Słyszałem wiatr wiejący w pustyni i widziałem zimowe księżyce wschodzące jak wielkie statki w próżni. Im składam moją przysięgę: będę stanowczy i z rządzenia uczynię sztukę. Stanę się wagą dla mej odziedziczonej przeszłości i będę doskonałym naczyniem dla wspomnień mych przodków. I znany będę bardziej z łaskawości niż z wiedzy. Oblicze moje świecić będzie w korytarzach czasu tak długo, jak długo będzie istnieć ludzkość.

„Przysięga Leto” według Harq al-Ady


Alia Atryda, gdy była znacznie młodsza, godzinami ćwiczyła się w transie prana-bindu, starając wzmocnić swą własną osobowość przeciw inwazji innych świadomości. Wiedziała, na czym polega jej problem — w siczowej drążni nie można było uciec przed melanżem. Przyprawą przesiąknięte było wszystko — żywność, woda, powietrze, nawet tkaniny, w które wypłakiwała się w nocy. Alia bardzo wcześnie poznała korzyści płynące z siczowych orgii, w czasie których plemię piło wodę z uśmierconego czerwia. Podczas orgii Fremeni uwalniali nagromadzone istnienia genetycznych pamięci i odrzucali je. Widziała, jak jej towarzysze stawali się wtedy przejściowo opętani.

Dla niej nie było takiego uwolnienia, nie było wyzwolenia. Posiadła pełną świadomość na długo przed urodzeniem. Wraz ze świadomością nadeszła katastrofalna wiedza: zetknięcie w łonie matki w potężnym, nieuniknionym kontakcie z osobowościami wszystkich przodków i jaźni, przetransportowanych przez śmierć podczas tau — w przyprawie krążącej w lady Jessice. Przed przyjściem na świat pamięć Alii zawierała każdy element wiedzy wymaganej od Wielebnej Matki Bene Gesserit — i jeszcze wiele, wiele więcej… Na tej podstawie poznano straszną prawdę: była Paskudztwem. Świadomość tego przyprawiała Alię o słabość. Dla przed-urodzonej nie było przed tym ucieczki. Wciąż walczyła z coraz bardziej przerażającymi przodkami, odnosząc od czasu do czasu pyrrusowe zwycięstwa. Wiedziała, czym jest własna osobowość, ta jednak nie była w stanie ochronić jej przed częstymi ingerencjami tych, którzy żyli wewnątrz niej odbitym życiem.

„Pewnego dnia i ja taka właśnie będę” — pomyślała. Zmroziła ją ta myśl. Iść dalej i kryć się w życiu dzieci zrodzonych z własnego łona, być intruzem chwytającym się cudzej świadomości, by zdobyć odrobinę doznań i przeżyć…

Jej dzieciństwo zabarwiał strach. Utrwalił się w niej podczas dojrzewania. Walczyła z nim, nie błagając nikogo o pomoc. Któż mógł pojąć, jakiej pomocy potrzebuje? Nie jej matka, która nie była w stanie odciąć się od osądu Bene Gesserit: przed-urodzeni to Paskudztwa.

Nadeszła noc, podczas której jej brat, szukając śmierci, odszedł na pustynię i oddał się Szej-huludowi, tak jak wymagano tego od ślepych Fremenów. W ciągu miesiąca Alia wyszła za mąż za Duncana Idaho, człowieka wydartego śmierci dzięki technologicznym sztukom Tleilaxan. Jej matka przebywała na Kaladanie. Bliźnięta Paula pozostawały prawnie pod jej opieką.

I sprawowała Regencję.

Ciężar odpowiedzialności odpędził dawne obawy, więc otworzyła się szeroko na wewnętrzne życia, żądając od nich rad, pogrążając się w przyprawowym transie w poszukiwaniu wiodących wizji.

Kryzys nadszedł pewnego dnia — podobnego do wielu innych w wiosennym miesiącu Laab — o poranku, w Cytadeli Muad’Diba, gdy zimny wiatr nawiewał piach od strony bieguna. Alia wciąż nosiła szaty żałobne. Przez kilka ostatnich tygodni opierała się wewnętrznemu głosowi matki, który zwykł szydzić z przygotowanych wówczas Świętych Dni, mających mieć kulminację w Świątyni Alii.

Wewnątrz-świadomość Jessiki zanikała coraz bardziej, roztapiając się w niewyraźnym żądaniu, aby Alia zajęła się pracą nad Prawami Atrydów. O swój moment świadomości zaczęły walczyć inne istoty. Alia czuła, jak otwiera się bezdenna otchłań, z której niczym rój szarańczy wynurzają się bezkształtne twarze. Skupiła uwagę na tej najbardziej potwornej — na starym baronie Harkonnenie. W przerażeniu wynikającym z pogwałcenia psyche poczęła wykrzykiwać sprzeciw wobec całego tego wewnętrznego jazgotu, uzyskując chwilową ulgę.

Tego poranka Alia wyszła na spacer do ogrodu na dachu Cytadeli. Aby wygrać walkę ze swym wnętrzem, starała się skupić na napomnieniu Chody, skierowanym do Zensunnitów:

„Puszczając drabinę, można wznieść się w górę!”

Lecz wciąż rozpraszał ją poranny blask na stokach Muru Zaporowego. Ogrodowe ścieżki wypełniły kępy sprężystej trawy puchowej. Gdy odwróciła wzrok do muru, ujrzała rosę na trawie, a w niej wielokroć powielony zarys własnej postaci.

Widok ten przyprawił ją o zawrót głowy. Każde z odbić niosło znamię jakiejś twarzy z wewnętrznego tłumu.

Starała się skoncentrować umysł na tym, o czym mówiła trawa. Obecność obfitej rosy świadczyła, jak daleko postąpiła Ekologiczna Transformacja Diuny. Klimat pomocnych szerokości stawał się cieplejszy, wzrastała zawartość dwutlenku węgla w atmosferze. Przypomniała sobie, jak wiele hektarów pustyni zostanie w nadchodzącym roku pokrytych zieloną roślinnością — a nawodnienie tylko jednego wymagało trzydziestu siedmiu tysięcy stóp sześciennych wody.

Mimo wielkich wysiłków, zmierzających do skierowania myśli na przyziemne problemy, nie udawało jej się umknąć intruzom krążącym jak rekiny wewnątrz zamkniętego świata jej doznań.

Przycisnęła dłonie do czoła.

O zachodzie poprzedniego dnia strażnicy świątyni przyprowadzili więźnia do osądzenia: niejakiego Essasa Paymona, ciemnego, chudego człowieczka, ponoć na żołdzie rodu niskiego Nebirów. Paymon handlował świętymi relikwiami i małymi, ręcznie wykonanymi ozdobami. Odkryto, że w rzeczywistości jest szpiegiem KHOAM, mającym za zadanie podawać wysokość rocznych zbiorów przyprawy. Alia zastanawiała się właśnie nad wysłaniem go do lochu, kiedy więzień głośno zaprotestował przeciwko niesprawiedliwości Atrydów. Takie słowa mogły mu przynieść natychmiastowy wyrok śmierci przez powieszenie na trójnogu, ale Alię ujęła jego bezczelność. Przemówiła ostro z Tronu Sądu, starając się przerazić go, by zdradził więcej, niż powiedział już inkwizytorom.

„Dlaczego nasz zbiór przyprawy ma takie znaczenie dla Konsorcjum Honnete? — zażądała. — Powiesz, to może cię oszczędzimy”.

„Zbieram wszystko, na co jest zbyt — odparł Paymon. — Nie wiem, co dzieje się z moim żniwem „.

„I dla swego marnego zysku wtrącasz się do królewskich planów?” — naciskała Alia.

„Monarchowie nigdy nie uznają, że my również możemy mieć swoje plany” — odparował.

Alia, zniewolona przez tę desperacką czelność, powiedziała:

„Essasie Paymonie, czy będziesz pracował dla mnie?”

Na te słowa uśmiech rozjaśnił jego ciemną twarz.

„Mieliście zamiar zniszczyć mnie bez skrupułów. Jaką nową wartość odkryliście we mnie, o którą macie się zamiar ze mną targować?” — odparł.

„Masz prostą i praktyczną zaletę — powiedziała. — Jesteś bezczelny i wynajmiesz się. temu, kto najlepiej zapłaci. Mogę dać ci więcej, niż ktokolwiek inny w Imperium”.

Zażyczył sobie za usługi znaczną kwotę, ale Alia roześmiała się i sparowała jego żądanie obietnicą sumy, którą uznała za bardziej rozsądną i bez wątpienia o wiele większą od sumy kiedykolwiek przez niego otrzymanej.

„I, oczywiście, dorzucam dar życia, za który, spodziewam się, zaoferujesz jakąś bardziej niepospolitą zaletę” — dodała.

„Interes stoi!” — zawołał Paymon i na znak Alii został wyprowadzony przez kapłańskiego Mistrza Przyjęć, Dżawida.

Niecałą godzinę później, gdy Alia przygotowywała się do opuszczenia Sali Osądu, wrócił Dżawid, spiesząc z doniesieniem, że podsłuchano Paymona mruczącego prorocze wersety z Biblii Protestancko-Katolickiej: „Malefico non patieris vivere”.

„Nie pozwolisz żyć czarownicy” — przetłumaczyła Alia. Więc taką okazał wdzięczność! Był jednym z tych, którzy spiskowali przeciw jej życiu! W porywie gniewu, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła, zarządziła natychmiastowe stracenie Paymona i odesłanie ciała do zgonsuszni Świątyni, gdzie jego woda będzie miała przynajmniej jakąś wartość w zbiornikach kapłanów.

I przez całą noc nawiedzała ją ciemna twarz Paymona.

Próbowała różnych sztuczek, by pozbyć się w końcu natarczywego obrazu. Recytowała „Bu Dżi” z Fremeńskiej Księgi Kreosa: „Nic się nie pojawia! Nic się nie pojawia!” Lecz Paymon przyprawił ją o koszmarną noc; nowy dzień rozpoczęła zawrotami głowy. Dzień, w którym odnajdowała jego twarz wśród innych, odbitych w kropelkach rosy.

Z prowadzących na dach drzwi, okolonych niskimi mimozami, strażniczka zawołała ją na śniadanie. Alia westchnęła. Czuła, że musi wybierać między dwoma piekłami — wrzaskiem w umyśle a wrzaskiem dworaków — oba chóry pozbawione sensu, lecz uporczywe w żądaniach; hałas, który pragnęła uciszyć choćby ostrzem noża.

Ignorując strażniczkę, Alia przeniosła wzrok nad dach, na Mur Zaporowy. Bahada kładła się szerokim językiem na osłonięte podłoże jej włości jak rozpostarty wachlarz. Delta piasku ścieliła się przed oczyma, obramowana wschodzącym słońcem. Dotarło do niej, że niewprawne oko mogło wziąć szeroki wachlarz piachu za koryto okresowej rzeki, lecz było to jedynie miejsce, gdzie jej brat rozbił Mur Zaporowy bronią atomową rodu Atrydów, otwierając przejście z pustyni dla czerwi niosących fremeńskich żołnierzy ku miażdżącemu zwycięstwu nad jego poprzednikiem na imperialnym tronie, Szaddamem IV. Teraz po drugiej stronie muru płynął szeroki kanat, zagradzający drogę czerwiom. Nie mogły przeciąć nieizolowanej wody, ponieważ ona je zabijała.

„Gdybym tylko miała taką barierę w umyśle” — pomyślała.

Ta myśl wzmocniła oszałamiające wrażenie izolacji od rzeczywistości.

Czerwie! Czerwie!

Pamięć zaprezentowała jej zbiór obrazów czerwia pustyni: potężnego Szej-huluda, demiurga Fremenów, śmiercionośny bestię z pustynnych głębi, której wydzieliny zawierały bezcenną przyprawę. Pomyślała: „Jakie to dziwne, że czerw wyrasta z płaskiego, pokrytego skórą piaskopływaka”. I te, i tamte tworzyły nieprzeliczoną mnogość w jej świadomości. Piaskopływaki rozciągnięte na skalnym podłożu planety tworzyły żywe cysterny — utrzymywały wodę, która nie zatruwała ich nosicieli. Alia dokonała porównania: niektórzy z tych innych utrzymywali na wodzy mogące ją zniszczyć niebezpieczne siły.

Strażniczka znów zawołała na śniadanie, z wyraźną nutą zniecierpliwienia w głosie.

Alia odwróciła się gniewnie i machnęła ręką w odprawiającym geście.

Strażniczka posłuchała, ale trzasnęła drzwiami.

Na dźwięk uderzenia drzwi Alia poczuła się nagle owładnięta przez to wszystko, czemu starała się oprzeć. Inne życia wzbierały w niej jak potworny przypływ, przylegały do każdego ośrodka pamięci. Niektóre prezentowały skórę pokrytą wrzodami, inne — stwardniałe odciski; wszystkie rzucały czarne jak sadza cienie. Widziała również głowy przypominające oślinione cukierki. Przemknął przez nią cały ich rój, żądając, by uniosła się i dołączyła do niego.

— Nie — szepnęła. — Nie… Nie… Nie…

Upadłaby na ścieżkę, gdyby nie ławka obok. Starała się usiąść, nie dała rady, wyciągnęła się więc na zimnej plastali, wciąż szepcząc swą odmowę.

Przypływ stale narastał.

Poczuła, że dostraja się do tego ruchu, świadoma ryzyka, ale jednocześnie przygotowana na każdy okrzyk wrzeszczących w niej, powykrzywianych ust. Wyrzucały z siebie kakofonię żądań: „Ja! Ja!”, „Nie, ja!” Wiedziała, że jeżeli raz zwróci na nie uwagę, tylko raz — będzie zgubiona. Zatrzymać wzrok na jednej twarzy i podążać za głosem tej twarzy, znaczyłoby wpaść w uścisk egoizmu wybranej osobowości.

— To przez twoje przyszłowidzenie — wyszeptał jakiś głos. Zakryła dłońmi uszy myśląc: „Nie jestem przyszłowidząca! Trans na mnie nie działa”.

Lecz głos nalegał:

— Zadziałałby, gdybyś mu pomogła.

— Nie… nie… — szepnęła.

W jej umyśle splatały się ze sobą i inne głosy:

— Ja, Agamemnon, twój przodek, domagam się uwagi!

— Nie… nie. — Ścisnęła dłońmi uszy, dopóki ciało nie odpowiedziało bólem.

Niesamowite gdakanie w głowie zabrzmiało pytaniem:

— Co stało się z Owidiuszem? To proste. Jest ibidem Johna Barlletta.

Imiona nie miały żadnego znaczenia. Chciała wyć przeciw nim i przeciw wszystkim innym głosom, ale nie mogła odnaleźć swego własnego.

Strażniczka odesłana z powrotem na dach przez wyższych służących raz jeszcze wyjrzała przez drzwi za mimozą, zobaczyła Alię na ławce i powiedziała do towarzyszki:

— Ach, ona odpoczywa. Zauważyłaś, że nie spała ostatniej nocy? Dobrze jej zrobi, jeżeli zażyje zahy, porannej sjesty.

Alia nie słyszała strażniczki. Jej świadomość znalazła się w kleszczach wyjącego śpiewu: „Wesołe z nas ptaszki, hurrra!” — głosy odbijały się echem w czaszce. Pomyślała: „Wariuję. Tracę rozum”.

Stopą wykonywała na ławce nieznaczne ruchy, zdradzające pragnienie ucieczki. Czuła, że gdyby tylko mogła zmusić ciało do biegu, udałoby jej się uciec. Musiała się wyrwać, inaczej każda cząstka tego wewnętrznego przypływu zatopi ją w milczeniu, na zawsze kalając duszę. Ale ciało nie słuchało. Najpotężniejsze siły Imperium usłuchałyby jej najmniejszego kaprysu, ale nie własne ciało.

Wewnętrzny głos zarechotał gardłowo i rzekł:

— Z pewnego punktu widzenia, dziecko, każdy przypadek stworzenia przedstawia sobą katastrofę. — Głos był basowy, grzmiał w uszach, a rechocząc, naigrywał się jakby z własnej celebry. — Moje drogie dziecko, pomogę ci, ale w zamian za twoją pomoc.

Alia, nie będąc w stanie zagłuszyć narastającego w tle tego basu zgiełku, zdołała wydusić z siebie tylko:

— Kto… kto…

W jej umyśle uformowała się jakaś twarz. Taka była tłusta, że mogłaby być twarzą niemowlęcia, gdyby nie pożądanie malujące się w szklistych oczach. Spróbowała wycofać się, ale osiągnęła tylko pełniejszy widok, obejmujący ciało należące do owej twarzy. Było olbrzymie, niesamowicie grube, obleczone w szatę, która delikatnymi wybrzuszeniami zdradzała, że ten tłuszcz wymagał podpory przenośnych dryfów.

— Widzisz — zagrzmiał bas — to tylko ja, twój dziadek. Znasz mnie przecież. Nazywałem się baron Vladimir Harkonnen.

— Ty nie… Ty nie żyjesz! — wydusiła z siebie.

— Ależ oczywiście, moja droga! Większość z nas wewnątrz ciebie nie żyje. Ale nikt z całej reszty nie chce ci naprawdę pomóc. Nie rozumieją ciebie.

— Odejdź — powiedziała błagalnie. — Och, proszę, odejdź.

— Wszak potrzebujesz pomocy, wnuczko — stwierdził baron. „Jak szacownie wygląda” — pomyślała, obserwując wizerunek barona na wewnętrznej stronie swoich zamkniętych powiek.

— Pragnę ci pomóc — przypochlebiał się. — Ci inni walczyliby tylko o przejęcie twej świadomości Każdy z nich starałby się wypędzić ciebie z twego ciała. Ale ja… ja chcę tylko kącika dla siebie.

Inne życia znowu podniosły wrzask. Przypływ nasilił się, raz jeszcze grożąc jej zatopieniem. Usłyszała skrzeczący głos matki.

„Ona przecież żyje” — błysnęła w niej myśl.

— Zamknijcie się! — rozkazał baron.

Alia zorientowała się, że jej własne pragnienia dodają sił tej komendzie, sprawiając, że została usłyszana w całej świadomości.

Wewnętrzna cisza obmyła ją niczym zimna kąpiel i Alia poczuła, że bijące jak młot serce zwalnia do normalnego rytmu. Głos barona wtrącił się uspokajająco:

— Widzisz? Razem jesteśmy niezwyciężeni. Pomóż mi, a ja pomogę tobie.

— Czego… czego chcesz? — szepnęła. Na tłustej twarzy pojawiła się zaduma.

— Ach, moja droga wnuczko — powiedział — pragnę tylko kilku prostych przyjemności. Pozwól mi na krótko łączyć się z twoimi zmysłami Nikt więcej nie musi o tym wiedzieć. Daj mi poczuć skrawek życia, na przykład gdy otoczą cię ramiona kochanka. Czyż nie jest to niewygórowana cena?

— Tak…

— No właśnie — zaśmiał się baron. — W zamian, droga wnuczko, mogę ci służyć na wiele różnych sposobów. Mogę cię wspierać, wspomóc czasami celną radą. Będziesz niezwyciężona od wewnątrz i na zewnątrz. Zetrzesz z powierzchni ziemi wszelką opozycję. Historia zapomni twojego brata i będzie wysławiać Alię. Przyszłość należy do ciebie.

— Nie pozwolisz… wygrać innym?

— Nie mogą się z nami równać! Pojedynczo możemy zostać pokonani, ale razem, to my rozkazujemy. Zademonstruję ci coś. Słuchaj!

I baron zamilkł, wycofując swój obraz, swoją wewnętrzną obecność. Nie wtargnęło żadne wspomnienie, twarz ani głos innych.

Alia ciężko westchnęła.

Wraz z westchnieniem objawiła się myśl. Siłą torowała sobie drogę do świadomości, jak gdyby była jej własną, lecz Alia czuła za nią inne milczące głosy.

„Stary baron był diabłem. Zamordował twojego ojca. Zabiłby ciebie i Paula. Starał się o to, lecz mu się nie udało”.

Doszedł ją głos barona, choć nie pojawiła się jego twarz:

— Oczywiście, że bym cię zabił. Czy nie stałaś na mej drodze? Ale ten argument już nie istnieje. Wygrałaś, dziecko! Jesteś nową prawdą!

Czuła, że kiwa głową, trąc policzkiem o szorstką powierzchnię ławki.

Pomyślała, że jego słowa brzmią rozsądnie. Nauka Bene Gesserit sprawiła, że oceniła logiczny charakter jego wypowiedzi: „Celem argumentu jest zmienić naturę prawdy.”

„Tak… tak właśnie pojęłyby to Bene Gesserit” — pomyślała.

— Właśnie — wtrącił baron. — Ja jestem martwy, podczas gdy ty żyjesz. Moja egzystencja jest krucha. Jestem pamięciojaźnią w twym wnętrzu. Jestem na twoje rozkazy. I o jak mało proszę w zamian za szczere rady. Rady, których mam zamiar ci udzielać.

— Co radzisz mi teraz zrobić? — zapytała, wypróbowując go.

— Martwisz się wyrokiem, który wydałaś zeszłej nocy — powiedział. — Zastanawiasz się, czy prawidłowo doniesiono ci słowa Paymona. Może Dżawid dostrzegł w Paymonie jakąś groźbę dla swojej pozycji? Czy to nie ta wątpliwość cię drąży?

— Tak.

— Wątpliwości oparte na starannej obserwacji, czyż nie? Dżawid zachowuje się w stosunku do ciebie z wzrastającą poufałością. Nawet Duncan to zauważył, prawda?

— Wiesz, że tak.

— Bardzo dobrze. Weź Dżawida na kochanka i…

— Nie!

— Martwisz się o Duncana? Ale twój mąż to mentacki mistyk. Nie można go dotknąć ani zranić czymkolwiek, co dotyczy ciała. Czy nie czułaś czasem, jak bardzo jest od ciebie oddalony?

— Ale… ale on…

— Mentacka część Duncana zrozumiałaby, jeśliby kiedykolwiek poznał on narzędzie, jakiego użyłaś do zniszczenia Dżawida.

— Zniszczenia…?

— Pewnie! Można używać niebezpiecznych narzędzi, ale trzeba je odrzucać, gdy stają się zbyt niebezpieczne.

— Zatem… dlaczego trzeba… to znaczy…

— Ach, drogi głuptasku! Z powodu wartości zawartej w niej nauczki.

— Nie rozumiem.

— Wartość sukcesu, moja wnuczko, zależy do tego, czy się go przyjmuje, czy nie. Posłuszeństwo Dżawida musi być bezwarunkowe, akceptacja twej władzy absolutna, a jego…

— Nie widzę moralnego uzasadnienia takiej nauczki…

— Nie bądź tępa, wnuczko. Moralność zawsze musi mieć oparcie w praktyce. Oddaj cesarzowi, co cesarskie, i wszystkie te inne brednie. Zwycięstwo jest bezużyteczne, dopóki nie realizuje najgłębszych pragnień. Czyż nie jest prawdą, że podziwiałaś męskość Dżawida?

Alia przytaknęła niechętnie, zmuszona do tego przez zupełne odkrycie wobec wewnętrznego obserwatora.

— Taaak.

— Właśnie — jowialnie zagrzmiało jej w głowie. — Zaczynamy się nawzajem rozumieć. Gdy będzie bezbronny, wtedy w łóżku zapytasz go, przekonanego, że jesteś podbita, o Paymona. Zrób to żartobliwie: niech między wami brzmi szczery śmiech, A gdy przyzna się do oszustwa, wbijesz mu krysnóż między żebra. Ach, strumień krwi może przysporzyć ci wiele satys…

— Nie! — szepnęła z ustami suchymi od grozy. — Nie… nie… nie…

— Więc cię zastąpię… — rzekł baron. — Trzeba to zrobić, musisz to przyznać. Jeżeli stworzysz odpowiednie warunki, przejmę nad tobą kontrolę. Są i inni, którzy potrafią cię naśladować do perfekcji, tak że… Nie będą… Ja… Ach, ludzie natychmiast by wyśledzili moją obecność! Znasz Fremeńskie Prawo wobec opętanych… Zostałabyś uśmiercona na miejscu. Tak, nawet ty. Wiesz, że nie chcę, aby tak się stało. Zajmę się Dżawidem i tobą, a kiedy będzie po wszystkim, usunę się. Musisz tylko…

— Więc tak wygląda twoja dobra rada?

— Dzięki niej pozbędziesz się niebezpiecznego narzędzia. Zacieśni to między nami czynne kontakty, współpracę, która może cię nauczyć wydawania wyroków w przyszłości.

— Nauczyć mnie?

— Naturalnie!

Alia położyła dłonie na oczach, starając się nad wszystkim zastanowić, zdając sobie jednak sprawę z tego, że każda myśl jest znana osobowości wewnątrz, że może wywodzić się od niej i być wzięta za własną.

— Niepotrzebnie się martwisz — przymilnie powiedział baron.

— Ten facet, Paymon, właściwie…

— Źle zrobiłam! Byłam zmęczona i działałam pospiesznie. Powinnam była szukać potwierdzenia.

— Dobrze zrobiłaś! Wyroki nie mogą się opierać na żadnych takich głupich abstrakcjach jak atrydzkie idee równości To właśnie przyprawia cię o bezsenność, nie śmierć Paymona. Podjęłaś słuszną decyzję! Był kolejnym niebezpiecznym narzędziem. Zadziałałaś, by zachować porządek w społeczeństwie. Wreszcie jakaś porządna podstawa do wydawania wyroków, a nie te brednie o sprawiedliwości. Nigdzie nie ma czegoś takiego, jak powszechna sprawiedliwość. Gdy starasz się osiągnąć fałszywą równowagę, destabilizujesz tylko społeczeństwo…

Sprawiła jej przyjemność obrona wyroku na Paymona, lecz zaszokowały ją amoralne idee skryte za tymi argumentami.

— Powszechna sprawiedliwość była atrydzkim… była… — Odjęła dłonie od oczu, ale wciąż ich nie otwierała.

— Trzeba przestrzec wszystkich sędziów-kapłanów przed omyłką — nalegał baron. — Decyzje rozważać należy jedynie od strony przydatności dla utrzymania porządku w społeczeństwie. Niezliczone przeszłe cywilizacje rozbiły się o skały powszechnej sprawiedliwości. Taka głupota niszczy naturalną hierarchię, która jest najważniejsza. Każda jednostka nabiera znaczenia tylko w odniesieniu do społeczeństwa. O ile społeczeństwo nie będzie kierowane za pomocą logicznych posunięć, nikt nie będzie mógł znaleźć w nim miejsca — ani najpospolitsi ani najwyżsi. Słuchaj, słuchaj, wnuczko. Musisz być surową matką dla swego ludu. Twoim obowiązkiem jest utrzymanie ładu.

— Ale to, czego dokonał Paul, miało na celu…

— Twój brat nie żyje. Klapa!

— Ty też!

— Prawda… Ale co do mnie, zaszedł nieplanowany wypadek. Pozwól, zatroszczymy się o Dżawida tak, jak ci proponowałem. Poczuła, że poci się na tę myśl, więc powiedziała szybko:

— Muszę się zastanowić. — I dalej szeptała: — Jeśli to zrobię, zwiążę bardziej Dżawida ze sobą. Nie ma potrzeby go zabijać. A ten głupiec może się po prostu zdradzić… w łóżku.

— Do kogo mówisz, pani moja? — zapytał ktoś.

Przez chwilę zaskoczona Alia myślała, że to kolejne wtargnięcie wrzeszczącego tłumu z wewnątrz, lecz zaraz rozpoznała głos i otworzyła oczy: Ziarenka Valefor, przełożona strażniczek-amazonek Alii. Stała obok ławki, ze zmarszczonymi brwiami na ogorzałej, fremeńskiej twarzy.

— Rozmawiałam z wewnętrznymi glosami — powiedziała Alia, siadając na ławce. Czuła się odświeżona i spokojniejsza na duchu dzięki umilknięciu rozpraszającego zgiełku.

— Tak, moja pani, twoje wewnętrzne głosy… — Oczy Ziarenki zabłysnęły. Wszyscy wiedzieli, że Święta Alia czerpie wiadomości ze źródeł nieosiągalnych dla nikogo innego.

— Sprowadź Dżawida do moich pokoi — powiedziała Alia. — Muszę z nim porozmawiać w pewnej ważnej sprawie.

— Do twoich pokoi, pani?

— Tak! Do mojej osobistej komnaty.

— Jak rozkażesz. — Strażniczka odwróciła się, by wykonać polecenie.

— Jedną chwilę — powiedziała Alia. — Czy Duncan Idaho udał się już do siczy Tabr?

— Tak, moja pani. Odleciał tuż przed świtem, jak zarządziłaś. Czy chcesz, bym posłała po…

— Nie, sama dam sobie radę. Zia, nikt nie może wiedzieć, że przyprowadzono do mnie Dżawida. Zrób to sama. To bardzo poważna sprawa.

Strażniczka dotknęła krysnoża u pasa.

— Moja pani, jeżeli cokolwiek grozi…

— Tak, grozi, i Dżawid może być w to wplątany.

— Ooch, moja pani, w takim razie nie powinnam go przyprowadzać…

— Zia! Myślisz, że nie dałabym sobie rady z mężczyzną?! Wilczy uśmiech przemknął po wargach strażniczki.

— Wybacz mi, moja pani. Zaraz przyprowadzę go do twojej komnaty, ale… za pozwoleniem, będę trzymała wartę przy drzwiach.

— Tylko ty — powiedziała Alia.

— Tak, moja pani. Już idę.

Alia skinęła sama sobie głową, patrząc na wycofującą się Ziarenkę. Więc Dżawid nie jest kochany wśród strażniczek. Jeszcze jeden znak przeciw niemu. Mimo to był wartościowy, bardzo wartościowy. Był jej kluczem do Dżekaraty, a to miejsce — cóż…

— Może i miałeś rację, baronie — szepnęła.

— Widzisz! — zarechotał wewnętrzny głos. — Aaach, służba u ciebie, dziecko, będzie przyjemnością, a to dopiero początek.

Загрузка...