IV

Późnym zmierzchem Koordynator wyszedł na powierzchnię z Inżynierem, aby zaczerpnąć tchu. Siedli na zwale wyrzuconej ziemi, zapatrzeni w ostatni rąbek czerwonej jak rubin tarczy słonecznej.

– Nie wierzyłem - mruknął Inżynier.

– Ja też nie.

– Ten stos - niezła robota, co?

– Solidna, ziemska robota.

– Pomyśl, wytrzymał! Milczeli przez chwilę.

– Piękny początek - odezwał się Koordynator.

– Pracują trochę zbyt nerwowo - zauważył Inżynier. - To jest - bieg na długi dystans, wiesz? Zrobiliśmy, między nami, mniej więcej jedną setną tego, co musi być zrobione, żeby…

– Wiem - odparł spokojnie Koordynator. - Zresztą nie wiadomo jeszcze, czy…

– Rozrząd grawimetryczny, co?

– Nie tylko. Dysze sterujące, cały dolny pokład.

– Zrobimy to.

– Tak.

Oczy Inżyniera, błądzące ślepo po otoczeniu, dostrzegły naraz, tuż za szczytem pagórka, podługowaty, niewysoki nasyp - miejsce, w którym zakopali szczątki stworzenia.

– Zupełnie zapomniałem… - powiedział zdziwiony. - Jak gdyby to się stało przed rokiem. Wiesz?

– Ja nie. Cały czas myślałem o tym, to znaczy o nim. Ze względu na to, co Doktor znalazł w jego płucach.

– Co? A, prawda, mówił coś takiego. Co to było?

– Igła.

– Co?!

– Albo i nie igła - możesz zobaczyć sam. To jest w słoiku, w bibliotece. Kawałek cienkiej rurki, ułamany, z ostrym zakończeniem, skośnie ścięty jak lekarskie igły do zastrzyków.

– Jak to?…

– Nic więcej nie wiem. Inżynier wstał.

– To zadziwiające, ale… ale sam nie rozumiem, dlaczego to mnie tak mało intryguje. Właściwie prawie wcale, jeśli mam być szczery. Czuję się teraz tak, jak przed startem, wiesz? Albo jak pasażer samolotu, który na kilka minut wylądował w obcym porcie, wmieszał się w tłum tubylców, był świadkiem jakiejś dziwnej, niezrozumiałej sce ny, ale wie, że nie należy do tego miejsca, że za chwilę odleci i wszystko z otoczenia dochodzi do niego jakby poprzez wielką odległość, obce i obojętne.

– Nie odlecimy zaraz…

– Wiem, że nie, ale takie mam uczucie.

– Chodźmy do nich. Nie będziemy się mogli położyć, dopóki nie pozmieniamy wszystkich prowizorek. I bezpieczniki trzeba jak się patrzy założyć. Stos może iść potem jałowo.

– Dobrze, chodźmy.

Noc spędzili w rakiecie, nie gasząc małych świateł. Co jakiś czas budził się któryś, nieprzytomnymi oczami sprawdzał, jak płoną żarówki, i uspokojony zasypiał. Rano wstali z nowymi siłami. Pierwszym uruchomionym był najprostszy półautomat oczyszczający, który co kilkanaście minut zacinał się, wkopany bezsilnie w stosy tarasujących wszyst ko szczątków. Cybernetyk, chodzący za nim z narzędziami, wyciągał go jak jamnika z lisiej nory, usuwał rupiecie, które okazały się zbyt wielkie dla gardła jego chwytacza, i znowu go uruchamiał. Półautomat szurgotał pospiesznie przed siebie, zajadle wgryzał się w następny kopiec gruzów i wszystko powtarzało się od początku. Po śniadaniu Doktor wypróbował swoją maszynkę do golenia, z takim skutkiem, że ukazał się towarzyszom odziany jak gdyby w brązową maskę - czoło i skórę wokół oczu miał spaloną słońcem, a dół twarzy zupełnie biały. Wszyscy poszli za jego przykładem i ledwo mogli siebie poznać w głodomorach z wystającymi szczękami.

– Musimy się lepiej odżywiać - zakonkludował Chemik, oglądając ze zgrozą własne odbicie w lusterku.

– Co powiesz na świeżą dziczyznę? - zaproponował Cybernetyk.

Chemik wzdrygnął się.

– Dziękuję, nie. Nie mów mi nawet o tym. Teraz dopiero sobie przypomniałem. Śniła mi się ta - to…

– To zwierzę?

– Diabli wiedzą, czy to zwierzę.

– A co?

– Jakie zwierzę potrafiłoby uruchomić generator? Wszyscy przysłuchiwali się tej rozmowie.

– Stwierdzono, że wszystkie istoty na wyższym stopniu rozwoju wynajdują taką czy inną odzież - powiedział Inżynier - a to dubeltowe stworzenie było nagie.

– Jak powiedziałeś? Nagie? - wtrącił Doktor.

– O co ci chodzi?

– O to, że o krowie ani o małpie nie powiedziałbyś, że jest naga.

– Bo mają sierść.

– Hipopotam czy krokodyl nie mają sierści, a nie nazwałbyś ich nagimi.

– Więc co z tego? Tak mi się powiedziało.

– Właśnie. Zamilkli na chwilę.

– Dochodzi dziesiąta - odezwał się Koordynator. - Jesteśmy wypoczęci, myślę, że zrobimy wypad w innym kierunku niż poprzedni. Inżynier miał przygotować elektrożektory - jak z tym?

– Mamy pięć sztuk, wszystkie naładowane.

– Dobrze. Szliśmy na północ, więc pójdziemy teraz na wschód. Z bronią, ale, oczywiście, będziemy się starali jej nie używać. Zwłaszcza gdybyśmy spotkali te - te dubelty, jak je nazwał Inżynier.

– Dubelt? Dubelt? - powtórzył kilka razy Doktor z nieukontentowaniem, jakby wypróbowywał tę nazwę. - Nie wydaje mi się to szczęśliwe i pewno dlatego się przyjmie. Tak jakoś bywa.

– Idziemy zaraz? - spytał Fizyk.

– Tak myślę. Zabezpieczymy tylko klapę, żeby uniknąć nowych niespodzianek.

– A nie moglibyśmy wziąć łazika? - spytał Cybernetyk.

– No… raczej nie. Potrzebowałbym co najmniej pięciu godzin, żeby go uruchomić - powiedział Inżynier. - Chyba żeby odłożyć wyprawę na jutro?

Nikt nie miał jednak ochoty odkładania wypadu - tak więc wyruszyli około jedenastej, bo trochę czasu zajęły im jeszcze przygotowania ekwipunku. Jakby zmówiwszy się, choć nikt tego nie proponował, szli dwójkami, w niewielkich odstępach, a jedyny człowiek bez broni, którym był Doktor, znajdował się w środkowej dwójce. Czy naprawdę grunt przedstawiał korzystniejsze warunki dla pieszej wędrówki, czy też szło im się raźniej, dość że przed upływem godziny stracili z oczu rakietę. Krajobraz zmieniał się pomału. Coraz więcej było smukłych szarych „kielichów”, które omijali, w odległości zaś ukazały się wzgórza, od północy połogie, kopulaste, spadające ku równinie dość stromymi grzędami i urwiskami, na wprost linii marszu zaś pokryte ciemniejszymi od gleby plamami roślinności.

Pod krokami szeleściły sucho porosty, szare, jakby przysypane popiołem, ale to była ich naturalna barwa; ich młode pędy były białawo żyłkowanymi rurkami, z których wyrastały malutkie, perełkowate bąbelki.

– Wiecie, czego tu najbardziej brak? - powiedział w pewnej chwili Fizyk. - Trawy. Zwykłej trawy. Nigdy nie przypuszczałem, że jest tak… - szukał przez chwilę słowa - potrzebna…

Słońce przypiekało. Gdy zbliżyli się do wzgórz, dobiegł ich miarowy, daleki szum.

– Dziwne, wiatru nie ma, a tam szumi - zauważył idący w pierwszej dwójce Chemik.

– To stamtąd - wskazał ręką kroczący za nim Koordynator. - Widocznie tam, wyżej, jest wiatr. Spójrzcie, ależ to zupełnie ziemskie drzewa!

– Mają inną barwę i błyszczą tak…

– Nie - one są dwubarwne - wtrącił Doktor, który miał dobry wzrok.

– Są dwubarwne na przemian - raz bardziej fioletowe, a raz niebieskie z żółtym odcieniem.

Równina zostawała za nimi. Na chybił trafił weszli w szeroko rozpostartą gardziel wąwozu o gliniastych, osypujących się ścianach, pokrytych w cieniu delikatną mgiełką, która okazała się z bliska rodzajem porostu czy też pajęczyny - zdania były podzielone, twory te przypominały nieco luźne kłęby nitek szklanej waty, przytwierdzone słabo do stoków. Podnieśli głowy, bo mijali właśnie pierwszą kępę drzew, rosnących na krawędzi urwiska, kilkanaście metrów wyżej.

– Ależ to wcale nie są drzewa! - zawołał z rozczarowaniem Cybernetyk, który zamykał pochód.

Tak zwane „drzewa” miały grube, mocno błyszczące, jakby tłuszczem natarte pnie i wielowarstwowe korony, które pulsowały miarowo, raz ciemniejąc, i wtedy wypełniały się, a raz blednąc, przepuszczały wówczas słoneczne światło tysiącem prześwitów. Zmianom tym towarzyszył powtarzający się ospale pogłos, jak gdyby ktoś, z ustami przyciśniętymi do elastycznego materiału, powtarzał szeptem „fssss - hhaaa - ffs… - hhaaa”. Kiedy dobrze przyjrzeli się najbliższemu drzewu, dostrzegli wyrastające z jego pokrętnych gałązek długie jak banany pęcherze, nabiegłe gronowatymi wypukłościami, które to nadymały się, i wtedy ciemniały, to zapadały, jaśniejąc i blaknąc.

– To drzewo oddycha - mruknął zdumiony Inżynier. Wsłuchiwał się w nieustający odgłos, który, spływając z wysokości, wypełniał cały parów.

– Ale zauważcie, że każde w innym rytmie - zawołał jakby uszczęśliwiony Doktor. - Im które mniejsze, tym szybciej oddycha! To są, to są „płucodrzewa”!

– Dalej! Idziemy dalej! - nawoływał Koordynator, który oddalił się od stojącej grupki na kilkanaście kroków.

Ruszyli za nim. Parów, zrazu dość szeroki, zwężał się, jego dno niezbyt stromo wiodło w górę, aż wyprowadziło ich na kopulaste wzgórze między dwiema spoczywającymi niżej kępami drzew.

– Jak zamkniesz oczy, będzie ci się zdawało, że stoisz na brzegu morza, spróbuj! - powiedział Fizyk do Inżyniera.

– Już wolę nie zamykać oczu - odmruknął Inżynier.

Dochodzili do najwyższego punktu wzniesienia, zbaczając nieco z linii marszu. Przed nimi leżała pofałdowana, różnobarwna okolica, z rozczłonkowanymi zagajnikami oddychających drzew, które migotały oliwkowo i rudo, z jasnymi jak miód stokami gliniastych pagórków i płatami ziemi pokrytej srebrzystym pod słońcem, a szarozielonawym w cieniach mchem. Cały ten obszar przecinały w różnych kierunkach cienkie, wąskie linie. Biegły dnem kotlin, omijały palczasto wysunięte zbocza wzgórz, jedne rude, inne prawie białe, niczym posypane piaskiem ścieżki, jeszcze inne niemal czarne, jak gdyby smugi węglowego miału.

– Drogi! - krzyknął Inżynier, ale sam poprawił się zaraz - nie, to za wąskie na drogi… co to może być?

– Za tym pajęczastym laskiem odkryliśmy coś podobnego - ten trawniczek - powiedział Chemik. Podniósł do oczu lornetkę.

– Nie, tamte były inne - zaczął Cybernetyk.

– Patrzcie! patrzcie! - drgnęli wszyscy na okrzyk Doktora.

Nad żółtą kreską, która schodziła z rozległego siodła między dwoma pagórkami, w odległości kilkuset metrów sunęło coś przejrzystego. Ów twór odświecał blado w słońcu niczym na wpół przezroczyste, szybko obracające się szprychowe koło. Kiedy znalazł się przez mgnienie na tle nieba, przestał prawie być widoczny i dopiero niżej, u stóp ziemnej skarpy, wybłysnął jaśniej, jako wirujący kłąb, z wielką chyżością spłynął po prostej, minął kępę oddychających drzew, zalśnił przez kontrast z ich ciemną grupą i znikł w ujściu dalekiego wąwozu.

Doktor zwrócił ku towarzyszom pobladłą lekko twarz z pałającymi oczami.

– Ciekawe, co? - powiedział. Pokazał zęby, jakby się uśmiechał, ale w jego oczach nie było wesołości.

– Do diabła, zapomniałem lornetkę - pokaż twoją - zwrócił się Inżynier do Cybernetyka. - Operowe szkła - mruknął pogardliwie i oddał mu lornetkę.

Cybernetyk ujął w garść szklistą kolbę elektrożektora i jakby zważył jego ciężar.

– Myślę, że jesteśmy raczej - kiepsko uzbrojeni - bąknął z wahaniem.

– Dlaczego myślisz zaraz o walce?! - napadł na niego Chemik.

Przez chwilę milczeli, wypatrując okolicę.

– Idziemy dalej, co? - z ociąganiem odezwał się Cybernetyk.

– Oczywiście - odparł Koordynator. - O, drugi! Patrzcie!

Drugi rozwiany błysk, mknący daleko szybciej od tamtego, ciągnął esowatą linią wśród wzgórz, kilka razy zdawał się szybować całkiem nisko nad ziemią, a kiedy przez chwilę pędził prosto w ich kierunku, stracili go całkiem z oczu, dopiero gdy skręcił, znowu pojawiła się rozmazana, mgławo odświecająca tarcza błyskawicznego wirowania.

– Jakiś pojazd czy co… - mruknął Fizyk. Nie odwracając oczu od błysku, który, coraz mniejszy, gubił się już pośród falujących zagajników, dotknął ramienia Inżyniera.

– Skończyłem politechnikę na Ziemi - odparł Inżynier, jakby nie wiedzieć czemu nagle rozdrażniony. - W każdym razie… - dodał z wahaniem - tam jest w środku coś - wypukłego jak czop śmigła.

– Tak, w samym środku błyszczy coś bardzo mocno - przytaknął Koordynator. - Jak wielkie to może być, co o tym sądzisz?

– Jeżeli te drzewa na dole są tej samej wysokości, co tamte, w wąwozie… to co najmniej dziesięć metrów.

– Średnicy? Ja też tak myślę. Co najmniej dziesięć.

– Oba zniknęły tam - wskazał Doktor ostatnią, przesłaniającą dalszy widok, najwyższą linię wzgórz. - A więc i my tam pójdziemy - prawda?

Zaczął schodzić po stoku, wymachując pustymi rękami. Podążyli za nim.

– Musimy przygotować się do pierwszego kontaktu - powiedział Cybernetyk. To gryzł, to oblizywał wargi.

– Tego, co się stanie, nie potrafimy przewidzieć. Spokój, rozwaga, opanowanie - to jedyne dyrektywy, na jakie nas stać - powiedział Koordynator. - Ale może będzie lepiej, jeżeli zmienimy szyk. Jeden zwiadowca na przedzie - i jeden na końcu. I rozciągniemy się trochę bardziej.

– Czy mamy wystąpić otwarcie? Lepiej będzie chyba, jeżeli pierwej postaramy się możliwie dużo zobaczyć - nie zauważeni - szybko powiedział Fizyk.

– No… specjalnie kryć się nie należy, bo to zawsze wygląda podejrzanie. Ale rzeczywiście, im więcej zobaczymy, tym może to być dla nas korzystniejsze…

Rozważając kwestię taktyki, zeszli na dół i po kilkuset krokach dotarli do pierwszej zagadkowej linii.

Przypominała nieco ślad pojedynczego, starego, ziemskiego pługa - grunt był płytko przeorany, jakby skruszony i wyrzucony na obie strony bruzdy, nie szerszej od dwóch dłoni. Porosłe mchem, zaklęsłe smugi, na które natknęli się podczas pierwszej wyprawy, były podobnych wymiarów, ale zachodziła jedna, dość istotna różnica: tam otoczenie bruzdy było nagie, ona zaś sama - porośnięta mchem, tutaj zaś, na odwrót, poprzez jednolitą powłokę białawych porostów wiódł pas zmielonego, obnażonego gruntu.

– Dziwne - burknął Inżynier podnosząc się z klęczek. Wycierał powalane gliną palce o kombinezon.

– Wiecie co? - powiedział Doktor - myślę, że tamte - na północy - muszą być bardzo stare - nie używane od dłuższego czasu i dlatego zarósł je ten tutejszy, rajski mech…

– To możliwe - rzucił Fizyk - ale co to jest? Koło na pewno nie - ślad koła byłby zupełnie inny.

– Może jednak jakaś maszyna rolnicza? - podsunął Cybernetyk.

– I co, uprawiają grunt na dziesięciocentymetrowej szerokości?

Przekroczyli bruzdę i poszli dalej, na przełaj, ku innym. Szli właśnie poboczem leśnego zagajnika, który swym głuchym szumem utrudniał nawet prowadzenie rozmowy, gdy usłyszeli dobiegający z tyłu przenikliwy, żałosny świst. Odruchowo skoczyli za drzewa. Ukryci, dostrzegli górujący nad łąką pionowy, świetlisty wir, który pędził po prostej z szybkością kurierskiego pociągu. Jego obrzeże było ciemniejsze, a środek świecił mocno to fioletową, to pomarańczową barwą. Średnicę owego środka, wybrzuszonego soczewkowato na boki, ocenili na dwa do trzech metrów.

Ledwo migocący pojazd wyprzedził ich i znikł, ruszyli dalej w tę samą stronę. Zagajnik skończył się i szli teraz, z konieczności, szeroko odkrytym terenem, czując się dosyć niepewnie, nieustannie więc oglądali się za siebie - łańcuch wzgórz, połączonych płytkimi siodłami, był już całkiem blisko, kiedy znowu usłyszeli przeciągły świst, a z braku jakiegokolwiek ukrycia popadali na ziemię. Jakieś dwieście metrów od nich przeleciał wirujący dysk, tym razem z centralnym wybrzuszeniem barwy błękitnej jak niebo.

– Ten był chyba ze dwadzieścia metrów wysoki! - syknął z podnieceniem Inżynier. Podnieśli się z ziemi. Między nimi a wzgórzami rozpościerała się wcięta pośrodku kotlina, przepołowiona dziwnie kolorową smugą. Znalazłszy się całkiem blisko, dostrzegli strumyk o jasnym, piaszczystym dnie, przeświecającym spod wody. Oba jego brzegi mieniły się od barw; płynąca woda była obramowana pasem błękitnawej zieleni, na zewnątrz niego biegł pas bladego różu, a jeszcze dalej - iskrzyły się jak srebro wiotkie rośliny, przetykane gęsto dużymi jak ludzka głowa, puszystymi kulami - nad każdą wznosił się trójpłatowy kielich ogromnego kwiatu, białego jak śnieg. Zapatrzeni w tę niezwykłą tęczę, zwolnili kroku - kiedy dochodzili do puszystych kuł, naraz najbliższe białe „kwiaty” zadrgały i powoli uniosły się w powietrze. Wisiały chwilę drgającym stadkiem nad ich głowami, wydając słabe brzęczenie, a potem wzbiły się w górę, błysnęły w słońcu oślepiającą bielą rozwirowanych „kielichów” i odleciały, aby przysiąść w gąszczu jasnych kuł po drugiej stronie strumienia. Tam gdzie dochodziła do niego bruzda, brzegi łączył jak mostek łuk szklistej substancji, podziurawiony w regularnych odstępach okrągłymi otworami. Inżynier spróbował nogą wytrzymałości mostka i powoli przeszedł na drugą stronę - ledwo się tam znalazł, znowu trysnęły mu spod stóp chmary białych „kwiatów” i kołowały nad nim niespokojnie jak spłoszone stadko gołębi.

Zatrzymali się nad strumieniem, aby nabrać wody do manierki - oczywiście niepodobna było jej pić, a nie mogli przeprowadzić na miejscu analizy, potrzebna im była tylko próbka do późniejszych badań. Doktor zerwał jedną z małych roślinek, tworzących smugę różu - i wsadził ją sobie do dziurki od guzika, niczym kwiatek. Łodyżka cała była oblepiona przeświecającymi cięliście kuleczkami, których woń określił Doktor jako rozkoszną; choć nikt tego nie mówił, żal jakoś było rozstawać się z tym tak pięknym miejscem.

Połogi stok, którym podchodzili, zarastały szeleszczące pod stopami mchy.

– Tam coś jest, na szczycie! - wskazał nagle Koordynator. Na tle nieba poruszał się tam w jednym miejscu nieokreślony kształt - w oczy biły co chwila ćmiące błyski, kilkaset kroków od szczytu rozpoznali w owym przedmiocie rodzaj niskiej kopułki, która obracała się na osi. Boki jej pokrywały lustrzane sektory, odrzucając ku nim to promienie słońca, to odbicia fragmentów krajobrazu.

Idąc wzrokiem wzdłuż linii grzbietów, zauważyli drugi podobny twór, a raczej domyślili się jego obecności po regularnym błyskaniu i migotaniu. Iskrzących się punktów odkrywali coraz więcej - regularnie pojawiały się na szczytach, aż po kres horyzontu.

Z przełączki pod wierzchołkiem wzgórza mogli wreszcie zapuścić spojrzenie w głąb niewidocznego dotąd obszaru.

Łagodna pochyłość przechodziła w sfalowane pola, którymi szły długie szeregi spiczastych masztów. Najdalsze ginęły u stóp błękitnej konstrukcji, ledwo przecierającej się przez masyw powietrza. Nad bliższymi powietrze drżało wyraźnie pionowymi słupami, jak mocno rozgrzane. Pomiędzy szpalerami masztów wiły się dziesiątki bruzd, schodziły w pęki, rozwidlały, krzyżowały się i wiodły wszystkie w jedną stronę - ku wschodniej granicy widnokręgu. Tam bladą, rozmazaną mozaiką nieregularnych załamań, podwyższeń, iglic złotawych i srebrzystych rysowało się mrowie zabudowań, zlane dzięki znacznemu oddaleniu w mżącą niebieskawo masę. Nieboskłon był w owej stronie nieco ciemniejszy, a w niektórych miejscach uchodziły weń strugi mlecznej pary i rozpościerały się grzybiasto w cienką warstwę ni to mgły, ni to chmury, w której, kiedy natężyło się do ostateczności wzrok, pokazywały się i znikały drobne, czarne punkciki.

– Miasto… - szepnął Inżynier.

– Widziałem je - wtedy… - równie cicho powiedział Koordynator.

Zaczęli schodzić w dół. Pierwszy szereg masztów czy słupów przeciął im drogę u końca pochyłości.

Wychodziły z gruntu stożkowatą tuleją o czarnej jak smoła powierzchni. Jakieś trzy metry od ziemi kończyła się, dalej biegł słup na pół przezroczysty, z centralnym, przeświecającym jak z metalu trzpieniem, powietrze w górze drgało mocno i słychać było miarowy, głuchy syk.

– To jakieś śmigło? - powiedział na pół pytająco Fizyk.

Zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej jęli dotykać stożkowej osady masztu. Nie poruszyło jej najlżejsze drżenie.

– Nie, tam nic nie wiruje - powiedział Inżynier - nie czuć żadnego ciągu powietrza. To jakiś emitor czy co…

Posuwali się dalej, terenem o łagodnych, płytkich fałdach. Miasto stracili już dawno z oczu, ale nie mogli zbłądzić - nie tylko długie szpalery słupów, ale i liczne bruzdy wśród pól wskazywały kierunek. Od czasu do czasu przemykał w jedną lub drugą stronę świetliście wirujący kłąb, ale zawsze w tak znacznym oddaleniu, że nie próbowali się nawet kryć.

Przed nimi zaciemniał oliwkowożółtą plamą zagajnik. Zrazu chcieli go wyminąć, jak to czyniła linia masztów, że jednak rozpościerał się daleko na obie strony i okrążając go, nałożyliby zbyt wiele drogi, zdecydowali się iść na przełaj przez gąszcz.

Otoczyły ich oddychające drzewa. Zeschłe, pęcherzykowate liście, o powierzchni skrzypiącej nieprzyjemnie pod podeszwami przy każdym kroku, pokrywały ziemię porosłą rurkowatymi roślinkami i białawym mchem. Tu i ówdzie spomiędzy grubych korzeni wysuwały się pyszczki bladych, mięsistych kwiatów o sterczących ze środka, jak szydła, kolcach. Po grubej skórze pni ściekały kropelki aromatycznej żywicy. Idący przodem Inżynier zwolnił naraz i powiedział niechętnie:

– U licha - nie trzeba było tędy iść.

Pośród drzew otwierał się głęboki wykrot, gliniaste ściany pokryte były festonami długich, wężowych porostów. Weszli zbyt daleko, żeby teraz zawracać, zesunęli się więc po ścianie, wymoszczonej gibkimi lianami, na dno, którym ciurkała drobna nić wody. Przeciwległy stok był zbyt stromy, poszli więc dnem wykrotu, wypatrując miejsca, w którym dałoby się wspiąć na górę. Uszli tak ze sto kroków. Zapadlina rozszerzała się, jej brzegi obniżały, zrobiło się nieco jaśniej.

– Co to? - powiedział naraz Inżynier i urwał. Powiew przyniósł mdły, słodkawy czad. Zatrzymali się. Raz obsypywała ich ulewa słonecznych cętek, raz mrok pogłębiał się, wysoko szumiało głuchymi falami oddechu sklepienie drzew.

– Tam coś jest - szepnął Inżynier. Mogli już wejść na drugi brzeg wykrotu, spłaszczony i niski, ale, trzymając się blisko, lekko pochyleni do przodu, postępowali dalej ku ścianie zarośli, przez które chwilami, kiedy powiew tworzył w niej drobne szpary, prześwitywała jakaś wydłużona, blada masa. Grunt stawał się grząski, mlaskał pod stopami. Nie zważali na to. Roztrącone łodygi, okryte groniastymi naroślami, ukazały polankę, zalaną słońcem, drzewa cofały się i schodziły na powrót w głębi, rozdzielone tylko wąską przecinką, z której wybiegała na polankę pojedyncza bruzda. Kończyła się u prostokątnego rowu, otoczonego wyrzuconą gliną - jak wkopani stali w brzeżnym gąszczu, wijące się wolno łodygi z szeleszczącym odgłosem szorowały po ich kombinezonach, groniastymi wypustkami dotykały leniwie stóp i jak gdyby niechętnie cofały się. Stali i patrzyli.

Spiętrzony nad brzegiem rowu woskowy wał wydał im się w pierwszej chwili jednolitą, nabrzękłą bryłą. Straszna woń ledwo pozwalała oddychać. Wzrok z trudnością oddzielał od siebie pojedyncze kształty, w miarę jak je rozpoznawał. Niektóre leżały garbami do góry, inne na boku, spomiędzy stulenia mięśni piersiowych wysuwały się wątłe, blade torsy o odwróconych, wklinowanych między inne twarzyczkach, wielkie kadłuby, stłoczone, zgniecione, przemieszane z chudymi rączkami o węzełkowatych palcach - pełno ich zwisało bezwładnie wzdłuż opuchłych boków - pokrywały żółte zacieki.

Uchwyt rąk Doktora na ramionach stojących przy nim ludzi był tak silny, że krzyknęliby, gdyby go poczuli.

Pomału zrobili kilka kroków naprzód.

Zwarci ramionami, zbliżali się coraz bardziej, z oczami wbitymi w to, co wypełniało wykop. Był wielki.

Grube krople wodnistej cieczy, lśniącej w słonecznych cętkach, ściekały po woskowatych grzbietach, po bokach, gromadziły się w zaklęsłych twarzach bez oczu, wydawało im się, że słyszą odgłos, z jakim krople miarowo padają w dół.

Daleki, nadciągający świst sprężył ich mięśnie. W mgnieniu oka rzucili się ku zaroślom, rozdarli ich ścianę, popadali na ziemię, ręce same chwytały kolby eżektorów. Łodygi chwiały się jeszcze przed nimi, kiedy pionowy krąg słabo zaświecił mielonym powietrzem między przeciwległymi drzewami i wtoczył się na polankę.

Kilkanaście kroków przed rowem zwolnił, ale jego świst wzmógł się jeszcze bardziej, zawrotnie rozcinane powietrze świegotało, okrążył rów, zbliżył się do niego, naraz glina buchnęła w górę, rudawy obłok niemal do połowy zakrył świetlistą tarczę, grad okruchów sypał się na zarośla, na nich, przywartych do ziemi, dał się słyszeć tępy, ohydny odgłos, jakby gigantyczna ostroga darła zwał mokrego płótna, wirująca tarcza była już u drugiego końca polanki, znowu się zbliżała, przez moment zatrzymała się w miejscu, jej drżący pion kierował się leniwie to w prawo, to w lewo, jakby nacelowany, nagle przyspieszyła i druga strona rowu okryła się chmurą wyrzucanej z jazgotem gliny. Krąg brzęczał, dygotał w miejscu, zdawał się rozdymać, dostrzegli lustrzane kopułki z obu jego stron, odbijały się w nich pomniejszone drzewa i zarośla, wewnątrz poruszało się coś, niedźwiedziowaty cień, ostro wibrujący dźwięk osłabł nagle i krąg pomknął tą samą bruzdą, którą przybył.

Na polance wznosił się teraz wypukły wał świeżej gliny, obwiedziony po brzegach głęboką prawie na metr bruzdą.

Doktor pierwszy spojrzał w oczy innym. Podnieśli się wolno, machinalnie otrząsali strzępy roślin i pajęczaste nitki z kombinezonów. Potem, jakby się zmówili, zaczęli wracać tą samą drogą, którą przyszli. Pozostawili już daleko wykrot, drzewa i szeregi masztów i dochodzili do połowy stoku, nad którym migotała lustrzana kopułka, kiedy Inżynier powiedział:

– A może to jednak tylko zwierzęta?

– A czym my jesteśmy? - tym samym tonem, jak echo, powiedział Doktor.

– Nie, ja myślę…

– Czy widzieliście, kto siedział w tym wirującym kole?

– Nie widziałem w ogóle, żeby tam ktoś był - powiedział Fizyk.

– Był. A jakże. To w środku - to jakby gondola. Powierzchnia polerowana, ale przepuszcza trochę światła. Widziałeś? - zwrócił się Koordynator do Doktora..

– Widziałem. Ale nie jestem pewien, to znaczy…

– To znaczy - wolisz nie być pewny?

– Tak.

Podchodzili dalej. W milczeniu minęli łańcuch najwyższych wzgórz, już po drugiej stronie, nad strumieniem, na widok zbliżających się od następnego zagajnika świetlistych tarcz przypadli do ziemi.

– Kombinezony mają dobrą barwę - powiedział Chemik, kiedy wstali i ruszyli dalej.

– A jednak to dziwne, że nas dotąd nie dostrzegli - rzucił Inżynier.

Koordynator, który milczał do tej chwili, zatrzymał się nagle.

– Dolny przewód RA jest nie uszkodzony, prawda, Henryku?

– Tak, jest cały. O co ci chodzi?

– Stos ma rezerwę. Można by spuścić trochę roztworu.

– Nawet dwadzieścia litrów! - powiedział Inżynier i twarz pojaśniała mu w złym uśmiechu.

– Nie rozumiem? - wtrącił Doktor.

– Oni chcą spuścić roztwór wzbogaconego uranu, żeby naładować miotacz - wyjaśnił Fizyk.

– Uran?! Doktor zbladł.

– Nie myślicie chyba…

– Nic nie myślimy - odparł Koordynator. - Od chwili kiedy t o zobaczyłem, przestałem w ogóle myśleć. Myśleć będziemy potem. Teraz…

– Uwaga! - krzyknął Chemik.

Świetlisty krąg minął ich, malał już, kiedy zwolnił i zataczając wielki łuk, począł się zbliżać. Pięć luf podniosło się u ziemi, drobnych jak dziecinne pistoleciki wobec ogromu, który swoim migotaniem przesłonił pół nieba. Naraz znieruchomiał, brzęczenie spotężniało, potem osłabło, coś wirowało coraz wolniej, oczom ich ukazał się znienacka rozłożysty wielokąt, ażurowa konstrukcja, która poczęła się chylić na bok, jakby miała upaść, ale podparły ją dwa skośnie wystrzelające ramiona. Z centralnej gondoli, która utraciła lustrzany blask, wylazło coś niewielkiego, kosmatego, ciemnego i przebierając błyskawicznie odnóżami, połączonymi fałdzistą błoną, zesunęło się po skośnej, podziurawionej listwie, skoczyło na ziemię i przywierając do niej płasko, popełzło prosto w kierunku ludzi.

Niemal jednocześnie cała gondola otwarła się na wszystkie strony naraz, jak poziomy kielich kwiatu, i wielki, błyszczący kadłub spłynął na dół na czymś, co, zrazu owalne i grube, momentalnie ścieńczało i znikło.

Wtedy wielki stwór, który opuścił gondolę, wyprostował się powoli na całą wysokość. Poznali go, chociaż był dziwnie zmieniony - pokryty lśniącą jak srebro substancją, która otaczała go spiralnym nawojem od dołu do góry, gdzie w obramionym czarno wylocie ukazała się mała, płaska twarz.

Kosmate zwierzę, które pierwsze wyskoczyło ze znieruchomiałego kręgu, pełzło ku nim zwinnie i szybko, nie odrywając się od ziemi. Teraz dopiero zauważyli, że wlokło za sobą coś, co wyglądało jak bardzo wielki, łopatowato rozpłaszczony ogon.

– Strzelam - powiedział niegłośno Inżynier. Przyciskał twarz do kolby.

– Nie! - krzyknął Doktor.

– Czekaj - chciał powiedzieć Koordynator, lecz Inżynier puścił już serię. Mierzył w pełznące stworzenie i chybił, lot elektrycznego ładunku był niewidoczny, usłyszeli tylko słabe syknięcie. Inżynier puścił cyngiel, nie zdejmując zeń palca. Lśniący srebrem stwór nie ruszał się z miejsca. Naraz zrobił coś - i świsnął. Tak im się wydało.

To, co pełzło, momentalnie oderwało się od ziemi i jednym skokiem przebyło chyba z pięć metrów - lądując, zebrało się jakby w kulę, nastroszyło, dziwacznie spęczniało, łopatowaty ogon rozsunął się, stanął pionowo, rozpostarł w górę i na boki, w jego wklęsłej jak muszla powierzchni coś zabłysło blado i popłynęło ku nim, jakby niesione wiatrem.

– Ognia!! - ryknął Koordynator.

Nie większa od orzecha płomienista kula falowała łagodnie w powietrzu, zbaczała to w jedną, to w drugą stronę, ale parła wciąż bliżej - już słyszeli jej posykiwanie, jak kropli wody, tańczącej na rozpalonej blasze. Wszyscy naraz zaczęli strzelać.

Wielokrotnie rażone, stworzonko upadło, kurcząc się, wachlarzowaty ogon nakrył je całkiem, niemal jednocześnie ognisty orzech zaczął spływać z wiatrem w bok, jakby utracił nagle sterowność, minął ich w odległości kilkunastu kroków i stracili go z oczu.

Srebrny olbrzym wyprostował się jeszcze bardziej, pojawiło się nad nim coś cienkiego i jął unosić się po tym ku otwartej gondoli - wszyscy usłyszeli trzask, z jakim trafiły go serie.

Złamał się wpół i głucho wyrżnął w ziemię.

Wstali i pobiegli ku niemu.

– Uwaga! - krzyknął jeszcze raz Chemik.

Dwa lśniące kręgi wynurzyły się spod lasu i rwały ku wzgórzom. Przypadli w zagłębieniu, gotowi na wszystko, i stało się coś dziwnego - oba kręgi, nie zwolniwszy nawet, pomknęły dalej, aż znikły za grzbietami wzgórz.

Kilka sekund później rozległ się przytłumiony huk, odwrócili się, dobiegł z zagajnika oddychających drzew, który mieli za plecami. Rozłupane w połowie, jedno z najbliższych drzew zwaliło się, buchając kłębami pary w łomocie konarów.

– Szybko! Szybko! - krzyknął Koordynator. Podbiegł do kosmatego zwierzątka, którego łapki wystawały spod przykrywy mięsistego nagiego ogona, i celując w nie opuszczoną lufą, zwęglił je ciągłym ogniem w kilkanaście sekund, potem butem rozrzucił szczątki i wdeptał je w grunt. Inżynier i Fizyk stali pod ażurowym wielokątem, wspartym na skośnych łapach, przed srebrną bryłą - Inżynier dotknął jej garbu, wypuczonego i jak gdyby rosnącego powoli.

– Nie możemy go tak zostawić! - krzyknął Koordynator. Podbiegł do nich. Był bardzo blady.

– Nie spopielisz takiej masy - mruknął Inżynier.

– Zobaczymy! - odpowiedział przez zęby Koordynator i strzelił z dwu kroków. Powietrze drżało wokół lufy. Srebrny kadłub pokrył się momentalnie czarniawymi plamami, sadza zawirowała w powietrzu, rozszedł się okropny swąd palonego mięsa, zabulgotało. Chemik patrzał na to chwilę ze zbielałą twarzą, nagle odwrócił się i odbiegł od nich. Cybernetyk poszedł za nim. Gdy broń Koordynatora wyładowała się, milcząc, wyciągnął rękę po eżektor Inżyniera.

Sczerniała tusza zapadła się, rozpłaszczała, krążył nad nią dym, unosiły się płaty kopciu, odgłos kipienia zmienił się w poskrzypywanie jakby drewna ogarniętego płomieniami, a Koordynator wciąż naciskał drętwiejącym palcem spust, aż szczątki rozpadły się w bezkształtne popielisko. Unosząc w górę eżektor, skoczył w nie nogami i zaczął rozrzucać.

– Pomóżcie mi! - krzyknął chrapliwie.

– Nie mogę - jęknął Chemik. Stał z zamkniętymi oczami, na czole perlił mu się pot - obiema rękami chwycił się za gardło, jak gdyby chciał je zdusić. Doktor zacisnął zęby, aż zgrzytnęły, i stoczył w gorący żużel za Koordynatorem, który krzyknął:

– A myślisz, że ja mogę!!

Doktor, nie patrząc pod nogi, deptał i deptał. Śmiesznie musieli wyglądać, podskakując tak w miejscu. Wgniatali nie dopalone grudki w ziemię, wciskali w nią popiół, potem zgarniali ziemię z otoczenia, używając do tego kolb, aż przysypali ostatnie ślady.

– W czym jesteśmy lepsi od nich? - spytał Doktor, kiedy zatrzymali się na chwilę, zlani potem, ciężko dysząc.

– On nas zaatakował - burknął Inżynier, z wściekłością i obrzydzeniem wycierając ślady kopciu z łoża eżektora.

– Chodźcie tu! Już po wszystkim! - krzyknął Koordynator. Tamci zbliżali się wolno. W powietrzu unosiła się dojmująca woń spalenizny, trawiaste porosty zwęgliły się w szerokim promieniu.

– A co z tym? - spytał Cybernetyk, wskazując na ażurową konstrukcję.

Wznosiła się nad nimi na wysokość czterech piętę.

– Spróbujemy uruchomić - mruknął Koordynator. Inżynierowi rozszerzyły się oczy.

– Myślisz?

– Uwaga! - krzyknął Doktor.

Jeden za drugim, trzy świetliste kręgi pojawiły się na tle zagajnika. Odbiegli na kilka kroków i padli na ziemię. Koordynator sprawdził stan ładownicy i czekał z łokciami wpartymi szeroko w szorstki mech. Kręgi minęły ich i potoczyły się dalej.

– Pójdziesz ze mną? - spytał Koordynator, wskazując Inżynierowi ruchem głowy wiszącą cztery metry nad ziemią gondolę.

Ten bez słowa podbiegł do konstrukcji, oburącz chwycił się wspornika wciskając palce w otwory i szybko polazł w górę. Koordynator wspinał się za nim. Inżynier pierwszy znalazł się pod gondolą, poruszył jeden z dolnych występów, coś tam robił, słychać było, jak metal szczęka o metal, nagle podźwignął się i znikł w środku. Wysunęła się jego ręka, Koordynator chwycił ją i obaj znaleźli się na górze. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, potem pięć rozcapierzonych płatów gondoli zamknęło się wolno bez wydania najsłabszego głosu - ludzie w dole mimo woli drgnęli i odstąpili w tył.

– Co to była za ogniowa kulka? - spytał Doktor Fizyka. Obaj patrzyli w górę. W gondoli poruszały się niewyraźne cienie, zamglone, jakby złożone we dwoje.

– Wyglądała na mały piorun kulisty - z wahaniem powiedział Fizyk.

– Ależ wypuściło ją to zwierzę!

– Tak, widziałem. Może to jakieś tutejsze elektryczne - uważaj!

Ażurowy wielokąt drgnął nagle i brzęknął, okręcając się wokół swej pionowej osi. Omal nie upadł, bo wspierające go z boku łapy rozsunęły się bezradnie. W ostatniej chwili, kiedy pochylił się groźnie, znowu coś brzękło, tym razem ostrym wysokim tonem, cała konstrukcja roztopiła się w migotliwym wirowaniu i słaby powiew owionął patrzących. Krąg wirował to szybciej, to wolniej, ale nie ruszał z miejsca. Rozryczał się, jak motor wielkiego samolotu, kombinezony stojących opodal załopotały w nierównych podmuchach, cofnęli się jeszcze dalej, jedna, potem druga wspierająca łapa uniosła się i znikła w świetlistym wirze. Naraz jak wystrzelony z procy, wielki krąg pognał bruzdą, wyskoczył z niej i zwolnił raptownie. Rył i wyrzucał ziemię, rycząc przeraźliwie, choć posuwał się wolno. Kiedy w pewnej chwili na powrót wskoczył w bruzdę, pomknął nią zawrotnie i w kilkanaście sekund zmalał do drżącego światełka na stoku pod lasem.

Wracając, jeszcze raz wypadł z przetorowanej bruzdy i znowu pełzł leniwie, jakby z wysiłkiem, otoczony u podstawy chmurką wyrzucanej w powietrze, mielonej ziemi.

Zabrzęczało, z świetlistego wichru wyłonił się cienki ażur konstrukcji, gondola otwarła się i Koordynator, wychylony, zawołał:

– Chodźcie na górę!

– Co! - zdumiał się Chemik, ale Doktor pojął już.

– Pojedziemy tym.

– Zmieścimy się wszyscy? - pytał Cybernetyk. Trzymał się metalowego wspornika. Doktor piął się już w górę.

– Jakoś się pomieścimy, chodźcie!

Kilka kręgów przemknęło pod zagajnikiem, ale żaden nie zdawał się zwracać na nich uwagi. W gondoli było bardzo ciasno, czterej jeszcze by się jakoś usadowili, ale dla sześciu nie było miejsca - dwaj musieli położyć się płasko na zaklęsłym dnie. Znany, gorzkawy zapach nieprzyjemnie załechtał nozdrza, uświadomili sobie naraz wszystko, co zaszło, ich ożywienie prysło. Doktor i Chemik położyli się - nie widzieli teraz nic. Mieli pod sobą łódkowato sczepione, podłużne płyty, nad ich głowami rozległo się przenikliwe brzęczenie i poczuli, że pojazd rusza. Niemal natychmiast płyty, na których leżeli, stały się prawie całkiem przezroczyste i zobaczyli z wysokości dwu pięter równinę, jakby płynęli nad nią balonem. Dokoła jazgotało, Koordynator porozumiewał się gorączkowo z Inżynierem, obaj musieli przyjąć nienaturalne, bardzo męczące pozycje przy płetwiastym wyniesieniu w przedzie gondoli, aby zawiadywać jej ruchami. Co kilka minut jeden zastępował drugiego, odbywało się to w największym tłoku, Fizyk i Cybernetyk musieli wtedy prawie kłaść się na leżących u samego spodu.

– Jak to działa? - spytał Chemik Inżyniera, który, wprowadziwszy obie ręce w głębokie otwory płetwiastego wypuklenia, utrzymywał pojazd na prostej. Poruszali się szybko, sunąc bruzdą, wyoraną wśród pól, Z gondoli nie było w ogóle widać wirowania - można było sądzić, że płynie powietrzem.

– Pojęcia nie mam - stęknął Inżynier. - Bierze mnie kurcz, teraz ty! - usunął się i jak mógł, zrobił miejsce Koordynatorowi.

Olbrzymi, huczący wokół nich krąg zachwiał się, wyskoczył z bruzdy, gwałtownie przyhamował i zaczął ostro zakręcać. Koordynator przemocą wtłaczał ręce w otwory sterującego urządzenia, po chwili wyprowadził gigantycznego bąka z zakrętu i udało mu się wskoczyć w bruzdę. Pomknęli szybciej.

– Dlaczego to jedzie tak wolno poza bruzdą? - spytał znowu Chemik. Żeby utrzymać równowagę, opierał się o plecy Inżyniera; między jego rozstawionymi nogami leżał Doktor.

– Mówię ci, że nie mam zielonego pojęcia - wyrzucił Inżynier. Masował sobie przedramiona, na których czerwieniały krwawe odciśnięcia w miejscach, gdzie wtłoczył siłą przeguby w głąb maszyny. - Równowagę utrzymuje na zasadzie żyroskopu, a co do reszty, nic nie wiem.

Byli już poza drugim łańcuchem wzgórz. Teren, widziany z wysoka, zdawał się przejrzysty - zresztą poznali go już częściowo w czasie pieszej wędrówki. Wokół kabiny świszczał ledwo dostrzegalny krąg, bruzda zmieniała nagle kierunek, musieli ją opuścić, jeśli mieli wracać do rakiety. Szybkość spadła natychmiast, nie robili nawet dwudziestu kilometrów na godzinę.

– One są właściwie bezradne poza bruzdą, o tym trzeba pamiętać! - zawołał Inżynier, przekrzykując świst i brzęczenie.

– Zmiana! Zmiana! - wołał Koordynator.

Manewr poszedł tym razem dość gładko. Wznosili się na stromy stok, bardzo powoli, niewiele szybciej niż dobry piechur. Inżynier odszukał w dali wykrot, który prowadził ku równinie. Wjeżdżali właśnie pod nawisłe gliniastą zerwą drzewa, kiedy chwycił go kurcz.

– Chwytaj! - krzyknął przenikliwie.

Wyrwał ręce z otworów. Koordynator rzucił się niemal na oślep, aby go zastąpić, ogromny krąg przechylił się i zbliżył niebezpiecznie do rudego urwiska. Naraz coś zgrzytnęło i trzasnęło przeraźliwie, świszczący młyniec dosięgną! obrzeżem korony drzewa, w powietrzu zawirowały potrzaskane gałęzie, gondola podskoczyła gwałtownie i z piekielnym hurgotem zwaliła się w bok. Wyrwane z korzeniami drzewo zamiotło koroną po niebie, ostatnie poruszające się ramię ściągnęło je w dół, tysiące pęcherzykowatych liści eksplodowały z sykiem, nad połamaną konstrukcją, zarytą kikutami w obryw, wzniosła się chmura białawych, purchawkowatych nasion i wszystko ucichło. Gondola wgniecionym bokiem opierała się o urwisko.

– Załoga? - mechanicznie powiedział Koordynator, potrząsając głową, bo uszy miał jak nabite watą - był mocno ogłuszony. Zarazem patrzał ze zdziwieniem na kłęby białawych pyłków, które fruwały mu wokół twarzy.

– Pierwszy - stęknął Inżynier. Gramolił się z podłogi.

– Drugi - głos Fizyka dobiegał z dołu.

– Trzeci - Chemik ledwo mówił, trzymał się za usta, krew ciekła mu na brodę.

– Czwarty - powiedział Cybernetyk; rzuciło go w tył, ale nic mu się nie stało.

– Pią… ty… - wyjęczał Doktor; leżał pod wszystkimi, na samym spodzie gondoli.

I naraz wybuchnęli jakimś szaleńczym śmiechem.

Leżeli jeden na drugim, przysypani grubą warstwą łechcących, puszystych nasion, które dostały się do środka przez górne szczeliny gondoli. Inżynier potężnymi uderzeniami usiłował otworzyć jej płat. Wszyscy, a właściwie kto mógł, jeśli pozwalało mu na to miejsce, przyłożyli barki, ręce, grzbiety do zaklęsłej powierzchni. Powłoka zadrżała, rozległ się słaby trzask, ale gondola nie otwierała się.

– Znowu? - spokojnie spytał Doktor. Leżał na dnie i nie mógł się ruszyć. - Wiecie, to mi się już znudziło. Hej, kto to - zejdź ze mnie zaraz, słyszysz!

Chociaż położenie było niewesołe, działali w jakimś wisielczym uniesieniu - wyrwali wspólnym wysiłkiem grzebieniastą ramę z przodu i zaczęli tłuc nią miarowo, jak taranem, w górny płat. Giął się, pokrywał wyboinami, ale nie puszczał.

– Mam tego dość - warknął gniewnie Doktor, sprężył się, usiłując wstać, w tym momencie coś trzasło u spodu i wszyscy wysypali się dnem jak ulęgałki. Stoczyli się po pięciometrowej pochyłości na dno wąwozu.

– Nikomu nic się nie stało? - spytał Koordynator, utytłany w glinie. Pierwszy zerwał się na nogi.

– Nie, ale - ależ ty jesteś cały pokrwawiony, pokaż no się! - zawołał Doktor.

Koordynator miał w samej rzeczy głęboko rozciętą skórę na głowie, między włosami, rana sięgała połowy czoła. Doktor przewiązał mu ją, jak się dało, inni byli posiniaczeni, a Chemik spluwał krwią - przygryzł sobie wargę. Ruszyli w kierunku rakiety. Nawet się nie obejrzeli na pogruchotany pojazd.

Загрузка...