ROZDZIAŁ IV

Heike Lind z Ludzi Lodu nareszcie dotarł do ojczyzny swego ojca.

Wiele lat już upłynęło od czasu, kiedy Solve opuścił Szwecję, by nigdy więcej do niej nie powrócić.

Teraz jego niechciany syn, Heike, z którego istnienia nikt z Ludzi Lodu nie zdawał sobie sprawy, przybył do rodzinnego kraju, by odnaleźć swoich krewnych.

Nie wiedział nic o ich losach. Znał jedynie trzy adresy; siostra jego ojca, Ingela, powinna mieszkać na dworze Skenas w Vinggker w Sodermanlandii w Szwecji; daleki krewniak, syn Orjana, Arv Grip z Ludzi Lodu, w Andrarum w Skanii. A w Norwegii czekał na Heikego jego dziedziczny majątek, dwór Grastensholm, którym prawdopodobnie nikt teraz się nie zajmował. Pozostali krewni, potomkowie Paladinów, żyli na Elistrand niedaleko Grastensholm. To Elisabet Tark i jej mąż Vemund, podobno mniej więcej w wieku ojca.

Były to już wszystkie wskazówki, które miały mu pomóc w odnalezieniu rodziny.

Ponieważ podróżował przez Danię, droga prowadziła najpierw do Skanii i tam właśnie miał zamiar rozpocząć poszukiwania. Odczuwał teraz nieprzepartą potrzebę odnalezienia kogoś, kto mógłby zaakceptować i zrozumieć jego niezwykły, budzący powszechną grozę wygląd. Heike podczas długiej podróży na Północ stał się jeszcze wrażliwszy i bardziej nieśmiały w stosunku do ludzi. Wrogość, pogarda czy kpina, przerażenie lub odraza, wszystko to trudno było przyjąć życzliwie usposobionemu chłopcu.

Nie ułatwiał mu życia fakt, że na terenie cesarstwa niemieckiego Heike było imieniem nadawanym dziewczętom. Solve, nazywając tak swego syna, okazał wielką niedbałość. Heike jednak na ogół śmiał się z tego szczegółu, dla niego było to męskie imię, i tyle.

Wszelkie nieporozumienia związane z imieniem skończyły się, gdy przez Danię dotarł do Skanii.

Heike ucieleśniał prototyp dotkniętych z Ludzi Lodu. Miał szerokie, ostro zakończone ramiona, nadające całej postaci niesamowity wygląd. Wydawało się, że głowa umieszczona jest znacznie niżej niż była w rzeczywistości, ponieważ czubki barków unosiły się na podobieństwo kołnierza chińskiego mandaryna niemal aż do wysokości uszu. Cała sylwetka była monstrualna, głównie ze względu na silnie rozbudowaną górną połowę ciała i głowę pokrytą długimi, szczeciniastymi włosami. Gdy w ciemności, na jaśniejszym tle, widziano zarysy jego ciała, dostrzegano także żarzące się żółte oczy, przywodzące na myśl ślepia drapieżnika. Na widok Heikego katolicy żegnali się w popłochu, a protestanci zaczynali rozpamiętywać swe grzeszne życie i żałować za grzechy.

Twarz, którą najczęściej odwracał lub w inny sposób ukrywał, chcąc uniknąć gwałtownych ludzkich reakcji, była niemal trójkątna, o niezwykle szerokich i wysokich kościach policzkowych i zwężającej się ku dołowi brodzie. Oczy, skośne żółte szparki, nos szerszy niż dłuższy i wilcze usta dopełniały całości obrazu demona z otchłani.

Dopiero gdy ktoś zajrzał w jego oczy, rozumiał, że zwykli ludzie nie mają powodu do obaw. Oczy wyrażały bezmiar życzliwości, głęboką troskę i zrozumienie dla prostych i cierpiących. Żaden wśród dotkniętych nie nosił w sobie tyle miłości bliźniego, co Heike. Nawet Tengel Dobry. Heike miał w sobie takie pokłady wrażliwości i łagodności, o jakich żaden z dotkniętych nie potrafi nawet śnić.

A może dziedzictwo Tengela Złego z upływem wieków osłabło? Czyż Tengel Dobry nie usiłował przezwyciężyć zła, czy nie starał się przekazać swym potomkom odwagi, siły i miłości, by ci zwalczyli ciemne moce?

Może tak, może nie… Losy Solvego przeczyły temu twierdzeniu. On przecież świadomie obrał stronę zła, pod koniec życia nie dało się w nim znaleźć ani jednej serdecznej myśli.

Jeśli chodzi o Heikego, to nie był on wcale chodzącym ideałem, daleko mu było do tego! Często wyczuwał najdziksze moce grasujące w jego duszy, a wówczas z całych sił starał się je stłumić i nad nimi zapanować.

Podczas swej podróży stykał się z bezbrzeżną głupotą i nikczemnością ludzi, ale miał świadomość, że gdyby odpłacił im taką samą monetą, jego zła moc by rozkwitła!

Z łatwością mógł pokonać tych, którzy z niego drwili, a raz – nie chciał wracać do tego pamięcią – zło wzięło nad nim górę. Dotyczyło to gromadki niedorostków, którzy dręczyli żabę. Heike uratował biedne stworzenie z rąk oprawców i wrzucił je z powrotem do wody, ale ogromnie się wstydził tego, co później zrobił z chłopcami. Nie potrafił jednak się powstrzymać i postąpić inaczej. Gwałtowny atak gniewu, wywołany okrutną zabawą, przeraził go nie mniej niż chłopców. Heike postarał się mianowicie, by przeżyli dokładnie to samo co żaba: powbijał im ostre drzazgi w skórę, związał nogi i zostawił leżących na słońcu. Tak też ich opuścił, a przeraźliwe krzyki chłopców wyrażające żal i skruchę, wzywające Boga na pomoc, ani trochę go nie wzruszały.

Heike poczuł wtedy, jak mocno nienawidzi swego dziedzictwa, i poprzysiągł sobie, że nic takiego się nie powtórzy. Wiedział jednak, że gdyby miało miejsce podobne zdarzenie, nie znalazłby dość siły, by zdusić w sobie ciemne moce, odziedziczone po Tengelu Złym.

Gorzka była to świadomość.

Dzielny koń, którego dostał od Milana, wiernie mu towarzyszył. Właśnie ze względu na wierzchowca Heike podróżował spokojnie i często odpoczywał. Za nic w świecie nie chciał go utracić. Po części dlatego, że trudno by mu było zdobyć nowego konia, ale przede wszystkim dlatego, że zwierzę stało się jego przyjacielem i powiernikiem, z którym samotny chłopiec mógł porozmawiać, kiedy pragnienie kontaktu z inną żywą istotą stawało się bardzo silne.

Miał jeszcze alraunę. Nawet przez moment nie wątpił, że mandragora należy do niego. To ona uratowała go, gdy zaślepieni w przerażeniu i głupocie ludzie chcieli go ukamienować i przegnać z powrotem do otchłani, z której, o czym byli przekonani, przybył. Mandragora własnym ciałem rozgrzewała wówczas jego pierś, dawała mu poczucie bezpieczeństwa i odwagę, by starał się wyjść cało z opresji. Niezwykły korzeń na swój sposób potrafił „rozmawiać” z Heikem. W krytycznych momentach w głowie chłopca pojawiały się sygnały i natychmiast wiedział, co powinien zrobić.

Ale też i Heike troskliwie dbał o swój kwiat wisielców! Co wieczór zdejmował mandragorę z szyi i bez względu na to, jak nędzna była kwatera, w której nocowali, troszczył się o to, by człekokształtny korzeń miał miękkie, przytulne posłanie, ubierał go w koszulkę, którą zrobił z lnianego płótna, i okrywał go ciepłą skórą.

Zostawiał też zawsze odrobinę ze swego jakże skromnego pożywienia i kładł obok kwiatu wisielców. Heike wiedział, że ulubionym pokarmem mandragor jest ziemia z Raju, ale nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Miał nadzieję, że jego przyjaciel przyjmie skromniejsze dary.

Jedzenie rankiem było nietknięte, z wyjątkiem tych przypadków, gdy zakradły się myszy, ale Heike wyczuwał, że możny sprzymierzeniec wysoko sobie ceni jego troskliwość. Zauważył to przy wielu okazjach. Alrauna nigdy jeszcze, przenigdy, go nie zawiodła.

Czasami leżał w mrocznych, pełnych przeciągów stodołach, przyglądając się korzeniowi, i myślał, że kwiat wisielców żyje. Szeptem przemawiał wtedy do niego, nie otrzymując naturalnie odpowiedzi, aż wreszcie zapadał w sen. Mandragora Ludzi Lodu nie była piękna, lecz wykrzywiona i poskręcana, i jakoś tak straszliwie ludzka ze swymi zwichrzonymi „włosami” i wyłupiastymi „oczami”. Zważywszy jednak na jej stateczny wiek, zadziwiająco dobrze się trzymała. Heike zastanawiał się, ile naprawdę może mieć lat. Czy kiedykolwiek uzyska odpowiedź na to pytanie? Jak głęboko w mroku stuleci brała swój początek?

Ponieważ Heike mieszkał w krajach śródziemnomorskich, znał więcej legend związanych z mandragorą niż większość mieszkańców Północy. Wiedział, że alrauna była wynikiem pierwszej próby stworzenia człowieka, podjętej przez Boga. Kiedy udało Mu się stworzyć Adama i Ewę, mandragora została odrzucona.

Dlatego zawsze tęskniła za ziemią z Raju.

I dlatego stała się tak niebezpieczna. Ten, kto próbował wyciągnąć ją z ziemi, musiał zapłacić życiem. Ale ze wzruszającym oddaniem pilnowała tego, kto doceniał jej zasługi. Dlatego zwalczała zło; zwracała się też przeciwko swemu właścicielowi, kiedy ten niedobrze ją traktował.

Taka właśnie była najważniejsza przyczyna, dla której Tengel Zły pospiesznie musiał pozbyć się mandragory, filozofował Heike. Mandragora musiała stać się najbardziej niebezpiecznym wrogiem tego złego stwora.

A kwiat wisielców nie pozwalał się unicestwić. Ludzie Lodu mieli na to wystarczające dowody.

Wielu w rodzie bało się alrauny, ale Heike dostrzegał w korzeniu swego najwierniejszego przyjaciela. Większość ludzi żywiła przekonanie, że mandragora jest żeńską istotą. Nie do końca się to zgadzało. Na kwiecie wisielców należącym do Ludzi Loda można było dopatrzyć się oznak, że jest on raczej rodzaju męskiego.

Mimo to Heikego chwilami ogarniało uczucie, że ma do czynienia z kobietą. Długie włosy, delikatne członki…

Przypuszczał, że mandragora potrafi zmienić swój kształt według własnego widzimisię lub według upodobań właściciela.

Właściciela? Cóż za idiotyczne określenie! Heike nigdy nie miał wątpliwości, kto z nich dwojga jest prawdziwym władcą.

Dotarł do Skanii. Długo szukał Andrarum, niełatwo bowiem komuś o wyglądzie diabła wypytywać o drogę.

Nareszcie jednak dotarł do celu.

Tam spotkał go pierwszy cios. Gripowie opuścili Andrarum już dawno, dawno temu, dowiedział się od nowego dzierżawcy odnajmującego dwór od rodu Piperów, którzy teraz byli właścicielami posiadłości. Wyjechali już w roku 1774.

Dopóki Orjan Grip zarządzał dworem, wszystko układało się pomyślnie. Kiedy jednak obowiązki przejąć miał po nim jego syn, Arv, okazało się, że nie ma on ani ochoty, ani zdolności do prowadzenia gospodarstwa. Wraz ze starzejącym się Orjanem i osiemdziesięciojednoletnim Vendelem Gripem Arv i jego żona Vibeke opuścili Andrarum.

Dokąd? Cóż, tyle czasu już upłynęło, może wy, babko, pamiętacie, dokąd wyjechali Gripowie?

Towarzyszyli chyba Corfitzowi Beckowi do Bosjokloster, czyż nie tak? Ale sam Corfitz Beck naturalnie od dawna już nie żył… W Bosjokloster mieszkały teraz jego dzieci. Aha, a Arvowi i Vibeke Gripom urodził się śliczny chłopczyk.

Tak, Heike słyszał od Solvego, że matka dziada Arva Christiana, związała swe losy z rodziną Becków, ale dziad Arva, Vendel Grip, pozostał w Andrarum. Najwyraźniej później zmienili decyzję i poszli w ślady Christiany.

Była to pierwsza klęska, jakiej doznał Heike podczas poszukiwania swego krewniaka Arva. Nie miała być ostatnia.

Nie pozostawało mu nic innego, jak zawrócić na zachód i jechać znów przez Skanię do Bosjokloster. Nie była to wprawdzie jakaś straszliwa odległość, a ponieważ udzielono mu dokładnych wskazówek dotyczących drogi, nie musiał marnować czasu.

Tam jednak również nie miał szczęścia.

Olbrzymi dwór wielce mu zaimponował. Jak zawsze, kiedy był zmuszony rozmawiać z ludźmi, bardzo obawiał się długiego wstępu, podczas którego starał się przekonać, że jest zwyczajnym człowiekiem o ludzkich uczuciach, może nawet bardziej wrażliwym niż inni.

Nareszcie, kiedy najgorsze było już poza nim, odesłano go do osoby, która mogła wiedzieć najwięcej o losach Arva i Orjana, do wnuka Corfitza Becka.

Szlachcic wysokiego rodu, który po jednej ze swych duńskich przodkiń nazywał się teraz Beck-Frus, wpatrywał się w niesamowitego stwora. Wreszcie odezwał się wyraźnie chłodnym tonem:

– No tak, Orjan Grip oczywiście od dawna nie żyje. A jego syn Arv został odesłany do mojej ciotki, Agnety Beck-Frus, która poślubiła asesora z Goinge, wolnego pana Salomona von Ottera. Miły Arv okazał się kiepskim rolnikiem, ale miał bystrą głowę i asesorowi, który zresztą później został starostą, przydał się jako notariusz.

– To znaczy, że powinienem wyruszyć teraz do Goinge?

– To najlepsza rada, jakiej potrafię udzielić.

– Czy to daleko? Muszę przyznać, że wcale nie znam Szwecji.

Beck-Friis nadal zachowywał rezerwę.

– Owszem, słyszę, że mówicie po szwedzku z silnym obcym akcentem.

Na szczęście nie powiedział, skąd, jego zdaniem, pochodzi Heike.

– Oni mieszkali koło Onnestad w gminie Goinge – wyjaśnił. – To nie bardzo daleko stąd. Ale moja ciotka Agneta i Salomon von Otter nie żyją, a poza tym już w roku 1776 przenieśli się z Onnestad do Halmstad. Natomiast co stało się z Arvem Gripem, nie mam pojęcia. Dlatego proponuję, byście najpierw udali się do Onnestad i tam się wywiedzieli. Tam na pewno powiedzą więcej.

Heike uznał tę propozycję za rozsądną, kiedy więc otrzymał dokładniejszy adres i wskazówki, którędy ma jechać, podziękował za pomoc i opuścił Bosjokloster. Beck-Friis długo stał, spoglądając za nim.

– Jakie to niezwykłe stworzenia znaleźć można w ogrodzie naszego Pana – mruknął i powrócił do stawianej kabały.

Heike zaczynał tracić nadzieję. Arv Grip jawił mu się jak niesforny, psotny cień. Nieosiągalny, uskakujący.

Onnestad, być może Halmstad… Czy długo miały trwać poszukiwania? Jak daleko musi jechać?

Dokuczał mu głód. Kwestia pożywienia okazała się dla Heikego największym utrapieniem w podróży. Pieniędzy nie miał, a ludzie niechętnie przyjmowali go do siebie na służbę. Na razie pora roku mu sprzyjała, pozwalając przynajmniej, by koń pasł się wolno, ale teraz zbliżała się zima, w dodatku zmierzał coraz bardziej na północ. Wkrótce będzie musiał zacząć kupować siano. W tych nielicznych wypadkach, kiedy udało mu się znaleźć pracę w gospodarstwie albo w porcie, zawsze prosił o zapłatę w postaci żywności. Żywność mógł zabrać ze sobą w dalszą drogę, czasami wystarczała mu na tydzień.

Nie zdobył się na to, by jak żebrak poprosić o posiłek w Bosjokloster. Zostało mu przecież trochę dumy, i to wcale niemało. Nie mógł przynieść wstydu swym krewnym, występując jako żebrak u ich byłych pracodawców! A za nic w świecie nie dopuściłby się kradzieży, nie zdarzyło mu się to ani razu podczas długiej podróży.

Zaczynało się jednak robić coraz zimniej. Jak najprędzej musi odnaleźć Arva!

Jechał więc dalej, wygłodniały, zmęczony i przygnębiony. Kulił ramiona, nienawykłe do chłodu, znał przecież jedynie ciepło krajów śródziemnomorskich.

Heike, najbardziej samotny ze wszystkich. Stworzony, by nieść pomoc innym, altruista o czułym sercu. Bez ojczyzny, bez domu, bez bliskich. Zawieszony w próżni, albowiem nikt z jego rodziny nie wiedział nawet o jego istnieniu.

Być może dawno temu, gdzieś między dzieciństwem a młodością, marzył o kimś, z kim mógłby porozmawiać, odczuć wspólnotę, z kimś, kto zrozumiałby delikatny, czuły uśmiech bez zbędnych słów. Teraz nie miał już żadnych złudzeń.

Dla Heikego, wyklętego, budzącego grozę, nie było partnera.

Przyjął z pokorą swój los.

Czasami tylko uczucie pustki tak mocno dławiło go w piersi, że w bezsilnym gniewie walił zaciśniętymi w pięść dłońmi o ziemię lub o siodło konia.

Ujmował wtedy w ręce mandragorę i w niej szukał siły i pociechy, aż wreszcie znów stawał się sobą.

W okolicach Onnestad długo błądził, zanim znalazł kogoś, kto znał poszukiwane przez niego osoby. Po Salomonie von Otterze było jeszcze dwóch innych asesorów. Heike doszedł w końcu do wniosku, że najwięcej informacji może mu udzielić asesor, który zastąpił von Ottera, nie pełniący już swojej funkcji Bengt Johan Edberger.

Na początku był podwładnym Salomona von Ottera i wielokrotnie musiał go zastępować, von Otter bowiem miał rozliczne inne zajęcia. Między innymi studiował na uniwersytecie w Lund, jednocześnie piastując urząd asesora.

Edberger nadal mieszkał w parafii: Heike oporządził się więc jak umiał, uczesał swe czarne, szczeciniaste włosy, ostrym nożem obciął grzywkę, umył się w rzece i dokładnie oczyścił z kurzu ubranie.

Ach, jakże niewiele to pomogło. Jeśli się już miało wszystkie najgorsze cechy dotkniętych z Ludzi Lodu, ni aksamity, ni jedwabie nie wpłynęłyby na poprawę wyglądu. A Heike był bardzo prosto ubrany, nosił resztki słoweńskiego stroju i skórzaną kurtkę narzuconą na ramiona dla ochrony przed zimnem.

Z sercem w gardle udał się w odwiedziny do wysokiego urzędnika.

Spotkanie z Beck-Frusem w Bosjokloster przeraziło Heikego. Przytłoczył go ogromny dwór, stanowczo za wielki, oszałamiające bogactwem wnętrze, pogarda, z jaką potraktował go właściciel; zbyt wiele na raz dla tak prostego człowieka, jakim był Heike. Teraz musiał rozmawiać z kolejną osobą tego samego rodzaju.

Tu jednak dwór okazał się mniej imponujący, przynajmniej w porównaniu ze zbytkiem Bosjokloster. Po długich pertraktacjach ze służbą pozwolono mu spotkać się z Edbergerem w sieni dworu.

Bengt Johan Edberger, sześćdziesięciosześcioletni surowy pan, z wyraźnym zaskoczeniem wpatrywał się w niecodziennego gościa, groźnie marszcząc przy tym brwi.

Heike, najuprzejmiej jak umiał, przedstawił mu sprawę, z którą przybył.

– Arv Grip z Ludzi Lodu? – powtórzył były asesor. – Naturalnie, pamiętam go, tak często zdarzało mi się zastępować von Otteta. Pan Grip był jego notariuszem czy pisarzem, jeśli ktoś woli to określenie, sporo więc pracowaliśmy razem. Chociaż on był tutaj zaledwie przez kilka lat…

Och, nie, litości, pomyślał. Heike. Znów trzeba jechać dalej i szukać!

– Czy przeniósł się do… Halmstad? – zapytał ostrożnie.

– Wraz z von Otterami? Tak miało być, ale… Cóż za tragiczna historia!

– Tragiczna? – nagły niepokój omal nie powalił Heikego. A jeśli Arv już nie żyje?

– Tak, naprawdę tragiczna. Ale proszę wejść do środka, nie możemy przecież rozmawiać w sieni.

Jak większość ludzi Edberger oswoił się z dzikim wyglądem Heikego, usłyszawszy jego łagodny, miły głos i ujrzawszy bijącą z żółtych oczu serdeczność. Poza tym urzędnik był zbyt wykształconym człowiekiem, by wierzyć w przesądne bajdurzenia o demonach z podziemnego świata. Widział przed sobą jedynie obdarzoną wielce nieszczęsnym wyglądem istotę.

Heike postąpił za nim z wahaniem, mocno speszony swą niezgrabnością, brudem i, co tu dużo mówić, nędzą. Nie zdawał sobie sprawy, jak niezwykłą godność nosi w sobie, jak prześwieca ona poprzez brud i łachmany, widoczna dla tych, którzy potrafią dostrzec w człowieku więcej niźli odstraszającą powierzchowność.

– Proszę zdjąć kurtkę i iść ze mną – rzekł asesor, prowadząc go do niewielkiej biblioteki, w której stały krzesła obite skórą. – Chyba jedziecie z daleka? Skąd przybywacie?

– Ze Słowenii – odparł Heike zgodnie z prawdą.

– Co takiego? Jedziecie bezpośrednio stamtąd?

– Tak. Wyruszyłem jeszcze wiosną. Musiałem dotrzeć tu, do Skandynawii, by odnaleźć moich krewniaków, Ludzi Lodu. I zająć się swoim dziedzictwem, dworem, który prawdopodobnie stoi teraz pusty i niszczeje.

Edberger nic na to nie powiedział. Starał się umieścić Heikego we właściwym miejscu drabiny społecznej, a to nie było łatwe.

Na stoliku stała taca z podwieczorkiem, do którego asesor właśnie miał zasiąść. Wysoko urodzony szlachcic rzucił okiem na twarz Heikego i zrozumiał.

– Z pewnością po tak długiej podróży musi wam doskwierać głód – rzekł. Po czym zapytał uprzejmie i nie była to czcza kurtuazja: – Czy zechcecie uczynić mi ten honor i wypić ze mną filiżankę herbaty? Miałem właśnie zamiar coś przekąsić.

Heike podniósł wzrok i popatrzył na niego uważnie. Asesor dostrzegł, że uśmiech, błąkający się na strasznym obliczu, miał skryć wzruszenie, lecz w żółtych oczach już lśniły napływające łzy.

– Czy zechcę uczynić wam ten honor? Jaśnie panie, takich słów nikt nigdy do mnie nie wyrzekł. Człowiek, który to powiedział, naprawdę musi mieć szlachetną duszę.

Edberger uśmiechnął się.

– Jesteście głodny, prawda?

– Tak głodny, że muszę uważać na to, co jem. Niełatwo przychodziło mi zdobycie pożywienia w drodze.

Asesor pokiwał głową. Świetnie rozumiał powody, ale nic nie powiedział.

Polecił wyraźnie przerażonej służącej przynieść dodatkowe nakrycie i więcej jedzenia.

Przez pewien czas posilali się w milczeniu. Edberger widział, jak Heike powoli żuje każdy kęs i delektuje się każdym łykiem, przynoszącym mu niesamowitą wręcz rozkosz. Cieszyło go niezmiernie, że może zaspokoić czyjś tak wielki głód i pragnienie, i z każdą chwilą rósł jego szacunek dla niezwykłego gościa.

Heike, choć nie miał wcale ochoty przerywać tej błogosławionej chwili, musiał wreszcie zapytać:

– Wspomnieliście, panie, o tragedii?

Asesor sposępniał.

– Tak.

Heike odczekał chwilę i zaczął od innej strony:

– Jaki był mój krewniak, Arv Grip?

Gospodarz od razu się ożywił.

– O, to był dobry chłopak. Skromny, może nawet za skromny. Gdyby tylko chciał, mógł zajść wysoko. Bardzo przystojny.

– Zrozumiałem, że był żonaty i miał małego synka?

– Gripowie mieli dwoje dzieci. W rok po chłopcu urodziła się im córeczka. Śliczne brzdące. Arv Grip uwielbiał dzieci i żonę, ona była zresztą bardzo urodziwą kobietą.

– Miała na imię Vibeke? Wspomnieli o tym w Andrarum.

– Tak, tak, Vibeke. A dzieci nosiły imiona Christer i Anna Maria. Ach! Ach!

Edberger wzdychał ciężko.

– Mówicie o młodych ludziach… A więc musiało to być już dawno temu?

– O tak! Arv Grip opuścił Onnestad… Chwileczkę… w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym siódmym…

Szesnaście lat temu! W jaki sposób odnaleźć ślad? Jeśli w ogóle istniał jakikolwiek ślad. Słowa o tragedii wcale na to nie wskazywały.

Heike czekał.

Gospodarz nareszcie zdecydował się mówić:

– Jak wiecie, Salomon von Otter był starostą w Halmstad…

Tak, Heike słyszał już o tym wcześniej.

– Zrozumiałe więc, że tam właśnie się przenieśli. Von Otter pragnął mieć przy sobie Arva Gripa. Arv wyruszył pierwszy, by przygotować mieszkanie dla rodziny, żona z dziećmi miała wkrótce do niego dojechać…

Cisza, która teraz zapadła, nie wróżyła nic dobrego. Kiedy asesor podjął wątek, jego głos brzmiał ochryple:

– Młoda pani Vibeke tak bardzo się cieszyła, tak radowała… Nowy dom, i to w jakim wielkim mieście, Halmstad! Wzruszająca była chwila pożegnania, bo przecież wszyscy tutaj ją kochali. Pamiętam, że mnie także objęła, szepcząc, że będzie za mną tęsknić. Wyruszyła więc wraz z dziećmi, woźnicą i niańką. Jeszcze dzisiaj mam przed oczami czarny powóz, opuszczający dziedziniec, i jej drobną rączkę machającą wszystkim, którzy zebrali się, by ją pożegnać…

Znów umilkł. Heike siedział nieruchomo, wyczekująco.

– Po pewnym czasie z Halmstad przyjechał Arv Grip. Zapytał, dlaczego jego rodzina jeszcze nie wyruszyła.

Edberger popatrzył na Heikego.

– Powóz nigdy nie dotarł na miejsce przeznaczenia, panie Lind. Przepadł gdzieś po drodze!

W pierwszym momencie Heike zareagował egoistycznie. Ach, a więc Arv Grip mimo wszystko żyje! Myśl ta przebiegła mu przez głowę jak błyskawica. W mgnieniu oka napłynęło niewypowiedziane współczucie.

– Przepadł? – powtórzył. – Całkowicie?

– Nie, nie całkiem. Konia, powóz i części wielkiego bagażu odnaleziono u wędrownych handlarzy w Markaryd, nędzników, którzy usiłowali sprzedać rzeczy. Z uporem zaprzeczali, jakoby mieli coś wspólnego ze zniknięciem rodziny Arva, ale nie było nawet cienia wątpliwości, że właśnie oni są winowajcami. Już wcześniej mieli na sumieniu podobne zbrodnie. Niestety, zbyt wielki gniew ogarnął ludzi, którzy mieli ich przesłuchiwać, i łajdaków zabito, zanim udało się coś z nich wyciągnąć.

– A podróżni, którzy zaginęli?

– W długi czas później odnaleziono ciało woźnicy w pobliżu jeziora Tyringen, położonego między Onnestad a Markaryd. Arv, który zaniechał już poszukiwania rodziny, natychmiast tam pojechał, ale pomimo iż przekopano znaczne obszary, sondowano nawet jezioro, nie natrafiono na żaden ślad po innych podróżnych. No, poza jednym wyjątkiem. Arv znalazł mały medalion, który żona zwykle nosiła na szyi. Nie był to, rzecz jasna, pocieszający ślad…

Heike milczał przez chwilę, zanim zadał pytanie:

– Ile lat miały dzieci?

– No cóż. Ile mogły mieć? Dwa i trzy lata? A może trzy i cztery? już nie pamiętam.

– A więc były całkiem bezbronne?

Edberger zerknął na gościa ukradkiem, bo jego głos zabrzmiał dziwnie bezdźwięcznie.

Heike wyjaśnił:

– Ja sam miałem bardzo trudne dzieciństwo. Potrafię więc wczuć się…

Asesor pokiwał głową. Choć co prawda nie znał historii cierpień Heikego, doskonale potrafił zrozumieć, jak bolesne musiały być lata jego dzieciństwa.

Stary człowiek mówił dalej:

– Arv Grip przez wiele lat prowadził poszukiwania. Raz po raz wracał tutaj, do Onnestad. „Nic przypadkiem nie słyszeliście?” Jakże ciężko było kręcić wtedy głową, patrząc, jak nadzieja gaśnie w jego oczach. W końcu przestał przyjeżdżać. Nie wiem nawet, gdzie może teraz być.

– Prawdopodobnie w Halmstad?

– To nie jest wcale takie pewne. Salomon von Otter i jego żona Agneta Beck-Friis nie żyją już od wielu lat. Ale zaraz…

Myślał długo.

– Podczas ostatniego czy może przedostatniego pobytu Arv Grip opowiadał mi o swoim rodzie, o Ludziach Lodu. Mówił, że jego gałąź rodu, skańska gałąź, jak podkreślał, nigdy nie została narażona na przekleństwo.

– To prawda – potwierdził Heike. – Jeśli powiem wam, że ja właśnie jestem ofiarą przekleństwa, z pewnością to zrozumiecie.

Asesor nawet drgnieniem twarzy nie zdradził, co myśli.

– Arv powiedział jeszcze co innego: wszyscy członkowie skańskiej gałęzi rodu odwiecznie towarzyszyli jednemu rodowi, służąc mu pomocą już od czasów Christiana Czwartego.

– To prawda. Trzymali się linii aż do Becków i Beck-Frusów.

– Mówił także, że każdy następny w pokoleniu wiązał swój los z określoną osobą z rodu pracodawcy i jej właśnie towarzyszył.

Heike nachylił się ku gospodarzowi.

– Rozumiem. Czy Arv Grip powiedział, któremu z dzieci Agnety Beck-Friis pragnie służyć?

– Tak, wspomniał o tym. Wybrał dziewczynkę, która przyszła na świat w pierwszym roku ich pobytu tu w Onnestad. Nazywała się Catharina Charlotta. Odszukajcie ją, a znajdziecie także Arva Gripa, jestem o tym przekonany!

– A więc nie wiecie, gdzie ona może przebywać?

– Nie. Ale Arv Grip powiedział, że miała poślubić sędziego w asesorstwie dziesięciu gmin. Było to oczywiście wiele lat temu i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale asesorstwo dziesięciu gmin…? To musi być Vaxjo!

– Czy to znaczy, że tam mogę szukać?

– Proponuję, byście zaczęli od Halmstad. Dowiedzcie się, co się stało z Cathariną Charlottą von Otter. Aby ją odnaleźć, musicie znać nazwisko jej małżonka.

Heike gorąco podziękował za pomoc i zrozumienie. Edberger wydał polecenie dla kuchni, by przygotowano gościowi solidny zapas żywności na drogę.

Heike, otrzymawszy dokładne wskazówki dotyczące dalszej drogi do Halmstad, mógł ruszyć dalej.

Odwiedziny u starego, dobrego człowieka były jak gdyby pobytem na wyspie szczęścia na zimnym morzu rezygnacji i strachu przed ludźmi.

Syty, rozgrzany i pokrzepiony ludzką życzliwością, mógł podjąć następny etap podróży.

Nad jeziorem Tyringen zatrzymał się na dłużej, pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o tragedii. Nie miał jednak kogo zapytać i wreszcie uznał, że to tylko marnotrawienie czasu. Skierował się więc ku Markaryd, przez które musiał przejechać, by dotrzeć do Halmstad.

Nie opuścił jeszcze rejonu Tyringen, kiedy przytrafiło mu się coś niezwykłego.

Dokładnie objaśniono mu, którędy ma jechać, co prawda droga była prosta, niewiele rozstajów. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien obrać drogę wiodącą na zachód, z pewnością o tę właśnie chodziło Edbergerowi.

Wszystko w nim jednak protestowało na samą myśl o tym. Opór, jaki wyczuwał, był tak silny, że nie zastanawiając się dłużej, skręcił w drogę prowadzącą na północny wschód. Chciał zawrócić, przystanął, usiłując coś wyczuć. Ale instynkt zmuszał go do zmiany kierunku, nakazywał inną trasę.

A więc dobrze, spróbuję tędy. Prędzej czy później dotrę do ludzi i rozpytam o drogę.

Tak się jednak nie stało. Po obu stronach drogi prowadzącej coraz dalej na wschód rósł gęsty las. Kierunek był zdecydowanie zły, bo przecież Halmstad leżało na zachodnim wybrzeżu Szwecji, a on jechał dokładnie w przeciwną stronę.

Brnął jednak dalej i z każdym krokiem umacniało się jego przekonanie, że tu, właśnie tu miał się znaleźć! Ogarniał go coraz silniejszy niepokój, cały drżał z podniecenia, miał wrażenie, że… Tak, że mandragora ciągnie go do przodu, z całych sił popędza konia.

Jechał już dobrą godzinę, kiedy nareszcie dostrzegł dom. Nie zważając na przerażone spojrzenia mieszkańców, zapytał, czy droga ta prowadzi do Halmstad.

Rosły, krzepki mężczyzna jako jedyny odważył się odpowiedzieć na pytanie siedzącemu na koniu stworowi.

– Nie, Jego Wysokość powinien zawrócić, ta droga wiedzie do najmroczniejszych zakątków Smalandii.

Heikego już wcześniej honorowano tytułem Jego Wysokości, więc słysząc te słowa uśmiechnął się tylko z goryczą. Kiedy ktoś bał się wymówić imienia Szatana, wybierał tę właśnie formę.

– A może do Markaryd?

– Oczywiście, można tędy dotrzeć do Markaryd i do Halmstad, ale w ten sposób nakłada się szmat drogi. Najlepiej zawrócić!

Heike nadal jednak odczuwał nieprzemożoną potrzebę trzymania się tej drogi, którą obrał, mruknął więc, że woli posuwać się tym szlakiem.

Las był tu jeszcze gęściejszy. W pewnej chwili drogę przecięła mu rodzina łosi. Poza tym odnosił wrażenie, iż jest całkiem sam.

Miało się już ku wieczorowi. Powinien rozejrzeć się za jakimś noclegiem, ale najpierw chciał ujechać jeszcze kawałek.

Chwilę później przystanął. Co to takiego?

Wyczuwał to już od dobrych kilku minut. Coś działo się w nim, w jego głowie. Najpierw był to słaby, nieznaczny szum, który ciągle narastał, aż wreszcie zmienił się w przeciągły grzmot.

Wibracje, tak mroczne i silne, że odruchowo przyłożył dłonie do uszu, co oczywiście w niczym mu nie pomogło.

To odezwała się płynąca w jego żyłach krew Ludzi Lodu. Był wszak jednym z dotkniętych, potrafił wyczuć więcej niż inni.

Nie tylko własna krew dawała mu znaki. Mandragora także przejawiała niezwykłą aktywność, wyczuwał, jak porusza się, wije i skręca, jakby ogarnięta nagłym bólem lub napięciem. Heikego wypełnił niepokój przeradzający się w strach, niemal w przerażenie.

Z wahaniem przejechał jeszcze kawałek. Wibracje dudniły, grzmiały w głowie, objęły całe ciało.

Jestem coraz bliżej, myślał. Zbliżam się do czegoś bardzo ważnego, co ma związek z Ludźmi Lodu.

Mandragora zaprowadziła mnie na tę drogę. Nie tędy przecież miałem jechać, ale ona wiedziała lepiej.

Mroczne wibracje przerodziły się w nagłą jasność. Heike wiedział już, co oznaczają.

Wyczuwał śmierć.

Загрузка...