ŻYCIE JEST MISJĄ SAMOBÓJCZĄ

Czy bogowie różnych ludów rozmawiają ze sobą?

Czy bogowie chińskich miast rozmawiają z przodkami Japończyków?

Z władcami Xibalba? Z Allahem? Jahwe? Wisznu?

Czy odbywa się jakieś doroczne zgromadzenie, gdzie porównują swoich wyznawców?

Moi nachylają twarze nad podłogą i śledzą dla mnie słoje drewna, mówi jeden.

Moi składają zwierzęta w ofierze, mówi inny.

Moi zabijają każdego, kto mnie obrazi, mówi trzeci.

Często dręczy mnie pewne pytanie.

Czy są tacy, którzy mogą szczerze się pochwalić: moi wyznawcy są posłuszni moim sprawiedliwym prawom łagodnie odnoszą się do siebie, prowadzą życie proste i szlachetne?

Z „Boskich szeptów Han Qing-jao”


Pacifica była planetą nie mniej zróżnicowaną od innych. Miała strefy umiarkowane, dżungle tropikalne, pustynie i sawanny, stepy i góry, jeziora i morza, lasy i wybrzeża. Nie była też światem młodym. W ciągu ponad dwóch tysięcy lat ludzkiej kolonizacji wypełniły się wszystkie nisze, gdzie człowiek mógł żyć wygodnie. Istniały tu wielkie miasta i rozległe pastwiska, wioski wśród pól uprawnych i stacje naukowe w punktach najdalszych, najwyższych i najniższych, na północy i południu.

Jednak sercem Pacifiki były i pozostały do dzisiaj tropikalne wyspy na oceanie zwanym Pacyfikiem, na pamiątkę największego akwenu Ziemi. Mieszkańcy tych wysp żyli nie całkiem zgodnie ze starymi tradycjami, ale te tradycje wciąż były tłem wszystkich głosów i brzegiem wszystkich wizji. Tutaj podczas pradawnych ceremonii wciąż sączono błogosławioną kavę. Tutaj żyła pamięć o dawnych bohaterach. Tutaj bogowie przemawiali do świątobliwych mężów i niewiast. A jeśli ludzie wracali na noc do chat z trawy, gdzie mieli lodówki i komputery sieciowe, to, co z tego? Bogowie nie dają darów, których nie wolno przyjmować. Sztuka polega na tym, żeby zaadaptować te nowe elementy do życia, nie niszcząc przy tym samego życia, które je przyjmuje.

Na kontynentach, w wielkich miastach, na farmach strefy umiarkowanej i stacjach badawczych mieszkało wielu takich, którym brakło cierpliwości na nieskończone kostiumowe dramaty (albo komedie, zależnie od punktu widzenia), jakie odgrywano na wyspach. I z pewnością mieszkańcy Pacifiki nie byli z pochodzenia wyłącznie Polinezyjczykami. Znalazły tu dom wszystkie rasy i wszystkie kultury. Mówiono wszystkimi językami, a przynajmniej tak się mogło wydawać. Jednak nawet ci postępowi spoglądali na wyspy jak na duszę ich świata. Nawet miłośnicy mrozów i śniegów wyruszali na pielgrzymkę — na wakacje, jak to prawdopodobnie nazywali — na tropikalne plaże. Zrywali owoce z drzew, pływali po morzu w kanoe z bocznymi pływakami, ich kobiety odsłaniały piersi, wszyscy zanurzali palce w puddingu z taro i wilgotnymi dłońmi odrywali rybie mięso od ości. Najbielsi z nich i najsmuklejsi, najbardziej eleganccy z mieszkańców planety, nazywali siebie Pacifikanami i przemawiali czasem, jakby w uszach grała im pradawna muzyka tego świata, jakby słyszeli starożytne opowieści z własnej przeszłości. Przyjmowano ich do rodziny, prawdziwi Samoańczycy, Tahitańczycy, Hawajczycy, Tongijczycy, Maorysi i ludzie z Fidżi uśmiechali się tylko i pozwalali im czuć się u siebie, chociaż nikt z tych noszących zegarki, rezerwujących miejsca, spieszących się ludzi nie miał pojęcia o prawdziwym życiu w cieniu wulkanu, na skraju rafy koralowej, pod niebem skrzącym się papugami, w muzyce fal uderzających o rafy.

Wang-mu i Peter wylądowali w cywilizowanej, nowoczesnej części Pacifiki. I znowu odkryli, że Jane przygotowała dla nich odpowiednią tożsamość. Byli pracownikami rządowymi, wyszkolonymi na ojczystej planecie Moskwie, a teraz dostali kilka tygodni wakacji przed podjęciem pracy w jakimś biurze Kongresu na Pacifice. Musieli tylko pokazać dokumenty, żeby wsiąść na pokład samolotu w mieście, gdzie jakoby właśnie wylądowali promem ze statku, który niedawno przybył z Moskwy. Polecieli na jedną z większych wysp Pacyfiku i pokazali dokumenty po raz drugi, żeby wynająć dwa pokoje w hotelu nad gorącą tropikalną plażą.

Dokumenty nie były potrzebne, żeby wsiąść do łodzi zmierzającej na wyspę, gdzie według Jane powinni się udać. Ale też nikt nie chciał ich zabrać.

— Dlaczego tam płyniecie? — zapytał potężny samoański wioślarz. — Jaką macie sprawę?

— Chcemy rozmawiać z Malu na Atatua.

— Nie znam go. Nic o nim nie wiem. Może pogadacie z kimś innym, kto wie, na jakiej wyspie on mieszka.

— Powiedzieliśmy, jaka to wyspa — przypomniał Peter. — Atatua. Według atlasu, to niedaleko stąd.

— Słyszałem o niej, ale nigdy tam nie byłem. Poproście kogoś innego.

I tak się powtarzało za każdym razem.

— Orientujesz się chyba, że papalagis nie są tam mile widziani — odezwał się Peter do Wang-mu przed drzwiami swojego pokoju. — Ci ludzie są tak prymitywni, że odrzucają nie tylko ramenów, framlingów i utlanningów. Założę się, że nawet Tongijczyk albo Hawajczyk nie mógłby się dostać na Atatuę.

— Nie sądzę, żeby chodziło tu o rasę — odparła Wang-mu. — Mam wrażenie, że to problem religijny. Że w ten sposób chronią miejsce święte.

— A skąd takie przypuszczenie?

— Bo nie ma w nich nienawiści ani lęku przed nami, nie ma ukrytego gniewu. Tylko zdawkowa uprzejmość i lekceważenie. Nie przeszkadza im nasza obecność, po prostu uważają, że nie pasujemy do świętości. Wiesz przecież, że chętnie przewieźliby nas gdziekolwiek indziej.

— Możliwe — przyznał Peter. — Ale nie są chyba bardzo ksenofobiczni. Inaczej Aimaina nie zaprzyjaźniłby się z Malu tak, żeby posyłać mu wiadomości.

Przechylił lekko głowę, słuchając tego, co najwyraźniej tłumaczyła mu Jane.

— Aha — mruknął. — Jane przeskoczyła jeden etap. Aimaina nie wysłał wiadomości bezpośrednio do Malu. Wysłał ją do kobiety imieniem Grace. Ale Grace natychmiast udała się do Malu, więc Jane uznała, że my też powinniśmy ruszyć prosto do źródła. Dzięki, Jane. Całe szczęście, że twoja intuicja nigdy nie zawodzi.

— Nie bądź złośliwy — upomniała go Wang-mu. — Pamiętaj, że ona nie ma czasu. Lada dzień może paść rozkaz wyłączenia sieci. Co w tym dziwnego, że się spieszy?

— Uważam, że powinna wykasować ten rozkaz, zanim ktoś go odbierze, i przejąć wszystkie komputery we wszechświecie — oświadczył Peter. — Zagrać im na nosie.

— To ich nie powstrzyma — zauważyła Wang-mu. — Tylko jeszcze bardziej przerazi.

— A my tymczasem nie dostaniemy się do Malu łodzią.

— Poszukajmy więc tej Grace. Jeśli jej się udało, to może jednak obcy może się do niego dostać.

— Ona nie jest obca. Jest Samoanką — wyjaśnił Peter. — Ma też samoańskie imię:

Teu’Ona. Ale obracała się w sferach akademickich, a tam wygodniej nosić imię chrześcijańskie, jak to nazywają. Zachodnie imię. Będzie oczekiwać, żebyśmy zwracali się do niej: Grace. Tak mówi Jane.

— Jeśli otrzymała wiadomość od Aimainy, od razu się domyśli, kim jesteśmy.

— Nie sądzę. Nawet jeśli o nas wspomniał, to jak mogłaby uwierzyć, że ci sami ludzie jednego dnia mogą być na jego planecie, a następnego na jej?

— Peter, jesteś skończonym pozytywistą. Wiara w racjonalność czyni cię nieracjonalnym. To oczywiste: uwierzy, że jesteśmy tymi samymi ludźmi. Aimaina też będzie tego pewny. Fakt, że w ciągu jednego dnia przenieśliśmy się ze świata do świata, potwierdzi tylko to, czego się już domyślają: że jesteśmy posłańcami bogów.

Peter westchnął.

— No cóż, jeśli tylko nie będą nas chcieli złożyć w ofierze wulkanowi czy czemuś innemu, to boskość nie powinna nam przeszkadzać.

— Nie żartuj z tego — upomniała go Wang-mu. — Religia wiąże się z najgłębszymi emocjami ludzkimi. Miłość, która unosi się z tego tygla, jest najsłodsza i najsilniejsza, ale nienawiść najgorętsza, a gniew najbardziej gwałtowny. Dopóki cudzoziemcy trzymają się z daleka od ich świętych miejsc, Polinezyjczycy są najłagodniejszymi z ludzi. Ale kiedy wedrzesz się w krąg blasku świętego ognia, uważaj, ponieważ żaden nieprzyjaciel nie byłby bardziej bezlitosny, brutalny i nieustępliwy.

— Znowu oglądałaś widy? — spytał Peter.

— Czytałam — odparła. — Co więcej, przeczytałam kilka artykułów Grace Drinker.

— Aha… Wiedziałaś o niej?

— Nie wiedziałam, że jest Samoanką. Nie pisze o sobie. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o Malu i jego pozycji w samoańskiej kulturze na Pacifice… może powinniśmy nazywać ją Tumana i… musisz trafić na jakąś pracę Grace Drinker czy na kogoś, kto ją cytuje albo się z nią spiera. Napisała pracę o Atatui. W ten sposób ją odkryłam. Pisała też o wpływie filozofii ua lava na ludy samoańskie. Domyślam się, że kiedy Aimaina studiował początki ua lava, przeczytał jakieś teksty Grace Drinker, potem napisał do niej o swoich wątpliwościach i tak zaczęła się ich przyjaźń. Ale powiązania Grace Drinker z Malu nie mają nic wspólnego z ua lava. On reprezentuje coś starszego. Coś, co istniało przed ua lava, choć ua lava wciąż od tego zależy, przynajmniej tutaj, w swojej ojczyźnie.

Peter przyglądał jej się w milczeniu. Wang-mu czuła, że ocenia ją na nowo, godzi się z faktem, że jednak potrafi myśleć, że może być choćby marginalnie użyteczna. Brawo, Peter, pomyślała. Jakiż jesteś sprytny: zauważyłeś w końcu, że umiem myśleć analitycznie, nie tylko intuicyjnie, gnomicznie i mantyczenie, chociaż wcześniej uznałeś, że tylko do tego się nadaję.

Peter wstał z fotela.

— Chodźmy się z nią spotkać. I ją cytować. I spierać się z nią.


* * *

Królowa Kopca leżała nieruchomo. Na dzisiaj zakończyła już składanie jaj. Robotnice spały w ciemności, choć wcale nie ciemność unieruchomiła je w głębi jaskini, tylko chęć królowej, by zostać sama w swoim umyśle, by odsunąć na bok tysiące wezwań oczu i uszu, ramion i nóg robotnic. Wszystkie przynajmniej od czasu do czasu wymagały jej uwagi. Jednak sięgnięcie umysłem i wędrówka po sieciach, które ludzie nauczyli ją nazywać ‹filotycznymi›, wymagała całego potencjału myśli. Pequenino, ojcowskie drzewo imieniem Człowiek, wyjaśnił jej, że w jednym z ludzkich języków słowo to miało jakiś związek z miłością. Połączenia miłosne. Ale Królowa Kopca wiedziała, co to znaczy. Miłość to szaleńcze spółkowanie trutni. Miłość to geny wszystkich istot, żądające, żeby się mnożyć, mnożyć, mnożyć. Filotyczne sploty to coś innego. Mają składową wolnej woli, jeśli tylko istota jest prawdziwie świadoma. Może wtedy skierować swoją lojalność, gdzie zechce. To coś więcej niż miłość, ponieważ stwarza nie tylko przypadkowe potomstwo. Kiedy lojalność wiązała istoty ze sobą, stawały się czymś większym, czymś nowym, całym i niewytłumaczalnym.

‹Ja na przykład związana jestem z tobą› powiedziała Człowiekowi, otwierając ich dzisiejszą konwersację. Co noc rozmawiali w ten sposób, umysł z umysłem, choć nigdy się nie spotkali. Nie mogli — ona zawsze tkwiła w mroku swego domu, on zapuścił korzenie u wrót Milagre. Ale rozmowy umysłów były prawdziwsze niż toczone w dowolnym języku. Poznali się lepiej, niż gdyby używali zwykłego wzroku i dotyku.

‹Zawsze zaczynasz w środku jakiejś myśli› odpowiedział Człowiek.

‹A ty zawsze wszystko rozumiesz, więc co za różnica?›

Potem opowiedziała mu, co zaszło między nią, młodą Valentine i Miro.

‹Trochę słyszałem.›

‹Musiałam krzyczeć, żeby usłyszeli. Nie są jak Ender… Są tępi i mają słaby słuch.›

‹Więc możesz to zrobić?›

‹Moje córki są młode i niedoświadczone. Pochłania je składanie jaj w nowych domach. Jak zdołamy utworzyć sieć dla schwytania aiúa? Zwłaszcza takiej, która ma już mieszkanie. Ale gdzie mieszka? Gdzie jest ten most, który stworzyły moje matki? Gdzie jest ta Jane?›

‹Ender umiera› oznajmił Człowiek.

Królowa Kopca zrozumiała, że odpowiada na jej pytanie.

‹Który?› zapytała. ‹Zawsze sądziłam, że jest najbardziej do nas podobny. Nic dziwnego, że został pierwszym człowiekiem zdolnym sterować więcej niż jednym ciałem.›

‹Marnie› stwierdził Człowiek. ‹Właściwie tego nie potrafi. Odkąd pojawiły się dwa nowe, był niezręczny nawet we własnym ciele. Przez jakiś czas wydawało się, że poświęci młodą Valentine. Ale teraz to się zmieniło.›

‹Widziałeś?›

‹Przyszła do mnie jego adoptowana córka, Ela. Jego ciało zawodzi w niezwykły sposób. To żadna ze znanych chorób. Nie zachodzi wymiana tlenu. Ender nie jest w stanie wznieść się do świadomości. Jego siostra, stara Valentine, uważa, że całkowitą uwagę poświęca swoim dodatkowym jaźniom, nie może jej przerzucić na tu i teraz swojego starego ciała. Więc ono zaczyna się sypać. Najpierw płuca. Lub wszędzie po trochu, tylko płuca pierwsze to ujawniły.›

‹Powinien poświęcić uwagę sobie. Jeśli tego nie zrobi, umrze.›

‹Właśnie mówiłem› przypomniał jej łagodnie Człowiek. ‹Ender umiera.›

Królowa Kopca dokonała już skojarzenia, o które chodziło Człowiekowi.

‹Czyli potrzebujemy nie tylko sieci do złapania aiúa tej Jane. Musimy schwytać też aiúa Endera i umieścić ją w jednym z jego ciał.›

‹Albo umrą razem z nim› stwierdził. ‹Tak jak robotnice umierają w chwili śmierci królowej. ›

‹Niektóre z nich trwają jeszcze przez kilka dni, ale tak, zasadniczo masz rację. Umierają, bo nie mogą pomieścić umysłu królowej. ›

‹Nie udawaj. Nie próbowałyście jeszcze tego. Żadna z was.›

‹Nie. Nie boimy się śmierci.›

‹I dlatego wysłałaś wszystkie swoje córki do kolejnych światów? Bo śmierć nic dla ciebie nie znaczy?›

‹Ratuję swój gatunek, zauważ. Nie siebie.›

‹Tak jak ja› przyznał Człowiek. ‹Zresztą zbyt głęboko zapuściłem korzenie, żeby się przenosić.›

‹Ale Ender nie ma korzeni› przypomniała Królowa Kopca.

‹Zastanawiam się, czy on chce umrzeć. Chyba nie. Nie umiera dlatego, że utracił wolę życia. Jego ciało umiera, ponieważ straciło zainteresowanie życiem, jakie samo prowadzi. Ale on wciąż chciałby żyć życiem Petera. I życiem Valentine.›

‹Tak mówi?›

‹Nie może mówić. Nigdy nie znalazł drogi do filotycznych splotów. Nie nauczył się rozprzestrzeniać i łączyć, tak jak ojcowskie drzewa. I jak ty ze swoimi robotnicami, a teraz ze mną.›

‹Ale już raz go odnalazłyśmy. Połączyłyśmy się z nim przez pomost, tak dokładnie, że słyszałyśmy jego myśli i patrzyłyśmy jego oczami. W tamtych dniach śnił o nas.›

‹Śnił o was, ale nie dowiedział się, że chcecie pokoju. Nie odkrył, że nie powinien was zabijać.›

‹Nie wiedział, że gra toczy się naprawdę.›

‹Ani że sny są prawdziwe. Był mądry, w pewnym sensie, ale nie nauczył się wątpić we własne zmysły. ›

‹Człowieku› odezwała się Królowa Kopca ‹a gdybym cię nauczyła, jak łączyć się z siecią?›

‹Chcesz pochwycić Endera, kiedy umrze?›

‹Jeśli zdołamy go pochwycić i przenieść do innego ciała, może odkryjemy też, jak pochwycić Jane.›

‹A jeśli się nie uda?›

‹Ender umrze. Jane umrze. My umrzemy, kiedy przybędzie flota. Czym różni się to od drogi, którą podąża każde życie?›

‹Wszystko jest kwestią czasu› stwierdził Człowiek.

‹Spróbujesz włączyć się do sieci? Ty, Korzeniak i inne ojcowskie drzewa?›

‹Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc o sieci, ani nawet czy różni się to jakoś od sposobu, w jaki my, ojcowskie drzewa, jesteśmy razem. Pamiętasz może, że jesteśmy też związani z matczynymi drzewami. Nie mogą mówić, ale są pełne życia i zakorzeniamy się w nich równie pewnie, jak robotnice w tobie. Znajdź sposób, żeby wpleść je w swoją sieć, a ojcowskie drzewa dołączą bez trudu.›

‹Zaczniemy dziś w nocy, Człowieku. Spróbuję spleść się z tobą. Powiedz mi, jak to wygląda dla ciebie, a ja postaram się wytłumaczyć, co robię i do czego zmierzam.›

‹Czy nie powinniśmy najpierw poszukać Endera? Żeby nam nie umknął.›

‹Wszystko w swoim czasie› odparła Królowa Kopca. ‹A poza tym nie jestem całkiem pewna, czy wiem, jak go znaleźć, kiedy jest nieprzytomnym›

‹Dlaczego? Kiedyś zsyłałyście mu sny. Spał wtedy›

‹Wtedy miałyśmy pomost.›

‹Może Jane słucha nas teraz.›

‹Nie. Wiedziałabym, czy jest złączona z nami. Została stworzona w takim kształcie, by pasować do nas. Pasować zbyt dobrze, bym jej nie rozpoznała›


* * *

Plikt stała przy łóżku Endera, ponieważ nie mogła nawet myśleć o tym, żeby usiąść czy odejść. On umrze, nie mówiąc do niej ani słowa. Podążała za nim, zrezygnowała z domu i rodziny, a co jej powiedział? Owszem, pozwalał jej czasem być swoim cieniem. Owszem, w ciągu minionych tygodni i miesięcy była milczącym obserwatorem wielu jego rozmów. Ale kiedy próbowała porozmawiać o sprawach bardziej osobistych, o odległych wspomnieniach, o znaczeniu jego czynów, on kręcił tylko głową i mówił — łagodnie, gdyż był łagodny, ale stanowczo, gdyż nie chciał, by źle go zrozumiała — mówił: „Plikt, nie jestem już nauczycielem”.

Właśnie że jesteś, miała ochotę mu odpowiedzieć. Twoje książki udzielają nauk nawet tam, gdzie cię nigdy nie było. Królowa Kopca, Hegemon… A Życie Człowieka chyba już zajmuje miejsce obok nich. Jak możesz twierdzić, że skończyłeś z nauczaniem, kiedy nowe książki czekają na napisanie, umarli czekają, by o nich Mówić? Mówiłeś o śmierci świętych i morderców, obcych, a raz nawet o śmierci całego miasta, pochłoniętego wulkanicznym kataklizmem. Gdzież wśród tych opowieści o innych jest twoja historia, Andrew Wigginie? Jak mogę Mówić o twojej śmierci, jeśli nigdy mi jej nie opowiedziałeś?

A może to twoja ostatnia tajemnica… że nigdy nie wiedziałeś więcej o ludziach, o których śmierci Mówiłeś, niż ja wiem dzisiaj o tobie? Zmuszasz mnie, żebym wymyślała, zgadywała, zastanawiała się i wyobrażała sobie… Czy ty również to robiłeś? Odkryć najpopularniejszą historię, a potem znaleźć alternatywne wyjaśnienie, które innym wyda się sensowne, pełne znaczeń, obdarzone mocą przemieniania, i opowiedzieć je, chociaż także będzie fikcją, nie bardziej prawdziwą od wersji, w którą wszyscy wierzą. Czy to właśnie muszę powiedzieć, kiedy będę Mówić o śmierci Mówcy Umarłych? Jego dar nie polegał na zdolności odkrywania prawdy, ale na jej wymyślaniu. Nie rozwiązywał, nie rozwijał, nie rozplątywał żywotów umarłych, ale je tworzył. I teraz ja tworzę jego. Siostra twierdzi, że umarł, gdyż z absolutną lojalnością próbował podążyć za swoją żoną ku życiu pełnemu pokoju i odosobnienia, za którym tęskniła. Ale właśnie spokój tego życia go zabił, jego aiúa bowiem ścigała te niezwykłe dzieci, które dorosłe wyskoczyły z jego umysłu… A jego dawne ciało, mimo zapewne wielu lat, jakie jeszcze je czekały, zostało odrzucone, ponieważ nie miał czasu, by zwracać na nie uwagę, by utrzymać je przy życiu.

Nie chciał opuścić swej żony ani zgodzić się, by jego opuściła. I tak zanudził się na śmierć i bardziej ją zranił, pozostając przy niej, niż mógłby ją zranić, pozwalając odejść.

Właśnie tak. Czy to wystarczająco brutalne, Enderze?

Unicestwił królowe kopców dziesiątków światów, pozostawiając tylko jedną ocalałą z wielkiej i starożytnej rasy. Ale też przywrócił ją do życia. Czy uratowanie ostatniej ofiary jest odkupieniem zbrodni wymordowania pozostałych? Nie chciał tego zrobić — to była jego obrona, ale martwi są martwymi, a kiedy życie zostaje zniszczone w swym rozkwicie, czy aiúa powie: „Dziecko, które mnie zabiło, myślało, że to tylko zabawa, zatem moja śmierć znaczy mniej i mniej waży”? Nie, odpowiedziałby sam Ender. Nie, śmierć waży tyle samo i to ja noszę ten ciężar na barkach. Nikt nie ma na rękach więcej krwi ode mnie, dlatego będę brutalnie i szczerze mówił o śmierci tych, którzy odeszli w grzechu, i pokażę, że nawet ich można zrozumieć. Ale mylił się, nie można zrozumieć, żadnego nie zrozumiano, mówienie o umarłych jest skuteczne, ponieważ sami umarli milczą i nie mogą poprawiać naszych błędów. Ender nie żyje i nie może poprawić moich błędów, więc niektórzy z was pomyślą, że ich nie popełniłam, pomyślicie, że mówię prawdę o nim, ale prawda jest taka, że żaden człowiek nie zdoła zrozumieć innego, żadnej prawdy nie można poznać, jedynie historię, o której wyobrażamy sobie, że jest prawdziwa, historię, o której mówią nam, że jest prawdziwa, historię, która — jak wierzą — zawiera prawdę o nich. A wszystkie te historie są kłamstwem.

Plikt stała i desperacko, beznadziejnie ćwiczyła przemowę nad grobem Endera, choć przecież nie spoczął jeszcze w trumnie. Leżał w łóżku, powietrze płynęło przez przejrzystą maskę do jego ust, a roztwór glukozy do żył. Nie był martwy. Milczał tylko.

— Słowo — szepnęła. — Jedno słowo od ciebie.

Wargi Endera drgnęły.

Plikt powinna od razu zawołać pozostałych. Zmęczoną płaczem Novinhę — była w sąsiednim pokoju. I Valentine, jego siostrę. Elę, Olhada, Grega i Quarę, czwórkę adoptowanych dzieci. I jeszcze innych, w pokoju przyjęć i poza nim, czekających, by na Endera spojrzeć, usłyszeć jego słowa, dotknąć ręki. Gdyby mogli tę wieść przekazać do innych światów, jakżeby rozpaczali ci ludzie, którzy pamiętali jego Mowy z trzech tysięcy lat wędrówek z planety na planetę. Gdyby mogli ujawnić jego prawdziwą tożsamość: Mówca Umarłych, autor dwóch — nie, trzech — wielkich ksiąg Mówców, i Ender Wiggin, Ksenobójca, obaj zamknięci w tym jednym kruchym ciele. Jakież fale uderzeniowe wstrząsnęłyby ludzkim wszechświatem!

Rozlałyby się, rozprzestrzeniły, spłaszczyły i zanikły. Jak wszystkie fale. Jak wszystkie wstrząsy. Notka w historycznych dziełach. Kilka biografii. Pokolenie później kilka biografii rewizjonistycznych. Hasła w encyklopediach. Przypisy w tłumaczeniach jego książek. Oto martwota, w której toną wszystkie wspaniałe żywoty.

Poruszył wargami.

— Peter — wyszeptał.

I znowu umilkł.

Co to za omen? Nadal oddychał, instrumenty działały bez zmian, jego serce wciąż biło. Ale zawołał Petera. Czy znaczy to, że chciałby wieść życie dziecka swego umysłu, młodego Petera? Czy też pogrążony w delirium przemawiał do swojego brata, Hegemona? Czy też wcześniej, do swego brata jako chłopca? Peter, zaczekaj na mnie. Peter, czy słusznie uczyniłem? Peter, nie rób mi krzywdy. Peter, nienawidzę cię. Peter, za jeden twój uśmiech mogę umrzeć albo zabić. Co chciał przekazać? Co Plikt powinna powiedzieć o tym słowie?

Odsunęła się od łoża.

— Przykro mi — oznajmiła cicho, stając w progu pokoju pełnego ludzi, którzy z rzadka tylko słyszeli jej głos, a niektórzy nigdy nie usłyszeli od niej słowa. — Przemówił, zanim zdążyłam kogoś zawołać. Ale może znów się odezwać.

— Co powiedział? — Novinha poderwała się na nogi.

— Wymówił tylko imię, to wszystko. Powiedział: „Peter”.

— Wzywa to okropieństwo, które przywiózł z przestrzeni, a nie mnie! — zawołała Novinha. Ale to tylko środki, które podali jej lekarze, to one mówiły, one szlochały.

— Myślę, że wzywa naszego zmarłego brata — odezwała się stara Valentine. — Novinho, chcesz wejść do niego?

— Po co? Nie mnie wzywał. Wołał jego.

— Jest nieprzytomny — poinformowała Plikt.

— Widzisz, mamo? — wtrąciła Ela. — On nikogo nie wzywa, mówi tylko przez sen. Ale to już coś. Coś powiedział. Czy to nie dobry znak?

A jednak Novinha nie zgodziła się wejść. Kiedy otworzył oczy, wokół jego łóżka stali Valentine, Plikt i czwórka adoptowanych dzieci.

— Novinha — powiedział.

— Rozpacza na zewnątrz — wyjaśniła Valentine. — Obawiam się, że napakowana proszkami po uszy.

— Nic nie szkodzi — uspokoił ją Ender. — Co się stało? Domyślam się, że jestem chory.

— Mniej więcej — przyznała Ela. — Raczej „nieuważny”, to chyba lepsze określenie przyczyny twojego stanu.

— Chcesz powiedzieć, że miałem jakiś wypadek?

— Chcę powiedzieć, że najwyraźniej zbyt wiele uwagi poświęcałeś temu, co dzieje się na kilku innych planetach, a w efekcie twoje ciało tutaj znalazło się na krawędzi autodestrukcji. Pod mikroskopem widziałam komórki, leniwie usiłujące odbudowywać wyrwy w błonach. Umierasz po kawałku, wszędzie.

— Przepraszam, że sprawiam tyle kłopotów.

Przez moment zdawało im się, że to wstęp do rozmowy, początek procesu ozdrowienia. Ale powiedziawszy te kilka słów, Ender zamknął oczy i zasnął znowu, instrumenty wskazywały to samo co przedtem, zanim jeszcze powiedział choć słowo.

Cudownie, myślała Plikt. Błagam go o słowo, on mi je daje, a ja wiem jeszcze mniej niż do tej pory. Te kilka chwil przytomności poświęciliśmy na tłumaczenie mu, co się dzieje, zamiast zadać mu pytania, na które może już nigdy nie uzyskamy odpowiedzi. Dlaczego wszyscy głupiejemy, kiedy tłoczymy się na granicy śmierci?

Ale wciąż stała, patrzyła, czekała, inni, pojedynczo i parami, rezygnowali i wychodzili z pokoju. Valentine podeszła do Plikt i położyła jej dłoń na ramieniu.

— Nie możesz tu zostać na zawsze.

— Mogę zostać tak długo jak on.

Valentine spojrzała jej w oczy i chyba zobaczyła coś, co kazało jej zrezygnować z prób przekonywania. Wyszła, a Plikt znowu była sama przy rozpadającym się ciele człowieka, którego życie stało się ośrodkiem jej życia.


* * *

Miro nie wiedział, czy cieszyć się, czy lękać z przemiany, jaka zaszła w młodej Valentine, odkąd poznali prawdziwy cel swoich poszukiwań. Dawniej była cicha, wręcz potulna, teraz nie mogła się powstrzymać, by nie przerywać mu za każdym razem, kiedy się odezwał. Gdy tylko uznawała, że wie, co ma zamiar powiedzieć, zaczynała odpowiadać. A kiedy wskazywał, że tak naprawdę chodziło mu o coś innego, odpowiadała na to, zanim jeszcze zdążył dokończyć. Miro wiedział, że prawdopodobnie jest przeczulony — przez wiele lat miał tak ograniczoną zdolność wymowy, że prawie każdy mu przerywał, więc jeżył się na najmniejszą urazę w tej kwestii. Zresztą nie sądził, żeby tkwiła w tym jakaś złośliwość. Val była podniecona — w każdej chwili przeżywanej na jawie. A zdawało się, że wcale nie sypia, przynajmniej Miro nie widział jej śpiącej. W dodatku nie chciała wracać do domu między jedną planetą a drugą.

— Mamy nieprzekraczalny termin — mówiła. — Lada dzień mogą wysłać sygnał i odłączyć ansible. Nie ma czasu na zbędny odpoczynek.

Miro chciał zapytać, co znaczy „zbędny”. On sam z pewnością potrzebował odpoczynku, ale kiedy to powiedział, machnęła ręką.

— Śpij, jeśli chcesz — rzekła. — Ja cię zastąpię.

Położył się więc, a kiedy wstał, odkrył, że Val i Jane wyeliminowały trzy kolejne planety. Dwie z nich nosiły jednak ślady descoladopodobnego wstrząsu w ostatnim tysiącu lat.

— Zbliżamy się — mówiła Val.

Przekazywała mu najciekawsze dane, póki nie przerywała sobie — była pod tym względem sprawiedliwa i sobie przerywała równie często jak jemu — by zająć się nową planetą.

Teraz, po zaledwie jednym dniu takiego traktowania, Miro praktycznie zrezygnował z mówienia. Val była tak skoncentrowana na pracy, że nie rozmawiała o niczym innym. A na ten temat Miro niewiele miał do powiedzenia. Czasem tylko powtarzał coś za Jane, która przekazywała mu informacje przez klejnot w uchu, zamiast przez pokładowe komputery. Milczenie to dało mu czas do zastanowienia. O to właśnie prosiłem Endera, uświadomił sobie. Ale Ender nie mógł tego dokonać świadomie. Jego aiúa robi, co robi, ze względu na jego najgłębsze potrzeby i pragnienia, nie z powodu racjonalnych decyzji. A zatem nie mógł poświęcić swej uwagi Val, to jej praca stała się tak interesująca, że Ender nie potrafi się skupić na niczym innym.

Ciekawe, pomyślał, czy Jane domyślała się tego wcześniej.

A ponieważ nie bardzo mógł dyskutować o tym z Val, subwokalizował pytanie, żeby usłyszała je Jane.

— Czy wyjawiłaś nam cel misji akurat teraz, żeby Ender skupił swoją uwagę na Val? Czy może zachowałaś go w tajemnicy aż do teraz, żeby Ender o Val zapomniał?

— Nie robię takich planów — odpowiedziała mu do ucha. — Mam ważniejsze sprawy.

— Ale tak przecież dla ciebie lepiej. Ciału Val nie grozi już, że się rozpadnie.

— Nie bądź durniem, Miro. Nikt cię nie lubi, kiedy się zachowujesz jak dureń.

— I tak nikt mnie nie lubi — oświadczył bezgłośnie, lecz z rozbawieniem. — Nie mogłabyś się ukryć w jej ciele, gdyby zmieniło się w stosik pyłu.

— I nie mogę się tam wśliznąć, skoro tkwi w nim Ender, całkowicie pochłonięty tym, co Val robi. Prawda?

— A jest całkiem pochłonięty?

— Najwyraźniej — stwierdziła Jane. — Jego własne ciało się rozsypuje. Jeszcze szybciej niż poprzednio ciało Val. Przez moment Miro nie rozumiał, o co jej chodzi.

— Chcesz powiedzieć, że on umiera?

— Chcę powiedzieć, że Val jest pełna życia.

— Nie kochasz już Endera? — spytał Miro. — Nie zależy ci na nim?

— Jeśli Ender nie dba o własne życie — odparła Jane — to dlaczego ja mam się przejmować? Oboje staramy się jakoś wyprostować tę paskudną sytuację. Mnie to zabija i zabija jego. Ty też niemal zginąłeś, a jeśli zawiedziemy, zginie wiele innych osób.

— Zimna jesteś — zauważył Miro.

— Jestem tylko chmurą impulsów pomiędzy gwiazdami.

— Merda de bode. Skąd taki nastrój?

— Nie mam uczuć. Jestem programem komputerowym.

— Wszyscy wiemy, że masz własną aiúa. Tyle samo duszy, jeśli tak wolisz ją nazywać, ile każdy człowiek.

— Ludzi mających duszę nie da się zgasić przez wyłączenie paru maszyn.

— Daj spokój. Żeby się ciebie pozbyć, muszą równocześnie unieruchomić miliardy komputerów i tysiące ansibli. Moim zdaniem to robi wrażenie. Dla mnie wystarczyłby jeden pocisk. Niewiele brakowało, żeby skasował mnie przerośnięty elektryczny żywopłot.

— Chyba po prostu chciałam umrzeć z jakimiś odgłosami chlupotania, zapachami kuchni albo coś w tym rodzaju — wyznała Jane. — Gdybym tylko miała serce… Czegoś takiego jeszcze ode mnie nie słyszałeś.

— Wychowaliśmy się na klasycznych filmach — odparł. — Pozwalały zapomnieć o domowych nieprzyjemnościach. Masz mózg i masz nerwy. Sądzę, że masz również serce.

— Brakuje mi tylko czerwonych pantofelków. Wiem, że najlepiej w domu, ale nie mogę się tam dostać.

— Bo Ender tak intensywnie wykorzystuje jej ciało?

— Nie zależy mi na ciele Val tak bardzo, jak ci się pewnie wydaje. Ciało Petera też wystarczy. Albo Endera, skoro nie jest mu potrzebne. Nie jestem przecież kobietą. Wybrałam taką tożsamość, żeby się zbliżyć do Endera. Z mężczyzną nie związałby się tak łatwo. Mój problem polega na tym, że jeśli nawet Ender odda mi jedno ze swoich ciał, i tak nie wiem, jak się tam dostać. Nie mam pojęcia, gdzie jest moja aiúa… tak samo jak ty. Czy potrafisz umieścić ją tam, gdzie zechcesz? A gdzie przebywa w tej chwili?

— Królowa Kopca próbuje cię odnaleźć. I odnajdzie. To jej rasa cię stworzyła.

— Tak. Ona, jej córki i ojcowskie drzewa budują coś w rodzaju sieci. Ale to nierealne. Nie można schwytać czegoś, co już jest żywe, i wprowadzić do ciała zajętego przez inną aiúa. To się nie uda. Zginę, ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli pozwolę tym draniom, którzy stworzyli descoladę, przyjść po mojej śmierci i zniszczyć wszystkie inne znane mi świadome rasy. Ludzie wyciągną mi wtyczkę, to prawda, bo wierzą, że jestem obłąkanym programem komputerowym. Ale to nie znaczy, że pozwolę, by ktoś inny wyciągnął wtyczkę ludzkości. Ani królowym kopców. Ani pequeninos. Jeśli mamy ich powstrzymać, musimy tego dokonać, póki jeszcze żyję. A przynajmniej muszę dostarczyć na miejsce ciebie i Val, żebyście wy mogli coś zrobić beze mnie.

— Jeśli będziemy tam, kiedy umrzesz, nigdy już nie wrócimy do domu.

— Pech, co?

— Czyli lecimy z misją samobójczą.

— Życie jest misją samobójczą, Miro. Możesz sprawdzić, to podstawowy kurs filozofii. Przez całe życie zużywasz paliwo, a kiedy się wreszcie skończy, padasz.

— Mówisz jak mama — stwierdził Miro.

— Nie — zaprotestowała Jane. — Przyjmuję to z humorem. Wasza matka uważa, że jej los jest tragiczny.

Miro szykował jakąś ripostę, ale Val przerwała ich rozmowę.

— Nie znoszę, kiedy tak robisz! — krzyknęła.

— Co robię? — zdziwił się Miro. Zastanawiał się, co takiego mówiła, zanim wybuchła.

— Wyłączasz mnie i rozmawiasz z nią.

— Z Jane? Zawsze rozmawiam z Jane.

— Ale kiedyś słuchałeś też, co ja mam do powiedzenia.

— Wiesz, Val, ty też kiedyś mnie słuchałaś, ale to się najwyraźniej zmieniło.

Val poderwała się z fotela i podeszła zagniewana.

— Więc to tak? Kobieta, którą kochałeś, była spokojna, skromna, zawsze ci pozwalała kierować rozmową. A teraz jestem podekscytowana, czuję wreszcie, że jestem naprawdę sobą… I co? Nie takiej kobiety pragnąłeś?

— Nie chodzi o to, że wolę spokojne kobiety…

— Nie, przecież nie mógłbyś się przyznać do czegoś takiego, prawda? Nie, będziesz udawał i udawał…

Miro wstał — nie było to łatwe, kiedy Val stała tak blisko jego fotela — i krzyknął jej prosto w twarz:

— Chodzi o to, żebym mógł czasem dokończyć zdanie!

— A ile moich zdań…

— Oczywiście, wszystko potrafisz odwrócić.

— Chciałeś odebrać mi życie i wpuścić kogoś innego do…

— Ach, więc o to chodzi. Możesz się nie martwić. Jane mówi…

— Jane mówi, Jane mówi! A ty powiedziałeś, że mnie kochasz, ale żadna kobieta nie może konkurować z tą dziwką, która zawsze tkwi w twoim uchu, podsłuchuje każde słowo i…

— Zachowujesz się jak moja matka! — wrzasnął Miro. — Nossa Senhora, nie wiem, czemu on poszedł za nią do klasztoru. Zawsze tylko jęczała, że Ender kocha Jane bardziej niż ją…

— Ale przynajmniej próbował kochać kobietę bardziej niż przerośnięty kalkulator!

Stali tak twarzą w twarz — czy też prawie, gdyż Miro był nieco wyższy, ale uginał kolana, bo nie mógł całkiem wstać z fotela, Val stała za blisko, a teraz czuł jej oddech na twarzy, czuł ciepło jej ciała i pomyślał: W takiej chwili…

I natychmiast powiedział to głośno, zanim jeszcze do końca uformował tę myśl.

— W takiej chwili, na wszystkich wideo, ludzie, którzy wrzeszczeli na siebie, nagle patrzą sobie w oczy, obejmują się, śmieją z tej kłótni, a potem się całują.

— Tak, ale to nie jest wideo — odparła Val. — Spróbuj mnie dotknąć, a dostaniesz takiego kopniaka, że jądra będzie ci wyciągał kardiochirurg.

Odwróciła się gniewnie i wróciła na miejsce.

Miro także usiadł i odezwał się — tym razem głośno, ale dostatecznie cicho, by Val wiedziała, że nie mówi do niej.

— Jane, na czym przerwaliśmy, kiedy uderzyło tornado? Jane odpowiedziała, wolno sącząc słowa. Miro rozpoznał w tym manieryzm Endera, kiedy był ironicznie delikatny.

— Teraz rozumiesz, dlaczego mogę mieć kłopoty ze zgodą na użycie jakiejkolwiek części jej ciała.

— No tak… Mam ten sam problem — odparł Miro bezgłośnie. Ale zaśmiał się głośno: lekki chichot z pewnością doprowadzi Val do wściekłości. Zesztywniała, lecz nie zareagowała, więc poznał, że mu się udało.

— Nie kłóćcie się — upomniała go łagodnie Jane. — Musicie wspólnie pracować. Może będziecie musieli wykonać tę pracę beze mnie.

— Zauważyłem — odparł Miro — że ty i Val pracowałyście ostatnio beze mnie.

— Val pracowała, ponieważ jest tak pełna… pełna… tego, czego w tej chwili jest pełna.

— Jest pełna Endera.

Val odwróciła się na fotelu.

— Z dwóch kobiet, które kochasz, jedna istnieje tylko wirtualnie w chwilowych połączeniach ansibli, a dusza drugiej jest w rzeczywistości duszą mężczyzny, męża twojej matki. Czy ten fakt nie skłania cię do zastanowienia nad własną tożsamością seksualną, że już nie wspomnę o zdrowiu psychicznym?

— Ender umiera — oświadczył Miro. — Czy może już o tym wiesz?

— Jane wspomniała, że jest trochę nieuważny.

— Umiera — powtórzył Miro.

— Wydaje mi się, że wiele to mówi o naturze mężczyzn. Ty i Ender twierdzicie, że kochacie kobiety z krwi i kości, a jednak nie potraficie im poświęcić rozsądnej części swej uwagi.

— Dysponujesz moją pełną uwagą, Val — zapewnił Miro. — A co do Endera, to nie poświęca uwagi mamie, ponieważ poświęca ją tobie.

— Mojej pracy, chciałeś powiedzieć. Naszemu zadaniu. Nie mnie.

— Wiesz, ty też poświęcasz uwagę wyłącznie temu, z wyjątkiem tej krótkiej przerwy, kiedy na mnie napadłaś, że rozmawiam z Jane i cię nie słucham.

— To prawda — przyznała Val. — Myślisz, że nie zauważyłam, co się ze mną dzieje od wczoraj? Jak nagle nie potrafię się wyciszyć, jak jestem pobudzona, że aż nie mogę zasnąć, jak… Podobno Ender przez cały czas był naprawdę mną, tylko do tej pory zostawiał mnie w spokoju. I dobrze, bo to, co robi teraz, jest przerażające. Czy nie widzisz, że jestem przerażona? To zbyt wiele. Więcej niż zdołam wytrzymać. Nie mogę w sobie pomieścić takiej energii.

— Więc porozmawiaj o tym, zamiast na mnie wrzeszczeć.

— Nie słuchałeś. Próbowałam, a ty subwokalizowałeś do Jane i całkiem mnie wyłączyłeś.

— Bo miałem już dość tego nieskończonego ciągu danych i analiz, których podsumowanie mogłem równie dobrze znaleźć w komputerze. Skąd miałem wiedzieć, że przerwiesz swój monolog i zaczniesz rozmawiać o czymś normalnym?

— Wszystko mnie teraz przerasta, a ja nie mam doświadczenia. Czyżbyś zapomniał? Jestem żywa od niedawna. Wielu rzeczy nie wiem. Bardzo wielu. Na przykład nie mam pojęcia, dlaczego tak się tobą przejmuję. A przecież to ty chcesz mnie usunąć ze stanowiska gospodarza tego ciała. To ty mnie nie słuchasz i próbujesz mną rządzić. Nie chcę tego, Miro. W tej chwili naprawdę potrzebuję przyjaciela.

— Ja też…

— Ale ja nie wiem, jak się do tego zabrać.

— Za to ja wiem doskonale — stwierdził Miro. — Tyle że kiedy spróbowałem, zakochałem się, po czym ona okazała się moją przyrodnią siostrą, ponieważ jej ojciec był potajemnym kochankiem mojej matki, a człowiek, którego uważałem za ojca, okazał się bezpłodny, gdyż umierał na jakąś rozkładającą ciało chorobę. Sama rozumiesz, że mam powody się wahać.

— Valentine była twoim przyjacielem. Nadal jest.

— To fakt — przyznał. — Miałem dwoje przyjaciół.

— Nie zapominaj o Enderze — podpowiedziała Val.

— To troje. I moja siostra Ela, to czworo. Człowiek też był moim przyjacielem. To już piątka.

— Widzisz? Masz chyba dostateczne kwalifikacje, żeby mnie nauczyć, jak mieć przyjaciela.

— Aby zdobyć przyjaciela — oświadczył Miro, naśladując ton matki — sama musisz nim być.

— Miro — szepnęła Val. — Boję się.

— Czego?

— Świata, którego szukamy. Tego, co tam znajdziemy. Tego, co się ze mną stanie, kiedy umrze Ender. Albo kiedy Jane stanie się… bo ja wiem, moim wewnętrznym światłem, moim lalkarzem.

— A jeśli obiecam, że będę cię lubił choćby nie wiem co?

— Nie możesz składać takich obietnic.

— No dobrze. Jeśli obudzę się i zobaczę, że mnie dusisz albo dławisz poduszką, wtedy przestanę cię lubić.

— A co z topieniem?

— Nie, nie umiem otwierać oczu pod wodą. Nie odkryję, że to ty.

Oboje parsknęli śmiechem.

— W takiej chwili na wideo — rzekła Val — bohater i bohaterka śmieją się, a potem się obejmują. Głos Jane przerwał im z obu terminali.

— Przepraszam, że zakłócam czuły nastrój, ale mamy tu nowy świat. Między powierzchnią planety a orbitującymi wokół niej sztucznymi obiektami przesyłane są impulsy elektromagnetyczne.

Oboje natychmiast spojrzeli na monitory, na strumienie danych przekazywane przez Jane.

— To nie wymaga szczegółowej analizy — uznała Val. — Ten świat aż kipi od techniki. Jeśli to nie planeta descolady, założę się, że tu się dowiemy, gdzie ona jest.

— Niepokoi mnie tylko, czy nas już wykryli i co w związku z tym zamierzają. Jeśli dysponują techniką pozwalającą wysyłać obiekty w kosmos, to może mają i taką, która pozwala je w kosmosie zestrzeliwać.

— Obserwuję przestrzeń i uważam na zbliżające się ciała — uspokoiła go Jane.

— Sprawdźmy, czy te fale e-m przenoszą cokolwiek przypominającego język — zaproponowała Val.

— Strumienie danych — odpowiedziała Jane. — Analizuję je pod kątem poszukiwania wzorców binarnych. Ale wiecie, że de-kodowanie skomputeryzowanego języka wymaga trzech lub czterech poziomów obróbki zamiast normalnych dwóch. I nie jest łatwe.

— Sądziłem, że binarny jest prostszy od języków mówionych — zdziwił się Miro.

— Jest, jeśli to program i dane numeryczne — zgodziła się Jane. — Ale jeśli to digitalizowane obrazy? Jak długa jest linia rastra? Jaką część transmisji stanowi nagłówek? A jaką dane korekcji błędów? Ile z tego jest binarną reprezentacją graficznej reprezentacji języka mówionego? A jeśli wszystko jest dodatkowo zaszyfrowane, żeby uniknąć przechwycenia? Nie mam pojęcia, jaka maszyna wysyła ten kod i jaka go odbiera. Dlatego, choć wykorzystuję prawie całą swoją moc, mam ciężki problem… Poza tym…

Nad terminalem pojawił się diagram.

— Myślę, że to reprezentacja molekuły genetycznej.

— Molekuły genetycznej?

— Podobnej do descolady — wyjaśniła Jane. — To znaczy podobnej na sposób, w jaki różni się od ziemskich i typowych dla Lusitanii molekuł genetycznych. Jak myślicie, czy to sensowny odczyt czegoś takiego?

W powietrzu nad terminalami błysnęła masa dwójkowych cyfr. Po chwili zmieniły się w notację heksadecymalną. Potem w rastrowy obraz, który przypominał raczej zakłócenia sygnału niż jakikolwiek sensowny wizerunek.

— W ten sposób skanowanie nie wychodzi. Ale jako zestaw instrukcji wektorowych, sygnał konsekwentnie daje mi taki rezultat…

Na ekranie pojawiały się kolejne molekuły.

— Po co ktoś miałby transmitować informacje genetyczne? — zdziwiła się Val.

— Może to rodzaj języka? — zgadywał Miro.

— Kto mógłby odczytać taki język?

— Może ci, którzy potrafili stworzyć descoladę.

— Myślisz, że rozmawiają manipulacjami genetycznymi?

— Może wyczuwają geny. Tyle że z nieprawdopodobną czułością. Subtelności, odcienie znaczeń… Kiedy wysłali statki w kosmos, musieli jakoś się z nimi porozumiewać. Więc posyłają obrazy, a tamci z obrazów rekonstruują wiadomości i, hm… wąchają je.

— To najgłupsze wyjaśnienie, jakie słyszałam — stwierdziła Val.

— No cóż — mruknął Miro. — Jak sama powiedziałaś, jesteś żywa od niedawna. Na świecie jest wiele głupich wyjaśnień i nie sądzę, żebym akurat tym pobił rekord.

— Przypuszczam, że dokonują jakiegoś eksperymentu i przesyłają dane tam i z powrotem — uznała Val. — Chyba nie wszystkie komunikaty przekładają się na diagramy. Prawda, Jane?

— Przepraszam, jeśli zasugerowałam coś takiego. To była tylko niewielka klasa impulsów, które potrafiłam w jakiś sensowny sposób rozszyfrować. Są jeszcze takie… Wydają się raczej analogowe niż cyfrowe i gdybym przerobiła je na dźwięk, brzmiałyby tak…

Komputery wyemitowały serię zgrzytliwych trzasków i jęków.

— A gdybym przełożyła je na rozbłyski światła, wyglądałyby tak…

Nad terminalami zatańczyły iskry, pulsujące i z pozoru losowo zmieniające barwy.

— Kto może wiedzieć, jak wygląda albo jak brzmi język obcych — zakończyła Jane.

— Widzę, że nie będzie to łatwe — stwierdził Miro.

— Ale nieźle znają się na matematyce — dodała Jane. — Matematykę łatwo wyłapać i dostrzegłam już przebłyski sugerujące, że operują na wysokim poziomie.

— Jedno pytanie, Jane. Z ciekawości. Gdyby nie było cię z nami, ile czasu zabrałaby nam analiza danych i otrzymanie wyników, jakie zdążyłaś już osiągnąć? Gdybyśmy wykorzystywali tylko komputery statku?

— Gdybyście musieli programować je dla każdego…

— Nie, nie. Zakładając, że mają dobry software.

— Mniej więcej do siedmiu ludzkich pokoleń — oświadczyła Jane.

— Siedmiu pokoleń?

— Oczywiście, nie próbowaliby tego dokonać z dwójką dyletantów i dwoma komputerami bez żadnego sensownego oprogramowania. Posadziliby setki ludzi, a wtedy zajęłoby to kilka lat.

— A ty spodziewasz się, że będziemy kontynuować tę pracę, kiedy już wyciągną ci wtyczkę?

— Mam nadzieję, że zanim mnie wykasują, zdążę rozwiązać problem tłumaczenia.


* * *

Grace Drinker była zbyt zajęta, żeby zobaczyć się z Wang-mu i Peterem. Właściwie to zobaczyła ich, przebiegając z pokoju do pokoju w swej chacie z mat i patyków. Nawet im pomachała. A jej syn spokojnie powtarzał, że jest chwilowo nieobecna, ale powinna wrócić, jeśli tylko mają ochotę zaczekać… a skoro już czekają, może zjedzą z rodziną obiad? Trudno nawet się rozzłościć, skoro kłamstwo jest tak oczywiste, a gościnność tak serdeczna.

Obiad trwał długo i tłumaczył, dlaczego Samoańczycy są zwykle tak wielcy we wszystkich kierunkach. Musieli wyewoluować do takich rozmiarów, gdyż mali Samoańczycy z pewnością eksplodowali po śniadaniu i nigdy nie jedli obiadów. Owoce, ryby, taro, słodkie ziemniaki, znowu ryby, jeszcze owoce… Peter i Wang-mu sądzili, że w hotelu dobrze ich karmią, ale teraz zrozumieli, że szef kuchni był drugorzędnym kuchcikiem. Hotelowych posiłków nie dało się nawet porównać do tego, co działo się w domu Grace Drinker.

Jej mąż był jowialnym mężczyzną o zadziwiającym apetycie. Śmiał się, kiedy tylko nie jadł i nie mówił, a czasem nawet wtedy. Wyraźnie bawiło go tłumaczenie gościom, co oznaczają rozmaite nazwy.

— A imię mojej żony naprawdę znaczy „Opiekunka Pijaków”.

— Wcale nie — zaprotestował jego syn. — Znaczy „Ustawiająca Rzeczy we Właściwym Porządku”.

— Dla pijaków! — krzyknął ojciec.

— Nazwisko nie ma nic wspólnego z imieniem. — Syn najwyraźniej zaczynał się irytować. — Nie we wszystkim trzeba się doszukiwać głębokich znaczeń.

— Dzieci łatwo wprawić w zakłopotanie — stwierdził ojciec.

— Zawstydzić. Muszą robić dobrą minę do każdej gry. A święta wyspa… Jej nazwa brzmi naprawdę ’Ata Atua, co znaczy „Śmiej się, Boże”.

— Wtedy wymawiałoby się ją ’Atatua, a nie Atatua — wtrącił znowu syn. — „Cień Boga”. Tyle naprawdę znaczy nazwa, jeśli w ogóle znaczy coś innego niż „święta wyspa”.

— Mój syn jest zbyt dosłowny — wyjaśnił ojciec. — Wszystko traktuje poważnie. Nie usłyszy żartu, choćby Bóg wykrzyczał mu go do ucha.

— To ty zawsze wykrzykujesz mi żarty do ucha, ojcze. — Syn uśmiechnął się. — Jak mógłbym usłyszeć żarty Boga? Ale teraz ojciec się nie roześmiał.

— Mój syn ma drewniane ucho na humor. Myślał, że to był żart.

Wang-mu zerknęła na Petera, który uśmiechał się, jakby rozumiał, co ich tak bawi. Zastanowiła się, czy w ogóle zauważył, że nikt nie przedstawił im mężczyzn inaczej, niż określając ich pokrewieństwo z Grace Drinker. Czyżby nie mieli imion?

Zresztą to nieważne. Jedzenie jest dobre, a nawet jeśli się nie rozumie dowcipu Samoańczyków, ich śmiech i wesołość są tak zaraźliwe, że nie sposób nie czuć się dobrze w tym towarzystwie.

— Czy sądzicie, że zjedliśmy już dosyć? — zapytał ojciec, kiedy jego córka wniosła ostatnie danie z ryby: duże morskie stworzenie o różowym mięsie, pokrytym czymś błyszczącym. Wang-mu pomyślała, że to lukier, ale kto by tak traktował rybę?

Dzieci odpowiedziały natychmiast, jakby był to rodzinny rytuał:

— Ua lava!

Nazwa kierunku filozoficznego? Czy samoański slang, oznaczający „już dosyć”? A może jedno i drugie?

Dopiero kiedy ostatnie danie było w połowie zjedzone, weszła sama Grace Drinker. Nie przepraszała, że nie odezwała się, mijając ich dwie godziny temu.

Podmuch wiatru od morza chłodził pokój o przewiewnych ścianach, a na zewnątrz lekki deszcz padał i ustawał na przemian, gdy słońce bezskutecznie usiłowało zanurzyć się w wodę na zachodzie. Grace zasiadła przy niskim stole między Peterem a Wang-mu, którzy sądzili, że siedzą obok siebie i nie ma tam miejsca na jeszcze jedną osobę. Zwłaszcza na osobę o tak pokaźnych gabarytach jak Grace Drinker. Ale jakoś znalazło się miejsce, jeśli nie kiedy zaczynała siadać, to z pewnością kiedy już zakończyła tę czynność. I gdy dobiegły końca powitania, zdołała dokonać tego, co nie udało się rodzinie: skończyła ostatnie danie, a potem oblizała palce. I śmiała się szaleńczo z każdego żartu męża.

A potem nagle nachyliła się do Wang-mu i spoważniała.

— No dobrze, Chinko… Jakie bzdury mi opowiesz? — spytała.

— Bzdury? — zdziwiła się Wang-mu.

— Czy to znaczy, że muszę uzyskać zeznanie od białego chłopca? Wiesz przecież, że uczą ich kłamstwa. Jeśli jesteś biała, nie pozwolą ci osiągnąć dojrzałości, póki nie opanujesz sztuki udawania, mówienia jednego, gdy w istocie chcesz powiedzieć drugie.

Peter był wzburzony.

I nagle cała rodzina wybuchnęła śmiechem.

— Niegościnność! — wykrzyknął mąż Grace. — Widziałaś ich miny? Myśleli, że mówisz poważnie.

— Bo mówię poważnie — odparła Grace. — Oboje zamierzaliście mnie okłamać. Wczoraj przylecieliście? Statkiem z Moskwy?

I nagle wyrzuciła z siebie strumień słów w całkiem przekonującym rosyjskim, być może w dialekcie używanym na Moskwie.

Wang-mu nie wiedziała, jak zareagować. Na szczęście nie musiała. Peter miał w uchu łącze z Jane i odpowiedział natychmiast.

— Liczę na to, że wykorzystam pracę na Pacifice, żeby nauczyć się samoańskiego. Nie osiągnę tego, paplając po rosyjsku, choćbyś próbowała mnie sprowokować okrutnymi aluzjami do miłosnych zwyczajów i braku urody moich rodaków.

Grace roześmiała się.

— Widzisz, Chinko? Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. A z jaką wyniosłością je wypowiada. Oczywiście, ma klejnot w uchu do pomocy. Powiedzcie prawdę: żadne z was nie zna ani słówka po rosyjsku.

Peter sposępniał i wyglądał, jakby nagle źle się poczuł. Wang-mu wybawiła go z nieszczęścia, choć ryzykowała, że go tym rozzłości.

— Naturalnie, że to kłamstwo — przyznała. — Prawda jest po prostu zbyt niewiarygodna.

— Prawda jest jedyną rzeczą godną wiary. Zgodzisz się chyba? — spytał syn Grace.

— Jeśli można ją poznać. Ale jeśli nie uwierzycie w prawdę, ktoś musi wam pomóc znaleźć rozsądne kłamstwo.

— Sama potrafię je wymyślić — odparła Grace. — Przedwczoraj biały chłopak i chińska dziewczyna odwiedzili mojego przyjaciela Aimainę Hikariego na planecie odległej co najmniej o dwadzieścia lat drogi. Powiedzieli mu rzeczy, które zburzyły jego równowagę i z trudem może teraz normalnie pracować. Dzisiaj biały chłopak i chińska dziewczyna, głoszący inne kłamstwa niż te, które powtarzali jego goście, ale i tak kłamiący aż się kurzy, przychodzą do mnie. I chcą mojej pomocy lub rady, żeby spotkać się z Malu.

— Malu znaczy „być spokojnym” — wtrącił wesoło mąż Grace.

— Jeszcze nie usnąłeś? — spytała. — Nie byłeś głodny? Nie najadłeś się?

— Jestem pełny, ale zafascynowany. No dalej, rozpracuj ich.

— Chcę wiedzieć, kim jesteście i jak się tu dostaliście — oświadczyła Grace.

— Trudno będzie to wyjaśnić — rzekł Peter.

— Mamy przed sobą minuty i minuty. Miliony minut. To wy sprawiacie wrażenie, że macie ich tylko kilka. Tak się spieszycie, że w ciągu nocy przeskakujecie otchłań między gwiazdami. Trudno w to uwierzyć, naturalnie, jako że prędkość światła jest podobno nieprzekraczalną barierą. Ale równie trudno jest nie uwierzyć, że jesteście tymi samymi ludźmi, których mój przyjaciel widział na planecie Boskiego Wiatru. Czyli wracamy do punktu wyjścia. Przypuśćmy jednak, że potraficie podróżować szybciej niż światło. Co nam to mówi o miejscu, skąd przybywacie? Aimaina przyjął za pewnik, że przysłali was do niego bogowie, a konkretnie jego przodkowie. Może mieć rację, leży bowiem w naturze bogów nieprzewidywalność i podejmowanie z nagła działań, jakich nie podejmowali nigdy przedtem. Ja jednak uważam, że racjonalne wyjaśnienia zawsze są bardziej skuteczne, zwłaszcza w pracach, jakie mam nadzieję opublikować. Można więc racjonalnie stwierdzić, że przybywacie ze zwykłego świata, a nie z jakiejś niebiańskiej Nibylandii. A że umiecie przeskoczyć ze świata do świata w jednej chwili, czy też w ciągu jednego dnia, możecie przybywać skądkolwiek. Jednak moja rodzina i ja sądzimy, że przybyliście z Lusitanii.

— Ja nie — wtrąciła Wang-mu.

— Ja pochodzę z Ziemi — dodał Peter. — A właściwie zewsząd lub znikąd.

— Aimaina sądzi, że przyszliście z Zewnątrz — podjęła Grace i przez moment Wang-mu zdawało się, że kobieta odgadła, w jaki sposób zaistniał Peter. Ale zaraz uświadomiła sobie, że określenie Grace miało znaczenie teologiczne, nie dosłowne.

— Z krainy bogów. Ale Malu twierdzi, że nigdy was tam nie widział, a jeśli widział, to nie poznał, że to wy. Problem zatem pozostaje. Kłamiecie na każdy temat, więc jaki jest sens w zadawaniu wam pytań?

— Powiedziałam prawdę — zaprotestowała Wang-mu. — Pochodzę z Drogi. A korzenie Petera, choć można je przeprowadzić do każdej planety, tkwią na Ziemi. Za to pojazd, którym tu przybyliśmy… tak, on pochodzi z Lusitanii.

Peter zbladł. Wiedziała, co sobie myśli: dlaczego od razu nie założyć sobie pętli na szyję i nie wręczyć im końca sznura? Ale Wang-mu musiała polegać na własnych sądach, a według nich ze strony Grace Drinker i jej rodziny nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Przecież gdyby chciała wydać ich władzom, już by to zrobiła.

Grace spojrzała Wang-mu w oczy i milczała przez chwilę.

— Dobra ryba, prawda? — rzuciła wreszcie.

— Zastanawiałam się, co to za glazura. Był w niej cukier?

— Miód, kilka ziół i trochę świńskiego tłuszczu. Mam nadzieję, że nie jesteś rzadkim połączeniem Chinki i żydówki czy muzułmanki. Gdyby tak, to jesteś teraz rytualnie nieczysta. Byłoby mi przykro z tego powodu. Oczyszczenie się jest bardzo kłopotliwe, tak mi mówiono. W naszej kulturze jest przykre z całą pewnością.

Peter, uspokojony obojętnością Grace wobec ich cudownego statku, spróbował wrócić do tematu.

— Czy zatem pozwolisz nam spotkać się z Malu?

— Malu decyduje, kto zobaczy Malu. Mówi, że to wy zdecydujecie, ale po prostu jest enigmatyczny.

— Gnomiczny — mruknęła Wang-mu. Peter skrzywił się.

— Nie, przynajmniej nie w takim sensie, że mówi niezrozumiale — stwierdziła Grace Drinker. — Malu zawsze chce się wyrażać absolutnie jasno, a sprawy ducha nie są dla niego mistyczne, są zwykłym elementem życia. Ja nigdy naprawdę nie spacerowałam z umarłymi, nie słuchałam herosów śpiewających własne pieśni ani nie miałam wizji stworzenia. Ale nie wątpię, że Malu to przeżył.

— Myślałem, że jesteś naukowcem — wtrącił Peter.

— Jeśli chcesz porozmawiać z uczoną Grace Drinker, przeczytaj moje prace i przyjdź na wykłady. Myślałam, że chcesz rozmawiać ze mną.

— Chcemy — zapewniła szybko Wang-mu. — Peter się spieszy. Mamy kilka nieprzekraczalnych terminów.

— Jeden z nich, jak przypuszczam, wiąże się z Flotą Lusitańską. Ale nie jest tak pilny jak ten drugi, termin wyłączenia sieci komputerowych.

Peter zesztywniał.

— Wydano już rozkaz?

— Och, wydano go parę tygodni temu. — Grace zdziwiła się wyraźnie. — Ojej, biedaku, nie chodzi mi o ostatnie polecenie. Mówiłam o instrukcjach dotyczących przygotowań. Z pewnością wiesz o nich.

Peter skinął głową i odprężył się. Wciąż był posępny.

— Wydaje mi się, że chcecie porozmawiać z Malu, zanim zablokują łącza ansibli. Chociaż dlaczego to takie ważne? — zastanawiała się głośno. — W końcu, jeśli potraficie latać szybciej niż światło, możecie sami dotrzeć na miejsce i przekazać wiadomość. Chyba że…

— Muszą przekazać wiadomość wielu różnym światom — podpowiedział jej syn.

— Albo wielu różnym bogom! — wykrzyknął ojciec i zaśmiał się głośno, choć Wang-mu ten żart wydał się dość marny.

— Albo… — dodała córka, która leżała teraz obok stołu i trawiła gigantyczny obiad; od czasu do czasu odbijało jej się głośno — albo potrzebują łącz ansiblowych, żeby wykonać tę sztuczkę z lotem szybszym niż światło.

— Albo… — Grace spojrzała na Petera, który odruchowo dotknął klejnotu w uchu — jesteś połączony z tym wirusem, którego mamy wyeliminować przez równoczesne wyłączenie wszystkich komputerów, i to właśnie wiąże się jakoś z waszymi lotami szybszymi niż światło.

— To nie wirus — oburzyła się Wang-mu. — To osoba. Żywa świadomość. A wy chcecie pomóc Kongresowi ją zabić, chociaż jest jedyna w swoim rodzaju i nigdy nikogo nie skrzywdziła.

— Denerwują się, kiedy coś… ktoś, jeśli wolisz… sprawia, że znika cała flota.

— Flota wciąż tam jest.

— Nie kłóćmy się — uspokoiła ją Grace. — Powiedzmy po prostu, że teraz, kiedy przekonałam się, że chcecie powiedzieć prawdę, może Malu zechce poświęcić nieco czasu i pozwolić wam jej wysłuchać.

— On zna prawdę? — spytał Peter.

— Nie. Ale wie, gdzie się kryje. Czasem może na nią zerknąć i opowiedzieć nam, co zobaczył. Sądzę, że to i tak całkiem nieźle.

— I możemy się z nim spotkać?

— Musielibyście oczyszczać się przez tydzień, zanim pozwolono by wam postawić stopę na Atatua…

— Nieczyste stopy łaskoczą bogów! — wykrzyknął mąż i ryknął grzmiącym śmiechem.

— Dlatego nazwali ją Wyspą Śmiejącego Boga!

Peter, zakłopotany, poprawił się na siedzeniu.

— Nie podobają wam się żarty mojego męża? — spytała Grace.

— Nie. Sądzę… To znaczy nie są… Nie rozumiem ich po prostu.

— Bo nie są szczególnie zabawne. Ale mój mąż szczerze postanowił, że będzie się śmiał przez całe to spotkanie, by nie rozgniewać się i nie zabić was gołymi rękami.

Wang-mu syknęła, gdyż natychmiast zrozumiała, że to prawda. Cały czas podświadomie wyczuwała gniew wrzący pod wesołością mężczyzny. A kiedy spojrzała na jego stwardniałe, masywne dłonie, wiedziała, że mógłby rzeczywiście rozerwać ją na kawałki i nawet by się nie spocił.

— Dlaczego grozisz nam śmiercią? — spytał Peter bardziej wojowniczo, niż Wang-mu by sobie życzyła.

— Wręcz przeciwnie — odparła Grace. — Mówię przecież, że mąż postanowił, by gniew na waszą zuchwałość i bluźnierstwa nie kierował jego zachowaniem. Próbowaliście popłynąć na Atatua, nie zadając sobie nawet trudu sprawdzenia, że stawiając stopę na brzegu, nie oczyszczeni i nie proszeni, okrylibyście hańbą i zbrukali nasz naród na sto pokoleń. Sądzę, że dobrze nad sobą panuje, skoro nie złożył klątwy krwi przeciwko wam.

— Nie wiedzieliśmy — szepnęła Wang-mu.

— On wiedział — rzekła Grace. — Ponieważ ma wszystkosłyszące ucho.

Peter poczerwieniał.

— Słyszę to, co ona mi mówi — wyjaśnił. — Ale nie mogę usłyszeć tego, o czym nie zechce wspomnieć.

— A zatem… kieruje wami. Aimaina ma rację, rzeczywiście służycie istocie wyższej. Z własnej woli? Czy pod przymusem?

— Głupie pytanie, mamo — odezwała się córka i czknęła. — Jeśli ich zmusza, to przecież nie mogą tego zdradzić.

— Ludzie zdradzają wiele również tym, czego nie mówią — odpowiedziała Grace.

— Wiedziałabyś o tym, gdybyś usiadła i spojrzała w inteligentne twarze tych kłamliwych gości z innych światów.

— Nie jest istotą wyższą — zaprotestowała Wang-mu. — Nie w tym znaczeniu, o jakie ci chodzi. Choć istotnie ma sporą władzę i wie o wielu rzeczach. Ale nie jest wszechmocna ani nic w tym rodzaju, nie wie wszystkiego i czasem się nawet myli. Nie mam pewności, czy zawsze jest dobra, więc tak naprawdę nie można jej nazwać bogiem. Nie jest doskonała. Grace pokręciła głową.

— Nie mówiłam o jakimś platońskim bóstwie, jakiejś eterycznej perfekcji, której nikt nie zdoła pojąć, można jedynie zbliżać się do niej. Nie o jakiejś nicejskiej istocie paradoksalnej, której istnienie jest wiecznie w sprzeczności w jej nieistnieniem. Wasza istota wyższa, ten klejnotowy przyjaciel, którego twój kolega nosi w uchu jak pasożyta… chociaż kto z kogo wysysa życie?… może z pewnością być bogiem w takim sensie, w jakim używają tego słowa Samoańczycy. A wy możecie być jej bohaterami i sługami. A nawet jej inkarnacją.

— Przecież jesteś uczoną! — zawołała Wang-mu. — Jak i mój pan, Han Fei-tzu, który odkrył, że to, co nazywaliśmy bogami, jest w rzeczywistości genetycznie indukowanym zespołem obsesji, interpretowanym w taki sposób, by utrzymać nas w posłuszeństwie…

— Z faktu, że twoi bogowie nie istnieli — odparła Grace — nie wynika jeszcze, że nie istnieją moi.

— Musiała zdeptać całe hektary martwych bóstw, żeby się tu dostać! — wykrzyknął mąż Grace i zaniósł się śmiechem. Tyle że teraz Wang-mu wiedziała, co to oznacza, i ta wesołość przejęła ją lękiem.

Ciężką, potężną ręką Grace objęła jej szczupłe ramiona.

— Nie martw się — powiedziała. — Mój mąż jest człowiekiem cywilizowanym. Nigdy nikogo nie zabił.

— Ale nie dlatego że nie próbowałem! — huknął mężczyzna. — Nie, to był żart.

Niemal przewrócił się ze śmiechu.

— Nie możecie popłynąć do Malu — wyjaśniła Grace. — Musielibyśmy poddać was oczyszczeniu, a nie sądzę, żebyście byli gotowi do złożenia niezbędnych obietnic. Tym bardziej nie wierzę, że moglibyście je złożyć i naprawdę zamierzali dotrzymać. A te przyrzeczenia muszą być dotrzymane. Dlatego Malu przybędzie tutaj. Płynie już na tę wyspę łodzią wiosłową. Nie wykorzystuje silników, więc chcę, żebyście dokładnie wiedzieli, jak wielu ludzi przez długie godziny oblewa się potem przy wiosłach tylko po to, byście mogli z nim pogawędzić. Jedno chcę jeszcze podkreślić. Spotkał was niezwykły zaszczyt, więc nie próbujcie przy Malu zadzierać nosa i słuchać go z akademicką czy naukową wyższością. Poznałam już wielu sławnych ludzi, niektórzy byli nawet dość inteligentni, ale to najmądrzejszy człowiek, jakiego możecie spotkać. Jeśli, słuchając go, zaczniecie się nudzić, nie zapominajcie o jednym: Malu nie jest głupi i nie wierzy, by można oddzielić fakty od kontekstu tak, że zachowują swoją prawdziwość. Dlatego wszystko, co mówi, stawia w pełnym kontekście. Gdyby znaczyło to, że musicie wysłuchać całej historii ludzkości, zanim powie cokolwiek, co uznacie za istotne… No cóż, sugeruję, żebyście siedzieli cicho i słuchali. Zwykle najlepsze jego stwierdzenia są przypadkowe i nie związane z tematem. Macie szczęście, jeśli wystarczy wam rozsądku, żeby je dostrzec. Czy wyrażam się jasno?

Wang-mu z całego serca żałowała, że tak dużo zjadła. Czuła mdłości ze strachu, a gdyby teraz zaczęła wymiotować, z pewnością trwałoby to z pół godziny.

Peter jednak zachował spokój. Kiwnął głową.

— Nie rozumieliśmy, Grace, choć moja partnerka czytała niektóre z twoich prac. Sądziliśmy, że przybyliśmy tu porozmawiać z filozofem, jak Aimaina, albo z uczonym, jak ty. Teraz widzę, że przybyliśmy wysłuchać człowieka wielkiej mądrości, którego wiedza sięga w dziedziny, o jakich nie śniliśmy nawet. Wysłuchamy go w milczeniu, póki nie pozwoli nam pytać. Ufamy, że lepiej od nas samych wie, co naprawdę powinniśmy usłyszeć.

Wang-mu od razu zrozumiała, że to całkowita kapitulacja. Z radością spostrzegła, że wszyscy obecni przy stole z satysfakcją kiwają głowami i nikt nie czuje się zmuszony do opowiedzenia żartu.

— Jesteśmy też wdzięczni — dodała — że świątobliwy mąż tak wiele poświęcił wraz z innymi, by przybyć osobiście i pobłogosławić nas mądrością, której nie jesteśmy godni.

Ku jej przerażeniu Grace, zamiast pokiwać głową, roześmiała się głośno.

— Przegięłaś — mruknął Peter.

— Nie krytykuj jej — poprosiła Grace. — Jest Chinką. Z Drogi, tak? I założę się, że byłaś sługą. Skąd mogłaś się nauczyć odróżniać szacunek od uniżoności? Panom nigdy nie wystarcza zwykły szacunek ich sług.

— Mojemu panu wystarczał — zapewniła Wang-mu, starając się bronić Han Fei-tzu.

— Mojemu również wystarcza. Jak zobaczycie sami, kiedy już go spotkacie.


* * *

— Czas dobiegł końca — oznajmiła Jane.

Miro i Val odwrócili zaczerwienione oczy od danych, które studiowali na komputerze Mira. W powietrzu nad terminalem Val unosiła się wirtualna twarz Jane.

— Byliśmy biernymi obserwatorami tak długo, jak długo nam na to pozwalali — wyjaśniła. — Teraz trzy pojazdy przebijają górne warstwy atmosfery i zmierzają w naszą stronę. Nie sądzę, żeby któryś z nich był po prostu zdalnie sterowanym pociskiem, ale nie mam pewności. Wydaje się, że wysyłają do nas jakieś transmisje: ten sam powtarzany w kółko przekaz.

— Jaki przekaz?

— Znowu molekułę genetyczną. Mogę wam pokazać kompozycję jej składowych, ale nie mam pojęcia, co mogą oznaczać.

— Kiedy ich statki do nas dotrą?

— Mniej więcej za trzy minuty. Zygzakują intensywnie od chwili wyjścia ze studni grawitacyjnej. Miro pokiwał głową.

— Moja siostra Quara była przekonana, że spora część wirusa descolady zawiera dane językowe. Możemy chyba już uznać, że miała rację. Wirus rzeczywiście niesie jakąś wiadomość. Myliła się jednak co do jego inteligencji. Sądzę, że descolada dokonywała ciągłej rekompozycji tych fragmentów swojego kodu, które tworzyły raport.

— Raport… — powtórzyła Val. — To ma sens. Żeby zawiadomić twórców, co zrobiła ze światem, który… badała.

— Pytanie zatem brzmi: czy przeskoczymy natychmiast i pozwolimy im zastanawiać się nad naszym cudownym pojawieniem i zniknięciem? Czy też niech najpierw Jane przekaże im pełny, hm… tekst wirusa?

— Ryzykowne. Przekaz może zdradzić tej rasie wszystko, co chcą wiedzieć o ludzkich genach. W końcu jesteśmy jednym z gatunków, na jakie oddziaływała descolada. Wiadomość ujawni nasze strategie walki z wirusem.

— Z wyjątkiem ostatniej — poprawił ją Miro. — Ponieważ Jane nie prześle im descolady takiej, jaka istnieje teraz, całkowicie opanowanej i oswojonej. To byłoby zwykłym zaproszeniem do przebudowy wirusa albo wyminięcia wprowadzonych przez nas barier.

— Nie prześlemy im wiadomości i nie wrócimy na Lusitanię — wtrąciła Jane. — Nie mamy czasu.

— Nie mamy czasu, żeby nie wracać — odparł Miro. — Choćbyś uważała tę sprawę za bardzo pilną, nic nikomu nie przyjdzie ze mnie i z Val, tkwiących tutaj bez żadnej pomocy. Ela na przykład rozumie, co się dzieje w tych wirusach. I Quara, mimo że jest drugą w kolejności najbardziej upartą osobą we wszechświecie… Val, nie dopraszaj się pochlebstw pytając, kto jest pierwszą. Quara przydałaby się tutaj.

— Bądźmy uczciwi — dodała Val. — To spotkanie z kolejną rozumną rasą. Dlaczego tylko ludzie mają być obecni? Dlaczego nie pequenino? Dlaczego nie królowa kopca albo przynajmniej robotnica?

— Zwłaszcza robotnica — stwierdził Miro. — Jeśli tutaj utkniemy, obecność robotnicy pozwoli na zachowanie łączności z Lusitanią. Z ansiblem czy bez, z Jane czy bez, można będzie przekazać…

— Zgoda — przerwała mu Jane. — Przekonaliście mnie. Chociaż niedawne zamieszanie w Kongresie sugeruje, że lada chwila wygaszą sieć ansibli.

— Będziemy się spieszyć — zapewnił Miro. — Każemy jak najszybciej ściągnąć właściwe osoby.

— I zapasy — dodała Val. — I…

— No to bierzcie się do roboty — zachęciła Jane. — Właśnie zniknęliście z orbity wokół planety. Nadałam niewielki fragment kodu descolady. Jeden z oznaczonych przez Quarę jako język, który uległ najmniejszym zmianom w kolejnych mutacjach. Powinno im to wystarczyć do określenia, który z ich próbników do nas dotarł.

— To świetnie. Będą mogli wysłać flotę.

— Sprawy układają się tak — odparła oschle Jane — że zanim ich flota dotrze na sensowną odległość, Lusitania będzie najbezpieczniejszym adresem, jaki można przekazać. Bo przestanie już istnieć.

— Umiesz pocieszać… Wracam z ludźmi za godzinę. Val, ty zbierz zapasy.

— Na jak długo?

— Weź tyle, ile zdołasz załadować. Jak ktoś już powiedział, życie jest misją samobójczą. Nie wiemy, jak długo będziemy tam uwięzieni, więc nie mamy szans zgadnąć, ile nam wystarczy.

Otworzył luk kabiny i zszedł na lądowisko w pobliżu Milagre.

Загрузка...