego mówili.
Trudno było w samej rzeczy siedzieć i nic nie robić - udali się więc do maszynowni. Światełka kontrolne mechanizmu zamkowego wciąż płonęły. Inżynier poruszył tylko rękojeść i wskaźnik posłusznie drgnął - klapa ruszyła. Natychmiast zamknął ją i powiedział:
– W każdej chwili możemy wyjechać Obrońcą.
– Klapa zawiśnie w powietrzu - zauważył Fizyk.
– Nie szkodzi, zostanie najwyżej półtora metra do ziemi. Dla Obrońcy to nic. Przejedzie.
Na razie nie było jednak naglącej potrzeby wyruszenia, wrócili więc do biblioteki. Cybernetyk wciąż tkwił przy mikroskopie. Był jak w transie.
– Zostawcie go - może wpadnie na coś - powiedział Doktor. - A teraz… musimy coś robić. Proponuję, żebyśmy zwyczajnie wzięli się do dalszego remontowania statku…
Wstali wolno z miejsc. Cóż innego pozostawało? Cała piątka spuściła się do sterowni, w której najwięcej jeszcze pozostało śladów zniszczeń. Przy rozrządzie sporo było mozolnej, niemal zegarmistrzowskiej dłubaniny, każdy obwód sprawdzali najpierw z otwartymi wyłącznikami, potem pod napięciem, co jakiś czas Koordynator wychodził na górę i wracał milcząc. Nikt go już o nic nie pytał. W sterowni, zagłębionej piętnaście metrów pod ziemię, czuło się delikatne chwianie otaczającego gruntu. Tak minęło południe. Robota mimo wszystko posuwała się. Poszłaby dużo szybciej z pomocą automatu - ale posterunek obserwacyjny był nieodzowny. Do pierwszej narachował przeszło osiem tysięcy trafień.
Chociaż nikt nie był głodny, przyrządzili obiad i zjedli go - na siłę i dla zdrowia - jak oświadczył Doktor. Teraz mało już było z tym kłopotów i naczyń nie musieli myć, wrzucało się je po prostu do paszczy zmywaka. Dwanaście minut po drugiej drgania nagle ustały. Wszyscy rzucili natychmiast pracę i pobiegli tunelem na powierzchnię. Chmurka zasłaniała słońce, cała rozpalona złoto równina leżała w nagrzanej ciszy, delikatny pył, podniesiony wybuchami, opadał, panował martwy spokój.
– Koniec?… - powiedział niepewnie Fizyk. Głos jego zabrzmiał dziwnie mocno, w ciągu całych godzin przywykli do nieustającego huczenia.
Ostatnie trafienie, zarejestrowane przez automat, miało liczbę porządkową dziesięć tysięcy sześćset cztery.
Powoli wyszli z tunelu. Nic się nie działo. O dwieście kilkadziesiąt do trzystu metrów ciągnął się wokół rakiety pas rozoranego przemielonego gruntu, miejscami pojedyncze leje zlały się w ciągłe zapadliska.
Doktor wspiął się na przedpiersie.
– Jeszcze nie - wstrzymał go Inżynier. - Zaczekajmy.
– Jak długo?
– Co najmniej pół godziny, a lepiej i godzinę.
– Zapalniki z opóźnieniem? Przecież tam nie ma wybuchowych ładunków!
– Nie wiadomo.
Chmura zeszła ze słońca, zajaśniało. Stali i rozglądali się - wiatr prawie ustał, robiło się coraz goręcej. Koordynator pierwszy usłyszał szelest.
– Co to jest? - powiedział szeptem.
Nastawili uszu. Im też wydało się, że coś słyszą.
Szelest był taki, jakby wiatr poruszał listkami krzaków. Ale w zasięgu spojrzenia nie było ani krzaków, ani liści, nic oprócz zrytego koliska piachu. Powietrze stało martwe, nagrzane, daleko, nad wydmami, dygotało od żaru Szelest trwał.
– To stamtąd?…
– Tak.
Mówili szeptem. Dobiegał teraz równomiernie ze wszystkich stron - czy to przesypywał się tak piasek?
– Nie ma wiatru… - odezwał się cicho Chemik.
– Nie, to nie wiatr. To tam - gdzie te pociski…
– Pójdę tam.
– Oszalałeś?! A jeżeli to czasowe zapalniki?
Chemik pobladł. Cofnął się, jakby chciał skoczyć do tunelu. Ale było tak jasno, panował taki bezruch - wszyscy stali - zacisnął zęby i pięści, został. Szelest trwał, miarowy, szybki, płynął zewsząd. Stali przygarbieni, z napiętymi mięśniami, bez drgnienia, jak w nieświadomym oczekiwaniu ciosu - to było tysiąc razy gorsze od kanonady! Słońce zawisło w zenicie, cienie kłębiastych chmur wolno sunęły równiną, chmury były spiętrzone, o płaskich podstawach, wyglądały jak białe wyspy.
Na horyzoncie nic się nie ruszało - wszędzie było tak pusto - nawet szare kielichy, których kreseczki wznosiły się przedtem niewyraźnie na tle odległych wydm - nawet one znikły! Teraz dopiero to spostrzegli.
– Patrzcie!
Krzyknął Fizyk. Wyciągniętą ręką pokazywał przed siebie. Ale to się stało prawie jednocześnie - ze wszystkich stron naraz. Można było patrzeć w każdą - widziało się to samo.
Zryty lejami grunt drgnął. Poruszył się. Wysuwało się z niego coś iskrzącego w słońcu, wszędzie gdzie padły pociski. Niemal równa, grzebieniasta linia błyszczących kiełków, gdzieniegdzie w czterech, czasem w pięciu, sześciu rzędach. Coś wyrastało z ziemi, tak szybko, że można było, wytężając wzrok, niemal widzieć postępowanie tego wzrostu.
Ktoś wybiegł pędem z tunelu, pognał, jakby ich nie widząc, przed siebie, ku wygiętej linii lustrzanych płomyków. Cybernetyk. Krzyknęli i pobiegli za nim.
– Wiem! - krzyczał. - Wiem!!
Padł na kolana przed szklistym wielorzędem kiełków. Wystawały już na palec z ziemi, u nasady grube jak pięść. Piasek delikatnie mrowił wokół każdego, w głębi coś drżało gorączkowo, krzątało się, pracowało. Słychać było jakby jednoczesne przesypywanie się miliardów najdelikatniejszych ziarenek.
– Mechaniczne plemniki!! - krzyknął Cybernetyk. Rękami usiłował okopywać grunt dokoła najbliższego kiełka. Nie szło mu to. Piasek był gorący. Poderwał ręce w górę. Ktoś pobiegł po łopaty, zabrali się do kopania, aż ziemia wylatywała w powietrze. Zmieszane z nią, zabłysły rozczłonkowane, długie, posplatane jak korzenie, żyły lustrzanej masy. Była twarda, dźwięczała pod uderzeniami łopaty jak metal, gdy dół osiągnął przeszło metr głębokości, usiłowali wyrwać ten dziwny twór, ale nawet nie drgnął - tak był zrośnięty z innymi.
– Czarny!! - krzyknął chór głosów, jak z jednej piersi. Automat nadbiegł, piasek tryskał mu spod nóg.
– Wyrwij to!
Chwytne cęgi zemknęły się na grubych, jak męskie ramię, lustrzanych żyłach. Stalowy tors wyprężał się. Zobaczyli, jak jego stopy zaczynają wolno zapadać w grunt: Najcichsze granie, jakby do ostatka napiętej, wibrującej struny, dobywało się z kadłuba. Prostował się, grzęznąc.
– Puść!! - krzyknął Inżynier. Czarny wygramolił się ciężko z zarycia i znieruchomiał.
Oni też stali bez ruchu. Lustrzany żywopłot miał już prawie pół metra wysokości. U spodu - nad samą ziemią powoli nabiegał nieco ciemniejszą, mlecznobłękitną barwą, a górą wciąż rósł.
– To tak - powiedział spokojnie Koordynator.
– Tak.
– Chcą nas zamknąć? Milczeli przez chwilę.
– Czy to nie jest jednak prymitywne - w końcu moglibyśmy teraz wyjść - powiedział Chemik.
– Zostawiając rakietę - odparł Koordynator. - Musiał ją sobie dobrze obejrzeć ten ich zwiad! Uważacie - wstrzelali się, prawie dokładnie, w tę bruzdę, którą wyryły ich tarcze!
– Rzeczywiście!
– Nieorganiczne plemniki - powiedział Cybernetyk. Uspokoił się. Otrzepał ręce z piasku i gliny. - Nieorganiczne ziarna - nasiona - rozumiecie? Zasadzili je - swoją artylerią!
– To nie jest metal - powiedział Chemik. - Czarny by go zgiął. To coś jak supranit albo ceramit, z utwardzającą obróbką.
– Ależ nie, przecież to po prostu piasek! - zawołał Cybernetyk. - Nie rozumiesz? One - to jest nieorganiczny metabolizm! Katalitycznie przemieniają piasek w jakąś wysokomolekularną pochodną krzemu - i tworzą z niej te żyły, tak jak rośliny wychwytują z gleby sole.
– Myślisz? - powiedział Chemik. Ukląkł, dotykał lśniącej powierzchni. Podniósł głowę.
– A gdyby trafiły na inny rodzaj gruntu? - spytał.
– Przystosowałyby się. Jestem tego pewien! Dlatego właśnie są tak piekielnie skomplikowane - ich zadaniem jest wytworzyć zawsze substancję jak najtwardszą, najoporniejszą ze wszystkich możliwych - z tego, co mają do dyspozycji.
– Och, jeżeli nic więcej - Obrońca wszystko ugryzie. I nie połamie sobie zębów - uśmiechnął się Inżynier.
– Czy oni nas zaatakowali? - powiedział cicho Doktor. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– A co to jest? Nie atak?
– Nie. Powiedziałbym raczej - próba obrony. Chcą nas - izolować.
– Więc co? Mamy siedzieć i czekać, aż będziemy jak robaki pod kloszem?
– A po co wam Obrońca? Zawahali się.
– Wody już nie potrzebujemy. Rakietę - prawdopodobnie - uda się wyremontować do tygodnia. Do dziesięciu dni, powiedzmy. Syntetyzatory atomowe ruszą w najbliższych godzinach. Nie przypuszczam, żeby to miał być klosz. Raczej - wysoki mur. Przegroda nie do przebycia dla nich, więc sądzą, że i dla nas także. Dzięki syntetyzatorom będziemy mieli żywność. Nie potrzebujemy od nich nic, a oni - chyba nie mogli wyraźniej - dać nam do zrozumienia, że sobie nas nie życzą…
Słuchali jego słów nachmurzeni. Inżynier rozejrzał się. Lustrzane ostrza dochodziły mu już do kolan. Sczepiały się. Zrastały. Szelest był teraz tak silny, jak dobywające się spod ziemi brzęczenie setek niewidzialnych uli. Sine korzenie w dnie wykopu nabrzękły, grube prawie jak pnie.
– Proszę cię - przyprowadź tu dubelta - nieoczekiwanie powiedział Koordynator. Doktor popatrzał na niego, jakby nie dosłyszał.
– Teraz? Tu? Po co?
– Nie wiem. To znaczy… chciałbym, żebyś go przyprowadził. Dobrze?
Skinął głową i odszedł. Stali, milcząc w słońcu. Ukazał się Doktor. Nagi olbrzym wypełzł za nim z trudem z tunelu, przeskoczył przez wał ziemi, wydawał się ożywiony i jakby zadowolony - trzymał się blisko Doktora i gulgotał z cicha. Naraz jego płaska twarzyczka stężała, błękitne oko patrzało nieruchomo przed siebie, sapnął. Obrócił się całym kadłubem. Przeraźliwie zakwilił. Wielkimi susami dopadł lustrzanych zasieków, jakby chciał się na nie rzucić, gnał wzdłuż nich, sadząc pokracznie, obiegł dokoła całe kolisko, bezustannie jęcząc, wydawał dziwny, dudniący kaszel, pomknął do Doktora, zaczął szczypać węzełkowatymi paluszkami jego kombinezon na piersi, drapał elastyczny materiał, zaglądał w oczy, lał się z niego pot, pchnął Doktora, odskoczył, wrócił, nagle jeszcze raz rozejrzał się, wciągnął z nieprzyjemnym odgłosem mały tors do kadłuba i rzucił się w czarny otwór tunelu.
Przez sekundę widzieli jeszcze spłaszczone, drgające podeszwy jego stóp, kiedy wpełzał do wnętrza.
Ludzie milczeli dobrą chwilę.
– Spodziewałeś się tego? - spytał Doktor Koordynatora.
– Nie… nie wiem. Naprawdę. Myślałem tylko, że - być może - to nie jest mu obce. Oczekiwałem jakiejś reakcji. Niezrozumiałej, powiedzmy. Takiej - nie…
– Czy to ma znaczyć, że ona jest zrozumiała? - mruknął Fizyk.
– W pewnym sensie tak - odparł Doktor. - On to zna. W każdym razie - zna coś podobnego - i boi się tego. Jest to dla niego jakieś straszne, zapewne - śmiertelnie niebezpieczne zjawisko.
– Egzekucja… modo Eden? - podpowiedział z cicha Chemik.
– Nie wiem. W każdym razie wskazywałoby to, że używają tego „żywego muru” nie tylko wobec planetarnych przybyszów. Można go zresztą zasadzić i bez artylerii.
– A może on po prostu boi się wszystkiego, co błyszczy? - powiedział Fizyk. - Proste skojarzenie. To by wyjaśniło także historię z tym lustrzanym pasem.
– Nie, pokazywałem mu lustro, ani się nie bał, ani się nim nie interesował - powiedział Doktor.
– A zatem on nie jest ani taki głupi, ani - niedorozwinięty - rzucił Fizyk. Stał tuż przy szklistych zasiekach, dochodziły mu do pasa.
– Obstrzelany pies boi się karabinu.
– Słuchajcie - powiedział Koordynator - zdaje mi się, że to martwy punkt. Jesteśmy w kropce. Co począć dalej? Remonty - remontami, to rozumie się samo przez się, ale chciałbym…
– Nowa ekspedycja? - podpowiedział Doktor. Inżynier uśmiechnął się niewesoło.
– Tak? Ja zawsze z tobą. Dokąd? Do miasta?
– To oznaczałoby pewne starcie - szybko rzucił Doktor. - Bo nie przejedziesz inaczej jak Obrońcą. A na szczeblu cywilizacji, który zdołaliśmy osiągnąć wspólnym wysiłkiem - mając pod ręką wyrzutnię antyprotonów, ani się obejrzysz, jak zaczniesz strzelać. Powinniśmy unikać walki za wszelką cenę. Wojna jest najgorszym sposobem gromadzenia wiedzy o obcej kulturze.
– Wcale nie myślałem o wojnie - odparł Koordynator. - Obrońca jest właśnie doskonałym ukryciem, bo tak wiele może wytrzymać. Wszystko zdaje się wskazywać na to, że ludność Edenu jest głęboko rozwarstwiona - i że z warstwą, która podejmuje rozumne działania, nie mogliśmy dotąd nawiązać kontaktu. Rozumiem, że wypad w stronę miasta gotowi potraktować jako przeciwuderzenie. Został nam jednak nie zbadany kierunek zachodni. Dwóch ludzi całkowicie wystarczy do obsługi wozu, reszta może zostać i pracować w rakiecie.
– Ty i Inżynier?
– Niekoniecznie. Możemy pojechać z Henrykiem, jeśli chcesz.
– W takim razie będę potrzebował kogoś trzeciego, obznajomionego z Obrońcą - powiedział Inżynier.
– Kto chce jechać?
Chcieli wszyscy. Koordynator uśmiechnął się mimo woli.
– Ledwo armaty przestają huczeć, jad ciekawości ich zżera - zadeklamował.
– No to jedziemy - oświadczył Inżynier. - Doktor chce oczywiście być z nami jako przedstawiciel rozsądku i łagodności. Doskonale. Dobrze, że zostajesz - mówił do Koordynatora - bo znasz kolejność robót. Najlepiej postawcie od razu Czarnego nad jednym ciężarowcem, ale nie zaczynajcie wykopów pod rakietą, dopóki nie wrócimy. Chciałbym sprawdzić jeszcze statyczne obliczenia.
– Jako przedstawiciel rozsądku chciałbym spytać, jaki jest cel tej wyprawy? - powiedział Doktor. - Otwierając sobie drogę, wstępujemy w fazę konfliktu, czy chcemy tego, czy nie.
– Podaj kontrpropozycję - odparł Inżynier. Stali w cichym, śpiewnym nieomal szumie rosnącego żywopłotu, który rychło miał już wyróść im ponad głowy. Słońce rozłamywało się na białe i tęczujące iskry w jego żylastych splotach.
– Nie mam żadnej - wyznał Doktor. - Wypadki nieustannie wyprzedzają nas, a dotychczas wszystkie ułożone z góry plany zawodziły. Może najrozsądniejsze byłoby powstrzymanie się od jakiegokolwiek wypadu. Za kilka dni rakieta będzie zdolna do lotu - okrążając planetę na małej wysokości, będziemy mogli, być może, dowiedzieć się więcej i swobodniej niż teraz.
– Nie wierzysz w to chyba - zaoponował Inżynier. - Jeżeli nie możemy dowiedzieć się niczego, badając wszystko z bliska, cóż powie nam lot na ponadatmosferycznej wysokości? A rozsądek, mój Boże… Gdyby ludzie byli rozsądni, nie znaleźlibyśmy się tu nigdy. Cóż rozsądnego jest w rakietach, które lecą do gwiazd?
– Demagogia - mruknął Doktor. - Wiedziałem, że was nie przekonam - dodał. Poszedł powoli wzdłuż szklistej przegrody.
Tamci wracali ku rakiecie.
– Nie licz na sensacyjne odkrycia - przypuszczam, że na zachód ciągnie się teren podobny do tego tutaj - powiedział Koordynator do Inżyniera.
– Skąd wiesz?
– Nie mogliśmy upaść akurat w środku pustynnej plamy. Na północy - fabryka, na wschodzie miasto, na południu - pogórze z „osiedlem” w kotlinie - najprawdopodobniej siedzimy zatem na skraju pustynnego języka, który rozszerza się ku zachodowi.
– Możliwe. Zobaczymy.