Gdy jestem słabszy od ciebie, proszą cię o wolność, ponieważ jest to zgodne z twoimi zasadami; gdy jestem od ciebie silniejszy, odbieram ci ją, bo to jest zgodne z moimi zasadami.

słowa starożytnego filozofa

(przypisywane przez Harq al-Adę niejakiemu Lotusowi Veuillotowi)


Leto wychylił się z ukrytego wejścia do siczy. Ujrzał załamujące się urwisko, górujące nad dość ograniczonym polem widzenia. Późnopopołudniowe słońce rzucało długie cienie na pionowo uwarstwione zbocze. Motyl przypominający wzorem szkielet wlatywał i wylatywał z cienia, a jego wyglądające jak pajęczyna skrzydła jawiły się w świetle niby przezroczysta siateczka. „Jak delikatny jest ten motyl” — pomyślał.

Naprzeciw leżał sad morelowy, w którym dzieci zbierały opadłe owoce. Za sadem płynął kanat. On i Ghanima wymknęli się strażnikom, gubiąc ich w nagle powstałej ciżbie robotników. Względnie proste było dotarcie szybem wentylacyjnym do miejsca, w którym łączył się on z ukrytym wyjściem. Teraz musieli zmieszać się z dziećmi, dotrzeć nad kanat i wejść w tunel. Tamtędy wiodła ich droga, pomimo drapieżnych ryb powstrzymujących piaskopływaki przed otorbieniem się w wodzie używanej przez plemię do irygacji. Żaden z Fremenów nie mógł wyobrazić sobie człowieka ryzykującego przypadkową kąpiel.

Leto wyszedł na zewnątrz. Po obu stronach rozpościerało się urwisko. Sam akt wyjścia z tunelu sprawił, że wydało się ono mniej strome.

Tuż za nim podążała Ghanima. Oboje nieśli kosze na owoce, utkane z włókna przyprawowego. Każdy kosz zawierał zapieczętowany pakunek: fremsak, pistolet maula, krysnóż… i nowe szaty, przysłane przez Farad’na.

Ghanima dotarła do sadu i wmieszała się w innych dzieci. Maski filtrfraków skrywały twarze pracujących. Stali się dwoma dodatkowymi robotnikami, ale czuła, że to, co robi, wyrywa ją z bezpiecznych granic znanych ścieżek. Tak łatwa była zamiana jednego zagrożenia na inne!

Nowe szaty, przysłane przez Farad’na, miały do spełnienia specjalne zadanie, a oni doskonale je znali. Ghanima podkreśliła tę wiedzę, wyszywając osobiste motto: „Dzielimy wszystko” w języku Chakobsa nad godłem jastrzębia na piersi.

Nadciągnęła noc i zza kanatu znaczącego granicę upraw siczy nadchodził szczególny rodzaj zmierzchu, któremu dorównać mogło tylko kilka zjawisk we wszechświecie. Ten łagodnie oświetlony, pustynny kraj napawał przejmującą pewnością, że każda żyjąca istota była samotna we wszechświecie.

— Widziano nas — szepnęła Ghanima, udając, że pracuje obok brata.

— Strażnicy?

— Nie, inni.

— To dobrze.

— Musimy działać szybko — powiedziała.

Leto zgodził się i odszedł od urwiska w głąb sadu. Myślał kategoriami ojca: „Cokolwiek znajduje się na pustyni, musi być w ruchu, inaczej ginie”. W oddali widniała wystająca z piasku wychodnia Świadka, przypominająca o konieczności pośpiechu. Skały sterczały nieruchomo, znikając każdego roku pod coraz grubszą warstwą niesionego przez wiatr pyłu. Pewnego dnia cały Świadek zostanie zasypany piaskiem.

Gdy zbliżali się do kanatu, słyszeli muzykę dochodzącą gdzieś z wysoko umieszczonego wejścia do siczy. Rozpoznali po dźwiękach fremeńską grupę w tradycyjnym składzie — flety o dwóch otworach, tamburyny, bębenki z wolno zwisającą z jednego końca skórą, ciasno opiętą na korpusie z plastyku przyprawowego. Nikt nie pytał, jakie zwierzęta na Arrakis dostarczają tak ogromne skóry.

„Stilgar pamięta, co mu powiedziałem o rozpadlinie na Świadku — myślał Leto. — Wyjdzie po ciemku, kiedy będzie za późno, i wtedy dowie się…”

W chwilę później dotarli nad kanat. Wśliznęli się w otwartą studzienkę i zeszli po drabinie na półkę ciągnącą się wzdłuż kanatu. Było tu ciemno, wilgotno i zimno. W dole słyszeli pluskające w kanacie drapieżne ryby. Każdy piaskopływak, próbujący ukraść wodę, natknąłby się na ryby atakujące jego zmiękczone przez ciecz ciało. Również ludzie musieli zachować czujność.

— Ostrożnie — ostrzegł Leto, schodząc po śliskiej półce. Ghanima podążyła za nim.

Na końcu kanatu ściągnęli filtrfraki i nałożyli przyniesione w koszykach szaty. Zostawili stare fremeńskie ubrania i wyszli z kanatu przez inną studzienkę inspekcyjną, krok za krokiem pokonując wydmę w drodze na jej przeciwległą stronę. Usiedli osłonięci przed obserwatorami z siczy, przypięli pistolety maula i krysnoże, zarzucili fremsaki na ramiona. Nie słyszeli już muzyki.

Leto wstał i zaczął się przedzierać przez zagłębienie między wydmami.

Ghanima ruszyła jego śladem, stąpając po otwartym piasku w wyćwiczony, nierytmiczny sposób.

Pod szczytem każdej wydmy pochylali się nisko i wczołgiwali na górę, by spojrzeć za siebie, wypatrując pościgu. Aż do osiągnięcia pierwszych skał nie zauważyli, aby ktokolwiek ich tropił.

W końcu dotarli do Świadka i wspięli się na półkę wychodzącą na pustynię. Daleko nad blechem błyszczały jeszcze zorze. Ciemniejące powietrze cechowała przejrzystość doskonałego kryształu. Widok, który im się ukazał, był pod każdym względem idealny — bez skazy, bez niczego, co w jakikolwiek sposób wyłamywałoby się z idealnej kompozycji. Wzrok nie znajdował w nim żadnego punktu oparcia.

„Oto horyzont wieczności” — pomyślał Leto.

Ghanima przykucnęła obok brata, myśląc: „Wkrótce nastąpi atak”. Nasłuchiwała najdrobniejszego dźwięku, całe ciało przekształciła w wyostrzony czujnością zmysł.

Leto siedział równie skupiony. Ta chwila stanowiła kulminację doznań, jakich doświadczyły życia zgromadzone w jego świadomości. Na pustyni było się zdecydowanie zależnym od zmysłów. Wszystkich zmysłów. Percepcja stawała się zbieraniną zgromadzonych wrażeń, z których każde włączało się tylko na moment i pozwalało dotrwać następnej chwili.

Po chwili Ghanima wspięła się wyżej na skały i wyjrzała przez szczelinę na niedawno przebytą drogę. Bezpieczna sicz została daleko za nimi, wśród masywu tępych urwisk i rozmytych przez pył konturów, majaczących w szczelinie, na którą padały resztki słonecznego światła. Wciąż nie widziała żadnej pogoni. Powróciła do Leto.

— To będzie duże, drapieżne zwierzę — rzekł Leto. — Tak mi podpowiada kalkulacja trzeciego rzędu.

— Myślę, że za wcześnie skończyłeś analizę — odparła Ghanima. — To nie będzie tylko jedno zwierzę. Ród Corrinów nauczył się nie ładować wszystkich nadziei w jeden worek. Leto skinął głową na znak zgody.

Poczuł, że umysł nagle staje się ciężki od wielości istnień, w które zaopatrzyła go natura. Był przesycony żywotami, pragnął uciec od własnej świadomości. Wewnętrzny świat wydawał się być bestią mogącą go pożreć.

Chłopiec podniósł się niespokojnie, wspiął ku szczelinie, z której skorzystała Ghanima, i popatrzył na zbocza siczy. Tam, pod urwiskiem, dojrzał kanat rysujący granicę między życiem a śmiercią. Zobaczył szałwię wielbłądzią, pierzastą trawę, gobi i dziką lucernę, rosnące w oazie, dostrzegł również czarne ptaki buszujące w roślinności. Dalekie kępy zbóż gięły się pod naporem wiatru, który niósł szarość wkradającą się do sadu.

„Co się tu wydarzy?” — zadawał sobie pytanie.

Wiedział, że będzie to prawdziwa śmierć albo tylko gra w śmierć, z nim w roli głównej. Ghanima musiała wrócić i głosić pod głębokim, hipnotycznym przymusem, że jej brat zginął, choćby nawet stało się inaczej.

Nieznane napawało go lękiem. Jak łatwo można ulec naciskowi przyszłowidzenia, zaryzykować zapuszczenie świadomości w niezmienialną, absolutną przyszłość! Jednakże już nawet owa nikła, objawiona mu wizja była wystarczająco zła. Wiedział, że nie odważy się zaryzykować.

Wrócił do Ghanimy.

— Jeszcze nikt nas nie szuka — powiedział.

— Te bestie powinny być wielkie — stwierdziła Ghanima. — Zobaczymy je, nim nas zaatakują.

— Już wkrótce zapadnie ciemność.

— Tak. Czas, żebyśmy zeszli w nasze miejsce. — Wskazał na skały poniżej, gdzie piach niesiony z wiatrem wyżarł małą szczelinę w bazalcie. Była wystarczająco duża, aby ich pomieścić, lecz na tyle mała, by nie wpuścić dużych zwierząt. Leto czuł, że niechętnie tam idzie, ale wiedział, że to konieczne. To właśnie miejsce wskazał Stilgarowi.

— Mogą naprawdę nas zabić — powiedział.

— Zawsze istnieje ryzyko — odparła. — Jesteśmy coś winni ojcu.

— Nie przeczę.

„Podążamy właściwą drogą” — pomyślał. Zdawał sobie sprawę, jak niebezpiecznie jest mieć rację we wszechświecie. Przetrwanie wymagało hartu, przystosowania i pojmowania w każdym momencie wszelkich wyrzeczeń. Najlepszą broń Leto stanowiły fremeńskie obyczaje, a wiedza Bene Gesserit była siłą trzymaną w odwodzie. Oboje teraz myśleli jak wyszkoleni przez Atrydów wojownicy, nie posiadający żadnej osłony poza fremeńską krzepą, której nawet ślad nie jawił się w ich dziecięcych ciałach pod oficjalnymi strojami.

Leto dotknął palcem wiszącego u pasa krysnoża o zatrutym ostrzu. Ghanima nieświadomie powtórzyła ten gest.

— Zejdziemy teraz? — zapytała. W chwili, gdy mówiła, dojrzała daleko jakiś ruch, niewielkie poruszenie. Jej niepewność obudziła czujność Leto, zanim zdążyła szepnąć ostrzeżenie.

— Tygrysy — stwierdził.

— Tygrysy laza — dodała.

— Widzą nas — rzekł.

— Lepiej się pośpieszmy — odparła. — Pistolet maula nie powstrzyma tych bestii. Na pewno zostały dobrze wyćwiczone.

— Gdzieś w pobliżu musi być człowiek, który nimi kieruje — zauważył Leto, prowadząc siostrę w dół, ku skałom po lewej stronie.

Ghanima zgodziła się z nim, ale nic nie powiedziała, oszczędzając siły. Gdzieś tu musi być człowiek.

Tygrysy biegły szybko w resztkach światła rzucanego przez zachodzące słońce, przeskakując ze skały na skałę. Wkrótce miała zapaść noc — pora istot poruszających się według wskazówek słuchu. Ze skał Świadka dobiegło wołanie nocnego ptaka, przypominające głos dzwonu. Nocne stworzenia biegały już w ciemnościach popękanych rozpadlisk.

Tygrysy wciąż pozostawały w polu widzenia bliźniąt. Zwierzęta poruszały się płynnie, każdym ruchem wyrażając ogromną siłę, napełniając rodzeństwo narastającą pewnością skończonej niezawodności.

Leto biegł spokojnie, pewien, że on i Ghanima osiągną wąską szczelinę na czas, lecz wciąż powracał wzrokiem do fascynującego widoku zbliżających się bestii.

„Jedno potknięcie i jesteśmy zgubieni” — uświadomił sobie. Ta myśl ujęła mu nieco pewności siebie, więc lekko przyspieszył.

Загрузка...