Kochałeś Kaladan,
I rozpaczałeś po śmierci pana jego;
Lecz ból odkrywa,
Że nowa miłość zmazać potrafi
Wieczny cień tamtego.
Stilgar czterokrotnie wzmocnił straż bliźniąt, lecz wiedział, że to nic nie da. Chłopak był taki, jak jego atrydzki imiennik, dziadek Leto. Każdy, kto znał starego księcia, zauważał podobieństwo. Owszem, Leto był rozważny, ostrożny, ale wszystko to uległo przewartościowaniu wobec jego uśpionej dzikości, podatności na niebezpieczne pomysły.
Ghanima była bardziej podobna do matki. Miała rudawe włosy po Chani, jej ustawienie oczu o tej samej barwie i czujność, z jaką działała, oczekując trudności. Często mówiła, że robi jedynie to, co musi, że podąży tam, dokąd poprowadzi Leto.
A Leto miał zamiar poprowadzić ich ku niebezpieczeństwu.
Ani razu Stilgar nie pomyślał o zwróceniu się ze swoim problemem do Alii. Tak zrobiłaby Irulana, która biegała do niej ze wszystkimi sprawami. Stilgar uświadomił sobie, iż zaakceptował możliwość, że Leto trafnie ocenił Alię.
„Ona używa ludzi w przypadkowy i niezręczny sposób — myślał. — Czyni tak nawet z Duncanem. To całkiem możliwe, że kiedy zmieni front, zabije mnie. Pozbędzie się niewygodnego człowieka”.
Tymczasem straż została wzmocniona i Stilgar przemierzał sicz jak obleczony w szatę upiór, wszędzie wtykając swój nos. Przez cały czas jego umysł kipiał wątpliwościami zaszczepionymi przez Leto. Jeżeli nie można opierać się na tradycji, to w takim razie gdzie była podstawa, na której należało wzorować życie?
Po popołudniu, kiedy miała miejsce Konwokacja Powitania lady Jessiki, Stilgar ujrzał Ghanimę, która stała obok babki przy wejściu do wielkiej izby posiedzeń siczy. Było wcześnie i Alia jeszcze się nie pojawiła, lecz ludzie już się tłoczyli w komnacie, rzucając ukradkowe spojrzenia na mijające ich dziecko i dorosłą kobietę.
Stilgar przystanął w ocienionej alkowie, z dala od przepływającego tłumu, i obserwował przechodzącą parę, nie mogąc wyłowić ich słów z pulsującego pomruku pospólstwa. Zebrali się tu ludzie z wielu plemion, by ponownie przywitać dawną Wielebną Matkę. Ta jednak wpatrywała się w Ghanimę. Obserwowała jej oczy, sposób, w jaki tańczyły, gdy mówiła. Ich ruch fascynował także jego. Ciemne, błękitne, zrównoważone, żądające oczy. I ten sposób odrzucania na ramiona — skrętem głowy — czerwono-złotych włosów: cała Chani. Upiorne zmartwychwstanie, nieodparte przypomnienie.
Stilgar przysunął się bliżej i zajął pozycję w następnej wnęce.
Nie mógł skojarzyć sposobu, w jaki Ghanima obserwowała świat, z żadnym innym dzieckiem — z wyjątkiem jej brata. Gdzie był Leto? Stilgar spojrzał na zatłoczone przejście. Strażnicy podnieśliby alarm, gdyby działo się cokolwiek złego. Potrząsnął głową. Bliźnięta narażały na szwank swe władze umysłowe. Niemal je za to nienawidził. Krewni nie byli zabezpieczeni przed wzajemną nienawiścią, lecz krew (i jej cenna woda) niosła żądanie opanowywania się, które górowało nad wszystkimi innymi uczuciami. Na nim — na Stilgarze — spoczywała największa odpowiedzialność za bezpieczeństwo bliźniąt.
Z przyległej, wykutej w skale komnaty za plecami Ghanimy i Jessiki padało przesączone przez pył unoszący się w powietrzu, brunatne światło. Dotykało ramion dziecka i nowej białej szaty, którą Ghanima miała na sobie, prześwietlając jej włosy. Dziewczynka odwróciła się, by spojrzeć na tłoczących się za Stilgarem ludzi.
„Dlaczego Leto natchnął mnie wątpliwościami?” — zastanawiał się stary Fremen. Wiedział, że chłopiec zrobił to z rozmysłem. „Może chciał, żebym dzielił z nim część jego psychicznych doświadczeń?” Stilgar domyślał się, dlaczego bliźnięta są inne, lecz zawsze stwierdzał, że mimo całego tego rozumowania nie jest zdolny do akceptacji faktów. Nigdy nie odczuwał łona matki jako więzienia dla rozbudzonej świadomości — świadomości czynnej od drugiego miesiąca ciąży, jak mówiono.
Leto powiedział kiedyś, że jego pamięć jest „jak wewnętrzny hologram, który od czasu pierwotnego przebudzenia — wraz z towarzyszącym mu wstrząsem — staje się coraz większy i bardziej szczegółowy, ale nie zmienia swojego kształtu ani wyglądu”.
Patrząc na Ghanimę i lady Jessikę, Stilgar po raz pierwszy zaczął pojmować, jakie to okropne: żyć w splątanej pajęczynie wspomnień, nie móc wycofać się ani znaleźć w umyśle zamkniętego, spokojnego miejsca. Stając twarzą w twarz z tym stanem, trzeba szaleństwo traktować jako integralną część własnego istnienia, wybierać i odrzucać wielość ofert, godzić się na układ, w którym odpowiedzi zmieniają się równie szybko jak pytania.
Nie mogło tu być ustalonej tradycji. Nie mogło być ostatecznych odpowiedzi na pytania o dwóch obliczach. Co działa? To, co nie działa. Co nie działa? To, co działa. Rozpoznawał schemat. Dawna fremeńska gra w zagadki. Pytanie: „Co przynosi śmierć i życie?” Odpowiedź: „Kurzawa Coriolisa”.
„Dlaczego Leto chciał, bym wiedział?” — zapytywał siebie Stilgar. Z własnych ostrożnych prób wyniósł przekonanie, że bliźnięta dzielą wspólny pogląd na swą inność: uważają ją za nieszczęście. „Narodziny dla kogoś takiego muszą być wyczerpujące” — pomyślał. Niewiedza łagodzi wstrząs płynący z niektórych doświadczeń. Jakby to było — żyć życiem, w którym wie się wszystko o rzeczach, których nie chciałoby się znać? Musiałby nieustannie prowadzić wojnę z wątpliwościami. Gardziłby swoją innością. „Dlaczego właśnie ja?” — byłoby pierwszym pytaniem bez odpowiedzi.
„A o co pytałem?” — pomyślał Stilgar. Niewyraźny uśmiech dotknął jego warg. „Dlaczego właśnie ja?”
Ujrzawszy bliźnięta w nowy sposób, pojął niebezpieczne pokusy, jakim poddane były niedojrzałe ciała dzieci. Ghanima wyłożyła mu to zwięźle pewnego razu, po tym, jak zbeształ ją za wspinaczkę po osypującej się zachodniej ścianie urwiska nad siczą Tabr.
„Dlaczego miałabym bać się śmierci? Doznałam jej już po wielokroć”.
„Czy mogę uczyć te dzieci? — zastanawiał się Stilgar. — Czy ktokolwiek może je uczyć?”
To dziwne, ale myśli Jessiki podążały zbliżonym torem, gdy rozmawiała z wnuczką. Zastanawiała się, jak ciężko jest nieść dojrzałe umysły w niedojrzałych ciałach. Ciało musiało uczyć się tego, o czym umysł już wiedział — uporządkować refleksy i reakcje. Stary reżim prana-bindu był dla nich osiągalny, lecz nawet wtedy umysł wybiegał w rejony nieosiągalne dla ciała. Gurney miał nieprawdopodobnie ciężkie zadanie, wypełniając jej polecenia.
— Stilgar obserwuje nas z wnęki — powiedziała Ghanima.
Jessika nie odwróciła się, poczuła jednak zmieszanie po tym, co usłyszała w głosie Ghanimy. Ghanima kochała tego starego Fremena tak jak kocha się rodziców. Nawet gdy wypowiadała się o nim lekceważąco i dokuczała mu, kochała go. Zrozumienie tego zmusiło Jessikę do spojrzenia na starego naiba w nowym świetle, do zaakceptowania uczuć, które bliźnięta dzieliły ze Stilgarem. Jessika uświadomiła sobie, że nowa Arrakis nie odpowiada Stligarowi. Nie bardziej niż jej wnukom.
Nagle w umyśle Jessiki pojawiło się niechciane i niepożądane powiedzenie Bene Gesserit: „Podejrzenie o własnej śmiertelności jest poznaniem początku zgrozy; nieodwołalne stwierdzenie, że jest się śmiertelnym, jest poznaniem jej końca „.
Tak, śmierć nie byłaby ciężkim jarzmem, lecz życie dla Stilgara i bliźniąt paliło się zbyt wolnym płomieniem. Każde z nich stwierdziło, że świat, w którym żyją, im nie odpowiadał i tęsknili za innymi drogami, których zmienność mogliby poznawać bez zagrożenia. Byli dziećmi Abrahama, dowiadującymi się więcej od jastrzębia lecącego nad pustynią, niż z jakiejkolwiek napisanej książki.
Leto wprawił Jessikę w zmieszanie tego ranka, gdy stali nad kanatem płynącym pod siczą. „Woda jest dla nas pułapką — powiedział. — Byłoby lepiej, gdybyśmy żyli na zewnątrz, jak kurz, bo wtedy wiatr mógłby nas unieść wyżej niż najwyższe zbocza Muru Zaporowego”.
Chociaż oswoiła się już z ową pokrętną dojrzałością tego dziecka, była jednak zatoczona usłyszanym stwierdzeniem. Zdołała szepnąć: „Twój ojciec mógłby tak powiedzieć”.
Leto, rzucając garść piachu na wiatr i patrząc na spadającą mgiełkę, odrzekł:
„Tak, mógłby. Ale on nie zauważył, jak szybko woda sprawia, że piach spada na ziemię, z której się uniósł”.
Teraz, stojąc obok Ghanimy, Jessika na nowo poczuła wstrząs wywołany słowami Leto. Odwróciła się, rzuciła okiem na wciąż napływający tłum, pozwoliła spojrzeniu zbłądzić ku ocienionej sylwetce Stilgara we wnęce. Stilgar nie był uległym Fremenem, nauczonym znosić gałęzie do gniazda. Był wciąż jastrzębiem. Kiedy myślał o czerwonej barwie, nie myślał o kwiatach, lecz o krwi.
— Zamilkłaś tak nagle — powiedziała Ghanima. — Czy coś jest nie w porządku?
Jessika potrząsnęła głową.
— To coś, co Leto powiedział dziś rano.
— Kiedy wyszliście na uprawy? Cóż takiego powiedział?
Jessika myślała o osobliwym wyrazie mądrości, malującym się na twarzy Leto tego poranka. Identyczne spojrzenie widniało teraz na obliczu Ghanimy.
— Przypomniał mi, jak Gurney wrócił od przemytników pod sztandar Atrydów — powiedziała.
— Zatem mówiliście o Stilgarze — rzekła Ghanima.
Jessika nie zapytała, w jaki sposób Ghanima to odgadła. Wydawało się, że bliźnięta mogą wedle woli odtwarzać tok swego rozumowania.
— Tak, rozmawialiśmy — rzekła Jessika. — Stilgarowi nie podobało się, że Gurney nazywa… Paula swoim księciem. Postawa Gurneya wpłynęła na Fremenów. Gurney wciąż powtarzał: „Mój książę”.
— Rozumiem — powiedziała Ghanima. — I, oczywiście, Leto zauważył, że on sam nie jest jeszcze księciem Stilgara?
— Masz rację.
— Oczywiście wiesz, dlaczego on to tobie zrobił — powiedziała Ghanima.
— Nie jestem pewna — przyznała Jessika i stwierdziła, że owo wyznanie jest dla niej szczególnie trudne, bo nie zauważyła, żeby Leto robił z nią cokolwiek.
— Chciał przywołać wspomnienia o naszym ojcu — odparła Ghanima. — Leto zawsze pragnął poznać ojca z punktu widzenia innych, którzy go znali.
— Ale… czy Leto nie…
— Och, tak. Potrafi słuchać wewnętrznego życia. Ale chodziło mu o coś innego. Opowiedziałaś mu o nim, oczywiście. To znaczy, o naszym ojcu. Mówiłaś o nim jak o synu…
— Tak — ucięła Jessika. Nie lubiła czuć, że bliźnięta są w stanie włączać ją i wyłączać do woli, otwierać jej wspomnienia dla własnych obserwacji, dotykać każdego uczucia, które przyciągnęło ich zainteresowanie. Ghanima mogła robić to nawet teraz!
— Leto zacytował coś, żeby cię zaniepokoić — rzekła Ghanima. Jessika poczuła, że jest zaszokowana koniecznością stłumienia swego gniewu.
— Tak… — przyznała.
— Nie podoba ci się to, że zna ojca tak, jak nasza matka, i że zna matkę tak, jak nasz ojciec — kontynuowała Ghanima. — Nie podoba ci się fakt, że możemy wiedzieć o tobie wszystko.
— Naprawdę, nigdy przedtem nie myślałam w ten sposób — powiedziała Jessika, zauważając, że mówi nienaturalnym głosem.
— Wiedza o zmysłowych sekretach zazwyczaj niepokoi — stwierdziła Ghanima. — Tak jesteś uwarunkowana. Jest ci bardzo ciężko myśleć o nas jako o czymkolwiek innym niż dzieci, ale nie ma nic, co uczyniliby nasi rodzice, publicznie lub prywatnie, czego byśmy nie wiedzieli.
Przez krótką chwilę Jessika czuła, że wracają myśli, które naszły ją tam, nad kanatem, lecz teraz jej reakcja skupiła się na Ghanimie.
— Mówił prawdopodobnie o „chutliwej zmysłowości” księcia. Czasami przydałoby się wędzidło na usta dla Leto — kontynuowała Ghanima.
„Czy nie ma niczego, czego bliźnięta mogłyby nie sprofanować?” — zastanowiła się Jessika, przechodząc od wstrząsu, przez gniew, do odrazy. Jak śmieli mówić jej o zmysłowości Leto? Oczywiście, że mężczyzna i kobieta, którzy się kochają, dzielą także przyjemności ciała! To jest coś osobistego i pięknego i na pewno nie może stanowić tematu przypadkowej rozmowy między dzieckiem i dorosłym.
Dzieckiem i dorosłym!
Nagle Jessika uświadomiła sobie, że ani Leto, ani Ghanima nie robili nic przez przypadek.
Gdy wciąż się nie odzywała, Ghanima powiedziała:
— Wstrząsnęliśmy tobą. Przepraszam za nas oboje. Znając Leto wiem, że nawet nie myślał cię przepraszać. Czasami, gdy podąża za jakimś szczególnym tropem, zapomina, jak bardzo się różnimy… od ciebie na przykład.
Jessika pomyślała: „I właśnie dlatego oboje to robicie! Uczycie mnie! I kogo jeszcze? Stilgara? Duncana?”
— Leto stara się widzieć rzeczy tak, jak ty — wyjaśniła Ghanima. — Nie wystarczają mu wspomnienia. Kiedy starasz się najbardziej, wtedy najczęściej ci się nie udaje.
Jessika westchnęła. Ghanima dotknęła ramienia babki.
— Twój syn pozostawił tyle nie wypowiedzianych słów, które trzeba powtarzać, nawet tobie. Wybacz nam, ale on cię kochał. Nie wiedziałaś o tym?
Jessika odwróciła się, by ukryć błyszczące w oczach łzy.
— Znał twoje obawy — powiedziała Ghanima — tak jak znał lęki Stilgara. Biedny Stil. Ojciec był jego „lekarzem Bestii”, a Stil niczym więcej, niż zielonym, ukrytym w skorupce ślimaczkiem.
Zanuciła pieśń, z której wzięła te słowa. Melodia bezkompromisowo wcisnęła je w umysł Jessiki:
O, lekarzu Bestii,
Zielonej muszli ślimaka
Ze starym, kruchym cudem
Skrytym, czekającym skonu,
Jawisz się jak bóstwo!
Nawet ślimak wie,
Że bogowie krzywdzą,
Że lekarstwo boli,
Że do nieba się wchodzi
Przez drzwi z płomienia.
O, lekarzu Bestii,
Jestem człekiem-ślimakiem
Widzę twoje oko
Zaglądające w mą muszlę!
Dlaczego, Muad’Dibie? Dlaczego?
— Na nieszczęście — rzekła Ghanima — mój ojciec zostawił wielu ludzi-ślimaków w całym wszechświecie.