XII

Po godzinie mknęli już równiną. Stała czarna, wygwieżdżona noc, coraz rzadsze kępy krzaków przelatywały obok wyjącej miarowo maszyny, nareszcie znikły ostatnie i nie było już nic oprócz długich, łagodnych garbów, które zdawały się ożywać w reflektorze, falowały. Obrońca brał je z impetem, jakby chciał wystrzelić w powietrze, siedzenia huśtały się miękko, wizg gąsienic przypominał zajadły dźwięk świdra wwiercającego się w metal, strzałki zegarów świeciły różowo, pomarańczowo, zielono. Inżynier z twarzą u ekranu szukał światełka rakiety.

To, co przedtem było oczywistością - że wyruszyli bez zapewnienia sobie radiowej łączności - uważał teraz za szaleństwo; spieszyli się, jak gdyby jeszcze jedna czy dwie godziny, niezbędne do zainstalowania innego nadajnika, były bezcenne. Kiedy był już prawie pewien, że minął w ciemności rakietę i jedzie dalej na północ, zobaczył ją - a właściwie dziwacznie rozlany świetlny pęcherz. Obrońca jechał coraz wolniej, srebrem i ogniem zabłysły w jego jedynym reflektorze pochylone ściany. Widok był niezwykły, kiedy lampa błyskowa zapalała się, wielopiętrowa, nie domknięta u szczytu kopuła buchała mrowiem tęcz w szklistych splotach, zwielokrotniony blask oświetlał daleko piaski.

Nie chcąc strzelać, Inżynier skierował tępy, pancerny przód pojazdu na miejsce, w którym otworzył przedtem drogę - ale lustrzany mur przekroczył wyrwę z obu stron, zarósł ją, jedynym śladem przejścia była tylko płyta zamienionego w żużel piasku u podnóża budowli.

Obrońca z biegu taranował mur pełną masą swoich szesnastu tysięcy kilogramów, aż stęknął pancerz. Ściana nie poddała się.

Inżynier wycofał się wolno na dwieście metrów, skierował nitki celownika najniżej, jak mógł, i w chwili, kiedy świetlana bania wyskoczyła z mroków, nacisnął szybko pedał.

Nie czekając, aż otwór o kipiących brzegach ostygnie, ruszył, wieżyczka zawadziła wierzchem, ale materiał, rozmiękły od żaru, poddał się, jednooki Obrońca łypnął w głąb pustego koliska i z zamierającym mruczeniem podjechał do rakiety.

Powitał ich tylko Czarny, który natychmiast zresztą znikł. Nastąpiła konieczna zwłoka - trzeba było oczyścić pancerz z radioaktywnego nalotu, zbadać częstość impulsów otoczenia i wtedy dopiero mogli opuścić ciasne wnętrze maszyny.

Lampa zaświeciła się. Koordynator, który wyszedł jako pierwszy z tunelu, jednym spojrzeniem ogarnął pokryty czarnymi plamami przód Obrońcy, wgniecenia w miejscu dwu reflektorów, blade, zapadnięte twarze wracających i powiedział:

– Biliście się.

– Tak - odparł Doktor.

– Zejdźcie na dół. Jest jeszcze 0,9 rentgena na minutę. Czarny zostanie tutaj.

Nikt więcej się nie odezwał. Schodzili tunelem, Inżynier zauważył drugi, mniejszy automat, który łączył przewody w przejściu do maszynowni, ale nawet nad nim nie przystanął. W bibliotece paliły się światła, na małym stole stały aluminiowe talerze, leżały nakrycia, pośrodku stała flaszka wina. Koordynator, stojąc, powiedział:

– To miała być taka - uroczystość, bo automaty przejrzały rozrząd grawimetryczny - jest cały… Główny stos na rozruchu. Jeżeli postawimy rakietę, będzie można startować. Mówcie teraz.

Przez chwilę panowało milczenie. Doktor spojrzał na Inżyniera, zrozumiał nagle i odezwał się:

– Miałeś rację. Na zachód rzeczywiście ciągnie się pustynia. Zrobiliśmy - wielkim łukiem - prawie dwieście kilometrów, w kierunku południowo-zachodnim.

Opowiedział, jak dojechali nad zamieszkałą równinę u jeziora i sfilmowali ją i jak wracając natknęli się w ciemności na zbiorowisko posągów - tu się zawahał.

– Wyglądało rzeczywiście jak cmentarz albo - siedlisko jakiegoś wierzenia. To, co się potem działo, trudno przedstawić, bo nie jestem pewien, co to znaczyło - tę piosenkę już znacie. Gromada dubeltów uciekała w panice, wyglądało to tak, jakby ukryły się i zostały wypłoszone czy zagnane między te „nagrobki” - obławą. Mówię, że to tak wyglądało - więcej nie wiem. Kilkaset metrów poniżej, bo to się działo na stoku, był niewielki zagajnik i tam ukryte były inne dubelty, podobne do tego srebrnego, któregośmy zabili. Za nimi stała - być może zamaskowana - jedna z wirujących machin - wielki bąk. Ale tegośmy jeszcze wtedy nie wiedzieli - ani tego, że ci ukryci w zagajniku przeprowadzili nad samą ziemią giętki przewód, rodzaj dmuchawy, z której leciała pod ciśnieniem trująca substancja, piana zamieniająca się w zawiesinę czy gaz. Można będzie ją zbadać, bo musiała osiąść na filtrach, prawda? - zwrócił się do Inżyniera, który skinął głową. - Wysiedliśmy z Chemikiem, żeby obejrzeć te posągi, wieżyczka była otwarta - omal nas nie zadusiło, a najgorzej było z Henrykiem, bo pierwsza fala gazu poszła na Obrońcę. Kiedyśmy się dostali do środka i przedmuchali wieżyczkę tlenem, Henryk strzelił w przewód, a raczej w miejsce, w którym było go przedtem widać, bo staliśmy już w gęstej chmurze.

– Antymaterią? - spytał Koordynator w ciszy.

– Tak.

– Nie mogłeś użyć małego miotacza?

– Mogłem, ale nie użyłem.

– Byliśmy wszyscy… - Doktor szukał przez chwilę słowa - wzburzeni. Widzieliśmy padających. Te dubelty nie były nagie. Miały na sobie jakieś łachmany, zdawało mi się, że porozdzierane jakby w walce, ale tego nie jestem pewien. Na naszych oczach zginęły wszystkie albo prawie wszystkie. Przedtem - samiśmy się omal nie potruli. Tak to było. Potem Henryk usiłował odnaleźć dalszy ciąg przewodu, jeżeli dobrze pamiętam. Tak?

Inżynier skinął głową.

– W ten sposób zjechaliśmy w dół, do zagajnika, zobaczyliśmy tych srebrnych. Nosili rodzaj masek. Przypuszczam, że filtrowały powietrze. Ostrzelali nas, nie wiem czym - straciliśmy reflektor. Równocześnie ten wielki bąk ruszył. Chciał nas zaatakować z boku. W każdym razie wyjechał z krzaków. Wtedy - Henryk - dał serię.

– Po zagajniku?

– Tak.

– Po tych - srebrnych?

– Tak.

– I po bąku?

– Nie. On najechał na nas i roztrzaskał się o Obrońcę. Powstał naturalnie pożar - zarośla wyschły od termicznego udaru w momencie eksplozji, więc paliły się jak papier.

– Próbowali kontratakować?

– Nie.

– Gonili was?

– Nie wiem. Raczej nie. Wirujące tarcze mogłyby nas chyba doścignąć.

– W tym terenie - nie. Tam jest mnóstwo wądołów, parowy, wąwozy, coś jak ziemska jura, wapienne skałki, progi, osypiska - wyjaśnił Inżynier.

– Aha. I potem jechaliście prosto tutaj?

– Prawie prosto, z tym że mieliśmy wschodnie odchylenie.

Przez kilka sekund siedzieli w ciszy. Koordynator podniósł głowę.

– Zabiliście - wielu?

Doktor spojrzał na Inżyniera, a widząc, że ten nie zbiera się do odpowiedzi, rzekł:

– Było ciemno. Oni - kryli się w gąszczu. Wydaje mi się - widziałem co najmniej dwadzieścia srebrnych odblasków naraz. Ale głębiej, to znaczy w dalszych zaroślach, jeszcze coś prześwitywało. Mogło ich być więcej.

– Ci, którzy strzelali do was, to były na pewno dubelty? Nikt inny?

Doktor zawahał się.

– Mówiłem, że na małych torsach mieli rodzaj - pokryw, hełmów. Ale sądząc z kształtów, wielkości, sposobu poruszania się, to były dubelty.

– Czym was ostrzelali?

Doktor milczał.

– Pociski prawdopodobnie niemetaliczne - powiedział Inżynier. - Oceniam naturalnie tylko na wyczucie. Miejsc trafienia nie badałem, nawet nie oglądałem. Mała siła przebijająca - takie było moje wrażenie.

– Tak, niewielka - zgodził się z nimi Fizyk. - Reflektory - obejrzałem je przelotnie - są raczej wgniecione aniżeli przestrzelone.

– Jeden rozbił się w zderzeniu z bąkiem - wyjaśnił Chemik.

– A teraz o posągach - jak wyglądały? - spytał Koordynator.

Doktor usiłował opisać je, jak umiał. Kiedy przyszła kolej na białe figury, urwał i po chwili dodał z bladym uśmiechem:

– Tu znowu, niestety, można mówić tylko na migi…

– Czworo oczu? Bardzo wydatne czoła? - powtarzał powoli Koordynator.

– Tak.

– To były rzeźby? Kamień? Metal? Odlewy?

– Nie mogę powiedzieć. Odlewy na pewno nie - wielkość była nadnaturalna, jeżeli o to chodzi. A także pewna - deformacja, zmiana proporcji. Jakby… - zawahał się.

– Co?

– Uwznioślenie - powiedział z zakłopotaniem Doktor. - Ale to tylko impresja. Zresztą oglądaliśmy je krótko, a potem tyle się stało… I naturalnie znowu jest pole do robienia łatwych analogii. Cmentarz. Nieszczęśni prześladowani. Policyjna obława. Motopompa z gazem trującym. Policja w maskach gazowych. Umyślnie używam takich określeń, bo w samej rzeczy mogło się wydawać, że tak było - ale tego nie wiemy. Jedni z mieszkańców planety zabili na naszych oczach innych. To jest fakt - chyba bezsporny. Ale kto kogo - czy to były istoty dokładnie takie same, czy jakieś inne, różniące się między sobą…

– A jeżeli się różniły, to już wszystko jasne? - spytał Cybernetyk.

– Nie. Ale - myślałem też o takiej ewentualności. Przyznaję, z naszego punktu widzenia jest makabryczna. Jak wiadomo, człowiek potępia najsurowiej kanibalizm. Jednakże zjeść pieczeń małpią nie jest już na ogół, w oczach naszych moralistów, niczym strasznym. A co, jeżeli ewolucja biologiczna przebiegała tu tak, że zewnętrzne różnice pomiędzy istotami o inteligencji takiej jak ludzka a istotami, które pozostały na zwierzęcym szczeblu rozwoju, są daleko mniejsze aniżeli między człowiekiem i człekokształtną małpą? Mogliśmy - w takim wypadku - być świadkami - dajmy na to - polowania.

– A ten rów pod miastem? - rzucił Inżynier. - To też - myśliwskie trofea, tak? Podziwiam twoje adwokackie wybiegi, Doktorze!

– Jak długo nie mamy pewności…

– Mamy jeszcze film - przerwał mu Chemik. - Nie wiem, dlaczego - ale dotąd rzeczywiście nie udało się nam zobaczyć normalnego, zwykłego życia na tej planecie. Te zdjęcia to właśnie przeciętna, coś najbardziej codziennego, takie przynajmniej odniosłem wrażenie…

– Jak to, nie widzieliście nic? - zdziwił się Fizyk.

– Nie, zanadtośmy się spieszyli, żeby wykorzystać ostatnie światło. Odległość była znaczna, ponad osiemset metrów, nawet większa, ale mamy dwie szpule filmu, zdjęć zrobionych teleobiektywem. Która godzina? Nie ma jeszcze dwunastej! Możemy je zaraz wywołać.

– Daj Czarnemu - powiedział Koordynator. - Albo ten drugi automat - Doktorze, Inżynierze, widzę, że to was wzięło, prawda, żeśmy przeklęcie ugrzęźli w tym wszystkim, ale…

– Czy kontakty wysokich cywilizacji muszą się kończyć w taki sposób? - powiedział Doktor. - Bardzo bym chciał usłyszeć odpowiedź na to pytanie…

Koordynator potrząsnął głową, wstał i zdjął flaszkę ze stolika.

– Schowamy ją - powiedział - na inną okazję…

Kiedy inżynier i Fizyk wyszli obejrzeć Obrońcę, a Chemik postanowił, na wszelki wypadek, dopilnować wywołania filmu, Koordynator wziął Doktora pod ramię i podchodząc z nim do przechylonych półek bibliotecznych, powiedział, zniżając głos:

– Słuchaj, czy jest możliwe, że to wyście spowodowali, nieoczekiwanym zjawieniem, tę paniczną ucieczkę - i że to tylko was, nie uciekających, usiłowano atakować?

Doktor popatrzał na niego rozszerzonymi oczami.

– Wiesz, to mi w ogóle nie przyszło na myśl - przyznał. Milczał przez chwilę, zamyślony.

– Nie wiem - odezwał się na koniec. - Raczej nie… chyba że to był atak nieudany, który od razu obrócił się przeciw - niektórym z nich. Oczywiście - dodał prostując się - można to wszystko wyłożyć zupełnie inaczej. Tak, teraz widzę to wyraźnie. Powiedzmy: wjechaliśmy na jakiś teren strzeżony. Ci, co uciekali, to była, dajmy na to, grupa pielgrzymów, pątników, bo ja wiem. Straż, pilnująca tego miejsca, podprowadziła broń - ten przewód - pomiędzy posągami, w chwili kiedy Obrońca stanął. Tak, ale pierwsza fala gazu najwyraźniej objęła tamtych, a nie nas… Dobrze, załóżmy, że to był, z ich punktu widzenia, nieszczęśliwy przypadek. Wtedy - tak. Mogło tak być.

– Więc nie możesz tego wykluczyć?

– Nie, nie mogę. I wiesz, im dłużej nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się takie wyłożenie równouprawnione z naszym pierwszym. Mogli przecież zaciągnąć rozmaite straże w okolicy, kiedy wiadomość o nas rozeszła się. Kiedy byliśmy w tej dolinie, jeszcze nic nie wiedzieli - i dlatego nie napotkaliśmy tam uzbrojonych… Tego samego wieczoru pojawiły się przecież wirujące tarcze po raz pierwszy przy rakiecie.

– Naszym nieszczęściem jest to, że nie natrafiliśmy do tej pory nawet na strzępy chociażby ich sieci informacyjnej - odezwał się z głębi kajuty Cybernetyk. - Telegraf, radio, pismo, utrwalone dokumenty, coś takiego… Każda cywilizacja stwarza tego rodzaju środki techniczne i utrwala z ich pomocą swoją historię i doświadczenie. Ta pewno też. Gdybyśmy mogli dostać się do miasta!

– Obrońcą, tak - odpowiedział, zwracając się ku niemu, Koordynator. - Ale rozpętałaby się bitwa, której przebiegu ani rezultatów nie potrafimy przewidzieć - zdajesz sobie chyba z tego sprawę.

– Więc gdybyśmy mogli zetknąć się z jakimś rozumnym fachowcem, technikiem z ich szeregów.

– Jak mamy to zrobić? Udać się na polowanie? - spytał Doktor.

– Ba, gdybym wiedział jak! To wydaje się przecież tak proste - przybywa się na planetę z całym naręczem interkomunikatorów, elektronowych mózgów tłumaczących, rysuje się na piasku trójkąty Pitagorasa, wymienia podarki…

– Przestań opowiadać bajki, dobrze? -To powiedział Inżynier. Stał w progu.

– Chodźcie. Film jest już wywołany.

Postanowili wyświetlić go w laboratorium, było bowiem najdłuższe ze wszystkich pomieszczeń statku. Kiedy tam weszli, taśma już utrwalona, ale jeszcze mokra, wirowała w bębnie, przez który dmuchało gorące powietrze. Z niego szła od razu na szpulę aparatu projekcyjnego. Koordynator usiadł za nim, tak aby móc w każdej chwili zatrzymać lub cofać obraz na ekranie, wszyscy zajęli miejsca i automat zgasił światło.

Pierwsze metry były zupełnie spalone - kilka razy mignęły fragmenty tafli jeziora, potem ukazało się jego nabrzeże. Było umocnione, w kilku miejscach schodziły w wodę długie pochylnie, nad którymi stały rozkraczone wieże, połączone ażurowymi wstęgami. Obraz na chwilę stał się nieostry, a kiedy znowu szczegóły dały się dostrzec, zobaczyli, że każda wieża ma u szczytu dwa, wirujące w przeciwne strony, pięciołopatkowe śmigła. Obracały się bardzo wolno, bo zdjęcie było robione ze znacznym przyspieszeniem. Po opadających w głąb jeziora pochylniach sunęły jakieś przedmioty, jakby zatapiane w wodzie, ale niepodobna było dostrzec ich zarysów. Ponadto wszystko działo się niesłychanie powoli. Koordynator cofnął kilkanaście metrów taśmy i puścił ją drugi raz, znacznie szybciej. Przedmioty spuszczane wzdłuż cienkich smug, rozmazanych, niczym drgające grube struny, zjechały teraz szybko i wpadły do wody, po powierzchni rozeszły się kręgi. Na samym brzegu stał, widziany z tyłu, dubelt, tylko górna część jego wielkiego torsu wystawała z beczkowatego urządzenia, nad którym sterczał cienki bicz, zakończony rozwianą plamą.

Nabrzeże znikło. Teraz przez ekran przesuwały się płaskie jak pudełka obiekty, osadzone na ażurowych słupach. Na ich wierzchu stały liczne beczkowate twory, podobne do tego, w którym tkwił dubelt na przystani. Wszystkie były puste, niektóre poruszały się leniwie, po dwa i trzy w tę samą stronę, stawały i ruszały z powrotem.

Obraz przesuwał się powoli dalej. Pojawiły się błyski, bardzo liczne, widać je było jako spalone, czarne plamy.

Film uległ prześwietleniu i co gorsza, plamy otaczały kręgi zmętnień. Spoza tych mglistych otoków przezierały małe sylwetki, widziane w skrócie, z wysoka. Dubelty chodziły parami w różne strony, małe torsy miały okolone czymś puszystym, tak że wystawała tylko główka, ale obraz nie był tak wyraźny, by dało się rozróżnić rysy twarzy.

Teraz wpłynęła w ekran wielka, podnosząca się i opadająca miarowo masa. Ściekała w stronę dolnego rogu ekranu, jak spieniony syrop, chodziły po niej na eliptycznych podkładach dziesiątki dubeltów, wyglądało, jakby trzymały coś w swoich małych rączkach i dotykały owej masy, wygładzały ją czy zgarniały. Od czasu do czasu wypuczała się we wzgórek, zaostrzony u szczytu, wytryskało stamtąd coś podobnego do szarego kielicha. Obraz przesuwał się, ale ruchliwa masa dalej go wypełniała, szczegóły wystąpiły z dużą wyrazistością, w środku powstała, jakby wyrastając, kępa oddalonych od siebie nieznacznie smukłych kielichów, przy każdym stały dwa albo trzy dubelty i przykładały do nich z wysoka twarze, stały chwilę nieruchomo, potem oddalały twarz, i to się tak powtarzało. Koordynator znowu cofnął taśmę i puścił ją szybko - teraz dubelty jak gdyby całowały wnętrze owych kielichów. Inne, w tle, na które nie zwrócili przedtem uwagi, stały z wyciągniętym do połowy małym torsem i jakby obserwowały czynności tamtych.

Obraz znowu się przesunął. Widać było sam skraj masy, obwiedziony ciemną linią, tuż obok przesuwały się wirujące kręgi, o wiele mniejsze od tych, które znali. Ich wirowanie było leniwe i odbywało się jakby skokami - można było zauważyć rozmachy ażurowych ramion - był to filmowy efekt, spowodowany przesunięciem się obracających elementów względem poszczególnych klatek taśmy.

Ekran wypełniał się z wolna coraz żywszym ruchem, choć odbywał się on - wskutek spowolnienia - jakby w bardzo gęstym, niepowietrznym ośrodku. Pojawiło się to, co filmujący wzięli za „śródmieście”. Była to gęsta sieć rowków, którymi sunęły w różne strony szczególne, z jednego boku ścięte, z drugiego zaokrąglone, beczkowate twory. Na każdym tuliły się ciasno postaci dubeltów, w liczbie od pięciu do dwóch. Przeważnie jechały po trzy razem. Wydawało się, że ich małe torsy opasuje coś, co przechodzi na zewnętrzną stronę jadącej „beczki”, ale mógł to być też odblask. Cienie od zachodzącego słońca były bardzo długie i utrudniały rozróżnianie elementów obrazu. Ponad rowkowanymi arteriami biegły ażurowe mostki o zgrabnych kształtach. Na tych mostkach stały gdzieniegdzie, wirując na miejscu, wielkie bąki, i znowu wirowanie to rozpadało się na serie skomplikowanych ruchów kołująco-wyprostnych, jakby członkówate odnóża wychwytywały coś niewidzialnego z powietrza. Jeden bąk znieruchomiał i wtedy zaczęły wychodzić z niego postacie okryte bardzo błyszczącą substancją. Film był czarno-biały, niepodobna więc było orzec, czy jest srebrna. W momencie kiedy trzeci dubelt wysiadał ciągnąc za sobą coś mglistego, obraz się przesunął. Przez środek biegła gruba lina, znajdowała się o wiele bliżej obiektywu aniżeli to, co było w tle. Lina ta - czy rurowy przewód - huśtała się lekko, obciążona wąskim cygarem, z którego sypało się coś mieniącego, jak chmura liści, ale przedmiociki te musiały być cięższe, nie polatywały bowiem, lecz spadały jak ciężarki w dół; tam, na zaklęsłej powierzchni stały wieloma szeregami dubelty i nieustanne, drobne iskry leciały z ich rączek ku ziemi - było to całkiem niezrozumiałe, bo chmura sypiących się z wysokości obiektów jak gdyby znikała, nie dolatując do stojących na dole. Obraz przesuwał się wolno, na samym skraju leżały dwa dubelty nieruchomo, trzeci zbliżał się do nich, wtedy owe dwa wolno się uniosły. Jeden z nich chwiał się na różne strony - wyglądał jak głowa cukru, ze schowanym małym torsem. Koordynator cofnął taśmę, puścił ją jeszcze raz, a kiedy ukazały się leżące ciała, zatrzymał ją, próbował wyostrzyć obraz, potem podszedł do ekranu z dużym powiększającym szkłem.

Przez szkło zobaczył tylko rozpływające się, wielkie plamy.

Zrobiło się ciemno - to był koniec pierwszej taśmy. Początek drugiej ukazywał ten sam obraz, tylko trochę przesunięty i ciemniejszy, widocznie światło osłabło i nie dało się już tego skompensować pełnym rozwarciem obiektywu. Dwa dubelty odchodziły wolno, trzeci wpółleżał na ziemi. Przez ekran przeciągnęły trzepocące smugi, obiektyw jechał tak szybko, że nic się nie widziało, potem weszła w pole widzenia wielka sieć o pięciokątnych okach, w każdym stał jeden dubelt, tylko w nielicznych - dwa. Pod tą siecią drżała druga, rozmazana, naraz zrozumieli, że pierwsza była rzeczywista, a druga - jej cieniem, rzucanym na podłoże. Było ono gładkie, jakby wyłożone jakąś substancją podobną do betonu. Dubelty w okach sieci miały na sobie bufiaste, ciemne przybrania, które pogrubiały je i poszerzały. Wszystkie niemal wykonywały te same ruchy - ich małe torsy, zasłonięte czymś na wpół przejrzystym, powoli kłoniły się na boki, ta osobliwa gimnastyka odbywała się nadzwyczaj wolno. Obraz zadrgał, pochylił się, przez chwilę znów źle było widać, robiło się też coraz ciemniej, ukazał się sam skraj sieci, rozpiętej na linach, jedna kończyła się u stojącej skosem, wielkiej, nieruchomej tarczy. Dalej odbywał się taki sam „uliczny” ruch, jaki już widzieli - w różne strony sunęły beczkowate obiekty pełne dubeltów. Kamera raz jeszcze najechała na sieć, z drugiej strony, odsunęła się w bok, pojawiły się piesze dubelty - sfilmowane w ostrym, odgórnym skrócie, łaziły kaczkowato parami, dalej ukazał się cały tłum, rozdzielony pośrodku na dwoje długą, wąską uliczką. Jej środkiem sunęła na zamglonych kółkach lina, wybiegająca poza brzeg obrazu, lina ta ciągnęła coś długiego, co wydawało ostre błyski, jak graniasty, wydłużony kryształ czy obłożony lustrzanymi taflami kloc, chwiał się z boku na bok i rzucał świetlne liźnięcia na stojących - naraz, na krótką chwilę, znieruchomiał - wyprzejrzyścił się, zamknięta w jego wnętrzu, ukazała się leżąca postać. Rozległ się czyjś stłumiony okrzyk. Koordynator cofnął taśmę, przewinął ją, a kiedy po znanym już chybnięciu wydłużony przedmiot ukazał zawartość swego wnętrza, zatrzymał projektor. Wszyscy podeszli do samego ekranu - otoczony szpalerem dubeltów, leżał tam, w środku pustej uliczki, człowiek. Panowała martwa cisza.

– Zdaje się, że przyjdzie jednak zwariować - rozległ się w ciemności czyjś głos.

– No, pierwej obejrzymy to sobie do końca - odparł Koordynator. Wrócili na miejsca, taśma ruszyła, obraz drgnął, ożył. Jedna po drugiej, sunęły uliczką w tłumie wydłużone, trumniaste bryły, ale były przykryte czymś jasnym, co zwisało aż do ziemi i wlokło się po niej, jak gruba tkanina. Obraz przesunął się, ukazał pustkowie, z jednej strony obramowane pochyłym murem, sterczały pod nim kępy zarośli, samotny dubelt szedł wzdłuż bruzdy biegnącej przez cały ekran, naraz uskoczył, jakby w popłochu - zwolnionym, ogromnym susem szybował w powietrzu, wirujący bąk przesunął się wzdłuż bruzdy, coś błysnęło mocno, jakby mgła zasnuła pole widzenia, kiedy się rozeszła, dubelt leżał nieruchomo, rozciągnięty na boku. Jego ciało stało się nagle prawie czarne. Wszystko to było zanurzone w rosnącym mroku, wydawało się, że leżący drgnął, zaczął jak gdyby pełznąć, na ekranie zamiotały się ciemne pręgi, potem zapłonął biało. Tak skończył się film. Gdy światło zabłysło, Chemik zabrał szpule i poszedł z nimi do ciemni, by zrobić fotograficzne powiększenia wybranych klatek. Inni zostali w laboratorium.

– No, a teraz magiel interpretacyjny - powiedział Doktor. - Zaraz mogę przedstawić dwie, a nawet trzy rozmaite wykładnie.

– Koniecznie chcesz nas doprowadzić do rozpaczy? - rzucił rozeźlony nagle Inżynier. - Gdybyś solidnie wziął się za fizjologię dubelta, przede wszystkim - fizjologię zmysłów, na pewno wiedzielibyśmy dziś już daleko więcej!

– Kiedy miałem to zrobić? - spytał Doktor.

– Koledzy! - podniósł głos Koordynator. - Zaczyna się zupełnie jak posiedzenie instytutu kosmologicznego! Naturalnie wszystkich nas zaszokowała ta ludzka figura - to była bez wątpienia figura, nieruchoma podobizna, zatopiona, jak się zdaje, w jakiejś masie. Jest zupełnie prawdopodobne, że za pośrednictwem swojej sieci informacyjnej rozesłali nasze konterfekty do wszystkich osiedli planety - gdzie, w oparciu o posiadane wiadomości, sporządzono człekokształtne kukły.

– Skąd wzięli nasze podobizny? - spytał Doktor.

– Krążyli przecież dobre kilka godzin wokół rakiety, przed dwoma dniami, mogli dokonać nawet szczegółowych obserwacji.

– I po cóż by mieli robić takie „portrety”?

– Dla celów naukowych albo religijnych - tego nie rozstrzygniemy oczywiście najdłuższą nawet dyskusją. W każdym razie nie jest to jakiś niewytłumaczalny fenomen. Widzieliśmy raczej niezbyt wielki ośrodek, w którym toczą się prace o charakterze zapewne wytwórczym, być może obserwowaliśmy także ich - rozrywki, może funkcjonowanie ich „sztuki”, przeciętny „ruch uliczny” - dalej - prace na przystani i u tych sypiących się przedmiotów, niezbyt zrozumiałe.

– To dobre określenie - wtrącił uparty Doktor.

– Były tam jeszcze jak gdyby „sceny z życia wojska” - mamy sporo podstaw do sądzenia, że odziani w srebrne powłoki tworzą armię - scena u samego końca jest niejasna. Mogło to być naturalnie jakieś ukaranie osobnika, który, idąc traktem przeznaczonym dla bąków, wykroczył przeciw panującemu u nich prawu.

– Egzekucja na miejscu jako mandat za złe przejście ulicy to raczej srogie, nie uważasz? - spytał Doktor.

– Dlaczego usiłujesz wszystko obracać w nonsens?

– Ponieważ w dalszym ciągu twierdzę, że zobaczyliśmy akurat tyle, co mogliby zobaczyć ślepi.

– Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia - spytał Koordynator - poza wyznaniami agnostycznego credo?

– Ja - powiedział Fizyk. - Wygląda na to, że dubelty poruszają się pieszo raczej w okolicznościach wyjątkowych, na co zresztą wskazywałaby ich wielka tusza - i dysproporcja kończyn, zwłaszcza rąk, w stosunku do masy ciała. Wydaje mi się, że próby naszkicowania możliwego drzewa ewolucyjnego, które wydało tak ukształtowane osobniki, byłyby niezmiernie instruktywne. Zauważyliście wszyscy ich żywą gestykulację - tymi swoimi rączkami żaden z nich nie podnosił ciężaru, nie ciągnął nic, nie dźwigał, obrazy takie są przecież w mieście ziemskim na porządku dziennym. Może więc ręce służą im do innych celów.

– Do jakich? - z zainteresowaniem spytał Doktor.

– Nie wiem, to twoja dziedzina. Jest tu w każdym razie wiele do zrobienia. Może zbyt pochopnie usiłowaliśmy od razu zrozumieć architektonikę ich społeczeństwa - zamiast wziąć się do uczciwego badania poszczególnych jego cegiełek.

– To racja - powiedział Doktor. - Ręce - tak, to na pewno bardzo ważny problem. Drzewo ewolucyjne też. Nie wiemy nawet, czy są ssakami. Podjąłbym się w ciągu kilku dni odpowiedzieć na takie pytania, tylko się boję, że nie wyjaśnię tego, co mnie w tym całym widowisku najbardziej zafrapowało.

– A mianowicie? - spytał Inżynier.

– Mianowicie to, że nie widziałem ani jednego samotnego przechodnia. Ani jednego. Nie zwróciliście na to uwagi?

– Owszem, był jeden - na samym końcu - powiedział Fizyk.

– Tak, właśnie.

Po tych słowach Doktora nikt się przez dłuższą chwilę nie odezwał.

– Będziemy musieli jeszcze raz obejrzeć ten film - powiedział, jakby wahając się, Koordynator. - Zdaje mi się, że Doktor ma słuszność. Samotnych pieszych nie było - poruszali się co najmniej parami. Chociaż, na samym początku, tak! Jeden stał na przystani.

– Siedział w tym stożkowatym aparacie - powiedział Doktor. - W tarczach też siedzą pojedynczo. Mówiłem o pieszych. Tylko o pieszych.

– Nie było ich wiele.

– Kilka setek na pewno. Wyobraź sobie widzianą z lotu ptaka ulicę ziemskiego miasta. Procent samotnych przechodniów na pewno będzie spory. W niektórych godzinach tacy stanowią nawet większość, a tu brak ich w ogóle.

– Co to ma znaczyć? - spytał Inżynier.

– Niestety - potrząsnął głową Doktor - teraz ja pytam.

– Jeden - samotny - przyjechał z wami - powiedział Inżynier.

– Ale znasz okoliczności, jakie temu towarzyszyły? - Inżynier nie odpowiedział.

– Słuchajcie - odezwał się Koordynator - taka dyskusja natychmiast staje się jałowym sporem. Nie prowadziliśmy systematycznych badań, bo nie jesteśmy ekspedycją naukowo-badawczą, mieliśmy raczej inne kłopoty, typu „walki o byt”. Musimy ułożyć dalsze plany działania. Jutro ruszy koparka, to jest już pewne. Będziemy mieli łącznie dwa automaty, dwa półautomaty, koparkę i Obrońcę, który, przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, może też dopomóc w wydobywaniu rakiety. Nie wiem, czy znacie plan, któryśmy opracowali z Inżynierem. Pierwotna koncepcja polegać miała na opuszczaniu rakiety do poziomu i stawianiu w pionie przez podnoszenie i podtrzymywanie kadłuba utwardzoną ziemią. Jest to metoda, której używali jeszcze budowniczowie piramid. Otóż chcemy teraz pociąć nasz „szklany mur” na fragmenty odpowiedniej wielkości i zbudować z nich system rusztowań. Materiału będzie dość, a wiemy już, że ta substancja daje się topić i spawać w wysokiej temperaturze. Realizacja tego projektu, przy użyciu budulca, którego z mimowiedną życzliwością dostarczyli nam mieszkańcy Edenu, pozwoli skrócić radykalnie cały proces. Nie jest wykluczone, że za trzy dni będziemy mogli startować. - Czekajcie - powiedział, widząc poruszenie obecnych - więc chciałem was, w związku z tym, zapytać - czy będziemy startować?

– Tak - powiedział Fizyk.

– Nie! - prawie równocześnie odezwał się Chemik.

– Jeszcze nie - rzucił Cybernetyk. Nastała chwila ciszy. Inżynier ani Doktor jeszcze się nie wypowiedzieli.

– Myślę, że powinniśmy lecieć - powiedział na koniec Inżynier. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.

Gdy milczenie przedłużało się, jakby oczekiwali od niego jakichś wyjaśnień, powiedział:

– Uważałem przedtem inaczej. Chodzi jednak o cenę. Po prostu o cenę. Moglibyśmy się bez wątpienia wiele jeszcze dowiedzieć, ale koszt zdobycia tej wiedzy mógłby być - zbyt wielki. Dla obu stron. Po tym, co zaszło, pokojowe próby porozumienia, nawiązania kontaktu, uważam za nierealne. Poza tym, cośmy sobie mówili, każdy chyba, czy tego chciał, czy nie, ma jakąś własną koncepcję tego świata. Ja też miałem taką koncepcję. Wydawało mi się, że zachodzą tu rzeczy potworne i że w związku z tym powinniśmy interweniować. Jak długo byliśmy Robinsonami i odwalali każdy kawałek gruzu ręką, nic o tym nie mówiłem. Chciałem czekać, aż dowiem się więcej i będziemy mieli do dyspozycji nasze środki techniczne. Otóż teraz, wyznam, dalej nie widzę przekonujących powodów, które zmusiłyby mnie do odrzucenia mojej koncepcji Edenu, ale wszelka interwencja, w służbie tego, co uważamy za dobre i słuszne, każda taka próba skończy się najprawdopodobniej tak, jak nasza dzisiejsza wyprawa. Użyciem anihilatora. Naturalnie, znajdziemy zawsze usprawiedliwienie, że to była obrona konieczna i tak dalej, ale zamiast pomocy przyniesiemy zagładę. Teraz wiecie mniej więcej wszystko.

– Gdybyśmy mieli lepsze rozeznanie w tym, co naprawdę się tu dzieje… - powiedział Chemik. Inżynier potrząsnął głową.

– Wtedy okaże się pewno, że każda ze stron ma jakąś swoją rację…

– I co z tego, że zabójcy mają „swoją rację”? - rzucił Chemik. - Nie będzie nam szło o ich rację, lecz o ocalenie.

– Ale co możemy im ofiarować prócz anihilatora Obrońcy? Powiedzmy, że obrócimy pół planety w perzynę, ażeby wstrzymać te jakieś akcje eksterminacyjne, tę niezrozumiałą „produkcję”, obławy, trucie - i co dalej?

– Odpowiedź na to pytanie znalibyśmy, gdybyśmy posiadali większą wiedzę - z uporem powiedział Chemik.

– To nie jest takie proste - wmieszał się w spór Koordynator. - Wszystko, co się tu dzieje, jest jednym z ogniw długotrwałego procesu historycznego. Myśl o pomocy wypływa z przekonania, że społeczeństwo dzieli się na „dobrych” i „złych”.

– Wcale nie - przerwał mu Chemik. - Powiedz: na prześladowanych i prześladujących. To nie jest to samo.

– Dobrze. Wyobraź sobie, że jakaś wysoko rozwinięta rasa przybywa na Ziemię, w czasie wojen religijnych, kilkaset lat temu, i chce się wmieszać w konflikt - po stronie słabych. W oparciu o swoją potęgę zakazuje palenia heretyków, prześladowania innowierców i tak dalej. Czy myślisz, że potrafiliby upowszechnić na Ziemi swój racjonalizm? Przecież prawie cała ludzkość była wtedy wierząca, musieliby stopniowo wytłuc ją do ostatniego człowieka i zostaliby sami ze swoimi racjonalnymi ideałami!

– Jak to, naprawdę uważasz, że żadna pomoc nie jest możliwa?! - oburzył się Chemik.

Koordynator patrzał na niego długo, zanim odpowiedział.

– Pomoc, mój Boże, cóż znaczy pomoc? To, co się tu dzieje, co tu widzimy, to owoce określonej konstrukcji społecznej, należałoby ją złamać i stworzyć nową, lepszą - i jakże my to mamy zrobić? Przecież to są istoty o innej fizjologii, psychologii, historii niż my. Nie możesz wcielić tu w życie modelu naszej cywilizacji. Musiałbyś nakreślić plan innej, która funkcjonowałaby dalej nawet po naszym odlocie… Naturalnie od dłuższego czasu przypuszczałem, że niektórzy z was noszą się z podobnymi myślami, co Inżynier i Chemik. Myślę, że i Doktor tak sądził, dlatego lał zimną wodę na ogień rozmaitych analogii, rodem z Ziemi - prawda?

– Tak - powiedział Doktor. - Obawiałem się, że w przystępie szlachetności zechcecie zrobić tu „porządek”, co przetłumaczone na praktykę będzie oznaczało terror.

– Ale może ci prześladowani wiedzą, jak chcą żyć, tylko są jeszcze za słabi, aby to urzeczywistnić - powiedział Chemik. - A gdybyśmy tylko uratowali życie jakiejś grupie skazanych, byłoby to już wiele…

– Ale myśmy już uratowali jednego - odparł niecierpliwie Koordynator. - Może wiesz, co z nim zrobić dalej? Odpowiedziało mu milczenie.

– Jeżeli się nie mylę, Doktor jest także za startem? - powiedział Koordynator. - Dobrze. Ponieważ ja też, to znaczy, że większość.

Urwał. Jego oczy stężały w osłupieniu. On jeden siedział twarzą do drzwi - do uchylonych drzwi. W absolutnej ciszy - z ciemni dobiegał tylko słaby chlupot wody - odwrócili się, idąc za jego wzrokiem.

W otwartych drzwiach stał dubelt.

– Jak on tu się - zaczął Fizyk i słowa zamarły mu na ustach. Poznał swoją omyłkę. To nie był ich dubelt. Ten siedział zamknięty w salce opatrunkowej. Na progu stał ogromny, smagłoskóry osobnik z ugiętym nisko małym torsem, głową dotykając prawie nadproża. Okryty był ziemistą materią, która spływała płasko od dołu do góry, okalając mały tors jakby kołnierzem; owijał się wokół niego gruby splot zielonego drutu. Materia ta ukazywała przez rozcięcie na boku szeroki, metalicznie świecący pas, przylegający ściśle do ciała. Stał bez ruchu. Jego pomarszczoną, płaską twarz, o dwu wielkich błękitnych oczach zakrywała przezroczysta zasłona lejkowatego kształtu, rozszerzająca się ku dołowi. Wybiegały z niej szare, cienkie pasma, owijające wielokrotnie mały tors i spięte na krzyż z przodu, gdzie tworzyły jakby gniazdko, w którym spoczywały jego, tak samo obandażowane, ręce. Tylko węzełkowate palce wystawały, zwieszone lekko w dół, stykając się koniuszkami.

Wszyscy siedzieli tak, jak zaskoczył ich ten widok. Dubelt pochylił się jeszcze bardziej, przeciągle kaszlnął i wolno postąpił naprzód.

– Jak on wszedł?… Czarny jest w tunelu… - szepnął Chemik.

Dubelt cofał się pomału tyłem. Wyszedł, przez chwilę stał w półmroku korytarza i po raz drugi wszedł do środka, a raczej wsunął tylko głowę, pod samym nadprożem.

– Pyta, czy może wejść… - powiedział szeptem Inżynier. I wybuchnął: - Ależ prosimy! prosimy!

Wstał i cofnął się pod przeciwległą ścianę, wszyscy poszli w ślad za nim, dubelt patrzał na opustoszały środek kajuty bez wyrazu. Wszedł, powoli rozejrzał się.

Koordynator podszedł do ekranu, pociągnął za drążek, na którym był rozpięty, a gdy materiał furknął i zwinął się, odsłaniając tablicę, powiedział:

– Rozsuńcie się.

Wziął kawał kredy do ręki, narysował małe koło, dokoła niego zakreślił elipsę, na zewnątrz większą, jeszcze jedną, i jeszcze - wszystkiego cztery. Na każdej umieścił małe kółko, podszedł do stojącego w środku olbrzyma i wetknął w jego węzełkowate paluszki kredę.

Dubelt przyjął ją niezręcznie, spojrzał na nią, zapatrzył się w tablicę, pomału podszedł do ściany. Musiał się pochylić małym torsem, który wystawał skośnie z kołnierza, aby uwięzioną w bandażach ręką dotknąć tablicy. Wszyscy patrzyli ze wstrzymanym tchem. Odszukał trzecie od środka kółko na elipsie i z wysiłkiem, niezgrabnie, puknął w nie kilka razy, a potem maznął nią jeszcze, tak że prawie wypełnił je roztartą kredą.

Koordynator skinął głową. Wszyscy odetchnęli.

– Eden - powiedział Koordynator. Pokazał na kredowe kółko.

– Eden - powtórzył.

Dubelt przypatrywał się jego ustom z widocznym zainteresowaniem. Kaszlnął.

– Eden - nadzwyczaj wyraźnie i powoli powiedział Koordynator. Dubelt zakaszlał kilka razy.

– On nie mówi - zwrócił się Koordynator do towarzyszy. - To pewne.

Stali naprzeciw siebie, nie wiedząc, co robić. Dubelt poruszył się. Upuścił kredę, stuknęła o podłogę. Dał się słyszeć trzask jakby otwierającego się zamka. Ziemisty materiał rozchylił się, jakby rozpruty od góry do dołu, ujrzeli szeroki, złotawy pas, który przylegał do jego boków.

Koniec pasa odwinął się i zaszeleścił jak metalowa folia. Mały tors dubelta pochylał się, jakby chciał wyskoczyć z ciała, złamał się prawie wpół, chwycił paluszkami koniec folii. Rozwinęła się w długą płachtę, którą trzymał przed sobą, jakby im ją podawał. Koordynator i Inżynier wyciągnęli jednocześnie ręce. Obaj drgnęli, Inżynier wydał słaby okrzyk. Dubelt wydawał się zaskoczony, kilkakrotnie kaszlnął, przezroczysta zasłona na jego twarzy zafalowała.

– Ładunek elektryczny, ale niezbyt mocny - wyjaśnił Koordynator innym i po raz drugi ujął brzeg folii. Tamten puścił ją. Obejrzeli dokładnie w świetle złotawą powierzchnię, była doskonale gładka i pusta. Koordynator dotknął na chybił trafił palcem jakiegoś miejsca i znowu poczuł lekkie elektryczne uderzenie.

– Co to jest?! - mruknął Fizyk, przysunął się, zaczął wodzić ręką po folii, wciąż biły go w palce elektryczne ładunki, aż ścięgna podrygiwały. - Dajcie grafitowy proszek! - krzyknął - stoi tam na szafie!

Rozpostarł folię na stole, nie zważając na to, że mięśnie rąk drgają mu nieprzyjemnie od mrowiących ukłuć, posypał ją starannie proszkiem, który podał mu Cybernetyk, zdmuchnął nadmiar.

Na złocistej płaszczyźnie pozostały drobne czarne punkty, rozsypane chaotycznie, bez sensu.

– Lacerta!! - krzyknął nagle Koordynator.

– Alfa Cygni!

– Lira!

– Cefeusz!!

Odwrócili się do dubelta, który patrzał na nich spokojnie. W ich oczach lśnił triumf.

– Mapa gwiazdowa! - powiedział Inżynier.

– Naturalnie.

– No, jesteśmy w domu - Koordynator uśmiechał się szeroko. Dubelt kaszlnął.

– Mają elektryczne pismo?

– Tak to wygląda.

– Jak utrwalone ładunki?

– Nie wiem, może to elektret.

– Muszą mieć zmysł elektryczny!

– Możliwe.

– Koledzy - spokój! Musimy postępować systematycznie - powiedział Koordynator. - Od czego zaczniemy?

– Narysuj mu, skąd jesteśmy.

– Racja.

Koordynator wytarł szybko tablicę, narysował gwiazdy Centaura, zawahał się, bo projekcja musiała być zrobiona z pamięci i tak, jak przedstawiała się ta okolica Galaktyki widziana z Edenu; maznął grubą kropkę oznaczającą Syriusza, dodał jeszcze kilkanaście pomniejszych gwiazd i na tle Wielkiej Niedźwiedzicy wyrysował krzyżyk oznaczający Słońce, po czym kolejno dotknął ręką piersi swojej i wszystkich po kolei ludzi, ogarnął zamachem ręki całe pomieszczenie i znowu puknął kredą w krzyżyk.

Dubelt kaszlnął. Wziął od niego kredę, z wysiłkiem przysunął mały tors do tablicy i trzema stuknięciami uzupełnił rysunek Koordynatora - projekcją alfy Orła i podwójnego układu Procjona.

– Astronom!! - krzyknął Fizyk. I dodał ciszej: - Kolega…

– Bardzo możliwe! - odparł Koordynator. - Teraz pojedziemy dalej! - Zaczęło się wielkie rysowanie. Planeta Eden - i tor statku. Wejście w ogon gazowy. Karambol (nie było pewne, czy rysunek wyjaśnia dostatecznie sprawę katastrofy, ale chwilowo nie mieli na to rady). Wrycie się rakiety w grunt (rysunek przedstawiał przekrój pagórka z wbitą rakietą). Postępować dalej było już trudno - zatrzymali się.

Dubelt oglądał rysunki i kaszlał. Przybliżał i oddalał twarz od tablicy. Potem podszedł do stołu. Z zielonego oplotu kołnierza wyciągnął cienki, gibki drucik, pochylił się i zaczął nim z nadzwyczajną szybkością wodzić po złocistej folii. Trwało to jakiś czas. Potem odstąpił od stołu. Posypali folię grafitem. Okazało się coś bardzo dziwnego. Jeszcze w trakcie zdmuchiwania nadmiaru proszku zarysowujące się kontury poczęły się ruszać. Zobaczyli najpierw wielką półkulę, w której wnętrzu stał skośny słup. Potem pojawiła się maleńka plamka, która pełzła do brzegu półkuli. Stawała się coraz większa. Poznawali sylwetkę schematycznie i niedokładnie narysowanego Obrońcy. Część boku półkuli znikła. Przez powstały otwór Obrońca wjechał do środka. Wszystko znikło - folię pokrywał jednostajnie rozsypany grafitowy proch. Naraz skupił się w mapę gwiazdową. Na jej tle pojawiła się, naszkicowana długimi pociągnięciami, postać dubelta. Ten, który stał za ich plecami, zakaszlał.

– To on - powiedział Koordynator.

Mapa znikła, widać było tylko dubelta. Potem znikła jego sylweta i mapa znowu się ukazała. Powtórzyło się to cztery razy. I znów grafitowy pył ułożył się, jakby wodzony niewidzialnym podmuchem, w zarys półkuli z otwartym bokiem. Mała sylwetka dubelta, który jak gdyby pełzł rozpłaszczony, zbliżała się do otwartego boku półkuli. Dostała się do jej wnętrza. Półkula rozwiała się. Skośny słup rakiety był większy. Z przodu, pod kadłubem, widniał otwarty występ. Dubelt wyprostował się pod nim i wniknął weń, znikając w rakiecie. Grafitowy proch rozsypał się i leżał chaotycznymi skupiskami. To był koniec przesłanej wiadomości.

– W ten sposób dostał się do nas - przez klapę ciężarową! - powiedział Inżynier. - A my też gapy jesteśmy - zostawiliśmy ją otwartą!!

– Czekaj, wiesz, co mi przyszło do głowy? - rzucił nagle Doktor. - Że, być może, oni nie tyle chcieli zamknąć nas tym murem, co uniemożliwić swoim - swoim uczonym, powiedzmy - nawiązanie z nami kontaktu!

– A rzeczywiście!

Zwrócili się do dubelta. Kaszlnął.

– No, dosyć tego - powiedział Koordynator. - Bardzo przyjemne, ehm, zebranie towarzyskie, ale mamy ważniejsze sprawy na oku! Z partyzantką - koniec. Musimy wziąć się do rzeczy systematycznie. Zaczniemy chyba od matematyki. Tym zajmie się Fizyk. Matematyka - naturalnie także metamatematyka. Teoria materii. Atomistyka, energetyka. Dalej - teoria informacji, sieci informacyjnej. Sposoby przekazywania, utrwalania. Zarazem - funktory zdaniotwórcze, funkcje zdaniowe. Szkielet gramatyczny, semantyka. Przyporządkowalność pojęć. Typy używanych logik. Język. Słownik. To wszystko należy do ciebie - zwrócił się do Cybernetyka. - No, a kiedy będziemy mieli gotowy taki most łączący - przyjdzie kolej na resztę. Metabolizm, sposoby odżywiania, typ produkowania, formy relacji zbiorowych, reakcje, nawyki, podziały, konflikty grupowe i tak dalej. Z tym nie będziemy się już tak spieszyć. Na razie - zwrócił się do Cybernetyka i Fizyka - zacznijcie wy. Będzie trzeba przystosować odpowiednio kalkulator. Naturalnie macie do pomocy filmy, jest biblioteka, bierzcie wszystko, co okaże się potrzebne.

– Na początek można go oprowadzić po statku - powiedział Inżynier. - Co o tym sądzisz? To może mu niejedno powiedzieć, a poza tym będzie widział, że niczego przed nim nie ukrywamy.

– Zwłaszcza to drugie jest ważne - zgodził się Koordynator. - Ale - dopóki nie możemy się z nim jeszcze porozumiewać, nie puszczajcie go do salki opatrunkowej. Obawiałbym się jakiegoś nieporozumienia. Idziemy teraz na obchód statku - która godzina?

Była trzecia w nocy.

Загрузка...