VIII

Około południa pięciu półnagich mężczyzn, o karkach i twarzach opalonych na brąz, leżało w cieniu rakiety pod jej białym brzuchem. Dokoła pełno było naczyń, części aparatów, na płachcie namiotowej spoczywały rozrzucone kombinezony, buty, ręczniki, z otwartego termosu unosił się zapach świeżo parzonej kawy, wielką równiną pełzały cienie obłoków, panował spokój i gdyby nie skulony, nagi stwór, który siedział bez ruchu kilka kroków dalej pod kadłubem, scena ta mogłaby przedstawiać jakiś ziemski biwak.

– Gdzie Inżynier? - spytał Fizyk. Uniósł się leniwie na łokciach i patrzał na wprost - mimo ciemnych okularów kłębiasty cumulus jarzył mu się we wzroku jak płomień.

– Pisze swoją książkę.

– Jaką znów - aha, zestawienie remontów?

– Tak, będzie z tego gruba książka i ciekawa, powiadam ci!

Fizyk popatrzył na mówiącego.

– Jesteś w dobrym humorze? To cenne. Rana już ci się prawie zagoiła, wiesz? Na Ziemi nie zamknęłaby się chyba tak szybko.

Koordynator dotknął bliznowaciejącego miejsca na czole i podniósł brwi.

– Może być. Statek był sterylny, a tutejsze bakterie są dla nas nieszkodliwe. Owadów, zdaje się, nie ma tu wcale. Nie widziałem żadnego, a wy?

– Białe motyle Doktora - mruknął Fizyk. Od upału nie chciało mu się mówić.

– No, to tylko hipoteza.

– A co nie jest tu hipotezą? - spytał Doktor.

– Nasza obecność - odparł Chemik. Odwrócił się na wznak. - Wiecie - wyznał - chciałbym już zmienić otoczenie…

– Ja też - zauważył Doktor.

– Widziałeś, jak mu się zaczerwieniła skóra, kiedy parę minut posiedział na słońcu? - rzucił Koordynator. Doktor skinął głową.

– Tak. To znaczy, że albo nie przebywał dotąd na słońcu, albo miał jakąś odzież, jakieś okrycie, albo…

– Albo?

– Albo jeszcze coś innego, czego nie wiem…

– Nie jest źle - powiedział Cybernetyk podnosząc głowę znad zapisanego papieru - Henryk obiecuje mi, że wydostanie diody z Obrońcy. Dajmy na to, że jutro skończę przegląd i że wszystko będzie grało. To znaczy wieczorem będziemy już mieli pierwszy automat w ruchu! Postawię go nad całą resztą, jeżeli skleci tylko trzy sztuki, i tak wszystko ruszy z miejsca. Zapuścimy ciężarówce, kopaczkę, potem jeszcze tydzień, rakietę się postawi i… - nie dokończył.

– Jak to - powiedział Chemik - to ty sobie wyobrażasz, że my tak, po prostu, wsiądziemy i odlecimy? Doktor zaczął się śmiać.

– Astronautyka to czysty, niepokalany płód ludzkiej ciekawości - powiedział. - Słyszycie? Chemik nie chce się już stąd ruszać!

– Nie, bez żartów, Doktorze, co z tym dubeltem? Siedziałeś z nim cały dzień!

– Siedziałem.

– I co? Przestań być tajemniczy! Dosyć mamy tego dokoła…

– Nie jestem wcale tajemniczy. Och, wierz mi, chciałbym być! On, no cóż, zachowuje się - jak dziecko. Jak niedorozwinięte umysłowo dziecko. Poznaje mnie. Kiedy go zawołam, idzie. Kiedy go popchnę, siada. Po swojemu.

– Zaciągnąłeś go do maszynowni. Jak sobie tam poczynał?

– Jak niemowlę. Nic go to nie obchodziło. Kiedy nachyliłem się za generatorem i przestał mnie widzieć, spocił się ze strachu. Jeżeli to jest pot - i jeżeli oznacza strach…

– Czy on coś mówi? Słyszałem, jak gulgotał coś do ciebie.

– Artykułowanych dźwięków nie wydaje. Robiłem zapisy na taśmie i analizowałem częstości. Głos słyszy, w każdym razie - reaguje na głos. Jest to coś - na co braknie mi wprost miejsca w głowie… On jest krowi i strachliwy, i nieśmiały, a przecież z podobnych osobników składa się cała ta społeczność, chyba że on jeden - ale taki przypadek…

– Może jest młody? Może od razu są takie wielkie.

– O nie, młody nie jest. To poznać, choćby po skórze, po zmarszczkach, po jej fałdach, to są bardzo ogólne biologiczne prawidłowości. Poza tym podeszwy, te zgrubienia, którymi stąpa, ma zupełnie twarde, zrogowaciałe. No, w każdym razie dzieckiem w naszym rozumieniu nie jest. Zresztą w nocy, kiedyśmy wracali, na pewne rzeczy zwracał uwagę wcześniej od nas i reagował swoiście, na przykład na to odbicie w powietrzu, o którym wam mówiłem. Bał się. Tej - tej swojej siedziby także się bał. Inaczej po cóż by stamtąd uciekał?

– Może da się go czegoś nauczyć - ostatecznie, oni zbudowali fabryki, wirujące tarcze, muszą być przecież inteligentni… - powiedział Fizyk.

– Ten nie jest.

– Czekaj. Wiesz, co mi przyszło do głowy? - podniósł się na rękach Chemik. Usiadł, ścierając ziarenka piasku, które przywarły mu do łokci.

– A może to… debil? Niedorozwinięty? Albo…

– A, sądzisz, że tam - że to jest ich azyl obłąkanych? - powiedział Doktor. Także usiadł.

– Kpisz ze mnie?

– Dlaczego miałbym kpić? To mógł być izolowany zakątek, w którym trzymają swoich chorych.

– I dokonują na nich eksperymentów - podpowiedział Chemik.

– To, co widziałeś, nazywasz eksperymentami? - włączył się do rozmowy milczący dotąd Koordynator.

– Nie oceniam tego moralnie. Jak mogę? Przecież nic nie wiemy - odparł Chemik. - Doktor znalazł tam, w jednym, rurkę podobną do tej, która tkwiła w ciele sekcjonowanego…

– Aha. Czyli że ten, który wlazł do rakiety, też pochodził stamtąd - uciekł i dobrnął tu w nocy?

– Dlaczego nie? Czy to niemożliwe?

– A te szkielety? - rzucił Fizyk, którego twarz wyjawiała, że bardzo sceptycznie przyjmuje wywody Chemika.

– No… nie wiem. Może to konserwacja jakaś albo może ich leczą, pokazując - mam na myśli rodzaj psychicznych szoków.

– Ma się rozumieć. I mają swego Freuda - powiedział Doktor. - Kochany, daj lepiej spokój. I nie mów, że te szkielety - to taka rozrywka albo „pałac duchów”. To jakieś ogromne urządzenie - cała masa chemii musi być potrzebna do wtapiania kośćców w te bloki szkliwa. Może jakaś produkcja? Ale czego?

– To, że nie możesz nic wykrzesać z tego dubelta, nie przesądza jeszcze sprawy - zauważył Fizyk. - Spróbowałbyś się dowiedzieć czegoś o ziemskiej cywilizacji od janitora w moim uniwersytecie.

– Niedorozwinięty janitor? - spytał Chemik i wszyscy się roześmieli. Naraz śmiech urwał się. Dubelt stał nad nimi. Poruszał w powietrzu węzełkowatymi paluszkami, a jego płaska twarzyczka, opuszczona na szyi, drgała.

– Co to jest?! - wyrzucił Chemik.

– On się śmieje - powiedział Koordynator.

Wszyscy zauważyli wtedy czkawkę małego torsu - jakby zanoszącego się od wesela. Niekształtne, wielkie stopy podreptywały na miejscu. Wobec pięciu par wlepionych w niego oczu stwór powoli znieruchomiał, wodził niebieskim spojrzeniem od jednego do drugiego, naraz wciągnął tors, rączki, głowę, jeszcze raz zerknął przez mięśniową szparę i pokuśtykał na swoje miejsce, gdzie opuścił się z cichym sapnięciem na ziemię.

– Jeżeli to jest śmiech - wyszeptał Fizyk.

– Też nie świadczyłby o niczym. Nawet małpy się śmieją.

– Czekaj - powiedział Koordynator. Oczy błyszczały mu w chudej, spalonej słońcem twarzy. - Dajmy na to, że u nich istnieje znacznie większy rozrzut biologiczny wrodzonych uzdolnień aniżeli u nas. Że, jednym słowem, istnieją warstwy - grupy - kasty pracujących twórczo, konstruujących i wielka ilość osobników, które nie są w ogóle zdolne do żadnej pracy - do niczego. I że, w związku z tym, tych nieużytecznych…

– Zabijają. Robią na nich doświadczenia. Zjadają ich. Nie lękaj się, możesz powiedzieć wszystko, co ci przychodzi do głowy - odparł Doktor. - Nikt cię nie wyśmieje, bo wszystko jest możliwe. Tylko, niestety, nie wszystko z tego, co jest możliwe, człowiek potrafi zrozumieć.

– Zaraz. Co sądzisz o tym, co powiedziałem?

– A szkielety? - rzucił z boku Chemik.

– Po obiedzie robią pomoce naukowe - wyjaśnił Cybernetyk ze złośliwym grymasem.

– Gdybym ci opowiedział wszystkie teorie, które przepuściłem od wczoraj przez głowę, myśląc o tym - powiedział Doktor - powstałaby książka pięć razy grubsza od tej, którą pisze Henryk, chociaż na pewno nie tak składna. Jako chłopak poznałem starego kosmonautę - widział więcej planet, niż miał włosów na głowie, a wcale jeszcze nie był łysy… Miał dobre chęci, chciał mi opowiedzieć, jak wygląda krajobraz, nie pamiętam już, na jakim księżycu. Tam są takie - mówił i rozkładał ręce - takie wielkie - i mają to takie, i tam jest tak, a niebo, inaczej niż u nas - inaczej, to tak - powtarzał wciąż w kółko, aż sam się zaczął śmiać i machnął ręką. Nie można komuś, kto nigdy nie był w przestrzeni, powiedzieć, jak to jest, kiedy wisisz w próżni i masz pod nogami gwiazdy - a to dotyczy tylko odmiennych warunków fizycznych! Tu mamy przed sobą cywilizację, która rozwijała się co najmniej przez pięćdziesiąt wieków. Co najmniej! I my chcemy ją zrozumieć po paru dniach!

– Musimy się bardzo starać, bo jeżeli nie zrozumiemy, cena, którą przyjdzie płacić, może być… za wysoka - powiedział Koordynator.

Przez chwilę milczał i dodał:

– Co więc, według ciebie, należy robić?

– To, co dotąd - odparł Doktor - ale szansę naszego sukcesu uważam za nikłe, jak - jak jeden do liczby lat, które liczy sobie cywilizacja Edenu…

Z tunelu wychylił się Inżynier, a widząc towarzyszy spoczywających w szerokiej strefie cienia jak na plaży, zrzucił kombinezon i podszedł do nich szukając miejsca. Chemik przyzwał go skinieniem.

– Jak ci poszło? - spytał Koordynator.

– Owszem, mam już prawie trzy czwarte… nie pracowałem nad tym zresztą przez cały czas, bo próbowałem zrewidować nasz poprzedni pogląd, że ta pierwsza fabryka - na północy - działa tak, jak działa, bo pozbawiono ją kontroli i rozregulowała się… o co chodzi? Co w tym śmiesznego? No, czemu się śmiejecie?!

– Powiem wam coś - rzekł Doktor. On jeden został poważny. - Kiedy statek będzie zdolny do startu, nastąpi bunt. Nikt nie będzie chciał lecieć, dopóki się nie dowie… No bo jeżeli już teraz, zamiast w pocie czoła wkręcać śrubki… - rozłożył ręce.

– Aha, wy też o tym samym? - domyślił się nareszcie Inżynier. - I czegoście doszli?

– Niczego, a ty?

– Właściwie też, ale - więc poszukiwałem pewnych najbardziej ogólnych i zarazem wspólnych rysów zjawiska, z którym zetknęliśmy się, i uderzyło mnie to, że ta fabryka, ta automatyczna, wiecie, nie tylko produkowała w kółko, ale robiła to jak gdyby niedbale - poszczególne „gotowe produkty” różniły się od siebie. Pamiętacie?

Rozległ się przytakujący pomruk.

– No, a wczoraj Doktor zwrócił uwagę na to, że poszczególne dubelty różniły się od siebie w dziwny sposób - jedne nie miały oka, inne nosa, liczba palców też była zmienna, tak samo kolor skóry - wszystko to wahało się w pewnych granicach - a był to jak gdyby skutek pewnej niedokładności procesu o technologii „organicznej” - tu i tam…

– Więc to jest naprawdę ciekawe! - zawołał słuchający z wielką uwagą Fizyk, a Doktor dodał:

– Tak, nareszcie coś istotnego - a dalej? dalej? - zwrócił się do Inżyniera, który potrząsnął ze zmieszaniem głową.

– Naprawdę, nie mam odwagi tego powiedzieć. Człowiek, kiedy tak siedzi sam, wymyśla różne…

– Ależ mów! - krzyknął Chemik prawie z oburzeniem.

– Jeżeli zacząłeś - zauważył Cybernetyk.

– Rozważałem tak: tam - mieliśmy przed sobą kołowy proces produkcji, destrukcji i znowu produkcji - a wy wczoraj odkryliście także coś, co wyglądało jak jakaś fabryka - jeżeli to była fabryka, to musi coś wytwarzać.

– Nie, tam nic nie było - powiedział Chemik. - Oprócz szkieletów. Nie szukaliśmy co prawda wszędzie… - dodał z wahaniem.

– A jeżeli ta fabryka wytwarza… dubelty? - cicho spytał Inżynier i w powszechnym milczeniu ciągnął: - system produkcji byłby analogiczny: seryjna, masowa, z odchyleniami, powodowanymi, powiedzmy, nie tyle brakiem kontroli, co samą swoistością procesów tak złożonych, że powstają w nich określone wahnięcia od normy zaplanowanej, które nie poddają się już sterowaniu. Szkielety też różniły się między sobą.

– I… myślisz… że oni zabijają tych, którzy są „źle wyprodukowani”…? - zmienionym głosem spytał Chemik.

– Wcale nie! Myślałem, że te… ciała, któreście znaleźli - że one w ogóle nigdy nie żyły! Że synteza powiodła się o tyle, by stworzyć umięśnione organizmy, wyposażone we wszystkie narządy wewnętrzne - ale odchylenie od normy było tak wielkie, że nie były zdolne do - do funkcjonowania - więc w ogóle nie ożyły i zostały usunięte, wytrącone z cyklu produkcyjnego…

– A… ten rów pod miastem, to co? Też „zła produkcja”? - spytał Cybernetyk.

– Nie wiem, chociaż, ostatecznie, i to nie jest wykluczone…

– Nie, nie jest - powiedział Doktor. Patrzał w niebieskawo przymglony skraj horyzontu. - W tym, co mówisz, jest coś takiego, że… ta rurka ułamana, jedna i druga…

– Może wprowadzali przez nie jakieś odżywcze substancje, podczas syntezy.

– To by tłumaczyło też, po części, dlaczego przywieziony przez was dubelt jest jakby niedorozwinięty umysłowo - dorzucił Cybernetyk. - Został stworzony od razu taki „dorosły”, nie mówi - brak mu jakichkolwiek doświadczeń…

– Ej, nie - odparł Chemik. - Ten nasz dubelt wie jednak coś niecoś - lękał się nie tylko powrotu do tego kamiennego azylu, co ostatecznie mogłoby w jakiś sposób być zrozumiałe, ale bał się też lustrzanego pasa. Poza tym wiedział też coś o tym świetlnym odbiciu, o tej niewidzialnej granicy, którąśmy mijali…

– Gdyby kontynuować hipotezę Henryka, powstaje obraz trudny do przyjęcia. - Koordynator mówił to, patrząc w piasek u swoich stóp. - Ta pierwsza fabryka wytwarza nie używane części. A ta druga? Żywe istoty? - po co? Czy myślisz, że one… też są wprowadzane do procesu kołowego?

– Wielkie nieba! - krzyknął Cybernetyk. Wzdrygnął się. - Nie mówisz tego chyba serio?

– Zaraz - Chemik usiadł. - Gdyby żywi wracali do retorty, usuwanie stworów niedoskonałych, nie dających się ożywić, byłoby całkiem zbędne. Zresztą, nie widzieliśmy wcale śladów takiego procesu…

W zapadłej ciszy Doktor wyprostował się i powiódł po nich oczami.

– Słuchajcie - powiedział - nie ma rady… Muszę to powiedzieć. Zasugerowaliśmy się wszyscy wspólnym rysem, który wykrył Inżynier, i usiłujemy teraz dopasować fakty do „produkcyjnej” hipotezy. Otóż z tego wszystkiego wynika niezbicie jedno - że jesteśmy bardzo zacnymi i naiwnymi ludźmi…

Patrzyli na niego z rosnącym zdumieniem, gdy ciągnął:

– Usiłowaliście przed chwilą wymyślić najokropniejsze rzeczy, na jakie was stać - i doszliście do obrazu, który; mogłoby stworzyć dziecko. Fabryka wytwarzająca żywe, istoty, aby je zemleć… Moi drodzy, rzeczywistość może być gorsza.

– No wiesz! - wybuchnął Cybernetyk.

– Czekaj. Niech mówi - wtrącił Inżynier.

– Im dłużej myślę nad tym, cośmy przeżyli w owymi osiedlu, tym mocniejsze ogarnia mnie przekonanie, że widzieliśmy coś zapełnię innego, aniżeli wydawało się nam, że widzimy.

– Mów jasno. Więc co takiego się tam działo? - zapytał Fizyk.

– Nie wiem, co się działo - wiem natomiast, pewien, jestem, że wiem, co się nie działo.

– No proszę! Może dasz spokój tym zagadkom?

– Chcę powiedzieć tyle: po dłuższej wędrówce w tym podziemnym labiryncie zostaliśmy znienacka opadnięci przez tłum, który nas trochę poturbował w tłoku, a potem rozpierzchł się i uciekł. Ponieważ dojeżdżając do osiedla zauważyliśmy, jak gasną w nim światła, pomyśleliśmy, naturalnie, że dzieje się to w związku z naszym przybyciem, że mieszkańcy pochowali się przed nami - i że ogarnęła nas gromada, bo ja wiem, udających się do schronów czy coś w tym rodzaju. Otóż wedle możliwości unaoczniłem sobie jak najdokładniej całą sekwencję wypadków, wszystko, co się z nami i wokół nas działo, i powiadam wam: to było coś całkiem innego - coś, przed czym umysł broni się jak przed zgodą na obłęd.

– Miałeś mówić prosto - ostrzegł go Fizyk.

– Mówię prosto. Proszę was, dana jest taka sytuacja: na planecie zamieszkałej przez istoty inteligentne lądują przybysze z gwiazd. Jakie są możliwe reakcje mieszkańców?

Ponieważ nikt się nie odezwał, Doktor ciągnął dalej:

– Gdyby nawet mieszkańcy tej planety zostali stworzeni w retortach czy też przyszli na świat w okolicznościach jeszcze bardziej niesamowitych - widzę tylko trzy możliwe typy zachowania: próby nawiązania z przybyszami kontaktu, próby zaatakowania ich albo - panika. Okazało się jednak, że możliwy jest typ czwarty - całkowita obojętność!!

– Sam mówiłeś, że omal wam żeber nie połamali, i to nazywasz obojętnością!? - zawołał Cybernetyk. Chemik słuchał słów Doktora z rozszerzonymi oczami, w których naraz zapaliło się światło.

– Gdybyś się znalazł na drodze stada uciekającego przed pożarem, mogłoby być z tobą jeszcze gorzej, ale z tego nie wynika, że stado zwraca na ciebie uwagę - odparł Doktor. - Powiadam wam - ten tłum, w któryśmy się dostali, w ogóle nas nie widział! Nie interesował się nami! Był ogarnięty paniką, zgoda - ale wcale nie z naszego powodu. Dostaliśmy się weń najzupełniej przypadkowo. Oczywiście byliśmy zrazu pewni, że to my jesteśmy przyczyną zapadnięcia ciemności, chaosu - wszystkiego, cośmy widzieli. Ale to nieprawda. Tak nie było.

– Udowodnij to - powiedział Inżynier.

– Pierwej chciałbym usłyszeć, co powie mój towarzysz - odparł Doktor, patrząc na Chemika, który siedział ogarnięty dziwnym osłupieniem - poruszając bezgłośni i wargami, jakby coś do siebie mówił. Teraz drgnął nagle.

– Tak - powiedział. - Więc - chyba tak. Tak. Przez cały czas, aż do tej chwili, coś mnie w tym wszystkim męczyło, nie dawało mi spokoju - czułem, że było tam jakieś przesunięcie, jakieś nieporozumienie czy jakby powiedzieć - że - więc, jak gdybym odczytał poplątany tekst i nie mógł się połapać, gdzie zdania zostały przestawione Teraz wszystko mi się uporządkowało. To musiało być tak, jak on mówi. Obawiam się, że tego nie udowodnimy - tego się nie da udowodnić. Trzeba było tam być, w tym tłu mię. Oni po prostu w ogóle nie widzieli nas. Z wyjątkiem kilku najbliższych, rozumie się, ale właśnie tych, którzy mnie otaczali, nie ogarniała powszechna panika - powiedziałbym, że wręcz przeciwnie, mój widok działał na nich jak gdyby trzeźwiąco - jak długo patrzyli na mnie, byli po prostu bardzo zdumionymi, nadzwyczaj zaskoczonymi mieszkańcami planety, którzy zobaczyli nieznane stworzenia. Wcale nie chcieli zrobić mi nic złego - przypominam sobie nawet, że w pewnej mierze pomagali mi się wyswobodzić z tłoku, o ile to było, naturalnie, możliwe…

– A jeżeli ten tłum ktoś poszczuł na was, jeżeli miał być tylko nagonką? - podrzucił Inżynier. Chemik zaprzeczył głową.

– Kiedy tam nikogo takiego nie było - żadnych wirujących tarcz, żadnych straży zbrojnych, żadnej organizacji - był kompletny chaos i nic więcej. Tak - dodał - dziwię się doprawdy, że dopiero teraz to zrozumiałem! Ci, którzy mnie widzieli z bliska, jak gdyby przytomnieli - a jak szalona zachowywała się właśnie cała reszta!

– Jeżeli było tak, jak mówicie - odezwał się Koordynator - oznaczałoby to dosyć dziwną koincydencję - dlaczego światła wygaszono akurat w momencie, kiedyśmy tam przyjechali?

– Aha, rachunek prawdopodobieństwa - powiedział Doktor. Dodał głośniej. - Nie widziałbym w tym nic niezwykłego poza nie pozbawionym podstaw przypuszczeniem, że takie stany zdarzają się stosunkowo często.

– Jakie stany?

– Wszechogarniającej paniki.

– I cóż ją może powodować?

– Mógłby to być uchyłek procesu cywilizacyjnego planety - odezwał się, po chwili powszechnego milczenia, Cybernetyk. - Okres wstecznego rozwoju, powiedzmy, upraszczając: cywilizację toczy rodzaj… społecznego raka.

– To bardzo mgliste - powiedział Koordynator. - Ziemia jest, jak wiemy, planetą całkiem przeciętną. Zachodziły na niej epoki inwolucji, całe cywilizacje powstawały i padały, ale całkując tysiąclecia, otrzymujemy obraz potęgowania złożoności życia i jego rosnącej ochrony. Nazywamy to postępem. Postęp zachodzi na przeciętnych planetach. No, ale istnieją przecież - zgodnie z prawem wielkiej liczby - statystyczne odchylenia od przeciętnej, dodatnie i ujemne. Nie trzeba odwoływać się do hipotez o okresowej degeneracji, o uwstecznieniu. Być może cierpienia towarzyszące powstawaniu cywilizacji były i są tu większe niż gdzie indziej. Być może wylądowaliśmy właśnie na okazie „odchylenia ujemnego…”.

– Matematyczny demonizm - mruknął Inżynier.

– Ta fabryka istnieje - zauważył Fizyk.

– Ta pierwsza, zgoda, istnienie drugiej jest hipotezą, której nie da się utrzymać.

– Jednym słowem potrzebna jest nowa ekspedycja - powiedział Chemik.

– Co do tego nie miałem najmniejszej wątpliwości.

Inżynier rozejrzał się po okolicy. Słońce wyraźnie przechylało się ku zachodowi, cienie na piasku szły coraz dalej. Powiał słaby wiatr.

– Czy dziś?… - spytał patrząc na Koordynatora.

– Dziś należałoby pojechać po wodę - i po nic więcej - to mówiąc, Koordynator wstał.

– Dyskusja była bardzo interesująca - powiedział z takim wyrazem twarzy, jakby myślał o czymś innym.

Podniósł kombinezon i rzucił go zaraz, tak był rozgrzany od słońca.

– Myślę - podjął - że pod wieczór zrobimy wypad na kołach do strumienia. Nie damy się odciągnąć od wykonania planu niczym oprócz bezpośredniego zagrożenia.

Wrócił do siedzących na piasku. Patrzał na nich chwilę, wreszcie z ociąganiem rzekł:

– Muszę wam powiedzieć, że jestem trochę… niespokojny.

– Czemu?

– Nie podoba mi się, że tak nas zostawili w spokoju - po tej przedwczorajszej wizycie. Odkryli nas z górą dobę temu - i… nic. Tak nie zachowuje się żadna społeczność, wśród której spadnie z nieba zaludniony pojazd.

– To by w pewnej mierze podtrzymywało moje przypuszczenie - zauważył Cybernetyk.

– O tym „raku”, który toczy Eden? No, z naszego punktu widzenia nie byłoby to najgorsze, tylko, że…

– Co?

– Nic. Słuchajcie, weźmiemy się wreszcie do Obrońcy. Odwalimy cały wierzchni gruz, w środku diody na pewno będą całe.

Загрузка...