Oto omyłka władzy: wyobraża sobie, że jest w najwyższym stopniu skuteczna w ograniczonym, niezmiennym wszechświecie absolutów. Podstawową lekcję naszego relatywistycznego wszechświata jest jednak to, że rzeczy się zmieniają. Każda siła musi w końcu spotkać się z większą. Paul Muad’Dib udzielił takiej nauki sardaukarom na Równinie pod Arrakin. Jego następcy dopiero muszą się tej lekcji nauczyć.

„Kaznodzieja w Arrakin”


Pierwszym suplikantem na porannej audiencji był trubadur z Kadeshu, pielgrzym Hadżdż, którego sakwę opróżnili arrkańscy najemnicy. Stał na zielonej jak woda posadzce komnaty, nie sprawiając w ogóle wrażenia pokornego poddanego.

Jessika podziwiała jego śmiałość. Obserwowała go z miejsca, w którym siedziała wraz z Alią, na szczycie siedmiostopniowej platformy. Ustawiono na niej dwa identyczne trony — dla matki i córki. Alia siedziała po prawej, męskiej stronie.

A jeśli chodzi o kadeshańskiego trubadura, to domyślała się, że ludzie Dżawida przepuścili go dla cechy, którą teraz okazywał, czyli wielkiej odwagi. Oczekiwano po nim, że dostarczy trochę rozrywki dworzanom zgromadzonym w Wielkiej Sali; miała to być zapłata uiszczona w zastępstwie pieniędzy, których już nie posiadał.

Z przemówienia kapłana-adwokata wynikało, że Kadeshaninowi pozostało tylko odzienie na grzbiecie i baliseta zwisająca na rzemiennym pasku z ramienia.

— Mówi, że podano mu jakiś ciemny napój — rzekł adwokat, ledwie skrywając uśmiech, który usiłował wygiąć jego wargi. — Niech się Wasza Świątobliwość nie zdziwi, ale on twierdzi, że napój go sparaliżował. Niemniej napadnięty był świadomy w chwili, gdy odcinano mu sakiewkę.

Jessika obserwowała trubadura, podczas gdy adwokat gadał rozwlekle z fałszywą służalczością, wygłaszając mnóstwo lichych nauk moralnych. Kadeshanin był wysoki, z pewnością liczył ze dwa metry wzrostu. Jego spojrzenie zdradzało rozumną czujność i humor. Złote włosy opadały na ramiona, a w szerokiej klatce piersiowej i zwężającym się w dół ciele kryły się oznaki męskiej siły, których nie mogła zamaskować zielona szata Hadżdż.

Przedstawiono go jako Tagira Mohandisa, potomka handlarzy-inżynierów, dumnego ze swych przodków i siebie.

Alia ucięła perorę adwokata gestem ręki i przemówiła, odwracając się:

— Pierwszy werdykt wyda lady Jessika dla uczczenia swego powrotu do nas.

— Dziękuję, córko — powiedziała Jessika, podkreślając porządek pokoleń zrozumiały dla wszystkich, którzy jej słuchali.

Córko!

Zatem Tagir Mohandis był częścią ich planu. A może przypadkowo stał się niewinną ofiarą podstępu? Jessika wiedziała, że ów sąd był pomyślany jako otwarcie ataku na jej osobę.

— Dobrze grasz na tym instrumencie? — zapytała, wskazując na dziewięciostrunową balisetę na ramieniu trubadura.

— Równie dobrze, jak sam wielki Gurney Halleck! — powiedział głośno Tagir Mohandis, by wszyscy go słyszeli. Jego słowa wywołały zaciekawienie i poruszenie wśród dworzan.

— Oczekujesz, że otrzymasz w podarunku pieniądze na przejazd — rzekła Jessika. — Gdzie chcesz się za nie udać?

— Na Salusa Secundus i dwór Farad’na — odparł Mohandis. — Słyszałem, że potrzebuje trubadurów i minstreli, że popiera sztuki i tworzy wokół siebie wielki renesans cywilizowanego życia.

Jessika powstrzymała się od spojrzenia na Alię. Bez wątpienia wiedzieli wcześniej, o co poprosi Mohandis. Stwierdziła, że doskonale się bawi.

— Może zatem zapracujesz na swój przejazd? — zapytała Jessika. — Moje warunki są warunkami Fremenów. Jeżeli spodoba mi się twoja muzyka, mogę cię zatrzymać, żebyś rozpraszał nasze troski, jeżeli się zirytuję, wyślę cię na harówkę w głąb pustyni, byś tam zarobił na podróż. Gdy uznam, że twoja gra będzie coś warta dla Farad’na, o którym powiada się, że jest wrogiem Atrydów, wyślę cię mu z moim błogosławieństwem. Zagrasz na takich warunkach, Tagirze Mohandisie?

Odrzucił głowę do tyłu, śmiejąc się grzmiącym głosem. Blond włosy zatańczyły, gdy zdejmował balisetę i zręcznie stroił struny, dając tym do zrozumienia, że przyjmuje wyzwanie.

Tłum w komnacie zaczął napierać, ale został powstrzymany przez dworzan i strażników.

Po chwili Mohandis trącił jedną ze strun o wysokim brzmieniu, utrzymując przy tym basowy pomruk strun pobocznych i z wyrafinowaniem łącząc ich współzawodniczące wibracje. Następnie, podnosząc głos — aksamitny tenor — zaśpiewał, bez wątpienia improwizując, ale tak zręcznie, że Jessika uległa jego czarowi, zanim zdołała się skupić na tekście.

Tęsknisz za morzem na Kaladanie

Atrydko, gdzie trwało wasze panowanie,

Wciąż, nieprzerwanie,

Lecz wygnańcy żyją w obcych krajach!

Twierdzisz — to gorzcy, okrutni ludzie,

Sprzedają sny o Szej-huludzie

Za nędzne jadło.

Lecz wygnańcy żyją w obcych krajach!

Sprawiasz, że Diuna staje się słaba.

Że czerw przejść już tędy nie ma prawa.

Sięgasz swych celów,

Jak wygnaniec żyjesz w obcym kraju!

Alio! Zowią cię: Koan-Dziewczę,

Tym duchem nie widzianym jeszcze

Dopóki…

— Dość! — krzyknęła Alia, poderwawszy się z tronu. — Każę cię…

— Alio! — Jessika przerwała jej, w odpowiedni sposób dobierając barwę głosu. Powiedziała to wystarczająco głośno, by uniknąć konfrontacji, zyskując jednocześnie pełną uwagę. Po mistrzowsku użyła Głosu i ci wszyscy, którzy ją słyszeli, rozpoznali w tej demonstracji doskonale wyszkoloną siłę. Alia opadła z powrotem na siedzenie. Jessika zauważyła, że jej córka nie okazała po sobie śladu klęski.

„To również zostało przewidziane — pomyślała. — Bardzo ciekawe”.

— Pierwszy sąd należy do mnie — przypomniała jej Jessika.

— Bardzo dobrze. — Słowa Alii zabrzmiały jak szept.

— Stwierdzam, że jesteś odpowiednim podarunkiem dla Farad’na — powiedziała. — Masz język tnący jak krysnóż. Takie upusty krwi, do jakich jesteś zdolny, przydałyby się naszemu dworowi, ale wolałabym, żebyś je raczej stosował wobec rodu Corrinów.

Lekki szmer śmiechu przemknął przez salę. Alia wydęła wargi.

— Słyszałaś, jak mnie nazwał?

— Nijak cię nie nazwał, córko. Doniósł jedynie to, co każdy może usłyszeć na ulicach. Tam nazywają cię Koan-Dziewczęciem.

— Żeńskim duchem śmierci chodzącym bez stóp! — warknęła Alia.

— Jeżeli wyrzucasz tych, którzy donoszą prawdę, zostaną tylko pochlebcy powtarzający ciągle to, co chcesz słyszeć — powiedziała słodkim głosem Jessika. — Nie znam nic bardziej trującego, niż gnicie w odorze własnych refleksji.

Z sali dały się słyszeć głośne szmery i urywane oddechy.

Jessika skupiła się na Mohandisie stojącym w milczeniu. Oczekiwał wyroku, jak gdyby jego treść nie miała znaczenia. Mohandis był dokładnie tym typem człowieka, którego wybrałby jej książę, by stał przy jego boku w czasie klęsk: działającym ze z góry wytyczonym celem, przyjmującym wszystko, co się wydarzy — nawet śmierć — bez utyskiwania na los. Czemu więc prosił o posłuchanie?

— Dlaczego wybrałeś właśnie tę pieśń? — zapytała Jessika. Podniósł głowę i przemówił:

— Słyszałem, że Atrydzi są honorowi i mają otwarte umysły. Chciałem spróbować i może zostać w waszej służbie, zyskując czas na odnalezienie tych, którzy mnie obrabowali, i załatwienie się z nimi na mój własny sposób.

— Ośmielił się wypróbowywać! — mruknęła Alia.

— Dlaczego nie? — zapytała Jessika.

Uśmiechnęła się do trubadura, by dać mu znak swego poparcia. Zjawił się w tej sali tylko dlatego, że liczył na kolejną przygodę. Jessika czuła pokusę, by zatrzymać go przy sobie, ale reakcja Alii wróżyła zły los odważnemu Mohandisowi. Pewne oznaki świadczyły, że również sala oczekuje takiego posunięcia, aby najęła odważnego i przystojnego trubadura do służby, tak jak to uczyniła z Gurneyem Halleckiem. Ostatecznie zdecydowała się wysłać Mohandisa w drogę, chociaż bolał ją bezsens pozbywania się tego osobnika na korzyść Farad’na.

— Pojedzie do Farad’na — powiedziała. — Postaraj się, by dostał pieniądze na drogę. Niech jego język toczy krew z rodu Corrinów, a my zobaczymy, czy oni to przeżyją.

Alia wpatrzyła się ponuro w posadzkę, a następnie zaprezentowała spóźniony uśmiech.

— Mądrość lady Jessiki przeważyła — powiedziała, dając Mohandisowi ręką znak do odejścia.

„Nie wyszło tak, jak chciała” — pomyślała Jessika, ale zachowanie Alii mówiło, że bardziej istotny test dopiero miał nastąpić.

Na środek wyprowadzono następnego suplikanta.

Jessika, widząc reakcję córki, poczuła gryzące ją wątpliwości. Przydała się jej teraz lekcja, którą wyniosła od bliźniąt.

Niechby Alia i była Paskudztwem, ale trzeba pamiętać, że była także jedną z przed-urodzonych. Znała matkę równie dobrze, jak siebie samą. Jessika nie mogła naiwnie wierzyć, że Alia nie była w stanie przewidzieć jej reakcji w kwestii trubadura.

„Dlaczego zaaranżowała tę konfrontację? Czyżby chciała odwrócić moją uwagę?”

Nie było czasu na refleksje. Pod bliźniaczymi tronami miejsce zajął drugi suplikant.

Tym razem był to Fremen, stary mężczyzna z pozostawionymi przez piasek znakami na twarzy, charakterystycznymi dla kogoś urodzonego na pustyni. Nie był wysoki, ale żylaste ciało okrywała długa diszdesza, wkładana zwykle na filtrfrak, nadająca mu godny wygląd. Szata niezwykle pasowała do wąskiej twarzy, złamanego nosa i błyszczących „błękitnych w błękicie” oczu. Mężczyzna nie miał na sobie filtrfraka i to zapewne czyniło go niespokojnym. Gigantyczna przestrzeń Sali Przyjęć musiała mu się wydać niebezpieczną, otwartą przestrzenią, okradającą ciało z cennej wilgoci. Pod częściowo odrzuconym w tył kapturem widniała wpleciona we włosy kefia — chusta noszona przez naibów.

— Nazywam się Ghadhean al-Fali — powiedział, stawiając jedną nogę na stopniu tronu dla podkreślenia swego statusu. — Byłem jednym z komandosów śmierci Muad’Diba, a przybyłem tu w sprawie dotyczącej pustyni.

Alia lekko zesztywniała, zdradzając się tym ruchem. Nazwisko al-Falego figurowało pod żądaniem umieszczenia Jessiki w Radzie.

„W sprawie dotyczącej pustyni!” — pomyślała Jessika.

Ghadhean al-Fali przemówił, zanim adwokat zdążył rozpocząć prezentację jego prośby, i tą oficjalną fremeńską formułą dał do zrozumienia, że sprowadza go coś, co miało znaczenie dla całej Diuny — i że mówi, wykorzystując autorytet fedajkina, narażającego niegdyś życie razem z Muad’Dibem. Jessika wątpiła, czy właśnie to powiedział Dżawidowi bądź adwokatowi, prosząc o posłuchanie. Jej domysł potwierdził urzędnik kapłański, który począł się przepychać naprzód z końca komnaty, powiewając czarną szatą orędownictwa.

— Panie moje! — zawołał urzędnik. — Nie słuchajcie tego człowieka! Przyszedł pod fałszywym…

Jessika, obserwując biegnącego ku nim kapłana, kątem oka uchwyciła inny ruch: ujrzała rękę Alii, dającą znak w starym języku walki Atrydów: „Teraz!” Nie mogła ustalić, do kogo był skierowany ten gest, ale zareagowała odruchowo, zwalając się na bok wraz z tronem. Padając odtoczyła się od leżącego fotelu i chwilę potem poderwała się na nogi, słysząc ostre „siąp!” pistoletu maula… Odskoczyła na odgłos pierwszego wystrzału i poczuła, że coś ciągnie ją za prawy rękaw. Zmieszała się z tłumem suplikantów i dworaków zebranych pod podnóżkiem. Zauważyła, że Alia nawet się nie poruszyła.

Otoczona wreszcie przez ludzi, zatrzymała się. Zdążyła jeszcze zobaczyć, że Ghadhean al-Fali odskoczył na przeciwną stonę podnóżka i że adwokat pozostał w miejscu, w którym stał.

Wydarzenia przebiegły z prędkością błyskawicy, ale każdy obecny na sali wiedział, w których z zaskoczonych znienacka ludzi powinny zadziałać wyćwiczone odruchy. A Alia i adwokat pozostali nieruchomo na miejscach.

Uwagę Jessiki przykuło nagle zamieszanie w środku sali, więc zaczęła torować sobie drogę przez tłum. Ujrzała czterech suplikantów trzymających kapłana-urzędnika. Czarna szata orędownictwa leżała u jego stóp, a spod jej fałdów wystawał pistolet maula.

Al-Fali przepchnął się ku Jessice; przeniósł wzrok z pistoletu na kapłana. Fremen wydał okrzyk gniewu, sztywnymi palcami lewej ręki wymierzył cios achag. Trafił kapłana w gardło i ten upadł, dusząc się. Nie patrząc na mężczyznę, którego zabił, stary naib odwrócił gniewną twarz ku podnóżkowi.

— Dalal-il ’an-nubuwwa! — zawołał, przykładając obie dłonie do czoła, a następnie je opuszczając. — Qadis as-Salaf nie pozwolą mnie uciszyć! Jeżeli nie ja zabiję tych, którzy będą mi przeszkadzać, zrobią to inni.

„Myśli, że to on był celem” — uświadomiła sobie Jessika.

Opuściła wzrok na rękaw i włożyła palec w okrągły otwór pozostawiony przez pocisk pistoletu maula. Zatruty, bez wątpienia.

Suplikanci puścili kapłana. Ten upadł, wijąc się na posadzce, ze zmiażdżoną krtanią. Jessika podeszła do pary wstrząśniętych dworzan, stojących po lewej stronie i powiedziała:

— Chcę, by ów człowiek został uratowany. Jeżeli umrze, zginiecie! — Kiedy jeszcze się wahali, spoglądając na tron, użyła wobec nich Głosu. — Zaczynajcie!

Ruszyli się natychmiast.

Jessika przycisnęła się do al-Falego i dotknęła go ręką.

— Głupi jesteś, naibie! To o mnie im chodziło, nie o ciebie.

Usłyszało ją kilka osób. W natychmiast zapadłej ciszy wstrząśnięty al-Fali spojrzał na podnóżek z jednym zwalonym tronem i Alię wciąż siedzącą na drugim. Wyraz zrozumienia, jaki pojawił się na jego twarzy, mogłaby odczytać nawet nowicjuszka.

— Fedajkinie — powiedziała Jessika, przypominając mu o dawnej służbie. — My, którzy się raz sparzyliśmy, wiemy, jak stać ramię w ramię.

— Zaufaj mi, pani — rzekł, pojmując, co ona ma na myśli.

Gwałtowny jęk z tyłu za Jessika sprawił, że odwróciła się i poczuła, że al-Fali odwraca się również, stając do niej plecami. Kobieta w jaskrawym stroju Fremenki z miasta leżała rozciągnięta na podłodze obok kapłana. Dwaj dworzanie gdzieś zniknęli. Kobieta, nawet nie spojrzawszy na Jessikę, podniosła głos w pradawnym lamencie swego ludu — wołaniu tych, którzy obsługiwali zgonsusznie, wołaniu, by przyszli i zabrali wodę ciała do zbiornika plemienia. Zadziwiająco raził ten krzyk, wychodzący z ust kobiety ubranej tak nowocześnie. Jessika czuła trwałość dawnych obyczajów, nawet jeśli w rozpaczy mieszczanki widziała fałsz. Stworzenie w pstrej sukni z pewnością dobiło kapłana, by być pewnym, że został uciszony na zawsze.

„Dlaczego tak się starają? — zastanowiła się Jessika. — Wystarczyło poczekać, aż umrze z niedotlenienia”. Tak desperacki czyn był oznaką głębokiego strachu.

Alia pochyliła się w przód na swym tronie, przyglądając się z niepokojem tej scenie. Smukła kobieta z włosami spiętymi w węzeł, będący oznaką strażniczek Alii, przeszła obok Jessiki, pochyliła się na moment nad kapłanem, potem wstała i zwróciła się twarzą do tronu.

— Nie żyje.

— Wynieście go — rozkazała Alia strażnikom przy podnóżku. — Podnieście fotel lady Jessiki.

„Zatem starasz się nadrabiać bezczelnością” — pomyślała Jessika. Czy Alia sądziła, że zwiodła kogokolwiek? Al-Fali mówił o Qadis as-Salaf: wzywał świętych ojców z mitologii Fremenów na obrońców. Ale żadna nadnaturalna instancja nie wniosła pistoletu maula tu, do tej sali, gdzie posiadanie wszelkiej broni było surowo zakazane. Jedyną odpowiedź mogła dać konspiracja obejmująca ludzi Dżawida, a niefrasobliwość Alii co do bezpieczeństwa własnej osoby ostatecznie przekonywała, że i ona należała do spisku. Stary naib rzekł przez ramię do Jessiki:

— Przyjmij przeprosiny, pani. My z pustyni w rozpaczy uciekamy się do ciebie jako naszej ostatniej nadziei i widzimy teraz, że wciąż nas potrzebujesz.

— Matkobójstwo niezbyt pasuje do mojej córki — szepnęła Jessika.

— Plemiona dowiedzą się o tym — obiecał al-Fali.

— Jeżeli potrzebujecie mnie tak rozpaczliwie — zapytała — dlaczego nie wystąpiliście na Konwokacji w siczy Tabr?

— Stilgar na to nie zezwolił — rzekł.

„Aaach! — pomyślała Jessika. — Reguła naibów!” Słowo Stilgara w Tabr stawało się prawem.

Przewrócony tron ustawiono na miejscu. Alia gestem przywołała matkę do powrotu i powiedziała:

— Proszę, by wszyscy z was zważyli na śmierć zdrajcy-kapłana. Ci, którzy grożą mi, giną. — Spojrzała na al-Falego. — Składam ci podziękowanie, naibie.

— Podziękowanie za omyłkę — zamruczał al-Fali. Spojrzał na Jessikę. — Miałaś rację, pani. Zabiłem w gniewie tego, kogo należało przesłuchać.

Jessika szepnęła:

— Zapamiętaj tych dwóch dworzan i kobietę w kolorowej sukni, fedajkinie. Chcę, by ich pojmano i przesłuchano.

— Tak się stanie — powiedział.

— O ile wydostaniemy się stąd żywi — rzekła Jessika. — Chodź, wracajmy i grajmy nasze role.

— Jak rozkażesz, pani.

Wspólnie wrócili do podnóżka. Jessika wspięła się po stopniach i zajęła miejsce obok Alii; al-Fali pozostał na miejscu suplikanta poniżej.

— Mów! — rozkazała Alia.

— Chwileczkę, córko — przerwała Jessika. Podniosła rękaw, palcem pokazała dziurę. — Atak był wymierzony we mnie. Pocisk prawie mnie trafił, chociaż się uchyliłam. Zauważcie wszyscy, że pistoletu maula już tam nie ma. — Wskazała. — Kto go wziął?

Nie było odpowiedzi.

— Może uda się to wykryć — powiedziała Jessika.

— Co za nonsens! — krzyknęła Alia. — To ja byłam…

Jessika na wpół odwróciła się ku córce i poruszyła lewą dłonią.

— Ktoś tu ma pistolet. Nie boisz się, że…

— Ma go jedna ze strażniczek! — powiedziała Alia.

— Więc niech mi go przyniesie — odparła Jessika.

— Już go wyniosła.

— Jakie to dogodne…

— O czym ty mówisz? — zapytała z naciskiem Alia. Jessika pozwoliła sobie na ponury uśmiech.

— Mówię, że dwojgu twoim ludziom powierzyłam uratowanie życia zdrajcy-kapłana. Ostrzegłam ich, że zginą, jeżeli on umrze. I zginą.

— Nigdy ci na to nie pozwolę.

Jessika wzruszyła ramionami.

— Mamy tu odważnego fedajkina — kontynuowała Alia, wskazując na al-Falego. — Nasza rozmowa na ten temat może poczekać.

— Może czekać przez wieczność — odparła Jessika, mówiąc w języku Chakobsa, podkreślając słowami, że żaden argument nie powstrzyma wyroku śmierci.

— Zobaczymy! — powiedziała Alia. Odwróciła się do al-Falego. — Dlaczego tu przybyłeś, Ghadheanie al-Fali?

— By ujrzeć matkę Muad’Diba — odrzekł naib. — Co innego pozostało fedajkinom, kręgowi przyjaciół, którzy służyli jej synowi, niż zebrać nikłe oszczędności na opłacenie zachłannych strażników, którzy tają przed Atrydami prawdę o Arrakis?

— Czegokolwiek pragną fedajkini — powiedziała Alia — muszą tylko…

— Przybył tu, aby spotkać się ze mną — przerwała jej Jessika. — Jaka jest twoja rozpaczliwa prośba, fedajkinie?

Alia powiedziała:

— Ja mówię w imieniu Atrydów! Co…

— Bądź cicho, krwawe Paskudztwo! — wypaliła Jessika. — Chciałaś mnie zabić, córko! Mówię o tym po to, żeby ci ludzie tutaj znali prawdę. Nie możesz zamordować wszystkich, tak jak zamordowałaś kapłana. Tak, cios naiba uciszył tego człowieka, ale można go było uratować, można go było przesłuchać! Zależało ci, żeby zamilkł na zawsze. Protestuj jak chcesz, ale to, jak się zachowałaś, świadczy o twojej winie!

Alia siedziała z bladą twarzą, kompletnie sparaliżowana. A Jessika obserwowała grę emocji na twarzy córki, widziała przerażająco znajome ruchy rąk, nieświadomą reakcję, która kiedyś charakteryzowała pewnego śmiertelnego wroga Atrydów. Palce Alii poruszały się, wystukując rytm — mały palec dwa razy, wskazujący trzy razy, palec serdeczny dwa razy, mały palec raz, serdeczny dwukrotnie… i z powrotem, w tym samym rytmie.

Stary baron!

Skupienie w oczach Jessiki sprawiło, że Alia coś wyczuła; spojrzała w dół, na dłonie, zatrzymała ich ruch i przeniosła wzrok na matkę, by ujrzeć w jej oczach straszną diagnozę. Uśmiech tryumfu zagościł w kącikach ust Alii.

— Więc wreszcie się na nas zemściłeś… — szepnęła Jessika.

— Oszalałaś, matko? — zapytała Alia.

— Chciałabym, żeby tak było — odrzekła Jessika i pomyślała: „Wie, że doniosę o tym zakonowi. Wie. Może podejrzewać, że zdradzę to Fremenom, którzy zmuszą ją do poddania się Procesowi-o-Opętanie. Nie może mnie wypuścić stąd żywej”.

— Nasz śmiały fedajkin czeka, podczas gdy my się sprzeczamy — powiedziała Alia.

Jessika zmusiła się do skoncentrowania uwagi na naibie. Okiełznała swoje reakcje i powiedziała:

— Przybyłeś, żeby mnie widzieć, Ghadheanie.

— Tak, pani. My, ludzie pustyni, widzimy, że dzieją się straszne rzeczy. Maleńkie stworzyciele wypełzają na piach, jak było przepowiedziane w najdawniejszych proroctwach. Szej-huluda nie można odnaleźć już nigdzie poza wnętrzem Pustych Kwadratów. Porzuciliśmy naszego starego przyjaciela, pustynię!

Jessika spojrzała na Alię, która dała znak ręką, by kontynuowała posłuchanie. Powiodła wzrokiem po tłumie w sali, widząc oznaki wstrząsu i czujności we wszystkich obliczach. Świadomość doniosłości potyczki między matką i córką nie utonęła w ciżbie. Bene Gesserit zrozumiała, że muszą się zastanawiać, dlaczego posłuchanie jeszcze trwa. Skupiła uwagę na al-Falim.

— Ghadheanie, po co ta mowa o maleńkich stworzycielach i braku czerwi?

— Matko Wilgoci — powiedział, używając starego fremeńskiego tytułu. — Otrzymaliśmy ostrzeżenie w Kitab al-Ibar. Zaklinamy cię, niech nie będzie zapomniane, że od dnia, w którym umarł Muad’Dib, Arrakis obraca się sama. Nie możemy porzucić pustyni.

— Ha! — wykrzyknęła Alia szyderczo. — Przesądny motłoch z Wewnętrznej Pustyni boi się ekologicznych zmian. Boją…

— Słucham cię, Ghadheanie — przerwała jej Jessika. — Jeżeli znikną czerwie, zniknie przyprawa. Jeżeli zniknie przyprawa, jakąż monetą będziemy płacić za naszą działalność?

Odgłosy zdumienia — westchnienia i przelęknione szepty — docierały z całej Wielkiej Sali, odbijając się głośnym echem.

Alia wzruszyła ramionami.

— Przesądne brednie.

Al-Fali podniósł prawą dłoń, by wskazać na Alię.

— Mówię do Matki Wilgoci, nie do Koan-Dziewczęcia. Ręce Alii uchwyciły poręcze tronu, ale nie ruszyła się z miejsca. Al-Fali spojrzał na Jessikę.

— Kiedyś pustynia była krainą, w której nic nie rosło. Teraz są tam rośliny. Mnożą się jak robaki na ścierwie. Nad wydmami wiszą chmury i pada deszcz. Deszcz, pani! Och, droga matko Muad’Diba, deszcz pada w strefie wydm, a to jest jak sen, który jest bratem śmierci. To śmierć nas wszystkich.

— Postępujemy zgodnie z wolą Lieta-Kynesa i Muad’Diba — zaprotestowała Alia. — Po co ten przesądny bełkot? Czcimy słowa Lieta-Kynesa, który powiedział: „Pragnąłbym ujrzeć cala planetę spętaną siecią zieleni”. I tak się stanie.

— A co z czerwiami i przyprawą? — zapytała Jessika.

— Zawsze będzie jakaś pustynia — odparła Alia. — Czerwie przeżyją.

„Kłamie — pomyślała Jessika. — Dlaczego to robi?”

— Pomóż nam, Matko Wilgoci — powiedział błagalnie al-Fali.

Nagle Jessika poczuła, że świadomość oddala się od niej, poruszona słowami starego naiba. To była bez wątpienia adab, władcza pamięć, nachodząca człowieka sama z siebie. Nadeszła bez ostrzeżenia i unieruchomiła zmysły, podczas gdy lekcja z przeszłości odciskała swe piętno w jej świadomości. Jessika czuła się bezbronna jak ryba w sieci. Każdy fragment lekcji-wspomnienia był rzeczywisty, lecz niesubstancjonalny w ciągłej zmienności. Wiedziała, że znajduje się najbliżej stanu przyszłowidzenia, będącego udziałem Paula.

„Alia kłamie, bo jest opętana przez barona, który chce zniszczyć Atrydów. Ona sama jest jego pierwszą ofiarą. Al-Fali powiedział prawdę — czerwie pustynne są zgubione, jeżeli nie zmodyfikuje się biegu ekologicznych przekształceń”.

Pod wpływem tego objawienia Jessika widziała ludzi biorących udział w audiencji, poruszających się jakby w zwolnionym tempie. Ich role były dla niej jasne. Zobaczyła assassina, któremu polecono, by nie opuściła tego miejsca żywa. Przestrzeń miedzy nimi oświetlało jaskrawe światło — zamieszanie, ktoś udający, że się potknął, znieruchomiałe grupki. Widziała również, że jeśli opuści Wielką Salę, to tylko po to, by wpaść w inne ręce. Alia nie dbała, że w ten sposób może stworzyć męczennicę. Nie — to raczej to, co ją opętało, nie dbało o pozory.

Właśnie teraz, w zastygłym czasie, Jessika wybrała sposób na ocalenie starego naiba i wysłanie go z informacją. Droga przez salę audiencyjną pozostawała niezakłócenie wyraźna. Jakież to było proste! Wszyscy oni byli bufonami z pozasłanianymi oczyma, kulącymi ramiona w pozie niewzruszonej obrony. Czuła się tak, jakby ospale zderzała się z każdą osobą na zielonej posadzce. Z każdej z nich mogło obleźć martwe ciało, ukazując szkielet. Ich ciała, ich ubrania, ich twarze wyrażały jednostkowe piekła — zapadłe piersi pełne skrytej grozy, błyszczące zapinki klejnotów, stające się zastępczą bronią. Ostrołukowe brwi ukazywały wyniosłość i religijne sentymenty, którym przeczyły ich lędźwie.

W formujących się siłach, które na Arrakis wymknęły się spod kontroli, Jessika czuła rozkład. Głos al-Falego brzmiał w jej duszy jak dysonans, budzący bestię z największej głębi jej istoty.

W okamgnieniu przeszła od adab do wszechświata ruchu, lecz był to inny wszechświat niż ten, w którym znajdowała się wcześniej.

Alia zaczynała coś mówić, lecz Jessika jej przerwała:

— Cisza! — Następnie rzekła: — Są tacy, którzy boją się, że wróciłam nie odcinając się od zakonu. Ale od owego dnia na pustyni, kiedy Fremeni podarowali mnie i mojemu synowi dar życia, jestem Fremenką! — Przeszła na stary język, który zrozumieć mogli ci tylko, którzy go znali i dla których był przeznaczony: — Onsar akhaka zeliman aw maslumen! — Wesprzyj brata w czas potrzeby, czy ma słuszność, czy nie!

Słowa odniosły pożądany skutek: subtelną zmianę pozycji niektórych ludzi na sali, lecz Jessika unosiła się dalej gniewem.

— Ghadhean al-Fali, poczciwy Fremen, przybył, by rzec mi to, co powinni powiedzieć mi inni. Niech nikt temu nie zaprzecza! Ekologiczne przekształcenia stały się huraganem, nad którym stracono kontrolę!

Zauważyła, że ludzie bez słowa się z nią zgadzają.

— A moja córka się tym zachwyca! — rzekła. — Mektub al-Mellah! Kroisz moje ciało i posypujesz je solą. Dlaczego Atrydzi znaleźli tu dom? Bo Mohalata jest dla nas czymś normalnym. Dla Atrydów rząd zawsze był opiekuńczym partnerstwem. Mohalatą, czymś, co Fremeni znali doskonale. Spójrzcie teraz na nią! — Jessika wskazała na Alię. — Śmieje się do siebie w nocy, kontemplując własne zło! Produkcja przyprawy spadnie do zera, w najlepszym razie do ułamka poprzedniej wartości! A kiedy choć słowo o tym wydostanie się…

— Utrzymamy nasz monopol na najcenniejszy towar wszechświata! — krzyknęła Alia.

— Będziemy mieli monopol na piekło! — stwierdziła z gniewem Jessika.

Alia przeszła na najdawniejszy Chakobsa, prywatny język Atrydów, pełen trudnych, gardłowych zbitek i dysonansów:

— Teraz wiesz, matko! Myślałaś, że wnuczka barona Harkonnena nie doceni wszystkich tych żywotów, które wtłoczyłaś w mą świadomość, zanim się narodziłam? Kiedy wściekałam się na to, co ze mną zrobiłaś, wystarczyło, że zapytałam, co zrobiłby baron. I odpowiedział mi! Rozumiesz mnie, atrydzka suko? Odpowiedział mi!

Jessika usłyszała w wypowiadanych słowach potwierdzenie wcześniejszych domysłów. Paskudztwo. Osobowość Alii została pokonana od środka, opętana przez cahueit zła, barona Vladimira Harkonnena. Baron mówił teraz jej ustami, nie dbając, że w ten sposób się zdradza. Chciał, żeby widziała jego zemstę. Chciał, żeby widziała, że nie można go stamtąd wyrzucić.

„Spodziewa się, że pozostanę tu, bez żadnej pomocy, wiedząc o wszystkim” — pomyślała Jessika. Wkroczyła z tą myślą na ścieżkę, którą ukazała jej adab.

— Fedajkini, za mną! — zawołała.

Okazało się, że na sali było ich sześciu. Pięciu z nich podążyło za nią.

Загрузка...