III

Późną nocą dotarli do wzgórka ze wznoszącym się wysoko kadłubem statku. Aby przyspieszyć marsz, a także by uniknąć spotkania mieszkańców zagajnika, przebyli go w miejscu, gdzie zarośla rozstępowały się na kilkanaście metrów, jakby odłożył je na obie strony jakiś olbrzymi pług - w porosłych mchem odwalonych skibach gruntu pieniły się tylko aksamitne porosty.

Nagły zmrok okrył równinę, kiedy skośna sylwetka rakiety dawała się już wyraźnie dostrzec, obyli się więc nawet bez pomocy latarek. Byli głodni, ale jeszcze bardziej - zmęczeni, postanowili więc rozbić namiot na powierzchni. Fizykowi, którego spalało pragnienie - woda skończyła im się podczas powrotu - tak chciało się pić, że udał się przez tunel do wnętrza statku. Nie było go dosyć długo. Ustawiali nadęty namiot, kiedy usłyszeli jego krzyk, jeszcze spod ziemi. Skoczyli do otworu - pomogli mu wydostać się na powierzchnię. Ręce mu się trzęsły. Był tak zdenerwowany, że ledwo mówił.

– Co się stało? Uspokój się! - wołali jeden przez drugiego. Koordynator chwycił go mocno za ramiona.

– Tam - wskazał na ciemniejący nad nimi korpus - tam był ktoś.

– Co?

– Po czym to poznałeś?

– Kto był?

– Nie wiem.

– Więc skąd wiesz, że był?

– Po… po śladach. Przez pomyłkę wszedłem do nawigatorni - tam było przedtem pełno ziemi - nie ma jej.

– Jak to nie ma?!

– Nie ma. Jest prawie czysto.

– I gdzie jest ta ziemia?

– Nie wiem.

– Zaglądałeś do innych pomieszczeń?

– Tak. To znaczy, ja… zapomniałem, że w nawigatorni była ziemia i nie pomyślałem najpierw nic, bo chciałem się napić, poszedłem do magazynu, znalazłem wodę, ale nie miałem jej czym nabrać, więc poszedłem do twojej kabiny - spojrzał na Cybernetyka - a tam…

– Co tam, do diabła?!

– Wszystko było pokryte śluzem.

– Śluzem?

– Tak, przezroczystym, lepkim śluzem - na pewno mam go jeszcze na butach! Nie widziałem nic, dopiero potem poczułem, że podeszwy mi się lepią.

– Ależ to może wyciekło coś ze zbiorników albo nastąpiła jakaś reakcja chemiczna - przecież wiesz, że połowa naczyń potłukła się w laboratorium.

– Nie mów głupstw! Poświećcie tu, na moje nogi.

Plama światła powędrowała w dół, ukazały się buty Fizyka, świecące miejscami, jakby powleczone błonką bezbarwnego lakieru.

– To jeszcze nie dowód, że tam ktoś był - słabo powiedział Chemik.

– Kiedy ja nawet wtedy się nie zorientowałem! Wziąłem kubek i wróciłem do magazynu. Czułem, że podeszwy mi się lepią, ale nie zwróciłem na to uwagi. Napiłem się wody i jak wracałem, coś mi strzeliło do głowy, żeby zajrzeć do biblioteki, pojęcia nie mam, czemu. Byłem jakiś trochę niespokojny, ale o niczym takim nie myślałem. Otworzyłem drzwi, zaświeciłem, a tam czysto - ani śladu ziemi! Wrzucałem przecież tę ziemię sam, więc natychmiast to sobie przypomniałem i równocześnie, że w nawigatorni też była!

– A dalej co? - spytał Koordynator.

– Nic, pobiegłem tutaj.

– On może tam jeszcze jest - w sterowni albo w drugim magazynie - półgłosem powiedział Cybernetyk.

– Nie wydaje mi się - mruknął Koordynator. Latarka, trzymana przez Doktora wylotem w dół, oświetlała skrawek gruntu, stali wokół Fizyka, który wciąż jeszcze oddychał pospiesznie.

– Iść tam czy jak? - rozważał głośno Chemik, ale widać było, że nie pali się. do realizacji tego projektu.

– Pokaż no jeszcze raz te twoje buty - odezwał się Koordynator.

Obejrzał uważnie zaschniętą, błyszczącą warstewkę, która przylgnęła do skóry. Omal nie zderzył się głową z Doktorem, kiedy i ten nachylił się, prawie równocześnie. Spojrzeli na siebie. Żaden się nie odezwał.

– Musimy coś zrobić - desperacko powiedział Cybernetyk.

– Przecież nic się nie stało. Jakiś okaz miejscowej fauny wlazł do wnętrza statku i nie znalazłszy nic, co by go interesowało, znikł - powiedział Koordynator.

– Dżdżownica pewno, co? Mniej więcej taka jak rekin albo jak dwa rekiny - rzucił Cybernetyk. - Co się stało z ziemią?

– To rzeczywiście dziwne. Może…

Nie kończąc, Doktor zaczął krążyć po najbliższym otoczeniu. Widzieli jego oddalającą się sylwetkę w odblasku latarki. Świetlna plama to koncentrowała się nisko na ziemi, to biegła, blednąc, w mroki.

– Hej! - krzyknął naraz. - Hej! Znalazłem!

Pobiegli ku niemu. Stał nad długim na kilka metrów wałem ziemi, jakby ugniecionej i pokrytej gdzieniegdzie strzępkami błyszczącej, cienkiej błonki.

– Zdaje się, że to naprawdę jakaś dżdżownica - nieswoim głosem wybełkotał Fizyk.

– Wobec tego musimy jednak nocować w rakiecie - zadecydował nagle Koordynator. - Najpierw przeszukamy ją, dla pewności, a potem zamkniemy klapę.

– Człowieku, to będzie trwało całą noc - myśmy ani razu nie zajrzeli jeszcze do wszystkich pomieszczeń! - jęknął Chemik.

– Trudno.

Zostawili wydęty namiot na łasce losu i zanurzyli się w tunelu.

Kwadrans za kwadransem snuli się po statku, oświetlając wszystkie kąty i zakamarki. Fizykowi zdawało się, że w sterowni szczątki tablic są przełożone z miejsca na miejsce, ale nikt nie był tego pewny. Potem znów Inżynier zwątpił nagle, czy zostawił narzędzia, które posłużyły do wyrobu kopaczek, w takim stanie, w jakim je teraz znaleźli.

– Mniejsza o to - powiedział niecierpliwie Doktor - nie będziemy się teraz bawić w detektywów, dochodzi druga!

Położyli się na materacach, zdjętych z koi, o trzeciej, a i to tylko dzięki temu, że Inżynier, zamiast przejrzeć oba piętra maszynowni, zadecydował po prostu zaryglować od wnętrza statku wiodące do niej drzwi w stalowej grodzi. Powietrze w zamkniętym pomieszczeniu wydawało im się duszne, wisiała w nim jakaś niemiła woń - upadali już ze znużenia i ledwo zrzucili z siebie buty i kombinezony, ledwo zgasili światło, zmorzył ich ciężki, niespokojny sen.

Doktor zbudził się w zupełnej ciemności, od razu trzeźwy. Zbliżył do oczu zegarek - przez chwilę nie mógł się zorientować, która godzina, nie zgadzała mu się z panującym mrokiem, zapomniał, że znajduje się w rakiecie, pod ziemią. Nareszcie odcyfrował z wianuszka zielonych iskierek na tarczy, że dochodzi ósma. To go zdziwiło. Tak krótko spać! Mruknął z żalem i chciał się już odwrócić na drugi bok, gdy znieruchomiał.

W głębi statku coś się działo - czuł to raczej, aniżeli słyszał. Podłoga niosła delikatny dreszcz. Gdzieś, bardzo daleko, zabrzęczało coś, było to ledwo słyszalne, ale natychmiast usiadł na posłaniu. Serce zaczęło mu uderzać mocniej.

Wróciło! - pomyślał o stworzeniu, którego śluzowe ślady odkrył Fizyk. - Usiłuje sforsować wejściową klapę - to była następna myśl.

Statek zadrżał nagle, jak gdyby olbrzymia siła chciała go jeszcze głębiej wcisnąć w ziemię. Któryś z leżących niespokojnie zajęczał przez sen. Doktorowi wydało się przez mgnienie, że włosy zmieniają mu się w rozpalone druciki. Statek ważył szesnaście tysięcy ton!! Podłoga zadygotała - był to niemiarowy, rwący się dreszcz. Nagle zrozumiał.

To był któryś z agregatów napędowych! Ktoś go uruchamiał!!

– Wstawajcie! - krzyknął, szukając po omacku latarki. Ludzie zerwali się, wpadali na siebie w egipskich ciemnościach, rozległy się pomieszane okrzyki. Doktor znalazł nareszcie latarkę, zaświecił ją. W kilku słowach wyjaśnił, co się dzieje. Inżynier, pijany jeszcze snem, wsłuchał się w odległy odgłos. Korpusem zatargały pojedyncze zrywy, nasilony jęk wypełnił powietrze.

– Sprężarki lewych dysz! - syknął. Koordynator zapinał, milcząc, przód kombinezonu, inni ubierali się pospiesznie, Inżynier, tak jak stał, w koszuli i gimnastycznych spodenkach, wypadł na korytarz, po drodze wyrwał Doktorowi latarkę z ręki.

– Co chcesz robić?

Pobiegli za nim. Skierował się do nawigatorni. Podłoga, po której biegli, rozdzwaniała się, dygotała coraz gwałtowniej.

– Lada chwila urwie łopatki! - wydyszał Inżynier, wpadając do kabiny nawigacyjnej, oczyszczonej przez intruza. Skoczył do głównych zacisków, przerzucił dźwignię.

Jedno światło zapaliło się w rogu. Inżynier i Koordynator, teraz już razem, wyciągali ze ściennego schowka elektrożektor, wydobyli z futerału, potem z największym pośpiechem podłączyli go do zacisków ładujących, zegar kontrolny był rozbity, ale podłużna rurka na lufie zajaśniała błękitem - prąd ładowania był!

Podłoga drgała febrycznie, wszystko, co nie było umocowane, podskakiwało, metalowe narzędzia trzęsły się na półkach, jakiś szklany przedmiot spadł i roztrzaskał się, słyszeli podzwanianie okruchów. Resztki plastykowej obudowy odezwały się potężniejącym rezonansem - nagle zapadła martwa cisza, równocześnie jedyne światło zgasło. Doktor włączył natychmiast latarkę.

– Naładowany? - rzucił pytanie Fizyk.

– Najwyżej na dwie serie - dobre i to - odkrzyknął Inżynier, wyrywając raczej, aniżeli odłączając zaciski. Porwał elektrożektor, pochylił go aluminiową lufą do ziemi, zacisnął dłoń na rękojeści i poszedł korytarzem w kierunku maszynowni. Byli w połowie drogi, obok biblioteki, kiedy rozległ się piekielny, przeciągły zgrzyt, dwa, trzy kurczowe targnięcia wstrząsnęły całym statkiem, w maszynowni przewaliło się coś z przeraźliwym łomotem i zapadła martwa cisza.

Inżynier i Koordynator ramię w ramię doszli do pancernych drzwi. Koordynator odsunął rygiel wziernika, zajrzał do środka.

– Dajcie latarkę - powiedział.

Doktor wetknął mu ją natychmiast w dłoń, ale nie było łatwo puścić strumień światła do wnętrza przez wąski, oszklony otwór i jednocześnie patrzeć. Inżynier odemknął drugi wziernik, przyłożył do niego oczy i westchnął, zatrzymując powietrze w płucach.

– Leży - powiedział po długiej chwili.

– Co? Kto? - padły okrzyki zza jego pleców.

– Gość. Poświeć lepiej, niżej, niżej - tak! Nie rusza się. Nic się nie rusza. Zrobił przerwę.

– Jest wielki jak słoń - powiedział głucho.

– Dotknął szyn zbiorczych? - pytająco powiedział Koordynator, który nic nie widział, bo wylot reflektora, który przycisnął do wziernika, zasłaniał mu cały otwór.

– Raczej wlazł w zerwane przewody. Widzę - końce wystają spod niego.

– Końce czego? - niecierpliwił się Fizyk.

– Kabla wysokiego napięcia. Tak, nie rusza się. No co, otwieramy?

– Trzeba - odparł po prostu Doktor i zaczął odsuwać rygiel główny.

– Może tylko udaje? - rzucił ktoś z tyłu.

– Tak dobrze udawać potrafi tylko trup - rzucił Doktor, który zdążył jeszcze przyłożyć twarz do drugiego wziernika, zanim Koordynator odsunął latarkę.

Stalowe rygle przesunęły się miękko w łożach. Drzwi stały otworem. Przez długą chwilę nikt nie przestępował progu - Fizyk i Cybernetyk patrzeli ponad ramionami stojących na przedzie. W głębi, na pogruchotanych płytach ekranowania, wciśnięta między rozchylone przemocą na boki ścianki działowe, spoczywała słabo połyskująca w świetle, garbata naga masa. Chwilami przebiegało po jej powierzchni najdelikatniejsze drżenie.

– Żyje - szepnął zdławionym głosem Fizyk.

W powietrzu unosił się ostry, wstrętny swąd, jak gdyby spalonego włosia, drobny sinawy dymek rozpływał się do reszty w smudze światła.

– Na wszelki wypadek - powiedział Inżynier, podniósł elektrożektor, przyciskając przezroczystą kolbę do biodra, i skierował go w bok nieforemnej masy. Syknęło. Beziskrowe wyładowanie trafiło rozlewający się, pośrodku stromo wzniesiony kadłub tuż poniżej owego garbu. Ogromne ciało sprężyło się, wzdęło i jak gdyby zapadło w siebie, rozpłaszczając się jeszcze bardziej. Górne brzegi białych ścianek działowych zadygotały przy tym, rozgięte wielką siłą na boki.

– Koniec - oświadczył Inżynier. Przestąpił wysoki, stalowy próg.

Weszli wszyscy. Daremnie usiłowali dopatrzyć się nóg, macek, głowy tego stworzenia. Bezwładną masą spoczywało na wyrwanej sekcji transformatora, bezkształtne, garb przewiesił się cały w jedną stronę, jak luźny worek pełen galarety. Doktor dotknął boku martwego ciała. Pochylił się.

– Wszystko to jest raczej… - mruknął. - Powąchajcie - powiedział.

Podniósł ku nim dłoń - na końcach palców błyszczało coś jak krople rybiego kleju. Chemik pierwszy pokonał odruch obrzydzenia. Krzyknął zdumiony.

– Poznajesz, co? - powiedział Doktor.

Wszyscy wąchali teraz - i poznawali gorzki zapach, jaki wypełniał hale „fabryki”.

Doktor znalazł w kącie dźwignię, która dała się zdjąć z osi, podsadził jej szerszy koniec pod ciało i usiłował obrócić je na bok. Naraz pośliznął się, koniec dźwigni przebił skórę i stal wjechała niemal do połowy w tkankowy miąższ.

– No, jesteśmy ugotowani - mało, że wrak, jeszcze i cmentarz! - warknął wściekle Cybernetyk.

– Lepiej byś pomógł! - rzucił gniewnie Doktor, który mozolił się sam nad odwróceniem cielska.

– Czekaj no, kochany - powiedział Inżynier - jak to może być, żeby to bydlę uruchomiło agregat? Wszyscy spojrzeli na niego w osłupieniu.

– Rzeczywiście… - wybełkotał Fizyk. - No i co? - dodał głupkowato.

– Żebyśmy mieli tu popękać, musimy go odwrócić, mówię wam, że musimy! - wypalił Doktor. - Chodźcie wszyscy - nie, z tej strony. Tak! Nie brzydzić się! No, co tam?

– Czekaj - powiedział Inżynier. Wyszedł i wrócił po chwili ze stalowymi drągami, których używali do kopania tunelu. Wsunęli je, jak lewary, pod martwy kadłub i na komendę Doktora dźwignęli w górę. Cybernetyk zadrżał, kiedy dłoń, osunąwszy mu się po śliskiej stali, dotknęła nagiej skóry stworzenia. Z przeraźliwym plaśnięciem przewaliło się bezwładnie na bok. Odskoczyli. Ktoś krzyknął. Jak z gigantycznej, wydłużonej wrzecionowate ostrygi, wychylił się ze stulonych skrzydlate, grubych, pofałdowanych, mięsnych pochew dwuręki kadłubek, sunąc własnym ciężarem w dół, aż dotknął węzełkowatymi paluszkami podłogi. Był nie większy od dziecięcego popiersia, kiedy tak wisiał na rozciągających się błonach bladożółtych wiązadeł, kiwając się coraz wolniej i wolniej, aż zamarł. Doktor pierwszy odważył się podejść do niego, pochwycił koniec miękkiej, wieloprzegubowej kończyny i mały tors, żyłkowany blado, wyprężył się, ukazując płaską twarzyczkę, bezoką, z ziejącymi nozdrzami i czymś poszarpanym jak rozgryziony język, w miejscu gdzie u człowieka są usta.

– Mieszkaniec Edenu… - powiedział głucho Chemik. Inżynier, zbyt wstrząśnięty, by mówić, usiadł na wale generatora i sam nie wiedząc o tym, nieustannie wycierał ręce o tkaninę kombinezonu.

– Więc to jest jedno stworzenie czy dwa? - spytał Fizyk. Patrzał z bliska, jak Doktor dotyka delikatnie piersi bezwładnego kadłubka.

– Dwa w jednym albo jedno w dwu - a może to są symbionty - nie jest wykluczone, że się okresowo rozłączają.

– Tak, jak ta maszkara z czarnym włosem? - poddał Fizyk. Doktor skinął głową, nie przerywając badania.

– Ależ ten wielki nie ma nóg ani oczu, ani głowy, nic! - powiedział Inżynier. Zapalił papierosa - czego nigdy nie robił.

– To się dopiero okaże - odparł Doktor. - Myślę, że nie będziecie mieli nic przeciw temu, żebym przeprowadził sekcję? Tak czy owak trzeba go poćwiartować, inaczej nie da się stąd wynieść. Wziąłbym kogoś do asysty, ale to może być - nieprzyjemne. Kto na ochotnika?

– Ja.

– Ja mogę - odezwali się prawie równocześnie Koordynator i Cybernetyk.

Doktor podniósł się z klęczek.

– Dwóch to jeszcze lepiej. Poszukam teraz narzędzi, to trochę potrwa. Muszę powiedzieć, że nasz pobyt tutaj zanadto się komplikuje - jeszcze trochę, a trzeba będzie tygodnia, żeby sobie wyczyścić jeden but - niepodobna skończyć niczego, co się zaczęło.

Inżynier i Fizyk wyszli na korytarz. Koordynator, wracający z sali opatrunkowej, już w gumowym fartuchu, z podwiniętymi rękawami, zatrzymał się przy nich. Niósł niklową tacę pełną narzędzi chirurgicznych.

– Wiecie, jak działa oczyszczacz - powiedział. - Jeżeli chcecie palić, wyjdźcie na górę.

Poszli więc do tunelu, Chemik przyłączył się do nich, na wszelki wypadek wziął elektrożektor, pozostawiony w maszynowni przez Inżyniera.

Słońce stało wysoko, małe, spłaszczone, w oddali rozgrzane powietrze drgało nad piaskami jak galareta. Usiedli w długiej smudze cienia, którą rzucał z wysoka przechylony kadłub rakiety.

– To bardzo dziwne zwierzę i nadzwyczajna historia, jak mogło uruchomić generator - powiedział Inżynier. Potarł policzek, zarost przestawał już kłuć - wszystkim wykluły się brody, wciąż powtarzali, że muszą się ogolić, ale jakoś nikomu nie starczyło na to czasu.

– Ale teraz, prawdę mówiąc, najwięcej z tego wszystkiego cieszy mnie, że ten generator dał w ogóle prąd. To znaczy, że przynajmniej uzwojenia są całe.

– A to spięcie? - zauważył Fizyk.

– To nic, wysadziło automatyczny bezpiecznik, to zupełne głupstwo. Część mechaniczna rozsypała się do reszty, ale na to znajdziemy radę. Łożyska - mamy rezerwowe komplety, trzeba tylko poszukać. Oczywiście, nawój teoretycznie też można doprowadzić do porządku, ale gołymi rękami - posiwielibyśmy nad tym. Myślę sobie teraz, że po prostu dlatego ręka mi się nie podnosiła, żeby sobie dokładnie wszystko obejrzeć, bo obawiałem się, że tam jest kompletny proszek, a wtedy wiecie, co by z nami było.

– Reaktor - zaczął Chemik. Inżynier skrzywił się.

– Reaktor - swoją drogą. Na reaktor przyjdzie kolej. Pierwej musimy mieć prąd. Bez prądu nic nie zrobimy. Przeciek chłodzenia można usunąć w pięć minut, ale trzeba pospawać przewody. Do tego znów muszę mieć prąd.

– I co, myślisz wziąć się do maszyn - teraz? - z nadzieją w głosie spytał Fizyk.

– Tak. Opracujemy sobie plan kolejności remontów, mówiłem już o tym z Koordynatorem. Najpierw musimy mieć przynajmniej jeden sprawny agregat. Naturalnie bez ryzyka nic się nie da zrobić, bo agregat trzeba uruchomić bez energii atomowej - diabli wiedzą, jak! Kieratem chyba… Niech to… jak długo rozrząd elektryczny nie działa, nie mam pojęcia, co się dzieje w stosie.

– To nic takiego, blendy neutronowe działają nawet bez zdalnego sterowania - powiedział Fizyk - stos przeszedł samoczynnie w stan jałowy - najwyżej podczas wstępnego rozruchu mogłaby powstać trochę za wysoka temperatura, jeżeli chłodzenie…

– Dziękuję! Stos może się rozpłynąć i na to mówisz „nic takiego”?

Spierali się tak coraz zapalczywiej, potem zaczęli dyskutować już bardziej rzeczowo, a że żadnemu nie chciało się schodzić do rakiety, rysowali schematy na piasku, gdy z wylotu tunelu wynurzyła się głowa Doktora, który ich okrzyknął.

Zerwali się.

– No, co tam?

– Z pewnego punktu widzenia mało, a z innego znów sporo - odparł Doktor, który wyglądał dosyć osobliwie, bo tylko głowa jego wystawała nad ziemię, gdy mówił.

– Mało - ciągnął - bo jakkolwiek brzmi to dziwnie, nie jestem w dalszym ciągu pewny, czy to jest jedno stworzenie - czy dwa. W każdym razie to jest zwierzę. Posiada dwa układy krwionośne, ale nie są całkowicie rozdzielone. To wielkie - nosiciel - poruszało się, jak sądzę, skokami albo krokami.

– To duża różnica - powiedział Inżynier.

– I tak, i tak - wyjaśnił Doktor. - To, co wyglądało jak garb - tam jest przewód trawienny.

– Na grzbiecie?

– To nie był grzbiet! Kiedy je prąd poraził, upadło właśnie brzuchem do góry!

– Jak to, chcesz powiedzieć, że to mniejsze, podobne do… - Inżynier urwał, nie kończąc.

– Do dziecka - dopowiedział spokojnie Doktor - tak, niejako jeździło wierzchem na tym nosicielu - w każdym razie to jest możliwe. No, nie wierzchem - poprawił się - najczęściej, prawdopodobnie, siedziało w środku tego większego kadłuba - on ma tam takie torbiaste gniazdo, jedyna rzecz, do której mogę to porównać, to kangurza torba, ale podobieństwo jest bardzo małe i niefunkcjonalne.

– I przypuszczasz, że to stworzenie inteligentne? No, chyba - powiedział Fizyk.

– Na pewno musiało być inteligentne, skoro potrafiło otworzyć drzwi, zamknąć je za sobą, nie mówiąc już nawet o puszczeniu w ruch maszyn - powiedział Doktor, który jakoś nie zdradzał ochoty wyjścia na powierzchnię - sęk tylko w tym, że ono nie ma systemu nerwowego w naszym rozumieniu.

– Jak to?! - skoczył do niego Cybernetyk. Głowa Doktora uniosła brwi.

– Cóż robić. Tak jest. Są tam organy, których przeznaczenia ani się domyślam. Jest rdzeń - ale w czaszce - w tej małej czaszce - nie ma mózgu. To znaczy - jest tam coś, ale każdy anatom nazwałby mnie nieukiem, gdybym usiłował wmówić w niego, że to mózg… Jakieś gruczoły, ale jakby chłonne - a między płucami znów - bo ono ma troje płuc - odnalazłem coś najdziwniejszego w świecie. Coś, co mi się bardzo nie podobało. Włożyłem to do kąpieli spirytusowej, później obejrzycie. Na razie są pilniejsze roboty. Maszynownia wygląda, niestety, jak jatka. Trzeba zaraz wynosić i zakopywać wszystko, w rakiecie jest raczej ciepło i pośpiech jest doprawdy wskazany - szczególnie przy tym upale. Możecie sobie założyć ciemne okulary, zawiązać twarz, zapach nie jest przykry, ale taka ilość surowizny…

– Ty żartujesz? - słabo spytał Fizyk.

– Nie.

Doktor teraz dopiero wyszedł z tunelu. Na gumowym miał drugi biały płaszcz, od góry do dołu pochlapany czerwono.

– Naprawdę, to może zemdlić, bardzo mi przykro. Cóż robić. Trzeba. Chodźcie zaraz.

Doktor odwrócił się i zniknął. Tamci spojrzeli na siebie i kolejno zanurzyli się w tunelu.

Grabarska robota, jak ją nazwał Chemik, zakończyła się dopiero późnym popołudniem. Pracowali półnadzy, aby nie poplamić kombinezonów, wynosząc okropny ciężar czym się dało - kubłami, na blaszanych nosiłkach, zakopali poćwiartowane szczątki o dwieście kroków od rakiety, na szczycie pagórka i mimo nawoływań Koordynatora do oszczędzania wody zużyli pięć wiader na mycie. Dopóki nie skrzepła, krew wielkiego stworu przypominała ludzką, ale szybko zmieniała barwę na pomarańczową, schła zaś w żółtawy, rozsypujący się proch.

Zmordowana załoga rozsiadła się w niskim słońcu pod rakietą, nikt nie mógł nawet myśleć o jedzeniu, wszyscy pili tylko chciwie kawę i wodę i jeden po drugim zadrzemali, choć mieli właściwie rozważyć pierwszy etap naprawczych robót. Kiedy się ocknęli, była już noc. Znowu trzeba było chodzić do magazynu po żywność, otwierać puszki konserw, grzać je, po jedzeniu - myć naczynia, o północy postanowili znienacka, jako że wszyscy byli wyspani, nie kłaść się, ale przystąpić do wstępnych prac.

Serca biły im żywiej, kiedy odwalali plastykowe i metalowe rupiecie z pokrywy awaryjnego generatora. Pracowali ręcznymi lewarami, tracili godziny na przekopywanie stalowych gruzów w poszukiwaniu każdej części zapasowej, każdego drobiazgu, poziomicy czy klucza, na koniec dopięli tego, że boczny generator został w całości przejrzany, rozsypane łożysko zastąpione nowym, a łopatki najmniejszej ze sprężarek - doprowadzone do stanu używalności. Inżynier zrobił to zresztą w równie prosty, co prymitywny sposób: ponieważ rezerwowych łopatek było za mało, po prostu wyciął co drugą łopatkę - wirnik oczywiście musiał działać z mniejszą wydajnością, ale w każdym razie był zdolny do pracy. O piątej nad ranem Koordynator obwieścił zakończenie robót - tak czy inaczej, powiedział, będziemy musieli podjąć jeszcze niejedną wyprawę, chociażby dla uzupełnienia zapasów wody, powodów znajdzie się zresztą więcej, a nie możemy odwrócić sobie rytmu snu i czuwania. Prześpimy się do świtu i znowu weźmiemy się do dzieła.

Reszta nocy upłynęła spokojnie. Rano nikt nie okazywał chęci, by wyjść na powierzchnię, wszyscy byli gotowi pracować dalej - i to natychmiast. Inżynier stworzył już coś w rodzaju pierwszego kompletu narzędziowego i nie trzeba było za byle głupstwem biegać po wszystkich kajutach. Najpierw sprawdzili rozdzielnię, tak rojącą się od zwarć, że trzeba ją było budować niemal od nowa. Szczątki zastępowali częściami bezlitośnie wymontowanymi z innych, nie pracujących agregatów, potem zaś przystąpili do właściwego rozruchu prądnicy. Wcielony w życie, opracowany przez Inżyniera plan był raczej ryzykowny - dynamo obracali sprężarką, którą zmieniono w turbinę pędzoną tlenem z butli. W normalnych warunkach zespół awaryjny uruchamiała wysokoprężna para wodna z reaktora - reaktor bowiem, jako serce statku, uchodzi za najoporniejszy ze wszystkich mechanizmów - ale teraz wobec całkowitego zdemolowania instalacji elektrycznej nie mogli o tym nawet myśleć. Tak więc musieli użyć żelaznej rezerwy tlenu, bezcenny gaz marnował się tylko pozornie, liczyli bowiem na to, że kiedy cała maszynownia zostanie uruchomiona, będą mogli na powrót wypełnić opustoszałe butle tlenem atmosferycznym. Innej drogi nie było - rozruch stosu atomowego bez elektryczności oznaczałby szaleństwo. Co prawda Inżynier, nikomu o tym nie mówiąc, był gotów i na ów szaleńczy krok - gdyby tlenowy projekt zawiódł. Nie wiadomo było bowiem, czy sprężony tlen nie wyczerpie się prędzej, zanim stos da się uruchomić. Doktor stał w malutkiej sztolni pod podłogą górnego piętra maszynowni i podniesionym głosem podawał cyfry spadającego ciśnienia na manometrach tlenowych. Pozostała piątka pracowała na górze, miotając się jak w ukropie. Fizyk stał przy prowizorycznej tablicy rozrządczej stosu - zmontowanej tak, że na jej widok każdemu ziemskiemu specjaliście włosy powstałyby na głowie. Inżynier, wisząc głową na dół pod cielskiem generatora, mocował szczotki pierścieni, czarny jak Murzyn od smaru - Koordynator stał obok Cybernetyka, obaj patrzeli na ślepą na razie tarczę licznika neutronowego, a Chemik biegał między nimi jako chłopiec do podawania narzędzi.

Tlen syczał, sprężarka w roli turbiny gazowej gniewnie szumiała, pobrzękując z lekka i drgając - barbarzyńsko potraktowany przez Inżyniera wirnik nie był dokładnie wyważony - obroty generatora rosły, jego zawodzenie przechodziło w coraz wyższy śpiew, lampy, zwisające u byle jak rozpiętych pod stropem kabli, dawały już biały, mocny blask.

– Dwieście osiemnaście - dwieście dwa - sto dziewięćdziesiąt pięć - słychać było monotonny, zniekształcony blaszanym echem głos niewidzialnego Doktora.

Inżynier wylazł spod dynamomaszyny, ocierając smar i pot z zarośniętej twarzy.

– Można - wydyszał.

Ręce trzęsły mu się od wysiłku tak wielkiego, że nie był nawet podniecony, kiedy Fizyk powiedział:

– Włączam pierwszą.

– Sto siedemdziesiąt, sto sześćdziesiąt trzy, sto sześćdziesiąt - miarowo recytował Doktor, przekrzykując wycie dynama, które zaczęło już dawać prąd rozruchu do reaktora i z każdą chwilą wymagało więcej tlenu dla utrzymania obrotów.

– Pełne obciążenie! - stęknął Inżynier, obserwujący zegary elektryczne.

– Włączam wszystko! - desperackim, załamującym się głosem wyrzucił Fizyk i kuląc się odruchowo, jak w oczekiwaniu ciosu, obiema rękami wcisnął czarne rękojeści.

Otworzył usta. Nie wiedząc o tym, Koordynator coraz mocniej ściskał jego ramię. Patrzeli na prostokątne, pozbawione szkieł tarcze, z wyprostowanymi naprędce wskazówkami: licznik gęstości strumienia szybkich neutronów, kontrolę cyrkulacji pomp elektromagnetycznych, wskaźnik zanieczyszczeń izotopowych i zespolone termopary wewnętrzne stosu. Dynamomaszyna jęczała, wyła, iskry sypały się spod niedokładnie kontaktujących pierścieni. We wnętrzu stosu, za grubym, lśniącym pancerzem panował martwy spokój. Wskazówki ani drgnęły. Naraz zmętniały wszystkie w oczach Fizyka, rozmazały się, zacisnął powieki, kiedy je otworzył, pełne łez, zobaczył je na pozycjach roboczych.

– Przeszedł krytyczny!! - krzyknął rozdzierająco Fizyk i zaszlochał, nie puszczając obu rękojeści. Czuł, jak wiotczeją mu mięśnie, oczekiwał przez cały czas wybuchu.

– Wskazówki na pewno się zacięły - powiedział spokojnie Koordynator, jakby nie widział, co się dzieje z Fizykiem. Trudno mu było mówić - tak zaciśnięte miał dotąd szczęki.

– Dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt jeden, siedemdziesiąt dwa… - nawoływał miarowo Doktor.

– Teraz!!! - ryknął Inżynier i ręką w wielkiej czerwonej rękawicy przełożył główny przełącznik. Generator jęknął i zaczął tracić obroty.

Inżynier rzucił się do sprężarki i zamknął oba doprowadzające zawory.

– Czterdzieści sześć, czterdzieści sześć, czterdzieści sześć - powtarzał miarowo Doktor.

Turbina przestała brać tlen z butli. Lampy bladły szybko, robiło się coraz ciemniej.

– Czterdzieści sześć, czterdzieści sześć… - nawoływał ze sztolni Doktor.

Naraz lampy rozbłysły skokiem. Dynamo ledwo się już obracało, ale prąd był, wszystkie podłączone zegary wskazywały rosnące napięcie.

– Czterdzieści sześć… czterdzieści sześć… - powtarzał wciąż Doktor, który nic nie wiedział w swojej stalowej studni.

Fizyk usiadł 'na podłodze i zakrył twarz rękami. Było prawie cicho. Wirnik generatora szumiał basowo, obracał się coraz wolniej, wahnął się jeszcze, zachybotał i stanął.

– Czterdzieści sześć… czterdzieści sześć… - powtarzał ciągle Doktor.

– Jaki przeciek? - spytał Koordynator.

– W normie - odparł Cybernetyk. - Widocznie puściło przedtem na szczycie deceleracji - automat zdążył zacementować, zanim nastąpiło zwarcie.

Nie powiedział nic więcej, ale każdy zrozumiał - jaki jest dumny z tego automatu. Jedną ręką przytrzymał palce drugiej, ukradkiem - bo mu się trzęsły.

– Czterdzieści sześć… - zawodził Doktor.

– Człowieku, przestań! - wrzasnął naraz w głąb studzienki Chemik - nie trzeba już! Stos daje prąd!!

Nastała chwila milczenia. Stos pracował, jak zawsze - bezgłośnie. W stalowej cembrowinie ukazała się blada, okolona ciemną brodą twarz Doktora.

– Naprawdę? - powiedział.

Nikt mu nie odpowiedział. Patrzeli na zegary, jakby nie mogli się nasycić widokiem wskazówek, bez drgnienia stojących na roboczych pozycjach.

– Naprawdę? - powtórzył Doktor. Zaczął się śmiać, nie wydając głosu.

– Co ten znów - powiedział ze złością Cybernetyk. - Przestań!

Doktor wygramolił się na górę, usiadł obok Fizyka i począł, jak inni, patrzeć na zegary.

Nikt nie wiedział, jak długo to trwało.

– Wiecie co? - powiedział młodym, nowym głosem Doktor. Wszyscy spojrzeli na niego jak przebudzeni.

– Nigdy nie byłem taki szczęśliwy - wyszeptał i odwrócił twarz.

Загрузка...