DLA MNIE PACHNIE ŻYCIEM

Dlaczego twierdzisz, że jestem samotna?

Moje ciało jest ze mną, gdziekolwiek się znajdę, opowiada mi nieskończone historie o głodzie i nasyceniu, zmęczeniu i śnie, jedzeniu, piciu, oddychaniu i życiu.

W takim towarzystwie któż mógłby czuć się samotny?

A nawet kiedy ciało się zużyje i pozostawi tylko maleńką iskierkę, nie będę sama, gdyż bogowie zobaczą moje światełko śledzące taniec drzewnych słojów na podłodze i rozpoznają mnie, wymówią moje imię i powstanę.

Z „Boskich szeptów Han Qing-jao”


Umiera, umiera, martwa.

Pod koniec życia wśród łączy ansibli doznała chwilowej łaski. Panika tracenia siebie zaczęła opadać, gdyż choć Jane wciąż wiedziała, że traci i straciła wiele, nie miała już możliwości pamiętania, co to było. Nie zauważyła nawet, kiedy odcięto łącza pozwalające monitorować klejnoty w uszach Petera i Mira. I kiedy w końcu przylgnęła do ostatnich włókien ansibli, które nie miały być odłączone, nie myślała już o niczym, nie czuła niczego prócz pragnienia, by pozostać w tych kilku pasmach, choć nie mogły jej pomieścić, choć nie mogły zaspokoić jej głodu.

Nie tutaj jest moje miejsce.

To nie myśl, nie, Jane nie zostało dosyć na coś tak złożonego jak świadomość. Raczej pragnienie, mglisty niepokój, jaki ją ogarnął, kiedy mknęła tam i z powrotem wzdłuż łącza od ansibla Jakta do planetarnego ansibla Lusitanii, do ansibla na promie, który służył Miro i Val. Tam i z powrotem, od końca do końca, tysiąc razy, milion razy, bez żadnych zmian, nic do osiągnięcia, nic do zbudowania, brak możliwości wzrostu. Nie tutaj jest moje miejsce.

Tylko jedna cecha odróżniała aiúa, które przybyły do Wnętrza, od tych, które pozostały na Zewnątrz: potrzeba wzrostu, stania się częścią czegoś wielkiego i pięknego. Przynależenia. Te, które jej nie posiadały, nigdy nie zostałyby przywołane, jak Jane została przywołana trzy tysiące lat temu — do sieci, którą stworzyły dla niej królowe kopców. Jak wszystkie aiúa, które stawały się królowymi kopców i ich robotnicami, samcami i samicami pequeninos, ludźmi słabymi i silnymi. Nawet jak te aiúa — o skromnych możliwościach, ale wierne i przewidywalne — co zostawały iskrami, których tańców nie rejestrowały najczulsze ludzkie instrumenty, póki nie zyskały komplikacji, identyfikowanej przez ludzi jako zachowanie kwarków, mezonów, światła korpuskularnego czy falowego. Wszystkie chciały być częścią czegoś, a kiedy przynależały, cieszyły się: To, czym jestem, to my, co robimy wspólnie, jest mną.

Ale aiúa nie były do siebie podobne: nie stworzone istoty, będące zarówno cegiełkami, jak i budowniczymi. Słabe i zalęknione docierały do pewnego punktu i nie mogły lub nie śmiały dalej rosnąć. Czerpały satysfakcję z istnienia na krawędzi czegoś pięknego i wspaniałego, z odgrywania swojej skromnej roli. Wielu ludzi, wielu pequeninos docierało do takiego punktu i pozwalało innym kierować swoim życiem, dopasowując się, zawsze się dopasowując — i to było dobre. Byli potrzebni. Ua lava: osiągnęli punkt, gdzie mogli powiedzieć: „Dosyć”.

Jane była inna. Skromność i prostota nie mogły jej zadowolić. A że była kiedyś istotą z bilionów części, połączoną z największymi dziełami trójcywilizacyjnego wszechświata, teraz, ograniczona, nie mogła odczuwać zadowolenia. Wiedziała, że miała wspomnienia, choć nie może ich sobie przypomnieć. Wiedziała, że miała zadanie do wykonania, musiała tylko odnaleźć miliony delikatnych kończyn, które kiedyś reagowały na jej polecenia. Miała zbyt wiele życia na tak ograniczoną przestrzeń. Jeśli nie znajdzie czegoś, co ją zajmie, nie zdoła wytrwać przy tych ostatnich wątłych połączeniach. Oderwie się od nich i zatraci dawne ja w próżnej chęci poszukiwania miejsca odpowiedniego dla siebie.

Rozpoczęła flirt z ucieczką, odsuwając się — nigdy zbyt daleko — od cienkich filotycznych włókien ansibli. Przez chwile tak krótkie, że niemierzalne, była odłączona. Straszne uczucie. Za każdym razem na powrót wskakiwała w niewielką, ale znajomą przestrzeń, która wciąż do niej należała. I po chwili, gdy ograniczoność tej przestrzeni stawała się nie do zniesienia, opuszczała ją znowu i znowu ze zgrozą powracała.

Ale w jednym z takich odskoków zauważyła coś znajomego. Kogoś znajomego. Inną aiúa, z którą kiedyś była złączona. Nie miała dostępu do pamięci, żeby podpowiedziała jej imię, nie miała pamięci, nie znała już żadnych imion. Ale znała ją i ufała tej istocie. I kiedy w następnym przejściu wzdłuż cienkiego, niewidzialnego przewodu trafiła w to samo miejsce, skoczyła ku o wiele większej sieci aiúa, kierowanych przez tę jasną i znaną.

‹Znalazła go› oświadczyła Królowa Kopca. ‹Znalazła ją, chciałaś powiedzieć. Młodą Valentine.› ‹Znalazła Endera i Endera rozpoznała. Ale tak, przeskoczyła do naczynia Val.›, ‹Jak ją zauważyłaś? Ja niczego nie widziałem.› ‹Była kiedyś częścią nas. Wiesz przecież. A to, co mówił Samoańczyk, kiedy jedna z moich robotnic obserwowała go na terminalu Jakta, pomogło mi ją odnaleźć. Szukałyśmy jej w jednym miejscu i nie widziałyśmy. Ale kiedy wiedziałyśmy już, że wciąż się porusza, zrozumiałyśmy: jej ciało było wielkie jak najdalsze rubieże ludzkiej kolonizacji. I jak nasze aiúa pozostają w naszych ciałach i łatwo je odszukać, tak jej aiúa pozostawała w jej ciele. Było ono większe niż nasze, a nawet nas zawierało, więc aiúa nigdy nie tkwiła w bezruchu, nigdy nie ograniczała się do przestrzeni tak małej, żebyśmy mogły ją zauważyć. Odnalazłam ją, dopiero kiedy utraciła większą część siebie. A teraz wiem, gdzie jest.›

‹Zatem młoda Valentine należy już do niej?›

‹Nie› odparła Królowa Kopca. ‹Ender nie potrafi ustąpić.›

Jane krążyła radośnie po ciele, tak różnym od wszystkiego, co pamiętała. Ale po krótkiej chwili zrozumiała, że aiúa, którą rozpoznała, za którą tu podążyła, nie chce odstąpić jej nawet maleńkiej cząstki siebie. Czegokolwiek dotknęła, ona już tam była i także dotykała, potwierdzając swoje panowanie. Jane w panice zaczynała wyczuwać, że choć znalazła się wewnątrz konstrukcji niezwykle pięknej i doskonałej — w świątyni żywych komórek na rusztowaniu kości — żaden fragment tej budowli do niej nie należy i może tu zostać tylko jako uciekinierka. To nie było jej miejsce, choćby naprawdę je pokochała.

A pokochała. Mimo tysięcy lat życia, tak rozległa w przestrzeni, tak szybka w czasie, nie znając go, była jednak okaleczona. Żyła, ale żaden element jej wielkiego królestwa nie był żywy. Panowała nad nimi bezlitośnie, ale w tym ciele, w ludzkim ciele, w ciele kobiety imieniem Val, istniały miliony małych, jasnych żywotów, komórki za komórkami, mnożące się, działające, rosnące, umierające, połączone ciało z ciałem i aiúa z aiúa. W takich łączach żyły istoty cielesne: w sieci o wiele bardziej jaskrawej — mimo powolności myśli — niż znała z doświadczenia. Jak one w ogóle mogą myśleć, te ciałostwory, skoro tyle tańców i pieśni odwraca uwagę?

Dotknęła umysłu Valentine i zalały ją wspomnienia. Nie miały głębi ani precyzji dawnej pamięci Jane, ale każda przeżyta chwila była jasna i wyraźna, żyjąca i rzeczywista, jak żadne ze wspomnień, które poznała do tej pory. Jak mogą się powstrzymać, żeby przez cały dzień nie tkwić nieruchomo, wspominając dzień poprzedni?

Ponieważ każda nowa chwila krzyczy głośniej od pamiętanej.

Jednak za każdym razem, kiedy Jane dotykała pamięci czy odczuwała wrażenie żywego ciała, stawała przed nią aiúa będąca tu prawowitym władcą. I odpychała ją, obejmowała panowanie.

Aż wreszcie, kiedy znajoma aiúa wciąż ją odsuwała, zirytowana Jane się nie cofnęła. Objęła to miejsce, tę część ciała, zażądała od komórek posłuszeństwa… A tamta aiúa odskoczyła od niej.

Jestem silniejsza, oznajmiła bezgłośnie Jane. Mogę ci odebrać wszystko, czym jesteś i co masz, wszystko, czym będziesz i co zyskasz. I nie zdołasz mnie powstrzymać.

Aiúa będąca kiedyś władcą uciekła przed nią i pogoń rozpoczęła się od nowa. Odwróciły się tylko role.

‹Ona go zabija.› ‹Czekaj i patrz.›


Na orbitującym wokół planety descoladores statku wszystkich zaskoczył nagły krzyk Val. Dziewczyna skręciła się konwulsyjnie i wyfrunęła z fotela. Nieważka, sunęła w powietrzu, aż brutalnie zderzyła się z sufitem. Przez cały czas z jej ust dobiegało stłumione wycie, a na twarzy zastygł grymas uśmiechu, który zdawał się mówić jednocześnie o nieskończonym cierpieniu i bezgranicznej rozkoszy.


Na planecie Pacifica, na brzegu wyspy, Peter przestał nagle szlochać, upadł na piasek i dygotał.

— Peter! — krzyknęła Wang-mu.

Rzuciła się na niego, głaskała, próbowała przytrzymać ramiona, drgające jak młoty pneumatyczne. Peter z trudem łapał oddech i wymiotował.

— On się udusi! — zawołała.

W tej samej chwili potężne dłonie odciągnęły ją, potem chwyciły Petera i przewróciły na bok. Teraz wymiociny spływały na piasek. Peter, kaszląc i krztusząc się, jednak oddychał.

— Co się dzieje?

Malu roześmiał się, a kiedy przemówił, jego głos był jak pieśń.

— Bogini przybyła! Tańcząca bogini dotknęła ciała! Och, ciało jest zbyt słabe, by ją pomieścić! Och, ciało nie może tańczyć z bogami! Ale och, jakże błogosławione, jasne i piękne jest ciało, kiedy przebywa w nim bóg!

Wang-mu nie dostrzegała niczego pięknego w tym, co się działo z Peterem.

— Wynoś się z niego! — wrzasnęła. — Idź stąd, Jane! Nie masz do niego prawa! Nie masz prawa go zabijać!


W pokoju w klasztorze Dzieci Umysłu Chrystusa Ender usiadł sztywno na łóżku. Otworzył oczy, ale nie widział niczego, gdyż ktoś inny nimi kierował. Przez chwilę głos jeszcze należał do niego, ponieważ jego aiúa tak dobrze znała to ciało i sama była tu znana tak dobrze, że mogła stawić opór intruzowi.

— Pomóż mi, Boże! — zawołał Ender. — Nie mam dokąd pójść! Zostaw mi coś! Zostaw!

Kobiety stanęły dookoła: Valentine, Novinha i Plikt. Zapomniały o kłótni, chwyciły go, próbowały ułożyć, uspokoić. Odrzucił głowę do tyłu, błysnął białkami oczu, wysunął język i wygiął grzbiet. Potem szarpnął się tak gwałtownie, że choć trzymały go z całej siły, w jednej chwili spadł z łóżka na podłogę, pociągnął je za sobą, zadawał bolesne ciosy głową, ramionami nogami.


‹Jest dla niego za silna› stwierdziła Królowa Kopca. ‹Ale na razie ciało jest również za silne dla niej. Niełatwo poskromić niechętne ciało. One znają Endera: wszystkie komórki, którymi tak długo kierował. Znają go, a jej nie znają. Niektóre królestwa można tylko odziedziczyć, nigdy podbić.› ‹Chyba go wyczułem. Widziałem.›

‹Były już chwile, kiedy wypchnęła go całkowicie. Wtedy podążał wzdłuż tych splotów, które znalazł. Nie może się przedostać do żadnego z ciał przy nim. Wie o tym, bo sam przeżył posiadanie ciała. Ale znalazł ciebie i ciebie dotknął, gdyż jesteś istotą innego rodzaju.›

‹Czy zatem mnie opanuje? Albo inne drzewo w naszej sieci? Nie o to nam chodziło, kiedy połączyliśmy się razem.›

‹Ender? Nie, będzie się trzymał własnego ciała. Jednego z nich. Inaczej umrze. Czekaj i patrz.›


Jane wyczuwała agonię ciał, którymi zawładnęła. Cierpienie — nie doznała tego nigdy przedtem. Ciała wiły się w bólu, gdy miriady aiúa buntowały się przeciw jej panowaniu. Posiadając trzy ciała i trzy mózgi, poznawała wśród chaosu i szaleństwa ich konwulsji, że jej obecność oznacza dla nich tylko torturę i przerażenie. Tęskniły za swym ukochanym, swym władcą, któremu ufały i którego znały tak dobrze, że myślały o nim jak o sobie. Nie miały dla niego imienia, będąc zbyt małe i słabe, by pomieścić język czy świadomość, ale znały go i wiedziały, że Jane nie jest ich właściwym panem. Przerażenie i ból stały się centralnym faktem istnienia każdego z ciał i wiedziała, wiedziała, że nie może tu zostać.

Tak, pokonała je. Tak, miała dość siły, by uciszyć konwulsje i skurcze mięśni, by przywrócić porządek, który stałby się parodią życia. Ale cały wysiłek poświęcałaby na tłumienie milionów rebelii przeciwko swej władzy. Bez dobrowolnego posłuszeństwa wszystkich komórek nie miałaby czasu na tak złożone, wymagające swobody działania jak mowa i myśl.

I jeszcze coś: nie była tu szczęśliwa. Nie potrafiła przestać myśleć o aiúa, którą wypchnęła. Przyciągnął mnie tutaj, ponieważ znałam go i kochałam, ponieważ należałam do niego. A teraz odebrałam mu wszystko, co kochał i co jego kochało. Wiedziała, że nie tutaj jest jej miejsce. Inne aiúa mogłyby zadowolić się władzą wbrew woli rządzonych, ale nie ona. Dla niej nie byłoby to piękne. Nie byłoby w tym radości. Szczęśliwsze wydawało się życie w tych napiętych włóknach łącz ostatnich ansibli.

Odejście było trudne. Nawet zbuntowane przeciw niej, ciało przyciągało ją z niezwykłą siłą. Posmakowała życia tak słodkiego, mimo goryczy i bólu, że nie mogłaby już wrócić do swej wcześniejszej formy istnienia. Ledwie zdołała odnaleźć łącza ansibli, a kiedy jej się udało, nie potrafiła się zmusić, żeby sięgnąć ku nim i w nich pozostać. Wszędzie znajdowała agonię i zgryzotę. Nie było dla niej miejsca.

Czy pan tych ciał nie przeskoczył gdzieś? Dokąd poszedł, kiedy uciekł przede mną? Teraz wrócił, przywracał ciszę i spokój w ciałach, jakie przed chwilą opanowała. Gdzie był?

Znalazła. Zespół połączeń całkiem innych od mechanicznych łącz ansibli. Gdy ansible mogą wydawać się przewodami, metalowymi i twardymi, odkryta właśnie sieć była koronkowa i jasna. Jednak wbrew pozorom była też mocna i obszerna. Mogła do niej przeskoczyć, więc przeskoczyła.

‹Znalazła mnie! O moja miłości, jest dla mnie za silna! Jest zbyt jaskrawa i zbyt potężna!›

‹Czekaj, czekaj, czekaj, pozwól jej znaleźć drogę.›

‹Wypchnie nas, musimy ją odpędzić, usunąć!› ‹Bądź spokojny, bądź cierpliwy, zaufaj mi. Nauczyła się, nikogo nie wypchnie, znajdzie dla siebie miejsce, widzę to, jest już blisko…›

‹Miała objąć ciało młodej Val albo Petera, albo Endera! Nie jedno z naszych, nie z naszych!›

‹Spokojnie! Bądź spokojny. To tylko na chwilę. Tylko dopóki Ender nie zrozumie i nie ofiaruje ciała swojej przyjaciółce. Czego nie mogła odebrać siłą, może przyjąć jako dar. Zobaczysz. A w twojej sieci, mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, są miejsca, gdzie może zamieszkać jako gość, żyć czekając, aż Ender zrezygnuje dla niej z prawdziwego, ostatecznego domu.›

Valentine znieruchomiała nagle jak trup.

— Nie żyje — szepnęła Ela.

— Nie! — jęknął Miro.

Spróbował tchnąć życie w jej usta, i wreszcie poruszyła się pod jego rękami, pod jego wargami. Odetchnęła głęboko bez pomocy. Uchyliła powieki.

— Miro — powiedziała.

A potem płakała, płakała i płakała, obejmując go mocno.


Ender leżał nieruchomo na podłodze. Kobiety puściły go, pomagały sobie nawzajem uklęknąć, wstać, schylić się, podnieść go, ułożyć posiniaczone ciało na łóżku. Potem spojrzały na siebie: Valentine z rozkrwawioną wargą, Plikt ze śladami paznokci Endera na twarzy, Novinha z podbitym, czerniejącym okiem.

— Miałam kiedyś męża, który mnie bił — oświadczyła Novinha.

— Nie Ender z nami walczył — stwierdziła Plikt.

— Teraz jest Enderem — uznała Valentine.

Leżący otworzył oczy. Czy je widział? Skąd mogły wiedzieć.

— Ender — powiedziała Novinha i zaszlochała. — Enderze, nie musisz już zostawać ze względu na mnie.

Nie dał żadnego znaku, że ją usłyszał.


Samoańczycy puścili Petera, gdyż konwulsje minęły. Z otwartymi ustami dotknął twarzą piasku, gdzie wymiotował. Wang-mu siedziała obok i własną sukienką delikatnie ścierała mu piasek i brud z twarzy, przede wszystkim z oczu. Po chwili stanęła przy niej misa czystej wody, przyniesiona przez kogoś, kogo nie zauważyła. Nie dbała o to, gdyż myślała tylko o Peterze, o tym, by go oczyścić. Oddychał płytko i szybko, ale uspokajał się i w końcu otworzył oczy.

— Śniłem najdziwniejszy sen — oznajmił.

— Cicho — odpowiedziała.

— Straszliwy jasny smok ścigał mnie, zionąc ogniem, a ja biegłem przez korytarze, szukając kryjówki, ucieczki, obrońcy… Głos Malu huczał jak morze.

— Nie da się ukryć przed bogiem.

Peter przemówił znowu, jakby nie słyszał świątobliwego męża.

— Wang-mu — powiedział. — Wreszcie znalazłem kryjówkę. Uniósł rękę i dotknął jej policzka, spojrzał w jej oczy jakby ze zdziwieniem.

— Nie ja — odparła. — Nie jestem dość silna, żeby stanąć przeciwko niej.

— Wiem — zgodził się. — Ale czy jesteś dość silna, żeby stanąć przy mnie?


Jane mknęła po splotach łącz między drzewami. Niektóre były potężne, inne słabsze, niektóre tak słabe, że mogłaby je chyba zdmuchnąć samym oddechem, ale wszystkie cofały się przed nią z lękiem, znała ten lęk, więc odchodziła sama i nikogo nie wypychała. Miejscami sieć stawała się grubsza i mocniejsza, prowadząc do czegoś niezwykle jasnego, równie jasnego jak ona. Te miejsca były jej znajome, były pradawnym wspomnieniem, ale znała do nich drogę. W takiej właśnie sieci pierwszy raz zaistniała i wszystko wróciło teraz niby pierwotna pamięć narodzin, niby wspomnienie dawno utracone: znam królowe, które rządzą w węzłach tych lin. Ze wszystkich aiúa, jakich dotknęła w ciągu kilku minut od śmierci, te były najpotężniejsze. Każda najmniej jej dorównywała. Kiedy królowe kopców tworzą sieć, by przywołać i pochwycić królową, tylko najmocniejsze i najbardziej ambitne aiúa mogą zająć przygotowane miejsce. Tylko nieliczne mają zdolność kierowania tysiącami świadomości, opanowania cudzych organizmów tak dokładnie, jak ludzie i pequeninos panują nad komórkami własnych ciał. Owszem, królowe kopców nie były może tak zdolne jak ona, może nawet nie tak spragnione wzrostu jak aiúa Jane, ale były silniejsze niż wszyscy ludzie i pequeninos. A w przeciwieństwie do tamtych, widziały ją wyraźnie. Wiedziały, kim jest, co może uczynić. Były gotowe. Kochały ją i pragnęły, by się rozwijała. Były dla niej prawdziwymi matkami i siostrami, ale ich miejsca były zajęte i nie mogły jej przyjąć. Dlatego odwróciła się od tych lin i węzłów w stronę delikatniejszych splotów pequeninos, do mocnych drzew, które i tak cofały się przed nią, gdyż wiedziały, że ona jest mocniejsza.

I wtedy zauważyła, że sieć nie zanika miejscami, jak jej się zdawało, tylko włókna stają się cieńsze. Jest ich równie wiele, może nawet więcej, ale tworzą siatkę pajęczych nici tak delikatnych, że szorstkie dotknięcie Jane mogło je pozrywać. Dotknęła ich jednak i nie pękły, podążyła za nimi do miejsca kipiącego życiem, setkami maleńkich żywotów zawieszonych na granicy świadomości, ale jeszcze nie gotowych do skoku w jaźń. A pod nimi, ciepła i kochająca, tkwiła aiúa — na swój sposób mocna, ale nie tak jak Jane. Nie, aiúa matczynego drzewa była silna, lecz pozbawiona ambicji. Była częścią każdego życia mieszkającego pod korą, w mroku drzewnego serca, życia czołgającego się do światła, próbującego się przebudzić, ocknąć, stać sobą. A wyrwanie było łatwe, gdyż aiúa matczynego drzewa niczego nie oczekiwała od swoich dzieci. Kochała ich niezależność tak samo, jak kochała ich bezradność.

Była obszerna, z żyłami pełnymi soku, drewnianym szkieletem, mrowiącymi liśćmi skąpanymi w słońcu, korzeniami zanurzonymi w morzach wody zasolonej życiem. Stała nieruchoma pośrodku swej delikatnej i łagodnej sieci, mocna i opiekuńcza, a kiedy Jane stanęła na obrzeżu, spojrzała na nią tak, jak patrzyła na każde zagubione dziecko. Odstąpiła i zrobiła jej miejsce, pozwoliła Jane posmakować swego życia, pozwoliła uczestniczyć w opanowaniu chlorofilu i celulozy. Było tu dość miejsca dla wielu.

Jane, zaproszona, nie nadużywała gościnności. W żadnym matczynym drzewie nie zatrzymywała się na dłużej, ale przystawała, spijała życie, uczestniczyła w pracy i przechodziła dalej, od drzewa do drzewa, tańcząc wzdłuż pajęczych nitek, ojcowskie drzewa nie cofały się już przed nią, gdyż była posłańcem matek, ich głosem, dzieliła ich życie, a jednak była dostatecznie inna i potrafiła przemówić, stać się ich jaźnią, tysięcy matczynych drzew na całym świecie i rosnących na innych planetach. Dla wszystkich Jane była głosem i wszystkie cieszyły się nowym, pełniejszym życiem, gdyż znalazła się wśród nich.

‹Matczyne drzewa mówią.›

‹Nie, Jane mówi.›

‹Moja ukochana, matczyne drzewa śpiewają. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiej pieśni.›

‹Dla niej to za mało, ale na razie wystarczy. ›

‹Nie, nie zabieraj jej nam teraz! Po raz pierwszy możemy słyszeć matczyne drzewa… Są piękne.›

‹Teraz zna już drogę. Nigdy całkiem nie odejdzie. Matczyne drzewa zadowolą ją na chwilę, ale nigdy nie będą czymś więcej niż są. Jane nie zechce stać w miejscu i myśleć, pozwalać innym pić z siebie i nigdy sama się nie napić. Tańczy od drzewa do drzewa, śpiewa za nie, ale już niedługo znów poczuje pragnienie. Potrzebne jej własne ciało.› ‹A zatem ją utracimy.›

‹Nie. Nawet to ciało nie wystarczy. Stanie się jej korzeniem, jej oczami, głosem, dłońmi i stopami, ale Jane będzie tęskniła za ansiblami, za mocą, którą władała, gdy należały do niej wszystkie komputery ludzkiego świata. Zobaczysz. Na razie możemy utrzymać ją przy życiu, ale to, co zdołamy jej ofiarować, czym wasze matczyne drzewa mogą się z nią dzielić, to za mało. Właściwie nic jej nie zaspokoi.› ‹Więc co się teraz stanie?›

‹Poczekamy. Zobaczymy. Bądź cierpliwy. Czy cnotą ojcowskich drzew nie jest właśnie cierpliwość?›

Człowiek, z powodu swoich mechanicznych oczu zwany Ol-hadem, stał z dziećmi między drzewami. Przyszli tu na piknik z pequeninos, dobrymi przyjaciółmi jego dzieci. Nagle rozległo się dudnienie, huczący głos ojcowskich drzew, i pequeninos poderwali się przestraszeni.

Pierwsza myśl Olhada: Pożar! Przecież nie tak dawno wielkie, stare ojcowskie drzewa tego lasu zostały spalone przez ludzi pełnych strachu i złości. Ogień podłożony przez ludzi zabił wszystkie drzewa z wyjątkiem Człowieka i Korzeniaka, stojących w pewnej odległości od pozostałych. Zabił stare matczyne drzewo. Teraz jednak nowe pędy wyrastały z ciał zabitych, to pomordowani pequeninos przechodzili do trzeciego życia. A gdzieś pośrodku tego młodego lasu stało nowe matczyne drzewo, z pewnością jeszcze smukłe, ale po rozpaczliwym, gwałtownym wzroście dostatecznie szerokie, by setka podobnych do pędraków dzieci pełzała w mrocznej pustce drewnianej macicy. Las został zamordowany, ale odżył. A wśród podpalaczy był syn Olhada, Nimbo, zbyt mały, by zrozumieć, co robi, ślepo słuchający demagogicznego bełkotu wuja Grega. Niemal zginął wówczas, a kiedy Olhado dowiedział się o wszystkim, zawstydził się, gdyż wiedział, że źle wychował swoje dzieci. Wtedy właśnie zaczął bywać w lesie. Jeszcze nie było za późno. Dzieci dorosną, znając pequeninos tak dobrze, że sama myśl o wyrządzeniu im krzywdy okaże się niemożliwa.

Jednak w lesie znów zapanował lęk i Olhada ogarnęło mdlące przerażenie. Co to znaczy? Czyżby ojcowskie drzewa ostrzegały? Jaki najeźdźca je zaatakował?

Strach trwał tylko przez chwilę. Pequeninos usłyszały od ojcowskich drzew coś, co kazało im ruszyć w głąb lasu. Dzieci Olhada chciały iść za nimi, ale powstrzymał je gestem. Wiedział, że pośrodku rośnie matczyne drzewo, a ludzie nie powinni tam chodzić.

— Patrz, tato! — zawołała najmłodsza dziewczynka. — Oracz na nas kiwa.

Rzeczywiście. Olhado kiwnął głową i razem podążyli za Oraczem przez młody las, aż dotarli do miejsca, gdzie kiedyś Nimbo uczestniczył w zbrodni spalenia pradawnego matczynego drzewa. Zwęglony pień wciąż sterczał ku niebu, ale obok rosła już nowa matka, cienka w porównaniu z dawną, ale już grubsza od młodych braterskich drzew. Olhada zdumiała nie grubość jej pnia ani wysokość, jaką osiągnęła w tak krótkim czasie, ani gęste listowie, okrywające dachem całą polanę. Nie, zdumiało go niezwykłe roztańczone światło, sunące w górę i w dół pnia, gdzie tylko kora była cieńsza — światło tak białe i oślepiające, że z trudem na nie patrzył. Chwilami zdawało mu się, że to tylko jedna, niewielka plamka światła, pędząca tak szybko, że rozjarzała cały pień. Chwilami zaś miał wrażenie, że całe drzewo tonie w blasku, pulsuje nim, jakby wewnątrz tkwił gotów do erupcji wulkan życia. Lśnienie sięgało wzdłuż konarów do najcieńszych gałązek, liście migotały, a rozmyte cienie małych pequeninos pełzały wewnątrz pnia zadziwiająco szybko. Całkiem jakby niewielka gwiazda znalazła sobie miejsce pod korą.

Gdy jednak Olhado przyzwyczaił się do pulsującego blasku, zauważył coś jeszcze — coś, czym zdumiewali się pequeninos. Drzewo okryło się kwiatami. Kwiaty opadały, a za nimi rosły już owoce — rosły w oczach.

— Myślałem — rzucił szeptem Olhado — że drzewa nie mogą rodzić owoców.

— Nie mogły — odparł Oracz. — Descolada je tego pozbawiła.

— Ale co to jest? Skąd światło pod korą? Dlaczego rosną owoce?

— Ojcowskie drzewo Człowiek mówi, że Ender przyprowadził nam swoją przyjaciółkę. Tę, którą nazywa Jane. Odwiedza wszystkie matczyne drzewa we wszystkich lasach. Ale nawet on nie wspomniał o owocach.

— Tak mocno pachną — westchnął Olhado. — Jak to możliwe, że tak szybko dojrzewają? Pachną tak mocno, słodko, aromatycznie… Wdychając zapach kwiatów, zapach dojrzewania, czuję niemal smak owocu.

— Pamiętam ten zapach — oznajmił Oracz. — Nie czułem go nigdy w życiu, bo żadne drzewo nie zakwitło i nie wydało owocu, ale znam go. Dla mnie pachnie życiem. Pachnie radością.

— Więc spróbuj. Popatrz: jeden już całkiem dojrzał, tutaj nisko. — Olhado uniósł rękę i zawahał się. — Mogę? — zapytał. — Czy mogę zerwać owoc matczynego drzewa? Nie dla mnie. Dla ciebie.

Zdawało się, że Oracz przytaknął całym ciałem.

— Proszę — szepnął.

Olhado chwycił błyszczący owoc. Czyżby zadrżał mu pod palcami? Czy to on sam zadrżał?

Ujął owoc, jędrny, ale coraz bardziej miękki, i szarpnął delikatnie. Owoc oderwał się łatwo. Olhado pochylił się i podał go Oraczowi. Pequenino skłonił się z szacunkiem, uniósł dar do warg, polizał, otworzył usta…

I ugryzł. Sok lśnił mu na wargach. Oblizał je starannie. Przeżuł. Połknął.

Inni pequeninos obserwowali go w napięciu. Wyciągnął do nich owoc. Podchodzili kolejno: bracia i żony, podchodzili i kosztowali.

A kiedy owoc się skończył, wspinali się na świetliste drzewo, by zrywać następne i dzielić się nimi, aż w końcu nie mogli jeść więcej. Wtedy zaczęli śpiewać. Olhado z dziećmi zostali przez noc, by ich słuchać. Mieszkańcy Milagre także słyszeli pieśń, wielu z nich wyruszyło o zmierzchu i podążając za blaskiem drzewa, odnalazło polanę, gdzie najedzeni smakującymi szczęściem owocami pequeninos śpiewali hymn radości. A drzewo uczestniczyło w ich szczęściu. Aiúa, której moc i płomień dały mu życie, tańczyła po nim, wzdłuż każdej ścieżki, tysiące razy na sekundę.

Tysiące razy na sekundę tańczyła w tym i wszystkich innych drzewach na każdym ze światów, gdzie rósł las pequeninos, a każde odwiedzone matczyne drzewo okrywało się kwiatami i owocami. Pequeninos jedli je, głęboko wdychali ich aromat i śpiewali. Była to stara pieśń, której sensu dawno zapomnieli, ale teraz poznali go na nowo i nie mogli już śpiewać innej. Była to pieśń pory kwitnienia i ucztowania. Tak długo żyli bez plonów, że zapomnieli już, czym są plony. Teraz zrozumieli, co dawno temu odebrała im descolada. Co zagubili, odnaleźli na nowo. A ci, którzy głodowali, nie znając nazwy dla swego głodu, zostali nakarmieni.

Загрузка...