X

Kilka minut po czwartej spodnia klapa ciężarowa drgnęła i opuściła się wolno w dół, jak szczęka żarłacza. Znieruchomiała skośnym pomostem w powietrzu - do ziemi brakowało od jej brzegu więcej niż metr.

Zgromadzeni pod rakietą stali po obu stronach włazu z zadartymi głowami. W ziejącym wnętrzu ukazały się najpierw szeroko rozstawione gąsienice, z narastającym pomrukiem sunęły prosto, jakby wielka maszyna chciała skoczyć w powietrze, przez mgnienie widzieli jeszcze szarożółty spód, nagle ten ogrom nad ich głowami chybnął się, gwałtownie przechylił się w przód, uderzył obiema gąsienicami w zwisający pomost, aż gruchnęło, zjechał po nim na dół, przekroczył metrowy rozziew, złapał przodami gąsienic grunt, szarpnął go, przez ułamek sekundy zdawało się, że obie z wolna mielące wstęgi profilowanych płytek staną, ale targnęło i unosząc do poziomu swój spłaszczony łeb, Obrońca pojechał kilkanaście metrów po równym, aż zamarł ze śpiewnym pomrukiem.

– No, a teraz, kochani - Inżynier wystawił głowę przez mały tylny właz - chowajcie się do rakiety, bo będzie gorąco, i nie wyłaźcie, aż za jakieś pół godziny. A najlepiej wyślijcie przedtem Czarnego, niech zbada szczątkową radioaktywność.

Klapa zamknęła się. Trzej ludzie weszli do tunelu i zabrali z sobą automat. Wnet w wylocie tunelu pokazała się, wypchnięta od środka, tarcza, która szczelnie wypełniła cały otwór. Obrońca nie ruszał się - wewnątrz Inżynier przecierał ekrany, sprawdzał wskazania zegarów, aż powiedział spokojnie:

– Zaczynamy.

Krótki i cienki, z góry i z dołu ujęty walcowatymi zgrubieniami ryj Obrońcy zaczął pomału sunąć na zachód.

Inżynier naprowadził zbite szkliwo żywopłotu na skrzyżowanie czarnych nitek, zerknął w bok, łowiąc położenie trzech tarczek - białej, czerwonej i niebieskiej - i nacisnął nogą pedał.

Ekran przez ułamek sekundy był czarny, jak zasypany sadzą, zarazem powietrze z dziwnym odgłosem, jakby jakiś gigant powiedział, wciskając usta w ziemię, „UMPF!” - uderzyło w Obrońcę, aż się zakołysał. Ekran znowu pojaśniał.

Płomienisty obłok rozprężał się kuliście na wszystkie strony, powietrze falowało wokół niego gwałtownie, jak płynne szkło. Lustrzany żywopłot znikł na przestrzeni dziesięciu metrów, z zapadliska o wywiniętych, wiśniowo rozżarzonych brzegach biła para. Piasek w odległości kilkunastu kroków zeszklił się po wierzchu i sypał w słońcu iskrami. Na Obrońcę padał polatujący, nieważki prawie, biały popiół.

Dałem troszkę za dużo - pomyślał Inżynier, ale powiedział tylko: - Wszystko w porządku, jedziemy. - Przysadzisty kadłub drgnął i dziwnie lekko potoczył się ku wyrwie. Ledwie zahuśtali się, przejeżdżając przez nią, na dnie tężała odrobina płomienistej cieczy - roztopiona krzemionka.

Właściwie jesteśmy barbarzyńcami - przemknęło Doktorowi przez głowę. - I co ja tu robię?…

Inżynier poprawił kierunek i przyspieszył. Obrońca sunął jak po autostradzie, wewnętrzna, miękka powierzchnia gąsienic cichutko mlaskała na prowadzących rolkach. Robili prawie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, wcale tego nie czując.

– Można otworzyć? - spytał Doktor. Siedział nisko, w małym fotelu, nad ramieniem miał ekran, wypukły, podobny do okrętowego iluminatora.

– Oczywiście, że można - zgodził się Inżynier - tylko…

Uruchomił sprężarkę. Z wieńca u obsady wieżyczki trysnął ostrymi jak igły strumykami bezbarwny roztwór, spłukując z pancerza resztki radioaktywnego popiołu. Potem zrobiło się jasno - pancerny łeb otwarł się, jego wierzch zesunął się do tyłu, boki zapadły w głąb kadłuba - i jechali osłonięci już tylko biegnącą dokoła siedzeń grubą, wygiętą szybą, przez otwarty wierzch wpadł wiatr i rozburzył im włosy.

– Coś mi się zdaje, że Koordynator miał rację - mruknął po jakimś czasie Chemik. Krajobraz nie zmieniał się, płynęli przez morze piasków, ciężki pojazd kołysał się łagodnie, ciągnąc w poprzek płetwowato wygarbionych wydm wciąż w takim samym rytmie. Inżynier zwiększył szybkość, ale wtedy zaczęło nimi rzucać, gąsienice gwizdały przeraźliwie, przód skakał z jednej wydmy prosto w szczyt następnej, zarywał się na mgnienie, wyrzucał ciężkie chmury piachu, parę razy sypnęło aż do środka.

Przy pięćdziesięciu kilometrach nadmierne kołysanie ustało. Jechali tak z górą dwie godziny.

– Tak, on miał chyba słuszność - powiedział Inżynier i nieznacznie zmienił kurs z zachodniego na południowo-zachodni.

Następna godzina jazdy nie przyniosła żadnych zmian i jeszcze raz skręcili, jadąc już wyraźnie ku południo-zachodowi. Przemierzyli dotąd sto czterdzieści kilometrów.

Barwa piasku stawała się powoli inna - z niemal białego, bardzo sypkiego, który wstawał za nimi długim, pokłębionym warkoczem, stał się czerwonawy i cięższy, nie kurzył już tak, i wyrzucany gąsienicami w górę, zaraz opadał. Także wydmy stały rzadziej od siebie i były coraz niższe. Od czasu do czasu mijali sterczące badyle całkowicie zasypanych krzaków. W oddali pojawiły się niewyraźne, małe plamki, leżały nieco z boku od kierunku jazdy. Inżynier skręcił ku nim. Rosły szybko, po kilku minutach dostrzegli już wznoszące się z piasku pionowe płyty, podobne do stojących samotnie obłomków muru czy ścian. Zwolnili, wjeżdżając w wąskie przejście, z obu stron stały nachylone pod kątem narożniki murów, zżarte erozją. Wielki, kamienny kloc leżał pośrodku i zagradzał drogę. Obrońca uniósł łeb, przejechał bez trudu przez przeszkodę, znaleźli się jak gdyby w ciasnej uliczce - poprzez szczerby i prześwity między nie domykającymi się płytami widać było dalsze fragmenty ruin, wszystkie nadgryzione głęboko poziomymi warstwicami erozji. Z osady kamiennych gruzów wyjechali na wolną przestrzeń. Znowu pojawiły się wydmy, ale były zbite, jakby sprasowane i nie wstawał z nich kurz. Teren powoli nachylał się, jechali w dół łagodnym zboczem, daleko, niżej, widniały tępe, maczugowate skałki i znowu białawe kontury ruin.

Pochyłość skończyła się, po jej dnie usianym plamistymi głazami wjechali na przeciwstok, rozpostarty aż po horyzont, gąsienice nie zagłębiały się już wcale, grunt był zbity, pojawiły się pierwsze, plackowate kępy groniastych zarośli, prawie czarnych, tylko pod niskie słońce prześwitywały wiśniowym kolorem, jakby liściaste pęcherzyki wypełniała krew. Jeszcze dalej ku południo-zachodowi zarośla podwyższyły się, gdzieniegdzie zamykały drogę, Obrońca parł przez nie, zanurzony do połowy gąsienic, prawie nie zwalniał szybkości, wydawał przy tym głuchy, nieprzyjemny trzask, odgłosy tysięcy pękających bąbelków, z których tryskała lepka, ciemna maź, plamiąca ceramitowe płyty, rychło cały korpus aż po wieżyczkę opryskany był jakby rudobrunatną farbą.

Byli na dwóchsetnym kilometrze, słońce dotykało już zachodniego horyzontu, długi, wyolbrzymiony cień pojazdu falował, wyginał się i rozciągał coraz bardziej. Naraz okropnie zazgrzytało pod Obrońcą, który na moment uniósł się lekko i zapadł w coś rozpryskującego się z przeciągłym chrzęstem. Inżynier zahamował, ale ujechali jeszcze kilkanaście metrów, nim wóz stanął. W szerokiej, wytorowanej w gąszczu koleinie za sobą ujrzeli zgniecione ciężarem Obrońcy kawały rdzawej konstrukcji, przemieszane z poszarpanymi szczątkami krzaków. Pojechali dalej - i znowu trafili, tym razem jedną gąsienicą, na zrosłe po wierzchu brodawczastymi krzakami łachmany kratownic, wygiętych, ażurowych ramion, płaty dziurawych blach - Obrońca roznosił to wszystko na kawałki gąsienicami, ugniatał z mazią cieknącą z pękających gron na zgrzytające ciasto, po jakimś czasie mur zarośli stał się jeszcze wyższy, wstrętny chrobot i pisk pordzewiałego żelastwa ustał, naraz czarniawe, tłukące w pancerz łodygi z brodawczakowatymi zgrubieniami rozsunęły się na obie strony - wjechali w głąb szerokiej na kilkanaście metrów przecinki, po drugiej stronie ciemniała taka sama ściana gąszczu jak ta, przez którą się przedarli. Inżynier zakręcił na miejscu i pojechali opadającą w dół, niczym leśna droga, przecinką, jej gliniaste dno było ubite, pokrywały je iłowate zacieki, wskazujące, że niekiedy płynęła tędy woda.

Przecinka nie biegła prosto, czasem połowa wielkiej, szkarłatnie rozpalonej tarczy słonecznej stawała naprzeciw przodu maszyny, rażąc ich, czasem na zakrętach kryła się i tylko krwawymi łyśnięciami rozdzierała atramentowy gąszcz, który uchodził w górę na dwa i trzy metry, zbity, droga zwężała się, zarazem pochyłość rosła, naraz ujrzeli całą ogromną tarczę zachodzącego słońca, przed nią rozpościerała się, kilkaset metrów niżej, wielka, różnobarwna przestrzeń.

W głębi płonęła powierzchnia wody, odbijając słoneczną czerwień. Brzeg jeziora, nierówny, pokryty plamami ciemnych zarośli, ukazywał sztuczne umocnienia, maszyny na rozstawionych nogach, bliżej, prawie pod samym stokiem urwiska, na którego krawędzi zatrzymał się gwałtownie Obrońca, nieregularną mozaiką rozchodziły się wzdłuż jasnych smug zabudowania, szeregi pionowych, ostro lśniących masztów, nie większych od zapałek, na dole panował ożywiony ruch, w różne strony pełzły kolumny szarych, białawych i brunatnych punkcików, mieszały się z sobą, gdzieniegdzie tworzyły koncentryczne skupiska i znów rozchodziły się wydłużonymi sznureczkami, a przy tym cały ten gęsto zamieszkany teren nieustannie błyskał drobnymi iskrami, jak gdyby w dziesiątkach domów mieszkańcy nieznużenie zamykali i otwierali okna, świecące szybami w blaskach słońca. Doktor wydał okrzyk zachwytu.

– Henryku, to ci się udało! Nareszcie coś normalnego, zwyczajne życie, i jaki punkt obserwacyjny!!

Mówiąc to, przekładał już nogi przez obrzeże otwartej wieżyczki. Inżynier zatrzymał go.

– Czekaj no, widzisz słońce? Zajdzie za jakieś pięć minut i nic już nie zobaczymy. Musimy sfilmować całą tę panoramę, i to z wielkim przyspieszeniem, inaczej nie uda się nam zdążyć.

Chemik wyciągał już spod foteli kamery, pomogli mu szybko założyć największy teleobiektyw, podobny do rury garłacza, dla pośpiechu ciskali statywy na ziemię, Inżynier rozwinął tymczasem splot nylonowej liny, zahaczył koniec u brzegu wieżyczki, resztę zwojów cisnął ponad przodem Obrońcy i zeskoczył na dół.

Tamci dwaj podnosili już statywy, biegli na skraj obrywu, dogonił ich z oboma końcami liny w ręku, ściągnął ją i zamocował po karabinku u pasa każdego.

– W zachłanności jeszcze byście zlecieli! - powiedział. Tarcza słoneczna opuszczała się w gorejące wody jeziora, kiedy ustawili kamerę, rozległ się pospieszny szmer mechanizmu i wielki obiektyw spojrzał w dół. Doktor ukląkł, podtrzymując przednie nogi statywu, którym groziło osunięcie się w przepaść. Chemik przyłożył oko do celownika, skrzywił się.

– Fatalnie oślepia! - krzyknął. - Daj blendy!!

Inżynier pognał pod górę, przyniósł po chwili największą osłonę przeciwsłoneczną i znowu zaczęli kręcić z największym pośpiechem. Tarcza do połowy tkwiła już za horyzontem. Inżynier, oburącz trzymając prowadnice, wodził miarowo kamerą w lewo i prawo, Chemik chwilami wstrzymywał ten ruch, nastawiał obiektyw na miejsca, w których w małym polu widzenia celownika dostrzegał zagęszczoną cyrkulację plamek i kształtów, poruszał transfokatorem, zmieniał ogniskową, Doktor wciąż klęczał, kamera cichutko mruczała, taśma leciała z bębnów, jedna skończyła się, zmienili szpule, jakby się paliło, szła już druga. Ledwo kawałek tarczy słonecznej stał nad ciemniejącą wodą, kiedy obiektyw całkowicie opuścił się w dół, na największe skupisko ruchu. Doktor, wychylony prawie do połowy ciała, wisiał na napiętej linie - inaczej nie dałoby się zrobić zdjęcia - widział pod sobą, gwałtownie lecące w dół, rudawe fałdy gliniastej ściany, oświetlone coraz to bledszą czerwienią. Przy ostatnich metrach drugiej szpuli czerwony dysk zgasł, niebo było jeszcze pełne blasku, ale równinę i jezioro okrył szaroniebieski cień - poza wybłyskami światełek nic już nie było tani widać.

Doktor wstał, chwytając się liny. Nieśli kamerę we trzech, ostrożnie, jak skarb.

– Myślisz, że się udały? - spytał Chemik Inżyniera.

– Przynajmniej część. Trochę taśmy mogło się prześwietlić. Przekonamy się na statku. Ostatecznie zawsze można tu wrócić.

Załadowali kamerę, szpule i statywy do środka i raz jeszcze wrócili na skraj urwiska. Teraz dopiero spostrzegli, że na wschodzie brzeg jeziora spiętrza się stromo, przechodząc w głębi krajobrazu w nieregularny, skalny mur, na szczytach oświetlony ostatnim różowym odblaskiem. Nad nim, daleko, biła w błękit z pierwszymi gwiazdami brunatna kolumna dymu - jej grzybiasto wypuszczony szczyt trwał chwilę nieruchomo i zapadł się poza górską barierę, znikając im z oczu.

– A, to tam jest ta dolina - zawołał Chemik do Doktora. Znowu spojrzeli w dół. Korowody białych i zielonkawych iskier pełzły powoli w różne strony wzdłuż brzegów jeziora, zakręcały, zlewały się w pełgające nierówno strumyczki, miejscami gasły, pojawiały się inne, większe, powoli robiło się tam coraz ciemniej i liczba świateł rosła. Nad nimi szumiał spokojnie wysoki gąszcz, całkiem czarny, odwrócili się niechętnie, tak piękny był widok, unieśli w oczach obraz jeziora z odbiciem silnych, mlecznych gwiazd.

Podchodząc po ilastym dnie przecinki, Doktor spytał Chemika:

– Co widziałeś?

Ten uśmiechnął się ze zmieszaniem.

– Nic. Nie myślałem w ogóle o tym, co widzę - starałem się tylko cały czas utrzymać ostrość, a Henryk tak szybko jechał w jedną i drugą stronę, że w ogóle w niczym nie mogłem się zorientować.

– To nie szkodzi - powiedział Inżynier i oparł się na wyziębłym pancerzu Obrońcy - robiliśmy dwieście zdjęć na sekundę, wszystko, co tam było, zobaczymy po wywołaniu - a teraz wracamy!

– Zupełnie sielska wyprawa - mruknął Doktor. Wspięli się na górę. Inżynier przesunął przezierniki teleekranu w tył i włączył wsteczny bieg. Jakiś czas jechali pod górę, cofając się, w szerszym miejscu nawrócili i pomknęli już prosto na północ.

– Nie będziemy wracać tą samą drogą - powiedział Inżynier - nałożylibyśmy niepotrzebnie ze sto kilometrów. Pociągnę przecinka, jak długo się da, i będziemy na miejscu za dwie godziny.

Загрузка...