TO ZAWSZE BYŁO TWOJE CIAŁO

Ojcze! Dlaczego się odwróciłeś?

W godzinie mojego tryumfu nad złem dlaczego odsunąłeś się ode mnie?

Z „Boskich szeptów Han Qing-jao”


Malu siedział z Peterem, Wang-mu i Grace przy ognisku niedaleko brzegu. Dach zniknął, a wraz z nim ceremoniał. Pili kavę — w opinii Wang-mu w równej mierze dla przyjemności, co dla jej uświęcenia czy symboliki.

W pewnej chwili Malu wybuchnął długim głośnym śmiechem. Grace także się śmiała, więc musieli poczekać na przekład.

— Mówi, że nie może zdecydować, czy fakt, że bogini przebywała w tobie, Peter, czyni cię świętym, czy fakt, że cię opuściła, czyni cię nieczystym.

Peter parsknął — z uprzejmości, Wang-mu była tego pewna. Ona nie roześmiała się wcale.

— Jaka szkoda — stwierdziła Grace. — Miałam nadzieję, że macie poczucie humoru.

— Mamy — zapewnił Peter. — Nie mamy samoańskiego poczucia humoru.

— Malu uważa, że bogini nie może na zawsze pozostać tam, gdzie jest. Znalazła nowy dom, ale on należy do innych i ich gościnność nie potrwa wiecznie. Poczułeś, jak silna jest Jane…

— Tak — przyznał cicho Peter.

— Gospodarze przyjęli ją… Malu nazywa to leśną siecią, jakby rybacką siecią do łapania drzew, ale co to może znaczyć? W każdym razie mówi, że są za słabi w porównaniu z Jane i czy ona chce tego, czy nie, z czasem ich ciała będą należeć do niej. Chyba że znajdzie inne miejsce na swoje stałe mieszkanie.

Peter skinął głową.

— Wiem, o co mu chodzi. Do chwili, kiedy do mnie wtargnęła, wierzyłem, że chętnie oddam jej to znienawidzone ciało i życie. Ale gdy ścigała mnie wkoło, przekonałem się, że Malu miał rację: wcale nie nienawidzę swojego życia. Bardzo chcę żyć. Oczywiście, tak naprawdę to nie ja tego chcę, tylko Ender, ale że w rzeczywistości on jest mną, więc mamy problem.

— Ender ma trzy ciała — przypomniała Wang-mu. — Czy to znaczy, że rezygnuje z któregoś z pozostałych?

— Nie sądzę, żeby z czegokolwiek rezygnował. Czy może powinienem powiedzieć: nie sądzę, żebym ja z czegoś rezygnował. To nie jest świadomy wybór. Ender trzyma się życia mocno i gniewnie. Zdaje się, że przynajmniej przez dzień leżał już na łożu śmierci, zanim Jane została wyłączona.

— Zabita — poprawiła Grace.

— Raczej zdegradowana — upierał się Peter. — Teraz jest driadą, nie boginią. Sylfidą. — Mrugnął do Wang-mu, która nie miała pojęcia, o czym mówi. — Nawet jeśli Ender odda własne, dawne życie, i tak nie ustąpi.

— Ma o dwa ciała więcej, niż mu potrzeba — odparła Wang-mu. — A Jane ma o jedno mniej, niż jest jej niezbędne. Mam wrażenie, że powinny tu działać prawa handlu. Dwa razy większa podaż niż popyt… Cena nie będzie wysoka.

Kiedy cała rozmowa została przetłumaczona, Malu zaśmiał się znowu.

— Śmieje się z niskiej ceny — wyjaśniła Grace. — Mówi, że jest tylko jeden sposób, by Ender oddał jedno ze swoich ciał: musi umrzeć.

Peter kiwnął głową.

— Wiem.

— Ale Ender nie jest Jane — stwierdziła Wang-mu. — Nie zaznał życia jako… jako naga aiúa pędząca po sieci ansibli. Jest osobą. A kiedy aiúa ludzi opuszczają ciała, nie próbują znaleźć sobie innych.

— A jednak jego… moja aiúa była we mnie — przypomniał Peter. — Zna drogę. Ender może umrzeć, a mimo to pozwolić mi żyć.

— Albo wszyscy troje możecie umrzeć.

— Jedno wiem — powiedział im Malu za pośrednictwem Grace. — Jeśli bogini ma otrzymać nowe życie, jeśli kiedykolwiek ma odzyskać dawną potęgę, Ender Wiggin musi umrzeć i oddać jej ciało. Nie ma innego sposobu.

— Odzyskać potęgę? — zdziwiła się Wang-mu. — Czy to możliwe? Myślałam, że w tym ogólnym wyłączaniu komputerów chodzi o to, by na zawsze odciąć ją od sieci.

Malu roześmiał się znowu. Klepał się po nagiej piersi i udach, tłumacząc coś po samoańsku.

— Ile setek komputerów mamy tutaj, na Samoa? — przełożyła Grace. — Od miesięcy, od dnia, kiedy dała mi się poznać, kopiujemy, kopiujemy i kopiujemy. Te fragmenty pamięci, które chciała zachować, mamy tutaj, gotowe do wprowadzenia. Może to tylko drobna część tego, czym kiedyś była, ale część najważniejsza. Jeśli zdoła powrócić do sieci ansibli, mamy wszystko, czego potrzeba, żeby wróciła też do sieci komputerowych.

— Przecież mają nie łączyć sieci komputerowych z ansiblami — przypomniała Wang-mu.

— Taki rozkaz przesłał Kongres — zgodziła się Grace. — Ale nie wszystkie rozkazy są wykonywane.

— W takim razie dlaczego Jane nas tu sprowadziła? — spytał niepewnie Peter. — Skoro Malu i ty twierdzicie, że nie macie wpływu na Aimainę, i skoro Jane nawiązała już z wami kontakt i właściwie zbuntowaliście się przeciw Kongresowi…

— Nie, to nie tak — uspokoiła go Grace. — Robiliśmy to, o co prosił nas Malu, ale on nie wspominał o komputerowej osobowości. Mówił o bogini, a my słuchaliśmy go, bo ufamy jego mądrości i wiemy, że widzi rzeczy dla nas niewidoczne. Wasze przybycie wyjawiło nam, kim jest Jane.

Kiedy Malu dowiedział się, o czym mowa, wskazał palcem Petera.

— Ty! Ty przybyłeś tutaj, żeby sprowadzić boginię! Potem wskazał Wang-mu.

— A ty przybyłaś, aby sprowadzić człowieka.

— Powiedzmy, że człowieka — mruknął Peter.

Ale Wang-mu wydawało się, że rozumie. Przetrwali jeden kryzys, lecz ta cicha godzina była tylko chwilowym uspokojeniem. Wkrótce bitwa rozgorzeje na nowo i tym razem jej wynik będzie inny. Jeśli Jane ma przeżyć, jeśli ma pozostać choćby cień nadziei na przywrócenie natychmiastowych lotów międzygwiezdnych, Ender musi jej oddać przynajmniej jedno ze swoich ciał. Jeśli Malu ma rację, Ender musi umrzeć. Istnieje niewielka szansa, że jego aiúa zatrzyma się w jednym z ciał i będzie żyć dalej. Jestem tu, powiedziała sobie Wang-mu, by dopilnować, żeby przeżył Peter. Nie jako bóg, ale jako człowiek.

Wszystko zależy od tego, uświadomiła sobie, czy Ender-Peter kocha mnie bardziej niż Ender-Valentine kocha Mira i Ender-Ender Novinhę.

To doprowadziło ją niemal do rozpaczy. Cóż znaczyła? Miro przez lata był przyjacielem Endera. Novinha była jego żoną. A Wang-mu? Ender dowiedział się o jej istnieniu zaledwie kilka dni, najwyżej tygodni temu. Kim dla niego była?

Natychmiast nadeszła inna myśl, pocieszająca, ale i niepokojąca. Co ważniejsze: kto jest bardziej kochany, czy też jaki aspekt Endera jego czy jej pożąda? Valentine jest doskonałą altruistką — może kochać Mira najbardziej, a jednak poświęcić go, by dać ludziom loty międzygwiezdne. A Ender… już teraz tracił zainteresowanie swoim dawnym życiem. Jest zmęczony, zniechęcony. Podczas gdy Peter jest kimś z ambicją, pragnącym rozwijać się i tworzyć. Nie chodzi o to, że mnie kocha, ale że kocha mnie właśnie on, a raczej że on chce żyć, a ja jestem mu niezbędna, kochająca go mimo rzekomego zła. Peter jest tą częścią Endera, która najbardziej potrzebuje miłości, gdyż najmniej na nią zasługuje… A zatem moja miłość, ponieważ to miłość do Petera, będzie dla niego najcenniejsza.

Jeśli w ogóle ktoś może zwyciężyć, to tylko ja i Peter. Nie z powodu cudownej czystości naszego uczucia, ale z powodu rozpaczliwego pragnienia kochanków.

Cóż, historia naszego życia nie będzie szlachetna i piękna, ale przynajmniej będziemy mieli jakieś życie. To wystarczy.

Zanurzyła stopy w piasek, czując delikatny, rozkoszny ból tarcia maleńkich odprysków krzemu o czułą skórę między palcami. Takie jest życie: bolesne, brudne, ale cudowne.


— Próbujcie — rzekł Olhado. — Ale nie rezygnujcie też z powrotu do domu.

— Ten prom nie nadaje się do dwustuletniego lotu. A mniej więcej tak daleko jesteśmy. Stateczek nie mógłby się nawet zbliżyć do prędkości niezbędnych w locie relatywistycznym. Musielibyśmy przez dwieście lat stawiać pasjanse. Karty się zużyją, zanim wrócimy do domu.

Olhado zaśmiał się — zbyt lekko i szczerze, pomyślał Miro.

— Królowa Kopca twierdzi, że kiedy Jane uwolni się od drzew i kiedy Kongres uruchomi swój nowy system, może uda jej się wskoczyć z powrotem. Przynajmniej tyle, żeby wejść w łącza ansibli. A wtedy może zdoła znowu wziąć się do lotów międzygwiezdnych. Rzecz nie jest wykluczona.

Val zaniepokoiła się.

— Czy to są domysły Królowej Kopca, czy ona to wie?

— Przewiduje przyszłość — odparł Olhado. — Nikt nie może być pewien tego, co nastąpi. Nawet te sprytne królowe pszczół, które przy stosunku odgryzają mężom głowy.

Nie znaleźli odpowiedzi ani na to, ani na jego żartobliwy ton.

— Jeśli wszystko w porządku — zakończył Olhado — to bierzcie się do roboty. Zostawiam włączony odbiornik. Wasze raporty będziemy rejestrować w trzech kopiach.

Jego twarz zniknęła znad terminala.

Miro odwrócił fotel i spojrzał na pozostałych. Byli tu Ela, Quara, Val, pequenino Gasiogień i bezimienna robotnica, obserwująca ich w wiecznym milczeniu i komunikująca się jedynie wpisywanymi na terminalu tekstami. Poprzez nią — Miro wiedział — Królowa Kopca patrzy, co robią, słucha, co mówią. Czeka. Dyryguje. Cokolwiek stanie się z Jane, Królowa Kopca będzie katalizatorem. A jednak to, co powiedziała, przekazała Olhado poprzez jakąś robotnicę w Milagre. Ta tutaj wypisywała tylko pomysły dotyczące tłumaczenia języka descoladores.

Nic nie mówi, uświadomił sobie Miro, bo nie chce, żeby wyglądało, że naciska. Kogo naciska?

Olhado przez ansibl wyjaśnił bratu i siostrom na statku, co się wydarzyło z Jane i matczynymi drzewami.

— Królowa Kopca twierdzi, że to nie może trwać długo — dodał. — Matczyne drzewa nie są aż tak silne. Ugną się, poddadzą i wkrótce Jane będzie lasem, kropka. I to nie mówiącym lasem. Po prostu bardzo piękne, bardzo jasne, bardzo płodne drzewa. Cudowny widok, zapewniam was, ale według Królowej Kopca to śmierć.

— Dzięki, Olhado — odpowiedział Miro. — Tak czy tak, dla nas niewielka to różnica. Utkwiliśmy tutaj, więc skoro Val nie obija się już o ściany, pora wracać do pracy. Descoladores jeszcze nas nie odkryli, bo tym razem Jane umieściła nas na wyższej orbicie. Jak tylko opracujemy sensowny system translacji ich języka, pomachamy do nich i damy znać, że jesteśmy.

Val. Nie może naciskać Val, ponieważ… ponieważ Jane tylko w jeden sposób może otrzymać któreś z ciał: Ender musi oddać je z własnej woli. I naprawdę z własnej: bez nacisków, bez wyrzutów sumienia, bez namów, gdyż nie jest to decyzja, jaką można podjąć świadomie. Ender postanowił dzielić z matką życie w klasztorze, ale podświadomie bardziej interesował się próbami tłumaczenia i tym, co robił Peter. Podświadomy wybór był odbiciem rzeczywistych pragnień. Jeśli Ender ma zrezygnować z Val, musi to być jego dogłębne pragnienie. Nie wybór dokonany z poczucia obowiązku, jak decyzja pozostania z matką. Musi to zrobić dlatego, że tego właśnie chce naprawdę.

Miro zerknął na Val, na piękno płynące raczej z głębokiej dobroci niż z regularnych rysów. Kochał ją, ale czy kochał w niej tę doskonałość? Ta perfekcyjna cnota może być jedynym, co pozwoli jej… pozwoli Enderowi w trybie Valentine… z własnej woli odejść i wpuścić Jane. A przecież kiedy pojawi się Jane, perfekcyjna cnota zniknie, prawda? Jane była potężna i — Miro wierzył w to — dobra. Z pewnością była dobra dla niego. Była przyjacielem. Ale nawet w najbardziej szalonych marzeniach nie wyobrażał sobie, że jest idealna. Jeśli Jane włoży na siebie Val jak ubranie, czy to wciąż będzie Val? Wspomnienia pozostaną, ale wola ukryta za tą twarzą okaże się bardziej złożona od prostej roli, jaką wyznaczył jej Ender. Czy nadal będę ją kochał, gdy stanie się Jane? Dlaczego nie? Przecież kocham Jane… Ale czy będę kochał Jane z krwi i kości, nie tylko głos w uchu? Czy będę patrzył w te oczy i rozpaczał po utraconej Valentine?

Dlaczego wcześniej nie miałem tych wątpliwości? Sam starałem się do tego doprowadzić, jeszcze wtedy, kiedy nie rozumiałem, jakie to trudne. A teraz, kiedy pozostał tylko cień nadziei, nagle chciałbym… żeby co? Żeby to się nie stało? Raczej nie. Nie chcę tutaj umierać. Chciałbym, żeby Jane odżyła, choćby dla przywrócenia lotów międzygwiezdnych. Proszę, jaki altruistyczny motyw. Chcę, żeby Jane odżyła, ale chcę też nie zmienionej Val.

Chcę, żeby wszystko co złe odeszło i żeby wszyscy byli szczęśliwi. Chcę do mamy. Ależ się ze mnie zrobiła zdziecinniała oferma.

Nagle zauważył, że Val mu się przygląda.

— Cześć — powiedział. Inni przenosili wzrok z niego na Val i z powrotem. — Nad czym głosujemy? Czy mam zapuścić brodę?

— Nad niczym — odparła Quara. — Po prostu mam dosyć. Owszem, wiedziałam, co robię, kiedy wsiadałam na ten statek. Ale do licha! Trudno wzbudzić w sobie entuzjazm dla badań języka tych ludzi, kiedy moje życie odmierza wskaźnik ciśnienia w zbiornikach z tlenem.

— Zauważyłam — wtrąciła oschle Ela — że już teraz nazywasz descoladores ludźmi.

— A nie powinnam? Nie wiemy nawet, jak wyglądają. — Quara zmieszała się. — Przecież mają język i…

— Po to właśnie przybyliśmy, prawda? — wtrącił Gasiogień. — Mamy zdecydować, czy descoladores są ramenami, czy varelse. Kwestia tłumaczenia to zaledwie drobny krok na tej ścieżce.

— Wielki krok — poprawiła go Ela. — I nie mamy czasu, żeby go wykonać.

— Ponieważ nie wiemy, jak długo nam to zajmie — wtrąciła Quara — nie rozumiem, jak możesz być tego pewna.

— Jestem absolutnie pewna — odparła Ela. — Ponieważ nie robimy nic, tylko siedzimy, gadamy i gapimy się, jak Miro i Val robią do siebie wzniosłe miny. Nie trzeba geniusza, żeby stwierdzić, że w tym tempie nasze postępy przed wyczerpaniem tlenu będą dokładnie zerowe.

— Innymi słowy, powinniśmy przestać tracić czas. Quara wróciła do notatek i wydruków, nad którymi pracowała.

— Wcale nie tracimy czasu — odezwała się cicho Val.

— Nie? — zdziwiła się Ela.

— Czekam, aż Miro mi powie, jak łatwo można przywrócić kontakt Jane z rzeczywistym światem. Ciało jest gotowe do jej przyjęcia. A potem… odzyskamy możliwość lotów międzygwiezdnych. Jego dawna, lojalna przyjaciółka nagle stanie się prawdziwą dziewczyną. Na to czekam.

Miro pokręcił głową.

— Nie chcę cię stracić — szepnął.

— To nie pomaga — stwierdziła Val.

— Ale to prawda. W teorii wszystko było proste. Te głębokie przemyślenia w poduszkowcu na Lusitanii… Pewnie. Potrafiłem wywnioskować, że Jane w Val będzie Jane i Val. Ale kiedy się zastanowić, nie jestem już taki pewien…

— Zamknij się! — rzuciła Val.

Nigdy się tak nie odzywała. Dlatego Miro się zamknął.

— Nie chcę już tego słuchać — oznajmiła. — Potrzebuję czegoś, co mi pomoże oddać to ciało. Miro pokręcił głową.

— Nie zatrzymuj się w pół drogi — dodała. — Rób, co masz robić. Wóz albo przewóz.

Wiedział, czego jej trzeba. Wiedział, co chce powiedzieć: że trzyma ją w tym ciele, w tym życiu jedynie on. Jedynie jej miłość do niego. Ich przyjaźń i zażyłość. Są przecież inni, którzy zajmą się problemem translacji. Miro zrozumiał, że taki był plan — od samego początku. Zabrać Elę i Quarę, żeby Val nie uważała siebie za niezastąpioną. Ale z Mira nie mogła tak łatwo zrezygnować. A musiała… Musiała ustąpić.

— Nieważne, jaka aiúa znajdzie się w tym ciele — stwierdził. — Będziesz pamiętała wszystko, co powiem.

— I musisz mówić szczerze — upomniała. — To musi być prawda.

— Niemożliwe. Ponieważ prawda jest taka, że…

— Przestań. Nie powtarzaj tego. To kłamstwo!

— Wcale nie kłamstwo.

— Oszukujesz sam siebie, Miro. Musisz się ocknąć i spojrzeć prawdzie w oczy. Wybrałeś już między mną a Jane. Teraz się wycofujesz, bo nie chciałbyś dokonywać takich okrutnych wyborów. Ale nigdy mnie nie kochałeś, Miro. Nie mnie. Kochałeś moje towarzystwo, owszem… Jedyna kobieta w okolicy, oczywiście: biologiczny nakaz odegrał swoją rolę wobec rozpaczliwie samotnego młodego mężczyzny. Ale mnie? Myślę, że tak naprawdę kochałeś wspomnienie swojej przyjaźni z prawdziwą Valentine, kiedy lecieliście razem w przestrzeni. Kochałeś poczucie własnej szlachetności, gdy wyznałeś miłość, żeby ratować mi życie, kiedy Ender mnie ignorował. Ale cały czas chodziło ci o siebie, nie o mnie. Nigdy mnie nie znałeś i nigdy nie kochałeś. Kochałeś Jane, Valentine, Endera… prawdziwego Endera, nie ten plastikowy pojemnik, jaki stworzył, żeby wydzielić wszystkie cnoty, których chciałby mieć więcej.

Jej złość, jej gniew były niemal dotykalne. Jakby przestała być sobą. Miro zauważył, że to zachowanie zdumiało wszystkich. Ale rozumiał ją. Taka właśnie była Val. Doprowadziła się do wściekłości, żeby samą siebie przekonać do oddania życia. Robiła to dla dobra innych. Altruizm doskonały… Ona jedna umrze, za to inni na statku może przeżyją, może wrócą do domu, kiedy zakończą pracę. Jane przeżyje, okryta nowym ciałem, dziedzicząca wszystkie wspomnienia. Val musiała sobie wmówić, że jej obecne życie jest bezwartościowe — dla niej i dla innych. Że zyskałoby wartość tylko w jeden sposób: gdyby je oddała.

I w tym oczekiwała pomocy Mira. Takiej ofiary żądała od niego. Miał jej pomóc odejść. Pomóc zapragnąć odejść. Pomóc znienawidzić to życie.

— Dobrze — odparł. — Chcesz prawdy? Jesteś pusta, Val, i zawsze byłaś pusta. Siedzisz tylko i mówisz co należy, ale w nic nie wkładasz serca. Ender chciał cię stworzyć nie dlatego, że posiada te zalety, które podobno reprezentujesz, ale ponieważ ich nie ma. Dlatego właśnie tak cię podziwia. I kiedy cię zrobił, nie wiedział, co w tobie umieścić. Pusty scenariusz. Nawet teraz realizujesz tylko scenariusz. Doskonały altruizm, akurat! Jakie to poświęcenie: oddać życie, które nigdy nie było życiem? Zadrżała. Łza spłynęła jej po policzku.

— Mówiłeś, że mnie kochasz.

— Żal mi cię było. Wtedy w kuchni u Valentine, tak? Rzecz w tym, że próbowałem chyba zrobić wrażenie na Valentine. Tamtej Valentine. Pokazać jej, jaki ze mnie porządny facet. Ona naprawdę ma niektóre z tych zalet i zależy mi na tym, co o mnie myśli. Zatem… zakochałem się w poczuciu, że jestem wart jej szacunku. To najbliższe miłości do ciebie. A kiedy dowiedzieliśmy się, na czym polega nasza misja i nagle nie byłaś już umierająca, było za późno. Powiedziałem, że cię kocham, więc musiałem ciągle od nowa podtrzymywać tę fikcję, chociaż było jasne, coraz jaśniejsze, że brakuje mi Jane, tęsknię za nią tak rozpaczliwie, że aż boli. I nie mogę jej odzyskać tylko dlatego, że ty nie chcesz ustąpić…

— Proszę cię — szepnęła Val. — To boli. Nie sądziłam, że…

— Miro — wtrąciła Quara — to najwredniejszy numer, jaki w życiu widziałam, a widziałam już sporo.

— Cicho bądź, Quaro — rzuciła Ela.

— A odkąd to jesteś królową tego statku?

— Tu nie chodzi o ciebie.

— Wiem. Chodzi o to, że Miro jest draniem… Gasiogień podniósł się cicho z fotela i w jednej chwili swą silną dłonią zasłonił Quarze usta.

— Nie pora na to — powiedział cicho. — Niczego nie rozumiesz.

Uwolniła się.

— Rozumiem dosyć, żeby wiedzieć… i Gasiogień obejrzał się na robotnicę Królowej Kopca.

— Pomóż nam — poprosił. Robotnica poderwała się i z zadziwiającą szybkością wyprowadziła Quarę z pokładu. Gdzie Królowa Kopca zabrała jego siostrę i jak ją unieruchomiła, wcale Mira nie zainteresowało. Quara była nazbyt egocentryczna, żeby zrozumieć scenę, jaką odgrywali Val i Miro. Za to inni rozumieli.

Najważniejsze jednak, żeby Val nie zrozumiała. Val musiała wierzyć, że mówi szczerze. Prawie się udało, kiedy Quara im przerwała, ale teraz zgubili wątek.

— Val — podjął ze znużeniem Miro — to nieważne, co ci powiem. Bo i tak nigdy nie ustąpisz. A wiesz dlaczego? Bo nie jesteś Val. Jesteś Enderem. A Ender, chociaż dla ratowania ludzkości mógł niszczyć całe planety, swoje życie uważał za święte. Nigdy z niego nie zrezygnuje. Nie odda ani odrobiny. To dotyczy również ciebie: nigdy cię nie wypuści. Ponieważ jesteś ostatnim i największym z jego złudzeń. Jeśliby cię oddał, straciłby szansę bycia naprawdę dobrym człowiekiem.

— Bzdura! — zawołała Valentine. — Właśnie rezygnując ze mnie, może stać się naprawdę dobrym człowiekiem.

— O to mi właśnie chodzi. On nie jest dobrym człowiekiem, więc nie potrafi cię oddać, nawet po to, żeby wykazać swoje cnoty. Nie można sfałszować więzów aiúa i ciała. Można oszukać każdego, ale nie własne ciało. On po prostu nie jest tak dobry, żeby cię wypuścić.

— Czyli nienawidzisz Endera, nie mnie.

— Nie, Val. Nie czuję nienawiści do Endera. To zwyczajny człowiek, niedoskonały jak ja. Jak każdy. Jak prawdziwa Valentine, skoro już o niej mowa. Tylko ty masz iluzję doskonałości… ale to nic nie znaczy, bo ty nie jesteś prawdziwa. Jesteś Enderem na sznurku, grającym jego rolę Valentine. Schodzisz ze sceny i nic nie pozostaje, wszystko znika jak kostium i charakteryzacja. Czy naprawdę wierzyłaś, że pokochałem coś takiego?

Val odwróciła się na fotelu plecami do Mira.

— Niemal uwierzyłam, że mówisz to szczerze — powiedziała.

— Ja nie mogę tylko uwierzyć, że mówię to na głos. Ale tego przecież chciałaś, prawda? Żebym po raz pierwszy był z tobą szczery, a wtedy i ty będziesz szczera wobec siebie. Zrozumiesz, że to, co masz, to nie życie, ale wieczne wyznanie niedoskonałości Endera. Myśli, że jesteś dziecięcą niewinnością, którą utracił. Tymczasem prawda jest inna: zanim jeszcze zabrali go od rodziców, zanim trafił do Szkoły Bojowej na niebie, zanim zmienili go w doskonałą maszynę do zabijania, już wcześniej był brutalnym, bezlitosnym zabójcą. Obawiał się tego całe życie. Nawet przed sobą udaje, że tej sprawy nie było. A przecież zabił chłopca, zanim jeszcze został żołnierzem. Skopał go po głowie. Kopał i kopał, a chłopak nigdy nie odzyskał przytomności. Rodzice nie zobaczyli go już żywego. Chłopak był wredny, ale nie zasługiwał na śmierć. Ender od samego początku był mordercą. I z tą świadomością nie mógł żyć. Dlatego byłaś mu potrzebna. Dlatego potrzebował Petera: żeby umieścić w nim tego bezlitosnego zabójcę i zrzucić wszystko na niego. Żeby wskazać twoją doskonałość i powiedzieć: „Patrzcie, to piękno tkwiło we mnie”. A my gramy w jego grę. Ponieważ ty wcale nie jesteś piękna, Val. Jesteś żałosną próbą usprawiedliwienia człowieka, którego życie jest kłamstwem. Val wybuchnęła płaczem.

Współczucie prawie, prawie go powstrzymało. Krzyknął niemal: Nie, Val, kocham cię, pragnę! Za tobą tęskniłem całe życie, a Ender jest dobrym człowiekiem, bo przecież to bzdura, że jesteś tylko maską. Ender nie stworzył cię świadomie, jak hipokryta tworzy swój wizerunek. Powstałaś z niego. Cnoty tkwiły w nim, a ty jesteś ich naturalnym siedliskiem. Już wcześniej kochałem i podziwiałem Endera, ale dopiero kiedy spotkałem ciebie, zrozumiałem, jaki piękny jest w swoim wnętrzu.

Siedziała tyłem do niego. Nie widziała jego cierpienia.

— O co chodzi, Val? Znowu mam się nad tobą zlitować? Nie rozumiesz, że jedyną wartością, jaką dla nas przedstawiasz, jest to, że możesz odejść i oddać swoje ciało Jane? Nie potrzebujemy ciebie, nie chcemy, aiúa Endera należy do ciała Petera, ponieważ tylko on ma szansę przejąć jego prawdziwy charakter. Odejdź, Val. Kiedy odejdziesz, zyskamy szansę przeżycia. Póki tu jesteś, jesteśmy skazani. Czy choćby przez sekundę wierzyłaś, że będziemy za tobą tęsknić? Zastanów się.

Nigdy sobie nie wybaczę tych słów, pomyślał Miro. Chociaż wiem, że muszę pomóc Enderowi zrezygnować z tego ciała, muszę pobyt w nim uczynić nieznośnym, nie zmienia to faktu, że będę pamiętał, co mówiłem. Będę pamiętał, jak wygląda Val, szlochająca z rozpaczy i bólu. Jak zdołam z tym żyć? Myślałem, że kiedyś byłem kaleką. Ale wtedy miałem tylko uszkodzony mózg. A teraz… Nie mógłbym jej tego wszystkiego powiedzieć, gdyby te słowa nie przyszły mi na myśl. W tym problem. Pomyślałem o tych strasznych rzeczach. Oto jakim jestem człowiekiem.


Ender znowu otworzył oczy, wyciągnął rękę i dotknął sińców na twarzy Novinhy. Jęknął, kiedy zobaczył Valentine i Plikt.

— Co ja wam zrobiłem?

— To nie byłeś ty — odparła Novinha. — To ona.

— To byłem ja — stwierdził. — Chciałem oddać jej… coś. Naprawdę chciałem, ale kiedy już doszło do tego, przestraszyłem się. Nie mogłem. — Odwrócił głowę i zamknął oczy. — Próbowała mnie zabić. Próbowała mnie wypędzić.

— Oboje działaliście sporo poniżej poziomu świadomości — uspokoiła go Valentine. — Dwie aiúa o silnej woli, niezdolne wycofać się z życia. To nie takie straszne.

— Co? A wy po prostu stałyście za blisko?

— Zgadza się.

— Cierpicie przeze mnie — rzekł Ender. — Sprawiłem wam ból.

— Człowiek nie odpowiada za swoje czyny, kiedy jest nieprzytomny — oświadczyła Novinha. Ender pokręcił głową.

— Nie to… Wcześniej. Leżałem tu i słuchałem. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem wydać dźwięku, ale mogłem słuchać. Wiem, co wam zrobiłem. Wszystkim trzem. Przepraszam.

— Nie musisz — oświadczyła Valentine. — Każda z nas sama wybrała swoje życie. Ja od samego początku mogłam zostać na Ziemi. Nie musiałam iść za tobą. Udowodniłam to, kiedy zostałam z Jaktem. Nic mnie nie kosztowałeś: miałam wspaniałą karierę i cudowne życie, w dużej części dlatego, że byłam przy tobie. Plikt zaś, cóż… w końcu przekonaliśmy się… co, muszę przyznać, przyjęłam z ulgą… że nie zawsze całkowicie nad sobą panuje. Mimo to nie prosiłeś jej, żeby przyleciała tu za tobą. Wybrała, co wybrała. Jeśli zmarnowała życie, to przynajmniej zmarnowała je tak, jak tego chciała, i to nie twoja sprawa. Co do Novinhy…

— Novinha jest moją żoną — przerwał jej Ender. — Powiedziałem, że jej nie opuszczę. Próbowałem jej nie opuścić.

— Nie opuściłeś — zapewniła Novinha.

— Więc co robię w tym łóżku?

— Umierasz.

— Właśnie o to mi chodzi.

— Ale umierałeś, zanim jeszcze tu przyszedłeś. Umierałeś od chwili, kiedy porzuciłam cię w gniewie i znalazłam się tutaj. Wtedy zdałeś sobie sprawę, oboje zdaliśmy sobie sprawę, że niczego już wspólnie nie budujemy. Nasze dzieci dorosły. Jedno z nich nie żyje. Nowych nie będzie. Nasze sprawy nie mają już punktów wspólnych.

— To nie znaczy, że można zakończyć…

— Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Wiem, Andrew. Podtrzymujesz małżeństwo dla dzieci, a kiedy one dorosną, pozostajesz w małżeństwie dla dzieci innych, żeby rosły w świecie, gdzie małżeństwa są trwałe. Wiem to wszystko, Andrew. Trwałe… dopóki jedno nie umrze. Dlatego jesteś tutaj, Andrew. Ponieważ czeka na ciebie jeszcze niejedno życie, które chciał być przeżyć, i ponieważ dzięki jakiemuś cudownemu przypadkowi naprawdę masz ciała, w których mógłbyś je przeżyć. Oczywiście, że mnie opuszczasz. Oczywiście…

— Dotrzymuję obietnicy.

— Do śmierci. I nie dłużej. Czy myślisz, że nie będę tęsknić, kiedy cię zabraknie? Będę. Będę tęskniła tak, jak każda wdowa tęskni za ukochanym mężem. Będę tęskniła za każdym razem, kiedy opowiem naszym wnukom twoją historię. To dobrze, że wdowa tęskni za mężem. Nadaje to ramy jej życiu. Ale ty… oni nadają ramy twojemu życiu: twoje inne jaźnie. Nie ja. Już nie. I nie mam o to żalu, Andrew.

— Boję się — wyznał Ender. — Nigdy jeszcze nie czułem takiego strachu jak wtedy, kiedy Jane mnie wypchnęła. Nie chcę umierać.

— Więc nie zostawaj tutaj, ponieważ pozostanie w tym starym ciele i w tym starym małżeństwie, Andrew, to będzie prawdziwa śmierć. A dla mnie, siedzącej przy tobie, wiedzącej, że naprawdę wcale nie chcesz tu być, dla mnie to też będzie rodzaj śmierci.

— Novinho, wciąż cię kocham. Nie udaję. Wszystkie szczęśliwe lata, jakie przeżyliśmy razem… to była prawda. Jak Jakt i Valentine… Powiedz jej, Valentine.

— Andrew — rzekła Valentine — pamiętaj, że to ona cię opuściła.

Ender spojrzał na siostrę. Potem na Novinhę — długo i surowo.

— To prawda… Opuściłaś mnie. Zmusiłem cię, żebyś mnie znowu przyjęła.

Novinha skinęła głową.

— Ale myślałem… myślałem, że mnie potrzebujesz. Nadal. Wzruszyła ramionami.

— To był zawsze zasadniczy problem, Andrew. Jesteś mi potrzebny… ale nie z obowiązku. Nie dlatego że chcesz dotrzymać danego słowa. Widzieć cię tutaj chwila za chwilą, dzień za dniem, wiedzieć, że trzyma cię tu obowiązek… Jak sądzisz, Andrew, łatwo bym to zniosła?

— Chcesz, żebym umarł?

— Chcę, żebyś żył — rzekła Novinha. — Żył. Jako Peter. To wspaniały chłopak i ma przed sobą długie życie. Życzę mu jak najlepiej. Bądź nim teraz, Andrew. Zostaw za sobą starą wdowę. Spełniłeś swój obowiązek wobec mnie. I wiem, że mnie kochasz, tak samo jak ja kocham ciebie. Śmierć tego nie przekreśli.

Ender wierzył jej, rozważał, czy wierząc ma rację. Mówi szczerze? Jak może tak myśleć?! Mówi to, co myśli, że chcę usłyszeć? Ale to, co mówi, jest prawdą! Tam i z powrotem, raz za razem pytania rozbrzmiewały mu w głowie.

I zasnął.

Tak to odczuwał. Zaśnięcie.

Trzy kobiety przy łóżku zobaczyły, że zamyka oczy. Novinha westchnęła, myśląc, że zawiodła. Chciała wyjść, ale wtedy Plikt jęknęła i Novinha zawróciła. Enderowi wypadały włosy. Wyciągnęła dłoń, pragnęła je przygładzić, choć wiedziała, że lepiej nie budzić go, pozwolić mu odejść.

— Nie patrz na to — szepnęła Valentine.

Żadna nie wyszła. Patrzyły, nie dotykając, nie odzywając się… Skóra naciągnęła się na kościach i pękała wysuszona, Ender rozsypywał się w proch pod kołdrą, na poduszce, a potem nawet proch się rozpadał, aż był zbyt drobny, by mogły go widzieć. Nic nie zostało. Jakby nikogo nie było, z wyjątkiem martwych włosów.

Valentine pochyliła się i zmiotła je w stosik. Przez chwilę Novinha była wstrząśnięta. Potem zrozumiała: musieli przecież coś pochować. Musieli urządzić pogrzeb i złożyć do grobu to, co pozostało z Andrew Wiggina. Schyliła się, żeby pomóc. A kiedy Plikt także zebrała kilka samotnych włosów, Novinha nie odsunęła się, ale wzięła te włosy w dłonie, tak samo jak zebrane przez Valentine. Ender był wolny. Novinha go uwolniła. Powiedziała to, co musiała powiedzieć, by mógł odejść.

Czy Valentine miała rację? Czy ostateczny rezultat będzie dla niej inny niż dla kobiet, które także kochały i straciły? Potem się dowie. Ale teraz, dzisiaj, czuła jedynie mdlące brzemię żalu. Nie! — chciała zakrzyknąć. Nie, Ender, to nie była prawda, wciąż potrzebuję cię tutaj, czy to z poczucia obowiązku, czy z powodu przysięgi, wszystko jedno, bądź przy mnie, nikt nigdy nie kochał mnie jak ty i potrzebowałam tego, potrzebowałam ciebie, gdzie teraz jesteś, gdzie jesteś, kiedy ja tak bardzo cię kocham…


‹Odchodzi› oznajmiła Królowa Kopca.

‹Ale czy znajdzie drogę do innego ciała?› zapytał Człowiek. ‹Nie pozwól mu się zgubić !›

‹To już jego sprawa. Jego i Jane.›

‹Czy ona wie?›

‹Nieważne, gdzie się znajduje, nadal jest do niego dostrojona. Tak, wie. Już w tej chwili go szuka. Tak, już jest.›


* * *

Wyskoczyła z sieci, która tak łagodnie, tak delikatnie ją przyjęła. Wrócę, pomyślała, wrócę do was, ale nie zostanę długo. Krzywdzę was, kiedy jestem tu długo.

Przeskoczyła i znalazła się znowu przy tej znajomej aiúa, z którą od trzech tysięcy lat była spleciona. Wydawał się zagubiony, niespokojny. Tak: brakowało jednego z ciał. Tego starego. Dawnego, dobrze znanego kształtu. Ledwie się utrzymywał przy dwóch pozostałych. Nie miał korzenia ani kotwicy. W żadnym z nich nie czuł się u siebie. Był obcy we własnym ciele.

Zbliżyła się. Tym razem lepiej wiedziała, co robić. Tym razem podchodziła ostrożnie, nie brała niczego, co należało do niego. Nie próbowała odbierać własności. Tylko być blisko.

W swej niepewności rozpoznał ją. Wyrwany ze swego najstarszego domu, potrafił teraz zrozumieć, że tak, zna ją, zna od bardzo dawna. Zbliżył się do niej bez lęku. Tak, bliżej, bliżej.

Idź za mną.

Wskoczyła w ciało Valentine. Podążył za nią. Przemknęła przez nie, nie dotykając, nie smakując życia, było jego, on mógł go dotykać i smakować. Wyczuł jej kończyny, wargi i język. Otworzył oczy i spojrzał, myślał jej myśli, słyszał jej wspomnienia. Łzy w oczach, mokre policzki. Głęboka rana w sercu. Nie zniosę tego, pomyślał. To nie jest moje miejsce. Oni wszyscy chcą, żebym się wyniósł.

Ból szarpnął go i odepchnął. To miejsce było dla niego nieznośne.

Aiúa, która była kiedyś Jane, sięgnęła ostrożnie i dotknęła jednego punktu, pojedynczej komórki.

To go zaalarmowało, ale tylko na chwilę. Nie moje, pomyślał. Nie moje miejsce. Weź je sobie. Jest twoje, jeśli zechcesz.

Prowadziła go tu i tam w ciele, wciąż dotykając, opanowując je powoli, ale tym razem, zamiast z nią walczyć, oddawał je, rezygnował. Nie chcą mnie tutaj. Bierz je sobie. Baw się dobrze. Należy do ciebie. Nigdy nie było moje.

Czuła, jak ciało staje się nią coraz bardziej, komórki setkami, tysiącami przenosiły się od dawnego pana, który już ich nie chciał, do nowej władczyni, która je czciła. Poprzednio mówiła: „Jesteście moje”. Teraz krzyczała: „Należę do was!” A w końcu: „Jesteście mną”.

Zdumiewała ją zupełność tego ciała. Pojęła, że do tej chwili nigdy naprawdę nie była sobą. To, czym dysponowała przez wieki, było tylko instrumentem, nie jaźnią. Leżała wspomagana aparaturą, czekając na prawdziwe życie. Teraz przymierzała ramiona jak rękawy. Odkryła, że język i wargi poruszają się właśnie tak, jak powinny.

I wtedy, sącząc się w świadomość — kiedyś podzieloną między dziesiątki tysięcy myśli równocześnie — napłynęły wspomnienia, których nigdy jeszcze nie znała. Wspomnienia mowy ustami i oddechem. Wspomnienia widzenia oczami, słyszenia uszami. Wspomnienia spacerów i biegu.

A potem wspomnienia ludzi. Stała w tym pierwszym gwiazdolocie, patrzyła na pierwsze obrazy: Andrew Wiggin i jego twarz, kiedy ją zobaczył, kiedy spoglądał to na nią, to na…

Na Petera.

Ender.

Peter.

Zapomniała. Tak ją zajęła nowa jaźń, że zapomniała o zagubionej aiúa, która dała jej to wszystko. Gdzie on się podział?

Zginął, zginął. Nie ma go w drugim ciele, nigdzie go nie ma, jak mogła go zgubić? Od ilu sekund, minut, godzin go nie ma? Gdzie jest?

Wyskoczyła z ciała, z tej siebie, która nazywała się Val. Sondowała, szukała, ale nie mogła znaleźć.

Umarł. Straciłam go. Oddał mi to życie i nie mógł się już utrzymać, a ja zapomniałam i teraz go nie ma.

Wtedy przypomniała sobie, gdzie odszedł poprzednio. Kiedy ścigała go przez trzy ciała i kiedy w końcu odskoczył na chwilę, ten właśnie skok doprowadził ją do koronkowej sieci drzew. Oczywiście, zrobi to ponownie. Przejdzie w jedyne miejsce, do którego wcześniej trafił.

Podążyła za nim i rzeczywiście był, ale nie tam gdzie ona, nie wśród matczynych drzew ani nawet nie wśród ojcowskich. W ogóle nie wśród drzew. Nie, ruszył tam, gdzie ona wtedy nie chciała zaglądać, wzdłuż grubych jak liny splotów prowadzących do nich… Nie, nie do nich. Do niej. Królowej Kopca. Tej, której suchy kokon nosił ze sobą przez trzy tysiące lat, ze świata do świata, póki wreszcie nie znalazł dla niej domu. I teraz mogła odpłacić mu za ten dar, kiedy aiúa Jane szukała wzdłuż prowadzących ku niej splotów, tam go znalazła, niepewnego i zagubionego.

Poznał ją. Zadziwiające, że tak oderwany, jeszcze cokolwiek poznawał, ale ją poznał. I natychmiast podążył za nią. Tym razem nie poprowadziła go do ciała, które jej podarował, teraz należało do niej, nie: było nią. Powiodła go do innego ciała w innym miejscu.

Lecz on zachowywał się tak jak w tamtym, teraz jej ciele. Czuł się tu obco. Choć miliony aiúa tego ciała sięgały ku niemu, tęskniły za nim, pragnęły go, on cofał się przed nimi. Czyżby to, co zobaczył w tym drugim ciele, było dla niego tak straszne? Czy chodzi raczej o to, że to ciało jest Peterem, że dla niego reprezentuje wszystko, czego najbardziej się w sobie lęka? Nie chciał go wziąć. Było jego, ale nie chciał, nie mógł…

Ale musi. Prowadziła go dookoła, przekazując mu każdą cząstkę. To jest teraz tobą. Cokolwiek oznaczało dla ciebie przedtem, teraz już tym nie jest… Tutaj możesz być znowu zupełny, możesz być sobą.

Nie rozumiał jej, odcięty od ciała, do jakich myśli w ogóle był zdolny? Wiedział tylko, że to ciało nie jest tym, które kochał. Tamto już oddał.

Mimo to ciągnęła go, a on szedł za nią. Ta komórka, ta tkanka, ten organ, ta kończyna, są tobą, patrz, jak cię pragną, patrz, jak są ci posłuszne. I były posłuszne, aż w końcu zaczął odczuwać wrażenia ciała i myśleć myśli umysłu. Jane czekała, pilnowała, trzymała go tutaj, nakazywała zostać tak długo, aż zaakceptuje ciało. Widziała bowiem, że bez niej zrezygnuje, ucieknie. To nie jest moje miejsce, powtarzała bezgłośnie jego aiúa. Nie moje, nie moje…


Wang-mu oparła jego głowę na swoich kolanach, jęczała i płakała. Samoańczycy zebrali się wokół, by patrzeć na jej ból. Wiedziała, co to znaczy, kiedy upadł, kiedy stał się bezwładny, kiedy zaczęły mu wypadać włosy. Ender umarł gdzieś daleko i nie potrafił znaleźć drogi tutaj.

— Zginął! — szlochała. — Zginął!

Niewyraźnie słyszała samoańskie słowa Malu, a potem tłumaczenie Grace.

— Nie zginął. Przyprowadziła go tutaj. Bogini go przyprowadziła, ale on boi się zostać.

Jak może się bać? Peter się boi? Ender się boi? Śmieszne, w obu wypadkach. Nigdy nie był tchórzem. Czego mógłby się przestraszyć?

I wtedy sobie przypomniała: Ender bał się Petera, a Peter najbardziej lękał się Endera.

— Nie — oświadczyła, ale tym razem nie z rozpaczą. Teraz w jej głosie brzmiała frustracja, gniew, pragnienie. — Posłuchaj: tu jest twoje miejsce. To jesteś ty, prawdziwy ty! Nie obchodzi mnie, czego się teraz boisz, jak bardzo jesteś zagubiony. Chcę ciebie tutaj. Tu jest twój dom, zawsze był. Ze mną! Razem jest nam dobrze. Powinniśmy być przy sobie. Peter! Ender… kimkolwiek jesteś… sądzisz, że sprawia mi to jakąś różnicę? Zawsze byłeś sobą, tym samym człowiekiem co teraz, a to zawsze było twoje ciało. Wracaj do domu! Wracaj!

I znowu, i jeszcze raz od początku. Mamrotała bez przerwy.

Po chwili otworzył oczy i rozchylił wargi w uśmiechu.

— Niezły pokaz — stwierdził. Gniewnie pchnęła go na piasek.

— Jak możesz naśmiewać się ze mnie w ten sposób!

— Więc naprawdę tak nie myślisz — powiedział. — Jednak mnie nie lubisz.

— Nie mówiłam, że cię lubię — odparła.

— Wiem, co mówiłaś.

— No tak… Właśnie.

— I to była prawda. Była i jest.

— Chcesz powiedzieć, że powiedziałam coś słusznego? Trafiłam w prawdę?

— Powiedziałaś, że tutaj jest moje miejsce — wyjaśnił Peter. — I jest.

Wyciągnął ręce i dotknął jej policzka, ale nie zatrzymał się tam. Objął ją za szyję, ściągnął w dół i przytulił. Wokół nich dwudziestu potężnych Samoańczyków śmiało się głośno i długo.

Teraz to jest tobą, powiedziała mu Jane. To jesteś cały ty. Znowu połączony. Jesteś całością.

Musiało mu wystarczyć to, czego doświadczył w czasie niechętnego panowania nad ciałem. Zniknęła gdzieś ostrożność i niepewność. Aiúa, którą prowadziła przez ciało, z wdzięcznością obejmowała władzę, gorliwie, jakby to było pierwsze, jakie posiadał. Może i było. Odcięty od ciała, choćby na krótko, czy zapamięta, że był Andrew Wigginem? Czy może dawne życie odeszło bez śladu? Aiúa pozostała ta sama, jasna i potężna, ale czy przetrwają wspomnienia inne niż odwzorowane w umyśle Petera Wiggina?

Nie mnie się o to martwić, uznała. Ma już swoje ciało. Na razie nie umrze. A ja mam swoje, mam pajęczą sieć wśród matczynych drzew, a gdzieś, kiedyś znów będę miała swoje ansible. Do dzisiaj nie wiedziałam, jak jestem ograniczona, mała i nic nie znacząca. Teraz jednak czuję się tak, jak mój przyjaciel, zaskoczona pełnią życia.

Z powrotem w nowym ciele, w nowej jaźni, pozwoliła płynąć myślom i wspomnieniom. Tym razem niczego nie powstrzymywała. Świadomość jej aiúa wkrótce zatonęła pod falą wszystkiego, co czuła, myślała i pamiętała. To wróci, w sposób podobny do tego, w jaki Królowa Kopca widziała własną aiúa i jej filotyczne sploty, wracało nawet teraz, w krótkich rozbłyskach, niby raz opanowana i zapomniana umiejętność z dzieciństwa. Gdzieś w głębi umysłu była też niejasno świadoma, że nadal kilka razy na sekundę obiega wszystkie drzewa, ale robiła to tak szybko, że nie straciła żadnej myśli, jaka przemykała przez umysł jej jako Valentine.

Jako Val.

Jako Val, która siedziała zapłakana, a straszne słowa Mira wciąż dzwoniły jej w uszach. Nigdy mnie nie kochał. Pragnął Jane. Wszyscy chcą Jane, nie mnie.

Ale ja jestem Jane. I jestem sobą. Jestem Val.

Przestała płakać. Poruszyła się.

Poruszyła. Mięśnie napięły się i rozluźniły, ugięcie, wydłużenie, cudowne komórki pracujące wspólnie, aby przemieścić te wielkie, ciężkie kości i worki skóry i organów, przesunąć je, zrównoważyć delikatnie… Jaka to radość… wybuchła… Co to za konwulsyjne spazmy przepony? Co to za dźwięk, wydawany przez jej własną krtań?

To śmiech. Tak długo podrabiała go na komputerowych chipach, symulowała mowę i śmiech, ale nigdy, nigdy nie miała pojęcia, co to znaczy i jakie to uczucie. Nie chciała przestać.

— Val! — zawołał Miro.

Och, słyszeć jego głos przez uszy!

— Val, dobrze się czujesz?

— Tak — odpowiedziała. Język poruszył się, o tak, potem wargi, odetchnęła, wypuściła powietrze: wszystkie przyzwyczajenia Val były dla niej świeże, nowe i wspaniałe. — I tak, musisz dalej nazywać mnie Val. Jane była kimś innym. Zanim stałam się sobą, byłam Jane. Ale teraz jestem Val.

Spojrzała na niego i zobaczyła (oczami!), że łzy ciekną mu po policzkach. Zrozumiała natychmiast.

— Nie — powiedziała. — Wcale nie musisz mnie nazywać Val. Ponieważ nie jestem Val, którą znałeś, i nie przeszkadza mi, że będziesz ją opłakiwał. Wiem, co do niej mówiłeś. Wiem, jak bolały cię te słowa, pamiętam, jak bolało ją ich słuchanie. Ale nie żałuj tego, proszę. Wielki dar mi ofiarowałeś, ty i ona, oboje. I ten dar ofiarowałeś jej także. Widziałam, jak jej aiúa przeniosła się w Petera. Ona nie umarła. A co najważniejsze, swymi słowami uwolniłeś ją i mogła uczynić to, co w pełni wyrażało jej istotę. Pomogłeś jej umrzeć dla ciebie. Teraz się dopełniła i on się dopełnił. Opłakuj ją, ale nie żałuj. I zawsze możesz mnie nazywać Jane.

I wtedy zrozumiała… jej część będąca Val zrozumiała pamięć osoby, którą była Val, zrozumiała, co powinna zrobić. Odepchnęła się od fotela, przefrunęła do miejsca Mira, objęła go (dotykam go rękami!), przytuliła jego głowę do ramienia i pozwoliła, by jego łzy — gorące, a potem zimne — wsiąkały w jej koszulę, moczyły skórę. Parzyły. Parzyły.

Загрузка...