Zgasła jedna z lamp i mężczyzna zanurzył się w cień, Harbirger widział tylko jego sylwetkę. Piwnica musiała być głęboko, nie dobiegały do niej żadne odgłosy z ulicy, a jedynie chrobot korników w starych deskach.

- Udało mi się wytworzyć równowagę na rynku - zaczął Harbirger bez żadnego związku z tym, co powiedział jego porywacz. - Handlarze opium nie walczyli ze sobą, ale do pewnego stopnia współpracowali. Mniejsi bandyci pracowali dla tych większych, więksi oddawali procent tym największym, a ci z kolei podzielili miasto między siebie. Po drodze nie obyło się bez kilku zabójstw w wyższych sferach, ale szybko udało mi się pochwycić satysfakcjonujących wszystkie strony winnych i ich bez większych ceregieli skazać na szubienicę. W więzieniach zawsze się znajdą odpowiedni kandydaci. Zorganizowałem to tak, abym dostawał prowizję od każdego chlebka, który przejdzie przez Damarkandę. Niewielką, ale od każdego. Tych urzędników, którzy zarządzenia nie przestrzegali i zatrzymywali pieniądze dla siebie, pogoniłem precz. Wszystko działało idealnie aż do momentu, kiedy pojawiłeś się ty i bez powodu zacząłeś zabijać ludzi, hi, hi, hi. - Roześmiał się na koniec bez żadnego widocznego powodu.

Kiedy się uspokoił, słychać było jego przyspieszony oddech.

- Ruvark nie chciał przyjąć do wiadomości odmowy Eleny - Mężczyzna przejął pałeczkę. - Kiedy uzyskał od mojego ojca wszystko, czego tylko potrzebował, odjechał, ale przedtem zostawił moim braciom to mordercze szybkie opium.

- Nic takiego nie istnieje, hi, hi, hi.

Mężczyzna podszedł do Harbirgera i spojrzał na kulki narkotyku, które wcześniej odłożył na stół. Jednej brakowało. Zawinął je z powrotem w płótno, schował do kieszeni.

- Czuję ten smród, czułem go wtedy po raz pierwszy, jeszcze zanim wiedziałem, co powoduje. Potem, już na koniec, kiedy byli martwi, znalazłem list, który Ruvark zostawił Elen. Wyśmiewał się z niej i opisywał, jak się zemścił. Postanowiłem, że i ja się zemszczę. Trop zawiódł mnie tutaj, do Damarkandy, gdzie się urwał. No to zacząłem robić to, co robiłem.

- I dlatego zacząłeś zabijać dilerów opium? Zamiast znaleźć Ruvarka czy jak się tam nazywał? Hi, hi, hi.

Harbirgerowi każde zdanie wydawało się zabawne.

- Nie. Zrobiłem to dlatego, że miałem nadzieję, iż kiedy ten cały dobrze naoliwiony mechanizm zacznie się sypać, pojawi się ktoś, kto będzie szukać sprawcy. Pojawi się Ruvark albo jego człowiek, aby z powrotem zaprowadzić porządek. Wszak przechwalał się przecież, że cały ten interes będzie należał do niego.

- Hi, hi, hi, hi… - Harbirger już go nawet nie słuchał.

- A ty próbujesz mi wmówić, że główny śledczy cesarski nic na ten temat nie wie. No, jeszcze zobaczymy - zakończył ostatni ze Steinerów, podniósł się i pogasił lampy. Tym razem ciemność wydawała się więźniowi nie przeszkadzać. Jeszcze kiedy zamykał drzwi za sobą, słyszał jego cichy śmiech.

Słońce paliło, cienie kuliły się u podnóży głazów niczym małe, wystraszone zwierzęta. Szedłem na piechotę, bo banda sępów krążących za miastem była całkiem blisko. Bandarillowi zaginęli dwaj ludzie i chciał wiedzieć, czy przypadkiem nie leżą gdzieś porzuceni na pustyni. Wydawało mi się to mało prawdopodobne, na miejscu Olvena raczej bym ich zagrzebał, niech konkurenta zżera niepewność. Albo, wręcz przeciwnie, zostawiłbym ich leżących gdzieś na ulicy, o ile miałoby to posłużyć jako groźba.

Czułem na języku pył, od czasu do czasu wiatr zawiewał źdźbłami wysuszonej trawy. To nie była Gutawska, gdzie na przestrzeni tysięcy, dziesiątków tysięcy kilometrów nie było ani kropli wody, najmniejszego śladu życia. Tutaj co wiosnę ziemia zieleniła się i rozkwitała. Teraz, w pełni lata, całkiem mi się tutaj podobało. Miecz niosłem przerzucony przez ramię, o udo obijała mi się podróżna butla z wodą. Może powinienem to wszystko zostawić za sobą, nie zatrzymywać się i tylko iść tak przed siebie dalej i dalej, i dalej. Tylko że to by niczego nie zmieniło. Zastanowiłem się nad słowami Łasiczki, nad tym, że nie unikałem ryzyka jak dawniej. Sam sobie z tego do tej pory nie zdawałem sprawy, ale rzeczywiście miał rację. Żyłem tylko po to, aby zabijać, aby pomóc Zuzannie i aby w cieniach, w których sama musiała się skrywać, czekało na nią mniej nieprzyjaciół. Tyle że im więcej ich zabijałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że to się nigdy nie skończy, że wojna, która nadchodziła, przeora cały świat, nie zostawi kamienia na kamieniu. I że Zuzanna, moja córka - czarodziejka Zuzanna, nie ma najmniejszych szans, aby przeżyć. Ileż to już razy jej życie wisiało na włosku, a jednak nie wyciągała z tego żadnej nauki. Wciąż ryzykowała coraz bardziej i bardziej, próbowała osiągnąć niemożliwe. Pozyskiwała ludzi, informacje, stare, zapomniane umiejętności, a wszystko po to, aby zwiększyć szanse księstwa na przetrwanie. Może należało spytać dlaczego, ale jakoś nigdy o tym nie pomyślałem, a teraz było już za późno.

Zszedłem z kupieckiego szlaku i dokładnie się rozejrzałem. Już wcześniej mi się wydawało, że ktoś z jakiegoś powodu przedzierał się równolegle w znacznie trudniejszym terenie. Teraz ślady wskazywały, że było to całkiem sporo ludzi. Znalazłem też na ziemi krew. Czemu się skrywali? Aby ich nikt nie wypytywał, kim są? Czy może byli ranni i uchodzili przed pogonią? A może mieli więźnia, może to nielegalni handlarze niewolników? Mogłem sobie wymyślać, co mi się tylko żywnie podobało.

Wróciłem z powrotem na szlak.

Nie chciałem, za wszelką cenę nie chciałem widzieć mojego jedynego dziecka martwym. Nie chciałem żyć dłużej niż ona. Może właśnie dlatego ryzykowałem coraz bardziej, jak sprawnie zauważył Łasiczka. Miał też rację co do tego, że powinien bardziej sam na siebie uważać, żebym go przypadkiem nie pociągnął za sobą. Było to jeszcze łatwiejsze przy tym całym naszym dość ryzykownym interesie.

Coś się poruszyło między kamieniami. Pustynny jeżyk, zakłócający pustynny bezruch. Gutawska to rzeczywiście nie była. Hmm.

Oprócz tego istniała jeszcze jedna rzecz, która gdzieś tam w głębi mnie przerażała i być może wpływała na mój osąd. Przez całe życie nienawidziłem magii i się jej bałem, bo to właśnie przez nią spalili mi ojca. Właśnie jego - zbrojmistrza i kowala - oskarżyli o czarostwo i spalili. Przez długi czas wierzyłem, iż było to oskarżenie niesłuszne, jednak okazało się, że żyłem w błędzie. Ojciec rzeczywiście miał w sobie zdolności dawnych oświeconych i korzystał z nich przy wyrobie broni lepszej niż normalna. Na mnie samym z kolei każde spotkanie z magią odciskało swe piętno, odmieniało. Stawałem się innym Baklym, twardszym, trudniejszym do zniszczenia, ale i coraz bardziej nieludzkim. Mam na ciele parę blizn spowodowanych atakami magicznymi. Magia mało mnie nie zabiła. Tych zabliźnionych miejsc nie da się zranić żadną bronią, a kiedy ich dotykam, czuję pod palcami chłód.

Wrzaski sępów rozbrzmiewały już całkiem głośno, znajdowałem się blisko celu, czymkolwiek był. Chwilę później poczułem też i smród rozkładającego się mięsa.

Na kamieniu przede mną dostrzegłem czerniejącą plamę zaschniętej krwi. Kawałek dalej ktoś się musiał zatoczyć, widać było miejsce, w którym czubkiem buta wyorał sporą bruzdę, a jego ostroga pozostawiła na kamieniu obok wyraźną rysę. Dalej nie szedłem już po śladach, ale zwyczajnie za odgłosem ucztujących ptaków. Jakieś trzysta metrów dalej natknąłem się na miejsce bitwy. Bandarillo obawiał się niepotrzebnie, to nie byli jego ludzie, tylko Łasiczki. Wszystkich trzynastu leżało tam, gdzie padli. Ostatnią linię obrony stanowił pierwszy wóz, gdzie zobaczyłem cztery ostatnie ciała. Obszedłem cały teren kawałek po kawałku. Dwóch pierwszych nawet nie wiedziało, co ich trafiło. Rany wskazywały na lekkie bełty z małych kusz, które można nosić ukryte. U jednego z tych czterech przy wozie znalazłem nawet sam bełt, który wciąż wystawał mu z uda. Jak na atak z ukrycia, wynik nie najlepszy.


Zrobiłem kolejny obchód i kawałek dalej znalazłem dwa krótkie łuki porzucone w krzakach. Kompozyt z drewna i rogu, świetna robota. Obok jednego z nich leżała niewystrzelona strzała, co tylko potwierdzało, że zasadzka im się nie do końca udała i musieli powtórzyć atak z dystansu, zanim doszło do walki wręcz. Dostrzegłem też leżące zakrzywione ostrza szabli. Sępy trochę ustąpiły, ale nie odleciały, starały się tylko trzymać ode mnie z daleka, równocześnie nie spuszczając z oka najdogodniejszych miejsc przy biesiadnym stole. Broń następnych czterech była porządnie zbroczona krwią, jednak nie znalazłem żadnych innych ciał, tylko tych trzynastu. Stanąłem pośrodku pobojowiska i rozejrzałem się. Jeden ze ścierwojadów został wypchnięty za daleko, poderwał się więc z wrzaskiem i teraz krążył niezadowolony nad resztą, wypatrując, kogóż to on mógłby przegonić i zająć dogodniejszą pozycję.

Wozy zostawili, jednak zabrali konie, plandeki i towar. Sęp zaczął przypuszczać, że skoro się nie ruszam, to może miałby szansę się na mnie pożywić. Kiedy zataczał nade mną drugi okrąg zacieśniającej się spirali, wyciągnąłem miecz i ciąłem na oślep. Wyszło nieźle, tak na oko połówki ptaka, które spadły na ziemię, były tej samej wielkości. To mi zdobyło respekt u pozostałych ptaszysk i mogłem kontynuować już nieniepokojony.

Próbowałem odgadnąć, co dalej zrobili napastnicy. Wprawdzie zyskali dodatkowe konie, ale z drugiej strony mieli teraz również ładunek opium i rannych. Przypuszczałem, że martwych nie ciągnęli ze sobą zbyt daleko, mieli wystarczająco dużo kłopotów. Dodatkowo bandyci Łasiczki nie sprzedali skóry tanio. Rozglądając się za grobami, zastanawiałem się, kim byli napastnicy, którzy zdecydowali się rzucić na tak silną i uzbrojoną po zęby karawanę. Liczyli na element zaskoczenia, ale coś poszło nie tak, czy po prostu z miejsca nie docenili przeciwnika?

Dostrzegłem miejsce na ziemi, które wydawało się ciemniejsze oraz mniej porośnięte. Z pomocą jednej ze znalezionych szabli zabrałem się do roboty i po kilku chwilach natrafiłem na ciało. Po kolejnej godzinie harówki wygrzebałem jeszcze pięć. Gdyby się walczyło na łopaty, miałbym o wiele łatwiejsze zadanie. Wrzucili ich w niewielkie zagłębienie, po czym najpierw przysypali większymi kamieniami, a potem tylko z wierzchu żwirem. Wyciągnąłem wszystkich na powierzchnię i dokładnie ich sobie obejrzałem. Byli to mężczyźni od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, wszyscy krótko ostrzyżeni, ubrani byle jak i tak też prezentowała się zawartość ich kieszeni. Zaskoczyło mnie tylko, że przy żadnym nie znalazłem ani miedziaka.

Odstąpiłem na chwilę i znów im się przyjrzałem. Za życia goście musieli być krzepcy, ale teraz zaczynali już mięknąć i się nadymać. Każdy kiedyś mięknie. Ktoś, najprawdopodobniej ich kompani, zadał sobie wiele trudu, aby usunąć wszelkie ślady, po których można by dojść, kim byli. Zupełnie jakby liczyli się z tym, że ktoś ich odkopie. Albo tacy byli pioruńsko przezorni.

Klęknąłem na ziemi i jeszcze raz dokładnie im się przyjrzałem, choć tym razem musiałem już stoczyć bój z sępami. Po wewnętrznej stronie płaszcza jednego z truposzy znalazłem przypięty maleńki, metalowy drobiazg, na którym coś było napisane. Bardziej mnie jednak zaciekawiło, jak to zostało przypięte, bardzo pieczołowicie, żeby delikwent za żadną cenę drobiazgu nie zgubił.

Dalej już sobie dałem z przeszukiwaniem spokój. Zazwyczaj pozwalam, aby podobnymi rzeczami zajął się ktoś inny, na przykład Łasiczka.

Wróciłem do miasta i skierowałem się prosto do jednej z gospód, które z Łasiczką wybraliśmy na umówione miejsca spotkań. Wypiłem piwo i poszedłem do następnej. Kolejność też żeśmy ustalili, dzięki temu było mu łatwiej mnie znaleźć. Sam nawet nie próbowałem go wypatrywać. Łasiczka, kiedy chciał, potrafił się stać praktycznie niewidzialny, za to miał nieziemski talent do dyskretnego podpytywania i nadstawiania ucha.

Między gospodami drugą i trzecią wpadł na mnie Bavajo. Zmyślne bydlę, też się umiał wypytywać. Przekazałem mu raport dla Bandarilla, pogawędziliśmy, co tam nowego, wypłacił mi moje wynagrodzenie i pokicał dalej.

- Płaci wam dziesięć złotych dziennie, a wy się do niego nawet nie pofatygujecie? - nie mógł zrozumieć, kiedyśmy ze sobą rozmawiali.

- Ano nie - przyznałem. - Jestem wykończony, wpadnę do niego jutro. Gdybyś miał jakieś rozkazy, znajdziesz mnie na stancji.

Początkowo chciałem mu nawet powiedzieć, że już dla jego szefa nie pracuję, ale w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Zaczynało się coś dziać, bliżej Bandarilla miałem większe szanse się czegoś dowiedzieć. Zdążę mu jeszcze złożyć wymówienie, jeden czy dwa dni nie zrobią różnicy.

Łasiczka znalazł mnie w trzeciej gospodzie, i to zanim jeszcze dostałem swoje piwo.

- Pijecie straszne siki - ocenił, po czym sam zamówił lepszy gatunek.

Nawet się nie zainteresowałem, jaki mieli wybór, karczmarz nalał mi to, na co sam uznał, że będzie mnie stać.

- Prawdę powiedziawszy, wszystko mi jedno. - Wzruszyłem ramionami. - I tak żadne już nie smakuje jak dawniej.

Pokiwał głową, jakby się ze mną zgadzał.

- Mam coś nowego. Żadna to rewelacja, ale zawsze coś - oznajmił.

Powiedział to zupełnie zwykłym tonem, ale natychmiast zrozumiałem, że znów pogrywa ze mną w jedną z tych swoich gierek.

- Ja też. Przebijam - podbiłem stawkę.

- Przyjmuję.

Napił się piwa i otarł usta.

- Wszyscy ludzie, których najęliście do przerzutu opium do Saxpolis, są martwi, kawałek za miastem.

Łasiczka zamknął usta. Zdawał sobie sprawę z tego, co to oznaczało. Pana Azmunda, czy pod jakim tam imieniem występował, z całą pewnością intensywnie już poszukiwano. Nieoficjalnie, ale tym bardziej zażarcie. Wynik tych poszukiwań mógł być tylko jeden. Powróz, nóż lub coś innego w podobnym stylu. Ciekaw byłem, jak się teraz czuł. Tych trzynastu chłopa wysłał prosto na śmierć. Na pewno się z taką możliwością liczył, lecz teraz musiał poradzić sobie z tym, że do niej rzeczywiście doszło.

- No to wasza kolej - powiedziałem i spróbowałem się uśmiechnąć, aby dać mu do zrozumienia, że jestem przekonany o wygranej. Kiedyś mnie ta gra bawiła, ale chyba już przestała. Co to się porobiło?

- Wczoraj rano znaleziono na ulicy totalnie ujaranego śledczego cesarskiego. Bredził coś o opium i wydawał się całkowicie odjechany. Jeżeli moje źródła są choć trochę wiarygodne, to w dalszym ciągu nie doszedł do siebie. Jeśli już, to jest wręcz jeszcze gorzej.

- Jeśli ma zjazd po dłuższym odlocie, powinni mu podać coś łagodniejszego, żeby złagodzić szok - zauważyłem.

Miałem na tym polu własne bolesne doświadczenia.

- O ile wiem, próbowali, jednak nic to nie pomogło. W ogóle się z nim nie da rozmawiać.

To było o wiele ciekawsze niż te moje trupy. Łasiczka wygrał i skinięciem głowy dałem mu znak, że uznaję ten wynik.

- Sprawy ruszyły z miejsca. Myślę, że dobrze by było poczekać i się poprzyglądać - powiedziałem.

- Macie całkowitą rację - zgodził się ze mną.

Był w dużo gorszej sytuacji niż ja. Na karku siedziała mu banda zabójców, która właśnie uporała się z trzynastką zaprawionych w bojach ludzi. Trzymał się jednak nieźle.

- Tak sobie właśnie pomyślałem… Karawany z opium zawsze są tak dobrze strzeżone, jak ta wasza?

- Nie są - odpowiedział. - Starają się po prostu nie rzucać w oczy. Zazwyczaj jest to czterech, pięciu zbrojnych, a reszta to kupcy.

- A to w takim razie znaczy, że wyście się z tym liczyli i chcieliście się w ten sposób zorientować, czy przypadkiem komuś nie przeszkadza ten wasz przemyt opium do cesarstwa i jak są dobrzy - odgadłem. - Znaczy, jak są dobrzy ci, którym przeszkadza.

- Dokładnie tak - przytaknął odrobinę jakby nieswój. - Przypuszczałem, że ten, kto trzyma łapę na zbiorach w górach, będzie też chciał mieć wyłączność na decydowanie, dokąd to opium ma trafić. Potrzebowałem się jednak upewnić.

W tym momencie mogłem go zapytać, jakie to uczucie, kiedy dla potwierdzenia przeczucia wysyła się na śmierć trzynastu ludzi, ale nie zrobiłem tego. Zamiast tego opowiedziałem mu, co mi się udało ustalić, a on w rewanżu zapoznał mnie z dalszymi wynikami jego studiów nad miejscowym rynkiem opium.

- Wygląda na to, że od kogokolwiek na ulicy kupilibyście fajkę, towar tak naprawdę pochodzi z jednego z trzech, może czterech magazynów w mieście. Bez względu na to, ilu po drodze jest pośredników. Tudzież było - zreflektował się, uwzględniając zwiększoną w ostatnich czasach umieralność wśród handlarzy.

Umieralność. Kolejne ciekawe słowo. Jakbym to chciał powiedzieć po swojemu, potrzebowałbym całego zdania. A ja przecież nie lubię się rozgadywać. Umieralność, hmm.

Łasiczka przyglądał mi się nieufnie. Musiałem wyglądać na głęboko zamyślonego.

- Pewnie tak to sobie urządzili dostawcy, czyli wasi znajomi z gór - odezwałem się szybko. - W tej ziemi mak rośnie wszędzie, więc zarabiają tylko ci, którzy mają gdzie go sprzedać. Gdzie tylko otworzy się dziura, tam zaraz ktoś się wciśnie.

- Mnie się to wydaje trochę bez sensu. Jeśli już się tak namęczycie, ustalając podział rynku, zatroszczylibyście się i o podział zysków. Hurt, detal. - Nie zgodził się ze mną, ale już dalej się nie sprzeczał.

Wyglądał, jakby go coś aż zmroziło.

Skinąłem Łasiczce na pożegnanie, ale jeszcze na odchodnym przypomniałem sobie o tej spince, którą znalazłem przy jednym z trupów, i mu ją rzuciłem.

Zanim doszedłem do domu, czekał już na mnie Bavajo. Przyglądał się lasowi butelek z gorzałką, który wypełniał już cały jeden róg pokoju. Stały tam niczym armia zapomnianych żołnierzy, czekających na okazję.

- To wy nie pijecie? - spytał zaskoczony.

- Nie - odpowiedziałem, choć powinienem do tego dodać „jeszcze”. - Co masz dla mnie?

- Znaleźliśmy naszych ludzi. Z poderżniętymi gardłami i ustami wypchanymi opium - wyjaśnił.

Takie buty.

- Kto to zrobił?

- Znaleźliśmy ich w uliczce, którą niedawno przejęliśmy. Sąsiaduje z terenem Olvena.

A zatem wojna bandytów została ogłoszona i lada moment miała się zacząć na dobre. Znów przez chwilę pomyślałem, czy nie byłoby lepiej się wycofać. Miałem rozkazy, ale miałem też wolną rękę, mógłbym sobie na to pozwolić. Tyle że dla Olvena pracował Rosen. Nawet gdybym się wycofał, było oczywiste, że prędzej czy później musimy na siebie trafić. Nie widziałem sensu tego odkładać.

- Co Bandarillo powiedział?

- Że podwaja gażę.

- Powiedz mu, że za taką akcję chcę stówę - zdecydowałem się.

Bavajo nieco wystraszony kiwnął głową na znak, że zrozumiał, i poleciał. Przez chwilę siedziałem i przyglądałem się obłym kształtom odbijających światło butelek. Może powinienem się teraz tak porządnie napić. Odłożyłem rozstrzygnięcie tego dylematu na później i pozwoliłem myślom leniwie przetaczać się w panującym upale. Czasy, kiedy na samą myśl o nadchodzącym boju w żyłach zaczynała mi żwawiej krążyć krew, miałem już dawno za sobą. Przez długie lata dusił mnie strach, że umrę lub dam się zranić za wcześnie, by zdołać zgromadzić całą sumę potrzebną do tego, aby wykupić życie moich krewnych. To już też miałem dawno za sobą. Kilka spokojnych lat, kiedy miałem rodzinę i żyłem jak normalny człowiek, dobiegło końca. Przeminęły jak podmuch wiatru, pozostał po nich cień, w który nie potrafiłem, a może też i nie chciałem wejrzeć. Później, kiedy moja własna córka Zuzanna znalazła się w niebezpieczeństwie, strach, furia, wściekłość i wszystko to, co już kiedyś czułem, powróciły, i to ze zdwojoną siłą. Zabijałem znów. Zabijałem hurtowo, z łatwością, która mnie samego przerażała, ale przecież robiłem to tylko po to, aby pomóc Zuzannie, aby przynajmniej częściowo ułatwić jej drogę przez życie. Tyle tylko, że świat zmierzał ku zagładzie, a ona sama wybrała sobie drogę bez powrotu. Zrozumiałem to i pogodziłem się z tym dopiero niedawno. Przed paroma dniami, tygodniami może, najdalej miesiącem lub dwoma. I od tego momentu świat zaczął tracić barwy.

Sięgnąłem po butelkę i chwilę przyglądałem się zalakowanemu korkowi. To, że w śmierci nieprzyjaciół widziałem nadzieję dla mej córki, uczyniło ze mnie człowieka, którego zabić było bez mała niemożliwe, a który sam zadawał śmierć z taką samą łatwością, z jaką farmer sieje ziarno. Tygodnie, miesiące i całe lata zlewały się w jednolity korowód ukrywania się, podróży, planowania i krótkich okresów wzmożonego wysiłku, po których zostawiałem za sobą dziesiątki martwych ciał. Nie żałowałem niczego. Pomagałem w ten sposób Zuzannie, pomagałem też K., jednemu z niewielu ludzi, którym pomagać było warto.

Tylko że teraz, kiedy straciłem resztkę nadziei, barwy wyblakły, a nikomu przecież się nie chce gapić w całkiem szare płótno. Nawet ja nie wytrzymam tego zbyt długo. Do tego wszystkiego piwo nie smakowało już tak jak kiedyś, a zabić człowieka było łatwiej, niż głęboko odetchnąć. Dziwny świat. Może się powinienem napić? Wahałem się. Najlogiczniejszy koniec, jaki mnie czekał, to nieopatrzny błąd, niepotrzebna brawura, zwykły pech, czyli dokładnie to, co mi przepowiadał Łasiczka.

Pan Łasiczka ma rację zbyt często i zbyt często przegrywam w tych naszych grach. Nie żeby to miało aż takie znaczenie, ale mimo wszystko natchnęło mnie to, żeby z podróżnej torby wyciągnąć ochraniacze przedramion, które bez zwłoki wciągnąłem i zasznurowałem. Były wykonane z bawolej skóry z wszytymi metalowymi drutami i doskonale się sprawdzały w pojedynkach z nożownikami, którzy zazwyczaj starali się człowieka najpierw poranić, aby go osłabić. Założyłem też koszulę i podszywany kaftan, na który z kolei naciągnąłem kolczą kamizelkę. Sprawdzała się w ciżbie, kiedy wokół człowieka świszczało więcej krótkich ostrzy, niż był w stanie naliczyć. Wyglądałem w tym wszystkim jak chodzący pieniek, szerszy niż wyższy, ale co mi tam. Do zestawu dodałem jeszcze rękawice. Były bezpalce, za to z metalowymi prętami chroniącymi dłonie. Noży zostawiać w domu też nie widziałem sensu. Do tego dołożyłem jeszcze mój nowy miecz i byłem gotów. Możliwe, że Łasiczka ten podświadomy pęd samobójczy zdiagnozował u mnie prawidłowo, ale to jeszcze nie dziś.

Te wszystkie przygotowania zajęły mi trochę czasu. Rzuciłem tylko ostatnie spojrzenie na las stojących na podłodze butelek i bez dalszej zwłoki ruszyłem na zbiórkę armii Bandarilla.

Nikt tego głośno nie powiedział, ale czekali tam już jedynie na mnie. Ktoś wcisnął mi w rękę piwo. Do takich uprzejmości nie nawykłem, popularność, jak się wydawało, miała też i dobre strony.

- Plan jest następujący - rozpoczął Bandarillo, kiedy gwar przycichł i wszyscy stali tylko, czekając na rozkazy.

Nie wyglądał na zadowolonego z konieczności podjęcia otwartej walki, ale zdawał sobie sprawę, że musi sytuację ogarnąć, jeśli chce utrzymać swoją pozycję albo po prostu przeżyć. Bandyci handlujący opium nie odchodzili przecież na emeryturę, a ich wzajemne konflikty wzbudzały szczególne zainteresowanie.

Przysłuchiwałem się, jak wykłada ludziom, co muszą zrobić, aby uchronić swą pozycję, próbując im przy tym wmówić, że jadą na tym samym wozie. Łgał. Oni w każdej chwili mogli postawić żagle i zniknąć za horyzontem. Mieli znacznie mniej do stracenia, większość z nich mogłaby wręcz przystąpić do drugiej strony. Miał jednak talent i zdołał ich przekonać, że zwycięstwo, a z nim i bogactwo są na wyciągnięcie ręki. Przyszedł czas na czyny. Każdy wiedział doskonale, gdzie znajdowała się główna siedziba Olvena, na temat jego dobrze chronionej kryjówki krążyły plotki. Teraz jeszcze Bandarillo i jego najbliżsi współpracownicy powiedzieli nam o trzecim miejscu, w którym Olven chętnie szukał schronienia, co jeszcze bardziej umocniło wiarę ludzi w zwycięstwo.

- Właśnie tam jest w tej chwili - powiedział Bandarillo z nieznoszącą sprzeciwu pewnością siebie. - Zaatakujemy wszystkimi siłami.

Miałem nadzieję, że swojego człowieka w szeregach Olvena opłacał naprawdę dobrze. Wystarczająco dobrze, aby nie przyszło mu do głowy grać na dwie strony. A może ja tylko tak z przyzwyczajenia wszystko czarno widzę? Zuzanna nazwałaby mnie pesymistą.

- Ta rudera ma jakieś umocnienia? - spytałem.

Brałem kiedyś udział w oblężeniu domu, które trwało tydzień. Nie było łatwo. Nawet biorąc pod uwagę, że to ja siedziałem wewnątrz.

- Kafar się zrobił jakiś nerwowy, pewnie ze strachu - zaśmiał się ktoś obok mnie i położył mi rękę na ramieniu. Mądrala, przypomniałem sobie przezwisko, które mu już wcześniej nadałem. Nakryłem jego dłoń swoją i bez mrugnięcia okiem zacząłem powoli ściskać. Próbował ją wyrwać, ale nie dał rady. Potem zaczął się zwijać z bólu, zgiął się w pasie, wreszcie o mały włos, a ugięłyby się pod nim kolana. Paść na podłogę jednak nie mógł, bo wciąż trzymałem jego rękę.

- Dość już tego. Możecie się droczyć, jak załatwimy sprawę z Olvenem - warknął na nas wściekle Bandarillo.

Uwolniłem rękę Mądrali i przez chwilę czekałem, żeby zobaczyć, czy czegoś będzie próbował. Nie spróbował, tylko odkuśtykał obrażony na bezpieczną odległość. Może go ręka za bardzo bolała? Są rzeczy, które potrafiłem odgadnąć z zabójczą dokładnością, niczym jakiś jasnowidz. O ile Duval i sporo innych chłopaków bardzo się z mojego przybycia cieszyli, o tyle Mądrala i jego kumple nie mogli mnie znieść. Pewnie im z mojego powodu Bandarillo obniżył pensje. Co robić, konkurencja, prawa rynku. Zanim wyruszyliśmy, poprosiłem jeszcze, aby mi opisali drogę, tak abym i bez pomocy reszty wiedział, którędy będziemy szli. Zaprocentowały te dni, które spędziłem na łazikowaniu po Damarkandzie.

Tajną rezydencją Olvena okazała się zwyczajna willa stojąca w wielkim ogrodzie w początkowo niezwykle luksusowej części miasta, która jednak na mocy niepisanego prawa ulicy ostatnimi czasy wyszła z mody. Wstępu na teren posesji broniły rozlatujący się płot i masywna brama z polerowanego granitu. Wszystko tonęło w szarości zmierzchu, jedynie gładki kamień odbijał światło księżyca i oddalonych latarni, które tu jeszcze pozostały z dawnych, lepszych czasów. Brama mogła jeszcze uchodzić za jako taką ochronę, płot w żadnym wypadku. Wszyscy stali i zastanawiali się, jak się dostać do środka, podczas gdy liczne zdobione kolumny, krzewy i rzeźby za ich plecami zapewniały setki potencjalnych kryjówek dla przyczajonego przeciwnika.

Odszedłem na bok, sprawdziłem ręką belki, czy nie wystają z nich ćwieki albo jakieś inne świństwo. Staroświeckie rzemiosło, drewno osadzone w drewnie, po co marnować pieniądze na żelazo… Odstąpiłem dwa kroki i z krótkiego rozbiegu płot zwyczajnie przewaliłem. Ruszyłem, nie czekając, w mrok pomiędzy przerośniętymi krzewami i drzewami. Może i nie było to najmądrzejsze, ale ta banda głośnych, miękkich i bezradnych bęcwałów zbyt mnie denerwowała.

Zanim do nich dotarło, co właśnie zrobiłem, stałem już przed cichą i ciemną willą. Nie wyglądało na to, aby Olven jakoś szczególnie używał sobie życia czy też przygotowywał się do walki. A może po prostu po spędzonym pracowicie dniu spał teraz spokojnym snem niesprawiedliwego. Albo czuwał przygotowany na atak, a za kamienną ścianą i oknami czekała zgraja uzbrojonych po zęby ludzi. Możliwości było kilka. Mogłem poczekać na posiłki, spróbować się dostać do środka niezauważony oknem albo zwyczajnie wejść głównymi drzwiami. Posiłki były gówno warte, oknem mi się nie chciało przeciskać, spróbowałem więc klamki - otwarte.

Wystarczył drobny powiew powietrza ze środka i stało się jasne, że nikt żywy, zdolny się ruszać, na nas nie czekał. Tylko idiota pozostałby w willi przesiąkniętej smrodem niedawnej śmierci.

W którymś pokoju wciąż jeszcze paliła się lampa lub może świeczka. Ruszyłem w tamtą stronę, o pierwsze ciało o mało się nie potknąłem. Kiedy zdobyłem światło, poszło mi już lepiej. Zaszedłem do pomieszczenia, które wedle tego, jak było urządzone, musiało służyć do towarzyskich spotkań. I teraz można było powiedzieć, że wypełniało go wielkie towarzystwo. Ciche i całkiem martwe towarzystwo. Niektórych dosięgły ostrza, inni mieli roztrzaskane głowy i przetrącone karki, jakby jakieś wielkie koło łopatkowe rzucało nimi o ściany. Ciemność rozpraszały żarzące się węgle w kominku i dogasająca olejowa lampa. Szedłem dalej, aż dotarłem do sztabu głównego - pomieszczenia urządzonego w sposób nad wyraz ekskluzywny, gdzie na grubych kobiercach nasiąkniętych krwią, wśród poprzewracanych i porozbijanych kielichów leżeli Olven i jego najlepsi ludzie. Olvenowi ktoś wyrwał grdykę, dwaj goście o posturach zapaśników mieli przetrącone karki, a trzeciego zaduszono.

Siadłem na stole pomiędzy papierami, rozglądając się dookoła. Willa ożyła głosami postępujących do środka ludzi Bandarilla. Słyszałem, jak nerwowo komentują kolejne znaleziska.

- Ilu ich tu musiało być, żeby urządzić taką masakrę? - pytał czyjś głos.

- Dwudziestu, trzydziestu… Zabitych musieli zabrać ze sobą, wszyscy tutaj wyglądają na ludzi Olvena.

- A zatem kolejny kawałek miasta należy teraz do was - ogłosiłem Bandarillowi, kiedy pojawił się w drzwiach.

- Na to wygląda. Macie jakieś pojęcie, z kim tutaj walczyli? - Zaczął ciekawie przeglądać leżące na stole papiery.

Wzruszyłem ramionami.

- Wisicie mi stówkę - przypomniałem mu.

- Wy chyba straciliście rozum! - zagrzmiał. - Przecież nawet nie wykonaliście żadnej pracy.

- Idę - oznajmiłem mu. - Ale wisicie mi stówkę.

- No lećcie, a jak się opamiętacie, możecie wrócić i znów się zgłosić do roboty, choć za rozsądniejsze pieniądze. Dobra passa się skończyła - warknął za mną.

Bez odpowiedzi zmierzałem dalej ku drzwiom.

- Odprowadźcie go. - Bandarillo skinął na Mądralę, chcąc się upewnić, że nie będę się dalej błąkał po willi i mu czegoś nie podwędzę.

Rzucili się na mnie, kiedy tylko przekroczyłem próg domu. Zaczął od tyłu Mądrala z pałką. Obróciłem się szybciej, niż się zdążył zorientować, zablokowałem jego rękę przedramieniem i bez większej finezji pięścią wepchnąłem mu twarz do środka. Drugi chciał swojemu kumplowi pomóc jak najszybciej, więc skoczył na mnie z gołymi rękoma. Łupnąłem go w brzuch, złapałem za głowę i ściągnąłem w dół, równocześnie wystawiając jej na spotkanie kolano. Bezwładnego cisnąłem pod nogi trzeciemu. Ten już stał z kindżałem w ręce. Próbując uniknąć zderzenia ze swoim kompanem, uchylił się i stracił równowagę. Pomogłem mu oprzeć się o ścianę, po czym porządnie nim dwa razy o nią trzasnąłem. Osunął się na ziemię i wnioskując po śladach, jakie zostawił na surowym tynku, w przyszłości będzie musiał wydać niemałe pieniądze na maści, opatrunki, a potem pewnie i na pudrowanie, o ile będzie mu zależało na jako takim wyglądzie.

Pochyliłem się nad Mądralą i chwilę się przysłuchiwałem jego charczącemu oddechowi. Powietrze przeciskało się z wielkim trudem poprzez krzepnącą krew i zmiażdżoną chrząstkę nosa.

- No to przynajmniej wieczór nie poszedł na marne, co? - zwróciłem się do niego i nie czekając na odpowiedź, odszedłem.

To spustoszenie nie było dziełem dwudziestu lub trzydziestu ludzi, to była robota jednego człowieka. A właściwie połowy człowieka, bo reszty krzyżówki dopełniał górski goryl. Po obu odziedziczył wszystko, co najlepsze tudzież najgorsze - w zależności, z której strony spojrzeć. Było to absolutnie oczywiste, ponieważ mając wojnę za pasem, Olven nigdy by się przecież nie pozbył swego najcenniejszego człowieka, a trupa Rosena nigdzie nie znalazłem. Ktoś mu musiał zapewne zapłacić jeszcze więcej i zdecydował, że na reputacji znowu aż tak bardzo mu nie zależało. Albo mu Olven wisiał pieniądze, tak jak teraz Bandarillo mnie.

Kiedy w moim pokoju znalazłem pana Łasiczkę, nawet mnie to nie zaskoczyło. Siedział po ciemku i pił coś, co sądząc po zapachu, mogło być mocną, słodką herbatą. Wyglądał przy tym na niezadowolonego.

- Jakieś problemy? - spytałem, kiedy zapaliłem lampę.

- Jakieś problemy u was? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Nie, dlaczego? - nie zrozumiałem.

- Cali jesteście we krwi.

- Brak należnego wychowania, nic więcej. - Zbyłem go. - Gość nie umiał krwawić tak, aby nie poplamić mi ubrania.

Nie żeby tych parę ciemnych plamek na moim stroju umiał dostrzec ktokolwiek inny niż pedant Łasiczka.

- No, a co się wam przydarzyło? - zapytałem, żeby podtrzymać rozmowę.

W rzeczywistości było mi wszystko jedno i najchętniej poszedłbym po prostu spać, ale stało się oczywiste, że nie przyszedł do mnie przecież na zwykłe pogaduszki.

Siorbnął herbaty, przełknął.

- Wiem, kto jest największą rybą w tym stawie. Wytropiłem, do kogo tak naprawdę trafiły pieniądze, za które kupiłem opium.

- Harbirger? - strzeliłem z głupia frant.

- Nie. - Łasiczka pokręcił głową. - Horowitz.

Jeden z wielu bandytów w Damarkandzie, przypomniałem sobie. Większa średnia ryba, nic więcej.

- To się zgadza. Jednak nigdy by mi nie przyszło do głowy, że to właśnie on jest dystrybutorem dla wszystkich pozostałych. Kiedy składałem zamówienia, które w ostatniej chwili zwiększałem i oznajmiałem, że chcę teraz albo wcale, wszyscy, od których kupowałem, biegli prosto do niego. Wiem, bo ich śledziłem. To znaczy kazałem śledzić, sam bym nie dał rady.

- Do niego? - Nie bardzo potrafiłem to sobie wyobrazić.

- Do ukrytych magazynów, które, kiedy już przedarłem się przez te wszystkie warstwy podstawionych kupców, fałszywych spółek i gildii, wszystkie jak jeden mąż należą do niego.

Łasiczka może i nie użył sobie tyle co ja, ale i jego śledztwo najwyraźniej przyniosło rezultaty.

- No dobra, wyście kupowali od niego, ale przecież o źródłach Bandarilla czy Olvena i tak nic nie wiecie. A tak przy okazji, Bandarillo właśnie przejął interes Olvena, od dziś ma pod kontrolą ponad połowę miasta i dobre dwie trzecie handlu opium.

- To się nazywa awans - przyznał Łasiczka. - Lecz wszystko, co ustaliłem, i tak wskazuje, że i oni kupowali z tego samego źródła. Nieświadomie, przez podstawionych pośredników, ale jednak.

Parsknąłem i sięgnąłem po dzbanuszek, z którego Łasiczka popijał herbatę. Piwo czy herbata, wszystko smakowało tak samo i ani jednym, ani drugim nie szło się napić.

- Mam jeszcze jedną wieść - mruknął.

Było jasne, że przyszedł moment wyłożyć na stół asa. Odwróciłem się tak, aby mnie dobrze widział. To też część gry - wyprowadzić tego drugiego z równowagi. Tyle że mnie już z równowagi nie mogło wyprowadzić zgoła nic.

- Do Damarkandy właśnie przybył jeden z cesarskich czarodziejów.

- Ciekawe - przyznałem. - Może należałoby go zabić, jak już załatwimy ten nasz mały interes.

Pomimo całego naszego wysiłku - mojego, Łasiczki, Zuzanny, a także ogromnej liczby dalszych agentów K. - armia cesarskich czarodziejów powoli, ale niepowstrzymanie powiększała się. A co gorsza, zwiększały się też ich możliwości.

- Jak się nazywa?

- Ruvark. Robert Ruvark. Bez tytułu, pochodzenia. Nowa twarz, ale ma w klanie Janicka dość wysoką pozycję - wyjawił Łasiczka.

Nazwisko Ruvark nic mi nie mówiło. O Janicku, czarodzieju, który do cesarza, a właściwie do arcyksięcia Varatchiego przyłączył się jako pierwszy, już parę razy słyszałem. Rewelacja Łasiczki całkiem mi się spodobała. Zabijanie cesarskich żołnierzy, morderców lub wyspecjalizowanych zabójców jest proste i stało się nudne. Zabijanie czarodziejów sprawiało mi czystą radość.

- Tak naprawdę to mamy wręcz szczęście - oceniłem naszą sytuację.

Zazwyczaj czarodziejów można spotkać jedynie na wewnętrznych ziemiach cesarstwa i nawet tam zawsze chronią ich grupy znakomicie wyszkolonych wojowników. Duże grupy. Jeśli jednak zapuszczali się gdziekolwiek dalej, były to już raczej małe armie.

- Osobiście nie widzę w tym nic dobrego - nie zgodził się ze mną Łasiczka.

Odstawiłem dzbanek. Herbata smakowała jeszcze gorzej niż piwo. Nie pozostawało mi już chyba nic innego, jak popijać wodę.

- Przede wszystkim nie wygląda mi to na zwykły zbieg okoliczności - dodał jeszcze wyjaśniająco.

- No dobrze, ale po co w takim razie tłukł się tutaj cesarski czarodziej? Z powodu przepychanki pomiędzy bandytami, których pierwszy lepszy zbrojny z Saxpolis załatwiłby gołymi rękami i ani się przy tym nie spocił? - Uśmiechnąłem się.

- Nie wiem i właśnie to mnie tak niepokoi - odparł Łasiczka.

Przybyliśmy tutaj, żeby z bliska przyjrzeć się miejscowemu rynkowi opium, bo szło go na wschód dużo więcej, niż to było zdrowe, co z kolei ściągało K. na głowę problemy. To miało ręce i nogi. Jednak po co by się do tego wszystkiego miał mieszać jakiś czarodziej? No chyba że sam sobie lubił zapalić…

Informacja Łasiczki była wcale interesująca, jednak moja miała większą wagę. Wiedziałem, że go przebiję.

- Olven i jego najlepsi ludzie są martwi - oznajmiłem, sięgając po dzban z piwem.

Mimo wszystko lepsze niż woda. Picie czystej wody uważałem za zbytnie ryzyko dla zdrowia.

Łasiczka zmarkotniał jeszcze bardziej. Wyglądało to tak, jakby ofiara, na którą się nastawiał, nagle okazała się mieć znacznie większe zęby, niż oczekiwał i w mgnieniu oka zmieniła się w łowcę.

- Nic się wam o uszy nie obiło? - spytałem.

Łasiczka nie odpowiadał, postanowiłem więc kontynuować:

- Zaczęło się w samym centrum, Olven zginął jako jeden z pierwszych, wraz z nim jego najlepsi ludzie. Dopiero potem przyszła kolej na pozostałych. Jak dla mnie to sprawka Rosena. Zabił szefa, jego goryli i doradców, po czym szedł dalej od pokoju do pokoju tak długo, aż nie pozostał przy życiu nikt w całym domu.

- Jeśli to rzeczywiście robota Rosena, to musi mieć zupełnie nieziemski potencjał i zdolność zabijania - zdobył się wreszcie na uwagę.

Czasami mam wrażenie, że w przeszłości, zanim jego życie wykonało ostry zwrot i Łasiczka zaczął obracać się między takimi typkami jak ja, był profesorem albo kimś w podobnym stylu. Albo w przerwach pomiędzy kantowaniem w kartach i trzepaniem kieszeni nieostrożnych przechodniów po prostu czytał mnóstwo książek. Wszystko było możliwe.

- Rosen ponad wszelką wątpliwość posiada taką zdolność - potwierdziłem.

- Kiedy, podszywając się pod pana Azmunda, poszukiwałem większej ilości opium - zaczął Łasiczka - potrzebowałem poręczenia. Sugerowałem więc i dawałem do zrozumienia, że działam w imieniu Olvena, choć nigdy tego nie powiedziałem wprost.

- I teraz Olven jest martwy.

- To były tylko takie aluzje… - Łasiczka próbował się wybronić przed narastającym poczuciem winy. - Kto się Olvena bał, zakładał, że poszerzam jego udział w rynku, kto z nim współpracował, w ogóle nie zwracał uwagi na to, co mówiłem.

- Kto inny zwracał - dopowiedziałem.

Po raz drugi, i to w tak krótkim czasie, za działania Łasiczki zapłaciło życiem tak wielu ludzi. Widziałem wyraźnie, że go to trochę jednak wyprowadziło z równowagi. Co innego zatłuc piętnastu chłopa własnoręcznie młotkiem, a co innego rzucić parę niezobowiązujących uwag, a rano zorientować się, że są z tego powodu martwi.

Czekałem bez słowa, aż Łasiczka upora się z tą nową pozycją na jego rachunku. Zajęło mu to pół dzbana.

- Komuś zwyczajnie nie odpowiada, kiedy ktoś handluje opium w cesarstwie, zwłaszcza bliżej centrum. - Zaczął zbierać myśli. To było jasne i wynikało z tego, co się przytrafiło jego karawanie i bandzie Olvena.

- Może nie zgadza się z zasadami wolnego rynku - podpowiedziałem.

Łasiczka pokręcił głową, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej metalową spinkę, którą znalazłem przy jednym z trupów na pustyni. Towarzyszyła jej gęsto zapisana kartka papieru.

Nie lubię czytać i Łasiczka dobrze o tym wie. Liczby i mapy nie sprawiają mi problemu, ale czytanie… A jednak od czasu, kiedy zacząłem pracować dla K., wiele się zmieniło. Doszło do tego, że potrafiłem odcyfrować literka po literce niektóre teksty w starosaxpoliskim. Musiałem się nauczyć, kiedy szukaliśmy z Łasiczką jednego magicznego artefaktu i po spotkaniu z pewnym starym, ale nieoczekiwanie nadal aktywnym magicznym zamkiem Łasiczka na jakiś czas praktycznie oślepł. Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że po prostu nie lubię czytać.

Wziąłem papier i przebiegłem wzrokiem tekst. Pismo było koślawe, że hej, ale dawało się jakoś odczytać.

- To jest zamówienie - zorientowałem się. - Na dwakroć po sto pięćdziesiąt żelaznych spinek. Połowa ma być jak pieczęć, a druga jak odcisk, tak żeby do siebie pasowały. Mają na nich widnieć inicjały i zaszyfrowany numer - odczytałem. - Oraz imię osoby odpowiedzialnej za kontakt. Jednak nic z tego, o czym tutaj jest napisane, nie widzę. - Wskazałem spinkę.

Łasiczka wyciągnął dłoń i posłusznie oddałem mu jubilerskie cacko. Wyciągnął skądś małą szklaną buteleczkę ze szlifowanym korkiem zabezpieczonym rzemykiem, aby sam nie wyskoczył. Otworzył ją ostrożnie i wylał kilka kropel na powierzchnię spinki. Nie rozległo się żadne syczenie, jednak z powierzchni metalu uniósł się delikatny obłok szybko rozpływającego się dymu. Łasiczka podsunął mi spinkę pod nos.

- Porucznik Ramirez Kranz, numer osiemdziesiąt siedem, osoba ręcząca i odpowiedzialna baron Edwen Outuvenzi - przeczytałem na głos i spojrzałem na Łasiczkę, oczekując wyjaśnień.

- Baron Outuvenzi należy do cesarskiej, a raczej Varatchiego zaufanej kliki - wyjaśnił.

- No to ja wiem, ale o co chodzi ze spinką?

- Wydaje mi się, że odznaka tajnych jednostek Varatchiego. Zakładam, że chodzi o dowód potwierdzający tożsamość, na wypadek gdyby popadli w jakieś kłopoty z miejscowymi władzami albo gdyby na przykład potrzebowali od nich dodatkowej pomocy - wyjaśnił.

Łasiczka lata całe zbierał każdy najdrobniejszy okruch informacji po to, by je potem poskładać w jedną całość.

W czasie naszej rozmowy powierzchnia spinki zmatowiała, napis zniknął.

- A zatem zainteresował się nami cesarski wywiad - skonstatowałem.

Tę rundę informacyjnego pokera wygrał Łasiczka. Spoglądaliśmy na siebie, podczas gdy piwo grzało się bezgłośnie. Może się nad czymś zastanawiał, jednak dla mnie sprawa była jasna. W Damarkandzie było trzech dużych handlarzy opium. No, w tej chwili już tylko dwóch. Kim jest jeden z nich - Bandarillo - już wiedziałem. Gość, który po prostu chce wyjść na swoje i który stara się przy tym nie zmącić za bardzo wody. Co do tej pory wychodziło mu całkiem nieźle. Potem był Olven, który właśnie wypadł z gry. Pozostawał jedynie tajemniczy Horowitz, który, jak się właśnie okazało, trzymał łapę na znacznie większej części tego całego interesu, niż nam się początkowo wydawało. Jak więc jest możliwe, że powodziło mu się aż tak dobrze w branży, w której decydujące słowo mają cesarscy agenci?

- Przyjrzymy się Horowitzowi i zobaczymy, co z tego wyniknie - zaproponowałem.

Łasiczka pokręcił głową.

- Nie wiemy jeszcze dokładnie, o co toczy się gra. Cesarz angażuje się w tę całą sprawę nad wyraz intensywnie. Moglibyśmy w co wdepnąć.

Wchodzenie w sam środek awantury było moją specjalnością, jednak na głos nie powiedziałem nic.

Zabijanie handlarzy opium się nie sprawdziło, ale śledczy cesarski, który nie mógł dojść do siebie, zadziałał znakomicie. Ruvark pojawił się natychmiast i z właściwą sobie bezwzględnością zaczął dochodzić, co się z jego interesem dzieje. Kiedy go dostrzegł po raz pierwszy, cieszył się, że widział go tylko z daleka. Gdyby nie to, rzuciłby się na niego natychmiast i w mgnieniu oka skończył martwy, rozszarpany na kawałki przez ochronę. Młodego czarodzieja chroniło przez cały czas przynajmniej dwunastu ludzi. Wszyscy mieli przynajmniej po dwa metry wzrostu i tworzyli trzy grupy. Czterech strzelców z kuszami, czterech w kolczugach z mieczami i tarczami i czterech ciężkozbrojnych, zakutych w pancerze i uzbrojonych w oburęczne miecze. Razem stanowili zasłonę nie do przebycia, zdolni również błyskawicznie wyeliminować każde najdrobniejsze zagrożenie. Nawet jego nadnaturalne zdolności, za które zapłacił tak wysoką cenę, nie byłyby mu w stanie dać szansy w bezpośrednim starciu.

Po pierwszym napadzie szaleństwa opanował się jednak i ograniczył do śledzenia, które było o tyle łatwiejsze, że w całym mieście miał już opracowane odpowiednie, ukryte trasy. Tak jak przypuszczał, Harbirgera umieszczono w prywatnym skrzydle pałacu, z którego większość zajął Ruvark ze swoimi ludźmi. Kiedy wrócił nad ranem do domu, udał się prosto do najmniejszego pokoju, w którym spał i jadał, po czym siadł na podłodze i złożył razem ręce jak do modlitwy. Uświadomił sobie, że się cały trzęsie, wymuszony spokój opuścił go zupełnie. Pałał żądzą zemsty, pragnął zabić tego sukinsyna, który zniszczył jego rodzinę, z braci i ojca uczynił początkowo bezwolne kukły całkowicie uzależnione od niebezpiecznego narkotyku, potem bezrozumne bestie mordujące pod dyktando niedającego się ogarnąć głodu narkotykowego, a na samym końcu bełkoczących debili, których sam… musiał zabić.

Trzęsły się mu ręce. Trzęsły się, bo dotąd nie wierzył, że jednak zajdzie tak daleko, nie wierzył, że nie umrze od zażywania mikstur Ruvarka, które dały mu zwiększoną siłę, szybkość i wytrzymałość, nie wierzył, że nie utraci tropu i zdoła go odnaleźć. Tymczasem teraz, kiedy zemsta była na wyciągnięcie ręki, zdjęła go trwoga, że w ostatniej chwili coś pójdzie nie tak i cały wysiłek obróci się wniwecz. Musiał dokonać zemsty. Musiał pokazać, że świat to nie miejsce, gdzie tacy jak Ruvark mogli sobie na wszystko pozwolić.

Wstał z łóżka i zaczął przygotowywać jeden z eliksirów Ruvarka. Nie miało już znaczenia, co na dłuższą metę zrobi z jego ciałem. Czy zniszczy wątrobę, serce lub nerki. Potrzebował zdobyć się na ten ostatni, najważniejszy wysiłek, potrzebował pokonać strażników Ruvarka, ludzi wybranych ze względu na ich nieprzeciętne cechy fizyczne, które dodatkowo jeszcze wzmocnione zostały miksturami bezwzględnego czarodzieja.

Przyszedł czas na sen. Wiedział, że jest zbyt wzburzony, by zasnąć, pomógł więc sobie medykamentem. Przebudził się na godzinę przed zachodem słońca. Kolejna porcja trujących koktajli i godzinę później odziany na czarno, z poczernioną twarzą skrytą przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów pod szerokim rondem kapelusza, wyruszył na miasto. Ominięcie znudzonych straży okazało się dziecinnie łatwe i już drugie z kolei drzewo było tym właściwym. Zapewniało widok na dokładnie te komnaty, w których rozgościł się Ruvark. Po wszystkich trudnościach, jakie musiał wcześniej pokonać, nareszcie uśmiechnęło się do niego szczęście.

Nie czuł zimna. Tak był nabuzowany miksturami, że nie odczuwał prawie nic. Całą swą uwagę skupił na dużych oknach rozświetlonych licznymi lampami olejnymi. Harbirgera nigdzie nie dostrzegł, a jedynie jego opiekunkę, która się o niego troszczyła. Wyglądało na to, że dał mu zbyt dużą dawkę, przez co śledczemu w bardzo krótkim czasie wypaliło mózg. Nie było mu go szkoda. Nie było mu szkoda nikogo, kto choćby w najmniejszym stopniu przyłożył rękę do rozprowadzania tego potwornego świństwa.

Nagle w pokoju pojawił się Ruvark.

Znów całe jego opanowanie prysło niczym bańka mydlana. Przełknął ciężko ślinę, dławiąc w sobie odruch, aby nie zaczął krzyczeć z rozpaczy i wściekłości. Konwulsyjnie zacisnął pięści, aż paznokcie przebiły skórę. To właśnie ból pchnął go na tę drogę, ból, który go nie zabił, a zmienił. Ból, który wielokrotnie na tej drodze mu pomógł. Skoncentrował się na Ruvarku, obserwował go, studiował, uczył się. Czarodziej zmienił się od czasu, kiedy go widział po raz ostatni. Przedtem nosił maskę człowieka zgodnego, chętnego do współpracy, udawał wspólnika przychylnego i miłego. Teraz już na pierwszy rzut oka biła od niego arogancja, widać było, że to nie on dostosowuje się do świata, ale zmienia tak, aby świat dostosował się do niego. Inni ludzie byli dla niego jedynie pionkami, którymi można manipulować wedle potrzeby. Im więcej studiował oblicze Ruvarka, tym więcej cech dostrzegał. Zmarszczki wyżłobione okrucieństwem i radością z cierpienia innych. Sam był zaskoczony, skąd się w nim wzięła ta pewność, ale przekonanie o tym tkwiło w nim tak silne, że równie dobrze mogło być wyryte w kamieniu. Widocznie eliksiry wyostrzyły zdolność postrzegania, zmieniły sposób myślenia, oceniania faktów. Było to jednak bez znaczenia, liczyło się tylko jedno - zemsta.

Rozsiadł się wygodniej w rozgałęzieniu, które dawało mu pewniejszą pozycję. Uświadomił sobie, że w trakcie swoich rozmyślań zmontował składaną kuszę. Dwa stalowe ramiona łuczyska osadzone zostały w łożu wykonanym z żelaznego dębu, a cięciwę skręcono ze splecionych i nasączonych specjalnymi żywicami ludzkich włosów. Naciąg miała tak silny, że wymagała użycia kołowrotka. Zainstalował go i zaczął powoli kręcić korbką. Do zapachu liści, skóry i ziemi dołączyła woń smarowidła. Kuszę wykonano na zamówienie. Jego ojciec był zapalonym myśliwym, który pasją zaraził wszystkie swoje dzieci. Broń wykonano z myślą o jak największej sile rażenia. Bełty były lżejsze niż te używane w typowych kuszach i miały większe lotki, dlatego ich tor lotu był bardziej płaski, a przez to precyzyjniejszy. Dzięki temu nie powinien mieć najmniejszych problemów z trafieniem Ruvarka z pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów w dowolny wybrany punkt.

Czarodziej stanął, pojawiając się znów w oknie. Przy każdym poruszeniu tkanina jego odzienia podkreślała zarys sylwetki. Od ostatniego razu wyraźnie przybrał na wadze. Chwilę szukał czegoś w biurku, po czym w jego dłoni, która wcześniej pozostawała poza polem widzenia, pojawiło się cygaro.

Zrównał muszkę ze szczerbinką. Po przeprowadzonych próbach wiedział, że nawet z dwa razy większego dystansu bełt potrafi przestrzelić wyschnięty orzech kokosowy, więc nie obawiał się, że broń może go zawieść. Oparł palec na spuście. Wystarczył minimalny ruch, aby Ruvark padł martwy, aby osiągnął swój cel. Tylko czy to będzie sprawiedliwe? Ofiary Ruvarka umierały długo, a w tych krótkich chwilach, kiedy powracało do nich ich dawne ja, cierpiały niewysłowione katusze, bo przez ten krótki czas mogły ocenić swe czyny w pełni przytomnie i zrozumieć, jakich potworności dokonały, będąc pod wpływem zabójczego narkotyku.

Opuścił kuszę niżej, wymierzył w brzuch. Ruvark spokojnie przypalał sobie cygaro.

Jeśli będzie mu sprzyjać szczęście, czarodziej z poszarpanymi trzewiami będzie umierał długie godziny, może nawet dni. To brzmiało o wiele lepiej. Czy tyle wystarczy? Nie, w żadnym przypadku. Opuścił kuszę i chwilę się nad tym zastanawiał. Jeśli zdecyduje się na ten wariant, ryzykuje porażkę. A nawet jeśli mu się powiedzie, sam z całą pewnością nie wyjdzie z tego żywy. Tylko czy dalsze życie w ogóle ma jakiś sens?

Byłem głodny. Nie żebym miał chęć na coś dobrego, po prostu byłem głodny i dlatego właśnie opychałem się przyprawioną cieciorką i kebabem, który najlepsze dni miał już dawno za sobą, a wszystko to zapijałem herbatą tak słodką, że komuś nie tak silnemu jak ja już dawno zakleiłaby pysk. W końcu na nic konkretnego żeśmy się z Łasiczką nie zdecydowali, przynajmniej do czasu, aż się dowiemy czegoś więcej. A dokładniej, aż się coś nowego wydarzy. To „coś nowego” odnosiło się do dalszych dwudziestu pięciu trupów. Może trochę więcej, jeśli Łasiczka się rozkręci.

Skończyłem, co miałem na talerzu, i skinąłem na karczmarza, że chcę coś jeszcze.

- Wybaczcie, panie, ale wyście już zjedli dwa dania, a więcej rodzajów nie mamy - oznajmił przepraszającym tonem właściciel, niewielki człowieczek o płaskim nosie i obwisłych policzkach.

- No to jeszcze raz to, co jadłem jako pierwsze.

Po czwartej rundzie jedzenie zaczęło wreszcie wygrywać z moim żołądkiem. Całe szczęście, że faktycznie nie było zbyt dobre. Podniosłem się i ruszyłem na niespieszną przechadzkę, przeglądając po drodze skrytki, w których zostawialiśmy sobie z Łasiczką wiadomości. Przynajmniej o ile nie zanosiło się, że znów się będziemy widzieć. Zresztą słyszałem też gdzieś, że podobno trochę ruchu po jedzeniu jest dobre dla zdrowia. A ponieważ przygotowywałem się, że będę zabijał, wydawało się dobrym pomysłem, abym najpierw uczynił coś dla własnego zdrowia.

W jednej ze skrytek zostawiłem Łasiczce informację, dokąd idę. Więcej wiedzieć nie potrzebował, tyle wystarczyło, żeby sobie resztę dośpiewać.

Patrząc w przyszłość, na to, co mnie czekało, poczułem, że dzień nieco się rozjaśnia, że dusząca derka, która do tej pory tłamsiła wszystko wokół mnie, niemalże zniknęła. Nie całkowicie, ale wystarczająco na tyle, aby zaczął do mnie docierać gwar otaczającego mnie życia. I to nie tylko jako niezrozumiały szum. Pod kożuchem miałem przygotowany cały swój arsenał. Wszystko pod ręką, wszystko gotowe do akcji. Odczuwałem wręcz coś na kształt radości.

O tym, gdzie ten cały Horowitz miał swoją tajną siedzibę, wiedziałem od Łasiczki. Cały tydzień mu zajęło, aby się tego dowiedzieć, co w jego przypadku musiało oznaczać naprawdę ciężkie zadanie.

Kiedy zapukałem do drzwi, popołudnie przeszło właśnie we wczesny wieczór. Ściany domu promieniowały gorącem, a ścieżka pod stopami była wyczuwalnie ciepła nawet przez podeszwy butów.

Była to willa, która nie różniła się znowu aż tak bardzo od tej, w której rezydował Olven. Na przedmieściach, aczkolwiek w nieco lepszej części miasta i otoczona większą działką. Nawet nie tyle w ogrodzie, co w zaniedbanym parku. Pchnąłem skrzydło bramy, która na pierwszy rzut oka wyglądała na mało używaną. Otworzyło się bez najmniejszego dźwięku.

Jak by nie patrzeć, skrzypiąca brama nie zwiastowałaby najlepszego początku nocnej akcji. Chodnik też nie był zbyt dobrze utrzymany, biały żwir przerastały kępki na wpół uschniętej trawy.

Jeśli nawet ktokolwiek mnie obserwował, nie dali tego po sobie poznać. Niezatrzymywany dotarłem aż do głównego wejścia. Stał przed nim strażnik. Mężczyzna w spodniach z szerokim pasem i w koszuli z wykładanym kołnierzem. W trójkątnej, skórzanej pochwie zwisał mu u pasa miecz z dzwonowym koszem i rękojeścią obciągniętą skórą. Strażnik przyglądał mi się z zainteresowaniem, lecz bez strachu. Zanim podszedłem bliżej, zmienił postawę tak, aby mógł błyskawicznie zareagować. Zrobił to w sposób bardzo elegancki i niemalże niezauważalny.

- Czego tutaj chcesz? - spytał.

Chwilę się nad tym zastanowiłem. Nie byłem dyplomatą, ale przecież nigdy nie jest za późno, żeby nauczyć się czegoś nowego. Postanowiłem, że jednak nie zabiję go tu i teraz.

- Niosę wiadomość od Bandarilla. Chce zaproponować Horowitzowi układ.

To go zaskoczyło.

- Kto ci powiedział, żeby przyjść właśnie tutaj? - zapytał podejrzliwie. Palcami dotykał guzika przy koszuli tuż nad pasem, gotów zaatakować. Drugą rękę trzymał w sposób odrobinę nienaturalny i zrozumiałem, że wcale nie zamierza sięgać po miecz, ale po nóż, który miał ukryty na przedramieniu. W dzisiejszych czasach każdy obwieszał się żelastwem do tego stopnia, że jakby wpadł do wody, toby się natychmiast utopił.

Cholera, kto mi powiedział? Odpowiedź, że pan Łasiczka, pewnie by strażnika nie zadowoliła.

- Szef. Nie wypytuję go, skąd ma swoje informacje - wypaliłem.

Ku mojemu zdziwieniu to gościa uspokoiło. Usunął się na bok i gestem zaprosił do środka.

Podążyłem za jego wskazaniem, na wpół oczekując, że w plecy wbije mi nóż. Nie wbił. Jak widać, dyplomacja się opłaca. Czasami. Póki co.

Korytarz zaprowadził mnie do nieurządzonego pokoju, który oryginalnie musiał służyć do witania gości. Teraz, oprócz pięciu kolczych koszul zawieszonych na hakach nie było tutaj nic. Tylko zapach oleju. Ktoś je tutaj naprawiał i konserwował, a wyglądało też, że do jednej z nich zaczął między ogniwka wplatać skórzane paski, aby nie czyniła tyle hałasu. Nagle do mnie dotarło, dodałem dwa do dwóch. Nawet najlepiej zorganizowana szajka bandytów handlujących opium nie miałaby w swojej głównej siedzibie aż takiego porządku ani specjalnego pomieszczenia, w którym naprawiano by i ulepszano sprzęt. Taki ład i porządek mogli utrzymywać u siebie tylko wojskowi. Wojskowi, którzy za bramami miasta zostawili w piachu paru swoich po napadzie na karawanę Łasiczki.

Przeszliśmy dalej i wkroczyliśmy do wewnętrznego atrium, gdzie siedziało kilku ludzi. Kiedy mnie zobaczyli, zbystrzeli. Mój przewodnik zaprowadził mnie wprost ku nim. Wszyscy byli uzbrojeni. Nie siedzieli tutaj z nudów, zauważyłem, że pochylali się nad mapą. Lubię mapy.

- Posłaniec od Bandarilla. Chce się widzieć z szefem, prze…

Wiedziałem, że z chwilą gdy powie „przeszukajcie go”, pomysł z dyplomacją zwyczajnie nie przejdzie, więc zanim jeszcze dokończył, już byłem w ruchu. Rzuciłem się ku jego kompanom, ale równocześnie obróciłem się i zadałem mu cios mieczem. Zasłonił się nożem, jednak moje ostrze poradziło sobie z nim i cięło w nadgarstek. Przedramieniem, wciąż w obrocie, zgarnąłem stojącego najbliżej gościa i rzuciłem tamtemu pod nogi. Smutny facet z bokobrodami zdołał dobyć broni i zablokować mój cios, jednak ja, wciąż się nie zatrzymując, unikiem zdołałem uciec przed jego atakiem, przy czym drugą ręką złapałem połę mojego kożucha i ją na niego zarzuciłem. Zdołałem nakryć jego broń, co dało mi czas dźgnąć pod pachą i przeszyć kolejnego. Smutny dalej się mocował z kożuchem, co przypieczętowało jego los. Za to wszystko zapłaciłem dziurą w płaszczu, no i plamami krwi, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry muszą lecieć.

Dopiero teraz zabrzmiały pierwsze krzyki. Te chłopaki były przyzwyczajone do tego, aby walczyć w ciszy i liczyć wyłącznie na siebie. Kontynuowałem tę swoją woltyżerkę i rzuciłem się na eleganta w koszuli z lśniącymi guzikami przy mankietach. Zgubą mu się stała jego własna zakrzywiona szabla. Mój miecz był dla niej zwyczajnie zbyt masywny i po prostu pękła. Następny z obecnych okazał się z kolei zbyt wolny.

Z całej tej pierwszej partii został mi już tylko jeden przeciwnik, jednak zdawałem sobie sprawę, że lada moment z głębi domu dołączą do niego inni. Serią szybkich wypadów szermierczych zepchnąłem gościa ku najbliższym drzwiom, przez które właśnie wpadali jego kompani. Zrobiło mu się ciasno, więc odbiłem jego miecz w bok i uderzyłem w niego całym ciałem, jak dobrze rozhuśtany taran. Niczym kula bilardowa zwalił z nóg dwóch dalszych, a ja już się postarałem, żeby więcej się nie podnieśli.

Podłoga pokryta była marmurem. Zmoczony krwią jest bardziej śliski niż polerowany wapień, ale nie aż tak bardzo jak granit. Wiem, jak się po czymś takim poruszać.

Otworzyły się drzwi po mojej lewej i stanął w nich rozbudzony gość, który jeszcze nie całkiem doszedł do siebie i który natychmiast skończył z przerąbanym karkiem. To już ich miałem przeciw mnie sześciu, w dwóch rzędach, wszyscy z tarczami. Tyle tylko, że w dalszym ciągu mieli wyłącznie te swoje zakrzywione szabelki, które może i są dobre z siodła, ale przeciwko pieszemu… Widać chcieli mnie po prostu zmieść przewagą liczebną.

W willi już dawno przestała panować cisza. Przestronne korytarze rozbrzmiewały okrzykami, tupotem nóg. Z drugiej strony, nie było ich znowu aż tak wiele. Tych nóg, mam na myśli. Łasiczka trochę tych Horowitzowych wojaków nadszarpnął, ja już zresztą też. Wyglądało na to, że dam radę. Drzwi, przy których właśnie stałem, wyglądały w miarę solidnie, zbite zostały z przyzwoitych dębowych belek. Taran to znowu może nie był, ale też i tych sześciu przede mną nie wyglądało na miejską bramę. Za to zawiasy były liche, wystarczyłoby te drzwi wyrwać i…

- Ustąpcie! - zabrzmiał ostry rozkaz, zanim żeśmy znów ruszyli do tańca.

Posłuchali z widoczną ulgą, ale musiałem im to przyznać, że wcześniej nie cofnęli się ani o krok.

- Ty pewnie będziesz Bakly. - Pomiędzy nimi przecisnął się niewysoki człowiek o urzędniczym wyglądzie. Palce miał poplamione atramentem, jednak u pasa wisiały mu miecz i sztylet. Nóż w bucie w tym towarzystwie był absolutną oczywistością.

- Ano, to ja - przytaknąłem.

- Mam tutaj kogoś, kto…

Ludzie się jakoś tak strasznie rozgadują. Pomysł z drzwiami pozostał jedynie pomysłem, a tymczasem ja wpadłem prosto między nich. Horowitz przy próbie obrony skaleczył mnie w łokieć, ale w kolejnej chwili przewalcowałem się przez niego, dalszego gościa pchnąłem na ścianę, aż zadudniło, a temu obok odciągnąłem na bok tarczę i uderzeniem rękojeści mojej broni zmiażdżyłem krtań.

Potem straciłem orientację, co się działo, a kiedy ją znowu odzyskałem, znów stałem sam, a dwóch ostatnich ludzi, którzy dali radę utrzymać się na nogach, odciągało właśnie w pośpiechu rannego kompana w głąb korytarza. Horowitza nigdzie nie widziałem, albo udało mu się zwiać, albo zmienił się w jedną z tych poszarpanych, bezkształtnych gór posiekanego mięsa.

Odetchnąłem głęboko, potem jeszcze raz, aż walące serce zwolniło nieco swój rytm, a gorączka bitewna ustąpiła podejrzanie szybko. Znów mogłem myśleć na chłodno. A świat znów nie był nic wart. W miejskich willach najwygodniejsze pomieszczenia zawsze umieszczone są na parterze, gdzie jest najprzyjemniej, najchłodniej. To oznaczało, że sztab główny powinien znajdować się gdzieś niedaleko. Zacząłem od drzwi po prawej i ruszyłem w głąb korytarza. Zanim zdołałem sztab Horowitza odnaleźć, usłyszałem za sobą kroki. Już po samym dźwięku rozpoznałem czyje.

- No tośmy się spotkali. - Uśmiechnąłem się, kiedy zobaczyłem Rosena.

Mieszaniec goryla i człowieka przyglądał mi się bez ruchu, ze ściągniętą twarzą bez żadnej mimiki wyglądał jeszcze mniej ludzko niż normalnie.

- Nie pracowałeś przypadkiem dla Olvena? - zagadnąłem. - Wydawało mi się, że jakiś honor jednak masz.

Honor, to słowo zabrzmiało pusto i mnie samemu.

Nie bał się mnie. Pomimo tego, iż właśnie zabiłem z dziesięciu, piętnastu ludzi, pomimo tego, że przegrał ze mną na rękę, nie bał się mnie, to akurat widziałem po nim wyraźnie.

- Zrobiłbyś lepiej, jakbyś uciekł, posłali po posiłki, zaraz tu będą. - Rozciągnął wargi w szyderczym uśmiechu.

A raczej wyszczerzył zęby, jakby próbował wgryźć się w jakiś soczysty kąsek.

Pokręciłem głową.

- Dla ciebie i tak będzie…

Powiedzieć „za późno” już nie zdążyłem, bo rzucił się na mnie z nadludzką szybkością. Trudno mieć o to do niego pretensje, w końcu jednak nie był przecież do końca człowiekiem.

Ostrze mojego chałupniczego miecza spotkało się z masywną i szeroką głownią jego broni. Z wyglądu przypominała bułat, jednak była zdecydowanie cięższa. Tylko dzięki temu, że się błyskawicznie cofnąłem i uchyliłem, nie rozpłatał mi twarzy na dwoje. W rewanżu próbowałem pchnięcia na tors, lecz brutalnym uderzeniem zdołał je zbić. Liczył głównie na swoją siłę i siłę uderzenia swojego oręża.

Ja też liczyłem na swoją siłę. I na swoją szybkość.

Pośród szaleńczego dzwonienia stali o stal i sporadycznego kląskania podeszew na mokrym marmurze przeganialiśmy się po całym korytarzu z kąta w kąt.

Krwawiły mi rany na twarzy, bolało ramię i ciężko było oddychać. Dużo ciężej niż po tej wcześniejszej awanturze. Był szybszy niż ktokolwiek, z kim kiedykolwiek przyszło mi walczyć.

Mój ulubiony trik - skulić się i wystrzelić - zupełnie się nie powiódł. Kumulując siły z każdego skrawka mojego ciała, nie mając możliwości najmniejszego rozbiegu, rzuciłem się w przód, na spotkanie z nabitą bryłą jego ciała. Powinien był polecieć w tył, skończyć na podłodze wydany na łaskę mojego kolejnego ataku albo w ogóle martwy, z rozbitą czaszką, jak wielu innych przed nim, lecz nic takiego się nie stało. Ustąpił nie dalej niż na piędź, usłyszałem tylko, jak mi trzaska w stawach. Obaj spróbowaliśmy równocześnie tej samej sztuczki, wskutek czego obu nam odjechały do tyłu nogi na śliskim marmurze. Padając, obróciłem się, odbiłem i podbiciem lewej stopy próbowałem sięgnąć jego krtani. Nie dotarła jednak do celu, przygwoździł moją nogę do piersi twardą jak stal szczęką. Zanim mi zdążył skręcić nogę, zdołałem go kopnąć prawą piętą, rozłączyliśmy się i odturlaliśmy od siebie.

Wybiłem się na nogi prosto z pozycji leżącej, niczym jakiś tancerz, i nieoczekiwanie zderzyłem się z nim klata w klatę. Sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi potrafi niejednym solidnie zatrząść, miałem nadzieję, że i on poczuł swoje. Tylko jakim cudem zdołał tak szybko odzyskać równowagę? Żaden człowiek nie byłby zdolny czegoś podobnego dokonać. No tak, tylko że on nie był człowiekiem, cholera jasna. Puściłem miecz, dzięki czemu udało mi się przeprowadzić prawą rękę pod jego ramieniem i składając wszystkie pięć palców na kształt dzioba, spróbowałem znów trafić w gardło. Nie trafiłem dokładnie tak, jak miałem nadzieję, ale przynajmniej pochwyciłem go w silny uścisk, zanim mnie zdążył sięgnąć tym swoim przerośniętym bułatem.

Przetoczyliśmy się szaleńczo kilka razy od ściany do ściany, aż i on zgubił broń. W pewnym momencie poszczęściło mi się i zdołałem kopnąć go kolanem w podbrzusze, jednak wytrzymał, ustał, a nawet zdołał mi się wyrwać. Przecież to niemożliwe, aby ktokolwiek był aż tak wytrzymały i silny. Czy jednak?

Uśmiechnął się. Z czoła rozciętego najpewniej moją ręką kapała mu na twarz krew, kąciki ust miał naderwane, co nadało mu jakiś taki wężowy wygląd. Nie ulegało wątpliwości, że ten wąż był w dalszym ciągu w pełni sił i nadal nienasycony.

Nienasycony. Wydawało mi się, że podobnie działo się ze mną, ale czy jednak na pewno?

Żaden z nas nie miał broni w ręku i kiedy spróbował sięgnąć po sztylet, przyskoczyłem do niego i uderzyłem trzy razy w splot słoneczny tak szybko, że musiał dać sobie spokój z żelazem, inaczej nie zdołałby się obronić. Zanim się w pełni opamiętał, zrobiłem przewrotkę i leżąc na ziemi, zdołałem czubkiem buta trafić go w jaja. Niestety, niezbyt mocno, ale wystarczająco, abym miał czas znów stanąć na nogi.

Szumiało mi w głowie. Nawet nie pamiętałem ciosów, które to spowodowały. Nogi się pode mną uginały. Niby nic nowego, tyle że jeszcze nigdy w życiu nie słaniałem się na nogach po walce z wyłącznie jednym człowiekiem.

Częściowo człowiekiem. Cholera, może go jednak nie doceniłem?

Wszystko jedno. Pochyliłem głowę, aż broda oparła się o pierś, i zasłaniając się na tyle, na ile mogłem, ruszyłem zdeterminowany urwać mu łeb. Miał dłuższe ręce. Miał kurewsko długie ręce i natychmiast zasypał mnie gradem potwornych ciosów. Z tych, co to zdzierają skórę i powodują wstrząśnienie mózgu. Przepuściłem najwyżej dwa, trzy, ale i te wystarczyły. W tym samym czasie mnie się udało go sięgnąć tylko raz, a szansę na to, aby go podciąć, z rozmysłem przepuściłem. Nie chciałem z nim znów wylądować na podłodze, tak jak przed chwilą, kiedy o mało nie pożegnałem się z tym padołem.

To też się zemściło i dostałem dwa niskie ciosy w dolną część żeber. Na szczęście wytrzymały. Z ulgą odskoczyłem na krok w tył. Wdech, wydech, wdech, wydech… Roztopiony ołów w żyłach, roztopiony ołów w płucach. Nic to, najważniejsze jest przeżyć. Czy może jednak nie warto?

Ten jego głupi małpi nos był rozpaćkany jak przejrzała gruszka, tyle że cios mierzyłem w zęby. Takie partactwo było zwyczajnie nie na miejscu, nie między nami.

Mógł mnie wziąć na przetrzymanie, ale widocznie miał gdzieś posiłki, dlatego rzucił się na mnie tak po prostu, bez finezji, gotów przyjąć jedno czy dwa pacnięcia, bo wiedział, że i tak za każde odpłaci mi w dwójnasób. Niekorzystny dla mnie bilans, bo każde jego uderzenie bolało jak cholera. Za szybki i za silny dla człowieka. Za szybki i za silny dla mnie?

Przestałem ustępować i sam skoczyłem do kontrataku. Ręce, kolana, głowa, łokcie - to było jak walenie o ścianę. Moich ciosów w ogóle jakby nie dostrzegał, za to sam przyłożył mi tak, że się nagle ocknąłem o metr od niego, dyszący i z pięściami broczącymi krwią od nielicznych ran. Błahostka. Kręciło mi się trochę w głowie. To też błahostka. Coś mi bulgotało w resztkach nosa. Od bulgotania jeszcze nikt nie umarł, w każdym razie nie od razu. Błahostka.

Znowu wyskoczyłem. Skłon w lewo, jego pięść liznęła mi skroń, wciąż był za daleko, znów - broda na piersi, nadludzkie uderzenie zdołał odchylić, inaczej połamałby sobie palce o moje czoło. Krył się mizernie, prawie wcale, jednak w dalszym ciągu pozostawał za daleko. Sięgnęła mnie pięść, za nią łokieć, żółte iskierki bólu przesłoniły mi pole widzenia, jednak moja ręka za coś trzymała. Pociągnąłem tak na oślep, równocześnie wykonując półobrót na lewej nodze i wyprowadzając kopnięcie prawą. Trafiłem w coś, co wydało zadowalające trzaśnięcie. Jeszcze jedno kopnięcie, powolne, rozwlekłe, a jednak pięta trafiła w coś twardego.

Rosen się zachwiał.

Pokonam go. Zabiję, rozerwę na strzępy. Natychmiast po ataku znów odskoczyłem niczym baletmistrz, którym nigdy nie byłem. Łup, bęc, trach - trzy ciosy z lekkiego półobrotu i trzy trafienia w pierś, które pchnęły go na ścianę. Chciałem przykucnąć do wyskoku, ale straciłem równowagę. Zanim stanąłem prosto na nogach, znów był przede mną.

Następne kółko.

Jego pięści eksplodowały na mojej zastawie i na twarzy, próbowałem się przebić bliżej ciała, ale moje ataki zbywał co do jednego. Nagle rozwarł głupio pięść, pomyślałem, że oto mam szansę, jednak zanim zdążyłem z niej skorzystać, jego szpony pochwyciły mnie w pół kroku i zatrzymały w miejscu. Zatoczyliśmy młyńca i poczułem nagle, że lecę ku ścianie. Zrozumiałem natychmiast, jak zginęła większość ludzi w willi Olvena. Zabiły ich uderzenia o ściany. W ostatniej chwili zdołałem pochwycić jego ramię, szarpnąć, wybić się i w efekcie uderzyliśmy o ścianę obaj równocześnie. Kości wytrzymały, cegły jednak nie. W obłoku pyłu przelecieliśmy na wskroś.

Miałem kurz w oczach, bolały mnie wszystkie gnaty. Oślepiony zacząłem macać naokoło, mając nadzieję, że go w ten sposób znajdę. Zamiast tego żelazne imadło schwyciło mój kark. Docisnąłem brodę do piersi i znów ruszyliśmy do tańca z obrotami. Był silniejszy i z każdą chwilą jego ramię zaciskało się coraz ciaśniej wokół mojej szyi, a do tego zwieszał mi się na plecach całą wagą swego ciała, nie pozwalając się rzucić na ziemię. Zaczęło mi ciemnieć przed oczami i dosłownie w ostatniej chwili udało mi się obrócić w jego uścisku, po czym dłońmi złożonymi w miseczki trzasnąłem go z obu stron po uszach. Wrzasnął z bólu, puścił mnie i przeturlał się w tył przez ramię.

Potrzebowałem chwili, żeby złapać oddech, ale nie miałem na co liczyć. Zamiast, jak przystało na kogoś, komu właśnie przebiłem oba bębenki uszne, leżeć na ziemi i zwijać się z bólu, on po prostu znów zaatakował.

Niezręcznie ustąpiłem przed jego frontalnym atakiem, przywitałem go błyskawicznym obrotem, który miał mi w zamierzeniu pomóc go podciąć i posłać na podłogę. Te jego cholerne paluchy zdołały mnie jednak pochwycić, zwinnie uniknął mojego podcięcia i polecieliśmy obaj. Kiedy rąbnęliśmy o ziemię, nie puścił, ale ja akurat nawet na to nie liczyłem. Uderzeniem czoła definitywnie zmiażdżyłem mu nos, palcami wbiłem się w oczy. Zanim jednak zdołałem je wyłupić, dostałem takiego kopniaka w brzuch, że mało mi nie pękł kręgosłup, po czym poprawił uderzeniem otwartej dłoni, które i tak odebrało mi dech.

Cholera.

Znów staliśmy naprzeciw siebie. Przesunął się ku mojej lewej, potem błyskawicznie zmniejszył dystans. Tupnął nogą tak głośno, że aż zabrzmiało to jak trzask. Długi, niemożliwie wręcz szybki cios totalnie mnie zaskoczył, zdołałem go odbić tylko ledwo, ledwo, zamiast trafić prosto w skroń, ześliznął się po czaszce. Potem drugi i trzeci, równie silne. Zupełnie jakby ktoś do mnie strzelał kamieniami z małej katapulty. Tak się musiały czuć mury obronne podczas szturmu. Ustępowałem do tyłu, a przynajmniej starałem się ustępować, próbowałem uników. Złamał mi nos, mimo pancerza, jaki stanowiły dziesiątki kilogramów mięśni, zmasakrował brzuch, aż to czułem w kręgosłupie. Ubywało mi sił, które się zwyczajnie rozpływały, ulatywały w powietrze z każdą chwilą. Wreszcie poczułem za plecami ścianę, dalej już nie było się dokąd cofać. Żebym nie wiem jak się starał, a starałem się przecież z całych sił, za każdym razem nieubłaganie spychał mnie do defensywy.

Nie widziałem na lewe oko, w całej lewej połowie ciała na dobrą sprawę straciłem czucie. Powoli zaczynało do mnie docierać, że tym razem wygrać nie dam rady, że nie przeżyję. Już teraz czułem się na wpół martwy. Jeśli czegoś natychmiast nie zrobię, to będzie koniec.

Rzuciłem się na niego, nie dbając już o nic. Na jego ciosy nie zwracałem nawet uwagi.

Byłem zbyt poobijany, aby je zauważać. Trafiłem go w pierś, w niższe partie brzucha, trochę mu się podłamało kolano. Uderzyłem raz jeszcze, poczułem pęknięcie żebra. Dam radę. Zamachnął się w bok, przygotowałem się na hak. Ten nadszedł, ale nie z prawej, jak oczekiwałem, a z dołu. Poszybowałem w głąb ciemnej, bezdennej studni bez powrotu. Koniec. Niezbyt satysfakcjonujący, wszak przegrałem, niemniej koniec, tak czy inaczej.

Łasiczka pospieszył do siedziby bandy Horowitza, gdy tylko znalazł wiadomość w skrytce. Do głowy mu nie przyszło, że Bakly aż tak się pospieszy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego partner ostatnimi czasy ryzykował więcej niż poprzednio, że jego zachowanie w ogóle się zmieniło, ale to go jednak całkowicie zaskoczyło.

Straży nigdzie nie było widać, więc przekroczył bramę krokiem kogoś, kto doskonale wie, dokąd idzie i ma ku temu ważny powód. Na zewnątrz, wzdłuż chodnika nie leżały żadne ciała. Tego się nie spodziewał.

Pierwsze dostrzegł tuż przy drzwiach, co oznaczało, że Bakly rzeczywiście tu jest. Dobiegające z wnętrza odgłosy sugerowały, że w środku nadal się bito.

Łasiczka ruszył w głąb korytarza pozornie nonszalancko, jednak z ukrytym w rękawie sztyletem gotowym do natychmiastowego użycia. Dotarł do wewnętrznego atrium, potem dalej, do znajdującego się za nim wielkiego salonu. Gdzieś rozlegały się dźwięki łamanych mebli, głuche uderzenia i przerywane oddechy. Na miejsce dotarł dokładnie w momencie, w którym Bakly zainkasował potężny cios pod brodę od swego przeciwnika - większego, potężniejszego mężczyzny, w którym Łasiczka rozpoznał z opisu Rosena. Cios nie tylko zatrzymał w miejscu najlepszego gladiatora i wojownika, ale wręcz uniósł go z podłogi i posłał łukiem do tyłu. Mimo wszystko jednak nie zabił.

Jakby był rzeczywiście niezniszczalny, Bakly otrząsnął się, stękając, przetoczył się na brzuch, po czym uniósł na kolana. Potrząsał przy tym głową, jakby w ten sposób chciał pozbyć się efektów wstrząśnienia mózgu. Z twarzy skapywała mu krew, ale nie było jasne, skąd dokładnie. Kilkukrotnie próbował stanąć na nogach, jednak nie udało mu się. Olbrzymi Rosen, który wskutek wysiłku wyglądał jeszcze mniej ludzko niż zazwyczaj, obserwował Baklego z niesmakiem, ale nie ruszył się z miejsca, aby go wykończyć.

Łasiczka oszacował szanse. Zdecydowanie odrzucił możliwość stanięcia do walki z Rosenem. Nawet ukryty sztylet nie dałby mu przewagi. Równocześnie jednak nie zamierzał zostawić Baklego samego. Rosen tymczasem zaczął rozglądać się za dogodną bronią, aby Baklego definitywnie wykończyć. Kiedy akurat spojrzał w przeciwległym kierunku, Łasiczka wśliznął się do środka. Połamane meble i kawałki wybitej ściany dawały mu wystarczająco dużo osłony, aby mógł się przemieszczać niezauważony. Do tego Rosen sam nie był w najlepszej formie. Na dobrą sprawę wyglądał, jakby się ledwo trzymał na nogach. Baklemu jednak w dalszym ciągu nie udało się na nich stanąć.

Rosen wreszcie znalazł coś, co mu się spodobało. Nogę marmurowego posągu, który w trakcie swojej przepychanki rozbili. Na oko musiała ważyć z dobrych pięćdziesiąt kilogramów. Zamachnął się nią, aż zafurczało powietrze, a Łasiczce przy tym przebiegły ciarki po plecach. Jak Rosen w ogóle zdołał unieść coś tak ciężkiego? Powinien stąd natychmiast zniknąć, tłukło mu się po głowie. Był tego absolutnie pewien, a pewność ta wydawała się wypływać z każdego skrawka jego ciała. Mimo to parł jednak dalej, aż wreszcie znalazł się za plecami Rosena, który stał już tylko o krok od Baklego, i znów machnął na próbę nogą posągu. Bakly w dalszym ciągu nie zdołał się podnieść i wydawało się, że w ogóle swojego przeciwnika nie zauważa.

Łasiczka zorientował się nagle, że ktoś się zbliża. Było ich wielu, aroganckich i ufnych w swoją siłę, wiedzieli, że jakakolwiek ich czeka sytuacja, poradzą sobie bez trudu.

Rosen też już usłyszał, że się zbliżają. Uniósł wzrok w kierunku, z którego nadchodzili, potem znów spojrzał na Baklego, który, ciągle klęcząc, kołysał się spokojnie na boki. Znów się uśmiechnął, pewien podjętej decyzji o egzekucji. Łasiczka zrozumiał, że nie da rady pomóc swojemu kompanowi. Rosen bez pośpiechu machnął ręką dzierżącą marmurową maczugę, na końcu której za moment znajdą się szczątki roztrzaskanej głowy. W ostatniej chwili, być może dzięki jakiemuś instynktowi, który wyrobił w sobie przez całe życie, walcząc, Bakly jakby wyczuł zamiar przeciwnika, szarpnął się i maczuga przecięła tylko powietrze. Bakly spróbował nawet złapać trzymającą ją rękę, jednak stracił równowagę i padł na ziemię. Rosen natychmiast unieruchomił go kawałkiem posągu.

- Nie zabijać go! - dobiegł z atrium rozkaz.

O krok za plecami dwóch zbrojnych i otoczony dalszym orszakiem stał niewysoki człowiek o pogardliwym wyrazie twarzy. To on tutaj rządził. Łasiczka płynnie wcisnął się pomiędzy korpus rozbitej rzeźby i częściowo połamaną otomanę.

- Przybywam z pomocą - powiedział chudzielec.

Nie, nie chudzielec, Łasiczka natychmiast się poprawił. Mężczyzna był w rzeczywistości większy od niego, jednak otaczający go zbrojni zakłamywali proporcje. Wszyscy byli tak rośli, że nawet Rosen nie wydawał się już tak okazały.

- Nie potrzebuję pomocy - warknął Rosen, ale nawet jeśli planował, aby w jego głosie zabrzmiała groźba, nie wyszło mu to tak, jak sobie zamierzył. Jego głos tchnął raczej zmęczeniem.

- Horowitz najął was do ochrony - kontynuował dowódca przybyłych.

Czarodziej cesarski Robert Ruvark, który niedawno zjechał do miasta, zaświtało wreszcie w głowie Łasiczce. Na trop naprowadziła go arogancja, którą tamten aż promieniował. Zaczął też wychwytywać i inne wskazówki - sposób, w jaki uzbrojona była jego świta, akcent, z jakim cicho między sobą wymieniali uwagi.

- Owszem - potwierdził Rosen. - Ktoś mu zabił zbyt wielu ludzi, więc zdecydował się na kogoś dobrego.

- Porozmawiajmy. Mam dla was lepszą propozycję niż Horowitz.

Łasiczce w czarodzieju coś się nie podobało. Miał sytuację pod kontrolą, zachowywał się poważnie, ale wyglądał, jakby przed chwilą strzelił sobie na pusty żołądek dwa kielonki i właśnie zaczynał odczuwać skutki.

- Czemu nie? Pogadać zawsze można - zgodził się Rosen.

Spojrzał na leżącego na ziemi Baklego, jakby się zastanawiał, czy aby na pewno dobrze robi, pozostawiając go przy życiu.

Ruvark w towarzystwie trzech swoich strażników wszedł do pomieszczenia, które natychmiast jakby się skurczyło. Łasiczka ostrożnie przesunął nieco stojące przed nim krzesło, aby go lepiej zasłaniało, kurzem z rozbitej ściany przyprószył włosy i ubranie. Wszystko powolnymi, nieprzyciągającymi uwagi ruchami.

- Na początek naszych negocjacji handlowych, na znak dobrej woli, daj mi go. - Ruvark wskazał leżącego na ziemi Baklego. - Daj mi go.

Rosen się szybko namyślił, przeciwnika przed nim z pogardą kopnął, po czym cofnął się o krok, odstępując od niego.

- Czemu nie? Pokonałem go, przestał mnie interesować.

Czarodziej zachichotał z rozbawieniem i Łasiczka nadstawił uszu. To już nie wyglądało na dwa kielonki, ale trzy. A ten ostatni musiał wychylić przed samym wejściem do willi.

- Zwiążcie go - rozkazał Ruvark nieomal z rozbawieniem.

Jeden z mężczyzn, którzy weszli do sali z czarodziejem, pochylił się nad Baklym. Ktoś z tyłu rzucił mu powróz.

Są bardzo pewni siebie, ocenił Łasiczka. Ruvarka chroniło ich teraz tylko dwóch. W najciemniejszym kącie sali, za wielką kanapą, która w boju nie ucierpiała żadnych zniszczeń, dostrzegł poruszenie, jednak kiedy tam popatrzył, miejsce wydawało się puste. Czyżby wzrok mu płatał figle? Dziwne. Zresztą wzrok może go i oszukiwał, ale w sytuacjach jak ta wolał i tak zdać się na inne zmysły.

Mężczyzna, który przygotowywał pęta do związania Baklego, wrzasnął nagle, kiedy pięść wielkiego wojownika bez ostrzeżenia wystrzeliła w górę i trafiła go prosto w twarz. Potężny strażnik zatoczył się, jakby nie był pewien, czy sam zdoła unieść własną wagę, co dało Baklemu czas uderzyć powtórnie. Tym razem palcami. Nie trafił dokładnie tak, jak chciał, ale i tak zdołał tamtemu mocno poharatać oczy. Szansy na trzecią próbę pozbawili go już pozostali dwaj, którzy skoczyli na niego i zwyczajnie przywalili własnymi ciałami. Łasiczka oszacował szanse. Tego czarodziejskiego bydlaka zdołałby teraz zabić, to było do zrobienia, ale nie wyszedłby z tego żywy. A on ponad wszelką wątpliwość nie był samobójcą jak Bakly. Poza tym, gdyby umarł tu i teraz, Baklemu też już by nie mógł w żaden sposób pomóc.

Został więc w swojej wątpliwej kryjówce i tylko serce biło mu trochę szybciej niż przed chwilą. Nie należało się niepotrzebnie wzburzać, trzeba zachować spokój, instruował sam siebie. Ukrywając się tak blisko nieprzyjaciół, należy być spokojnym, myśleć trzeźwo i poruszać się powoli. Tę lekcję przyswoił już dawno, jeszcze jako mały gówniarz. Zanim opadła wzbudzona atakiem Baklego wrzawa, był już znów opanowany, cichy i niewidzialny. Aczkolwiek ponownie miał to dziwne odczucie, że spoza mebli w rogu sali ktoś całą tę scenę obserwuje. Szczur albo mysz, ocenił. Kiedy miał wszystkie zmysły wytężone do tego stopnia co teraz, zdarzało mu się dostrzegać obecność nawet tak małych zwierząt, a co dopiero ludzi.

- Wybił mu przednie zęby, rozbił nos i wydrapał oko - zdawał ktoś z tyłu raport Ruvarkowi, nie kryjąc w głosie wściekłości i niedowierzania.

Czarodziej ze złością otaksował spojrzeniem teraz już ciasno związanego jeńca.

- Wiesz, ile mnie kosztuje każdy taki człowiek? Ile pracy, cierpliwości i pieniędzy? Roznieśliby cię zębami na strzępy, gdyby nie twoje brudne sztuczki, gdyby nie to, żeś udawał na wpół martwego! - wydzierał się.

Rosen uśmiechnął się rozbawiony. Łasiczka zrozumiał, że on się czegoś podobnego spodziewał. Może nawet wręcz specjalnie Baklego definitywnie nie wykończył, choć miał przecież taką możliwość. Nie jest taki głupi, jakiego udaje, zanotował sobie w myślach Łasiczka.

Nagle, zupełnie bez przyczyny, Ruvark wybuchnął śmiechem. Członkowie jego obstawy popatrzyli po sobie nerwowo, ale nikt się nie odezwał ani nie zareagował w żaden inny sposób. Po chwili czarodziej uspokoił się i dla odmiany popadł w ponure zamyślenie. Wyglądał teraz, jakby ostatnich kilka godzin spędził na samotnej medytacji i głębokich rozmyślaniach nad problemami świata, a nie jakby dopiero co wszedł do domu, w którym miała miejsce potworna masakra. Zbrojni znów popatrzyli po sobie, ale nadal stali tylko i czekali na dalszy rozwój wypadków. Należący do orszaku cywile na wszelki wypadek trzymali się możliwie jak najdalej i nie kwapili się, aby wejść do sali, z wyjątkiem jednego młodego chłopaka, który z ciekawością zaglądał do środka.

- Zabić go. - Ruvark otrząsnął się wreszcie z zamyślenia. Mężczyzna stojący niedaleko Baklego spojrzał na swojego pana, po czym wyciągnął z pochwy sztylet.

Łasiczka wstrzymał oddech. Nadszedł koniec. Nie było sensu ujawniać się, nic by w ten sposób nie osiągnął. Doskonale o tym wiedział, ale i tak czuł się parszywie. Tak bardzo nie chciał czegoś podobnego już więcej przeżywać, a tymczasem znów musiał przez to przechodzić.

- Poderżnij mu gardło, posłuchajmy, jak bulgocze! - Ruvark znów zaczął chichotać z cicha.

Mężczyzna pochylił się nad Baklym i Łasiczka dostrzegł, jak jest niesamowicie wielki i fantastycznie umięśniony. Przedramiona miał grubsze niż Łasiczka ramiona. Co tam ramiona, uda nawet. Kto wie czy nie były grubsze niż ręce jego przyjaciela, skazanego teraz na śmierć. No właśnie, przyjaciela. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, ale jednak w ciągu tych wszystkich lat, sporadycznych spotkań i wspólnych misji stali się przyjaciółmi. Spróbował przyjrzeć się Baklemu po raz ostatni. Jego ręce, nawet teraz, kiedy był związany, wyglądały posągowo, niczym wyciosane z granitu. Zacisnął zęby i spojrzał Baklemu prosto w twarz. Chciał ją widzieć, chciał go zapamiętać żywego. Aby - aby go zachować w pamięci. Aby… aby go pomścić.

Oczy Baklego błyszczały we wpadającym z zewnątrz blasku. Nie było w nich strachu, nie było rezygnacji. Jedynie obojętność. Łasiczka w pełni go rozumiał. Związany, otoczony przez nieprzyjaciół, nie mógł nic zrobić, jedyne, co mu pozostało, to po prostu przyjąć koniec taki, jaki nadchodził.

Stal dotknęła szyi, na której zaczęły się już malować sińce po duszeniu w trakcie niedawnej walki. Rosen przyglądał się temu bez wyrazu.

- Nie! - zakrzyknął ciekawski młodzieniec, który tymczasem wszedł do sali. - Jestem czarodziejem, Wielkim Mistrzem na usługach Jego Ekscelencji arcyksięcia Varatchiego, i zakazuję wam zabicia tego człowieka!

To ogłoszenie brzmiało na tyle nieprawdopodobnie, że aż zupełnie fantastycznie i przyciągnęło natychmiast uwagę wszystkich obecnych. Stal dotykała szyi Baklego, ale bez ruchu. Łasiczka wstrzymał oddech i tylko patrzył się na chudzielca pozornie nieobecnym wzrokiem. W tym samym czasie szperał w pamięci w poszukiwaniu wszystkich faktów dotyczących najmocniejszego z cesarskich czarodziejów - Janicka. Książę Koniasz, dla którego pracował, znał najsilniejszego z cesarskich czarodziejów osobiście i Łasiczka spędził z Koniaszem wiele godzin, rozmawiając o psychice czarodzieja, o tym, jaki był wcześniej, zanim obudził się w nim talent, jak bardzo wpłynęła na niego zdolność opanowania mocy. Również o tym, w czym przypomina pozostałych czarodziejów, a co go zdecydowanie odróżnia. Wystarczyła chwila i dostrzegł wszystkie znajome, charakterystyczne detale.

Janick pochodził z biedoty, przez co stał się tylko jeszcze bardziej niebezpieczny. Było czystą ironią losu, że to właśnie książę przyczynił się, iż u zwyczajnego sługi, o którym czarodzieje, wśród których się wtedy obracał, twierdzili, iż nie ma za grosz magicznego talentu, zdolność władania magią rozwinęła się do niespotykanych rozmiarów. Chyba tylko Zuzanna, córka Baklego, była lepszą czarodziejką. Tyle tylko, że ona nie miała dostępu do tylu starodawnych tekstów i informacji oraz nie mogła sobie pozwolić na używanie artefaktów zwiększających magiczną moc. Cesarz dysponował na te cele niemalże nieograniczonymi środkami.

- Zabijcie go i tę pokrakę również - zakrzyknął Ruvark.

Mężczyzna, który miał wykonać wyrok, popatrzył na szefa, potem na Janicka, wreszcie wzruszył ramionami i znów pochylił się nad Baklym. Janick wykonał drobny ruch ręką i Łasiczka dostrzegł, jak przez salę przeleciała mała kulka czy może kamyk, trafiając wielkiego mężczyznę w ramię. Rozległo się ciche jakby syknięcie i w okamgnieniu żywy mężczyzna zmienił się w zmumifikowanego trupa, który z głuchym grzechotem zwalił się na ziemię i rozpadł na kawałki.

- Tyle powinno wystarczyć - powiedział Janick surowo.

Ruvark zaczął się nagle śmiać i uderzać otwartą dłonią o udo, jak małe dziecko, które właśnie zobaczyło coś, co wzbudziło jego wesołość. Janick obserwował go zniesmaczony i czekał.

- Tak, tak, tak, ślicznie, bardzo ładnie! - krzyczał czarodziej, na wpół obłąkany.

- Nie masz przypadkiem na coś ochoty? - zapytał Janick Ruvarka z zaintrygowaną miną. - Nie trzeba ci czego?

Łasiczka znów wstrzymał oddech. To oznaczało, że Janick nie wiedział jeszcze, co spowodowało dziwne zachowanie Ruvarka, ale starał się właśnie do tego dojść. Łasiczka zorientował się, że ciekawość sprawiła, iż wychylił się nieznacznie ze swojego ukrycia. Ostrożnie powrócił na swoje miejsce. Spoza kanapy coś go obserwowało i nie był to szczur. Coś znacznie, znacznie większego.

- Chcę herbaty, już dawno nie piłem herbaty! - zaczął krzyczeć Ruvark.

Tym razem jego ludzie zareagowali błyskawicznie. Musieli być do tego typu rozkazów przyzwyczajeni. Bezzwłocznie wyczarowali skądś drewno na ogień i kociołek.

Janick w niczym im nie przeszkadzał, stał tylko i wszystko z uwagą obserwował.

Ruvark zapomniał o Baklym i całym otaczającym go świecie i z rosnącą niecierpliwością przyglądał się, jak jego ludzie przygotowują mu napój, i kiedy ten był gotów, zaczął go siorbać natychmiast, jeszcze wrzący.

Wystarczyła jedna trzecia filiżanki i jego wzrok stał się nieobecny.

- A więc to tak… - mruknął do siebie Janick. - To wy dowodzicie strażą? - zwrócił się do jednego ze zbrojnych stojącego o krok od Ruvarka.

Ten posłusznie skinął głową.

- Od tej chwili wykonujecie jedynie moje rozkazy, czy to jasne?

To zdanie nie zostało wypowiedziane głosem podniesionym czy z jakąś inną intonacją, a jednak skrywało się w nim coś więcej. Hipnoza? - zastanawiał się Łasiczka. Podobno Janick był w niej bardziej niż biegły.

- Nikt nie piśnie ani słowa o tym, co tutaj widział.

Łasiczka przełknął ślinę, próbując oprzeć się sugestii.

- Wykonujecie tylko moje rozkazy.

Bzdura. Łasiczka zawsze słuchał tylko tego, kogo sam chciał słuchać.

Słowa czarodzieja straciły zniewalającą moc. Najważniejsze było oprzeć się pierwszemu wrażeniu.

Ruvark dopił swoją herbatę i teraz wylizywał filiżankę niczym pies. W dalszym ciągu nie zwracał uwagi na nic, co się wokół niego działo.

- Ruvark zostaje, a wy go będziecie w dalszym ciągu chronić. Nie możemy pozwolić, aby ludzie dowiedzieli się, iż cesarski czarodziej zwariował. O ile zwariował. - Janick znów popatrzył podejrzliwie na Ruvarka, który zapomniał już o filiżance i teraz stał bez ruchu, spoglądając tępo w przestrzeń.

- Wszystko ma funkcjonować, jak do tej pory, przynajmniej dopóki… dopóki nie zbadam natury tutejszych wydarzeń, które naruszyły interesy cesarstwa. Tajne służby muszą pracować dalej bez zmian, nawet jeśli straciliście właśnie przywódcę. Ja go zastąpię.

- Chcę herbaty! Ja chcę herbaty! - wrzasnął nagle Ruvark i rzucił się na strażnika.

Mężczyzna z kamienną twarzą pochwycił rękę z nożem i ją unieruchomił. Czarodziej zakwilił z bólu. Był gotów zabić strażnika, pomyślał zaskoczony Łasiczka.

Poczucie, iż w cieniu za kanapą ktoś się kryje, nasiliło się. Głównie dzięki temu, że ukryty zareagował na to, co się w sali działo. Zupełnie jakby kogoś bieg dotychczasowych wypadków bardzo ucieszył i teraz nie mógł się aż powstrzymać przed okazaniem radości. Ponieważ Łasiczka wiedział już teraz, czego wypatrywać, udało mu się dostrzec ukrytą w cieniu niewyraźną sylwetkę.

- Wyciągnąć go stamtąd! - krzyknął nagle Janick.

On również potrafił postrzegać więcej niż tylko wzrokiem i musiał być przy tym naprawdę wyczulony.

Dwumetrowy drągal podszedł do kanapy i jednym ruchem odrzucił ją na bok. W ostatniej chwili zdołał się też częściowo obronić przed błyskawicznym atakiem z ciemności. Częściowo, bo gdyby nie zbroja, leżałby teraz na ziemi z ostrzem w piersi. Łasiczka obserwował krótki pojedynek, a równocześnie ze wszystkich sił starał się zachować spokój. To była jego jedyna szansa na uniknięcie wykrycia, Janick, jak się okazało, był naprawdę bardzo niebezpieczny.

Reagując z nadludzką szybkością, strażnik zdołał pochwycić i drugą rękę, w niej też połyskiwała stal. Potem musiał się cofnąć, aby uniknąć kopnięcia w słabiznę, dosięgło go jednak uderzenie piętą w wierzch stopy. Chrupnęła kość, jednak to nie powstrzymało strażnika, aby mniejszego, szczuplejszego przeciwnika trafić w twarz. Tamten jednak zdołał się częściowo uchylić i wykręciwszy się błyskawicznie, dźgnął wielkiego mężczyznę w bok, gdzie dostrzegł szczelinę między płatami pancerza. Olbrzym na moment przystanął, wydawało się, że padnie tak, jak stoi, jednak zamiast tego rzucił się niczym okuty stalą taran na przeciwnika i przygwoździł go do ściany. I zaraz przybyli mu z pomocą dwaj kolejni zbrojni.

- Nie zabijajcie go, chcę go przesłuchać! - Janick powstrzymał ich, zanim zdążyli pomścić swego kompana. Łasiczka musiał przyznać, że zostali wspaniale wyszkoleni. Pomimo tego, że byli rozsierdzeni faktem, iż jeden z ich towarzyszy został ciężko ranny, pojmali przeciwnika, nie czyniąc mu krzywdy, związali i położyli na ziemi obok Ruvarka, który okazał się równie fachowo spętany. Łasiczka nawet nie zauważył, kiedy to się stało.

- Chcę herbaty! Chcę mojej herbaty!

- On nie chce herbaty - Łasiczka usłyszał przyduszony głos pojmanego. Mówił ostrożnie, oddech miał świszczący i Łasiczka zgadywał, że za stawianie oporu tamten musiał zapłacić kilkoma złamanymi żebrami. Jednak mimo iż był ranny, pojmany i wydany na łaskę nieprzyjaciół, jego uwaga zabrzmiała spokojnie, niemalże jak ogłoszenie zwycięstwa.

Łasiczka oddychał powoli, z przepony, ręce trzymał na podłodze, jakby się chciał w nią wczepić palcami, zlać z nią i zniknąć. Janick długo rozglądał się badawczo, jednak potem przeniósł całą swoją uwagę na jeńca.

- A czego chce?

- Tego przeklętego narkotyku opiumowego, który każdego wyniszcza.

- Nie spodziewałem się, Robercie, że będziesz chciał eksperymentować z czymś tak niebezpiecznym. Widać, że posunąłeś się dalej, niż obiecywałeś - Janick w zamyśleniu zwrócił się do drugiego czarodzieja.

- Chcę mojej herbaty! - Ruvarkowi, kiedy krzyczał, kapała z ust piana.

- Zakneblujcie go - zażądał Janick. - Potem mu pomogę.

- Nie pomożesz - wychrypiał jeniec. - Dałem mu narkotyk, którym otruł moją rodzinę. Ten surowy, przygotowany tak, aby wyniszczył człowieka w okamgnieniu. On to pił od kilku dni!

Janick starał się zachować spokój, ale mimo to widać było, że się zaniepokoił.

- To bardzo niebezpieczny materiał. Dostęp do niego miała tylko wąska grupa ludzi, a wszystkie istniejące zasoby powinny leżeć w tej chwili w klanowym sejfie!

- Stamtąd go miał, a ja narkotyk pozyskałem z rzeczy moich nieżyjących braci i ojca - wyjaśnił pojmany. - Wątpię, żebyście mieli w sejfie autentyczny towar. Nie znacie tego gnoja. - Splunął.

- Bzdura. Jak będę miał czas, pomogę mu - skomentował pogardliwie sprawę Janick.

Łasiczka widział jednak wyraźnie, że tylko się starał robić dobrą minę do złej gry. Sposób, w jaki jego kolega po fachu poddał się narkotykowi, bardzo wyraźnie go zaszokował.

- Wracam teraz do pałacu opracować jakąś oficjalną historię, zanim się ludzie zorientują i zaczną dopytywać, co się stało z cesarskim czarodziejem. Kiedy wrócę, chcę, żeby tu wszystko było uporządkowane, a ci dwaj - wskazał Baklego i drugiego pojmanego - przygotowani do przesłuchania.

Wisząca mi nad głową, rozżarzona do białości kula zaczęła zwalniać swe diabelskie tempo aż do momentu, kiedy wydawało się, że nie porusza się szybciej niż ślimak po sutym obiedzie. Wraz z tym nadeszło poczucie gorąca i głodu. Głód był ostry, przewiercający żołądek, wbijający się pod czaszkę, wypełniający każdy, najdrobniejszy fragment mojego ciała. Z pojawieniem się głodu powróciły wspomnienia i wszelka nędza mojego parszywego żywota. Tam, gdzie byłem wcześniej, było mi dużo lepiej.

Przestałem wbijać wzrok w rozpalone niebieskie niebo i rozejrzałem się dokoła. Dostrzegłem jedną pokurczoną pinię, która toczyła swą własną walkę z suszą, dwa krzaki, które przy odrobinie szczęścia bywały zielone gdzieś na wiosnę, mnóstwo kamieni, żwir, a do mych uszu dolatywało szemranie strumienia, którego jednak nigdzie nie mogłem dostrzec. Co było powyżej mojej głowy, też nie widziałem. Poruszyłem się, żeby móc popatrzeć, ale coś mnie trzymało za lewą rękę i podzwaniało przy tym metalicznie. Wielki, gruby łańcuch, grubaśny, że proszę siadać. Przymocowany został kilka metrów wyżej, na czubku gładkiej, skalnej ściany do wystającego z niej pnia uschniętej sosny. Pieniek ułamał się tak dawno, że drewno nabrało tego samego koloru, co kora.

Usiadłem i szarpnąłem na próbę. Łańcuch wyglądał solidnie, jakby ten, kto mnie weń zakuł, doskonale wiedział, jak byłem silny.

To mi przypomniało, że istnieję. Byłem nagi, a na piersi miałem bliznę po przypaleniu, która wyglądała tak, jakby ktoś potraktował mnie w ten sposób naumyślnie. Czułem, że jeśli tylko odpowiednio mocno się postaram, przypomnę sobie, kto mi to zrobił i dlaczego. Do tego bolały mnie dosłownie wszystkie gnaty i cały byłem pokryty siniakami, jakby jakiś kowal testował na mnie młoty. Ruszały mi się przednie zęby, czoło miałem napuchnięte. Wyglądało to na mordobicie. Nad wyraz solidne mordobicie. Przypomniałbym sobie, gdyby to było wystarczająco ważne, ale wydawało mi się, że nie warto aż tak się starać.

Gdyby tylko jeszcze nie męczył mnie ten potworny głód. Ani piasek nie wyglądał na taki, który mógłby go zaspokoić, ani kamienie, ani wyschnięta trawa, ani nawet źródło, do którego łańcuch zezwolił mi się dostać. Napiłem się i zacząłem ssać kamyki, ale głód wciąż we mnie tkwił. Cholera.

Coś zachrobotało. Jakiś gryzoń pewnie, skoczek pustynny, łasica albo jakiś inny kunowaty drapieżnik zdolny przeżyć w tych warunkach, polując na drobnych mieszkańców okolic źródła.

Lub pan Łasiczka. To imię przebiło się przez coraz bardziej prześwitującą zasłonę kryjącą nędzną przeszłość, o którą ani nawet dbałem.

Wyszedł zza skały, do której zostałem przykuty, i siadł kawałek dalej od miejsca, w którym się ocknąłem. Na ziemię zrzucił plecak. Ciężki, sporych rozmiarów plecak, z którego zaczął wyciągać jedzenie. Zapachniało mięso, chleb, świeżo upieczone placki ziemniaczane.

- Widzę, żeście się wreszcie przebudzili - powiedział.

- Owszem - zgodziłem się. - Ale was bym się tu nie spodziewał.

- Podjemy? - Wskazał specjały rozłożone na białym płótnie.

Odczuwałem głód, więc propozycja zabrzmiała rozsądnie.

Uświadomiłem sobie, że wcale nie cieszę się z obecności pana Łasiczki. Przypominał mi o przeszłości, a ta nie była najprzyjemniejsza. Sprawiała ból.

- Ile z tego wszystkiego pamiętacie? - zapytał po kilku pierwszych kęsach.

Boczek zupełnie nie miał smaku. Tak samo kiełbasy. Tak naprawdę wszystko smakowało dokładnie tak samo.

- Nie za wiele - powiedziałem i spróbowałem placka. Otoczaki, których wcześniej spróbowałem, smakowały identycznie, aczkolwiek specjały od Łasiczki były przynajmniej pożywniejsze.

- Nic dziwnego, przyjęliście sporo ciosów na głowę.

- Rosen - wyrwało mi się.

- Owszem - potwierdził. Nie powiedział nic więcej, tylko mi się przyglądał.

Nie podobał mi się fakt, że dostałem łomot. Nie żebym nigdy wcześniej nie przegrał, nie dostał solidnie w skórę, ale za każdym razem przeciwnicy mieli znaczną przewagę. Czy to liczebną, czy przez zaskoczenie, czy jeszcze co innego. Tym razem jednak stoczyłem pojedynek jeden na jednego, który zwyczajnie przegrałem. Zresztą, co tam, głód był ważniejszy. Spróbowałem kolejnego smakołyka z bogatej oferty Łasiczki. Nic szczególnego.

Przegrałem? O nie. Dostałem łomot, który człowiek może w życiu przeżyć tylko raz. I jeśli się potem nie zmieni w warzywo, to już może mówić o wygranej na loterii.

- Więc interesuje was, co się wydarzyło?

Łasiczka zawsze jakoś tak dużo mówił.

Już chciałem przyznać zgodnie z prawdą, że nie, tyle tylko, że on mi się jakoś tak badawczo przyglądał. I do tego jakby trochę z niedowierzaniem. Zresztą w tym łańcuchu też musiał maczać palce, inaczej już dawno spróbowałby mnie oswobodzić. Musiałem postępować rozważnie, bo w dalszym ciągu targał mną głód, a nic z tego, co do tej pory zjadłem, nie umiało go zaspokoić. Musiałem więc dobrze się najeść, musiałem pozbyć się krwawych, niepokojących wspomnień, które tłukły mi się po głowie, czy tego chciałem, czy nie.

- Książę miał rację, kiedy mówił, że dzieje się tutaj coś dziwnego, że stanowczo zbyt wielu ludzi zaczyna palić opium i stanowczo zbyt wielu spośród nich umiera.

Może. Nie zamierzałem się o to kłócić, zamiast tego spróbowałem solonego śledzia. W pierwszej chwili jego ostry smak aż mnie odrzucił, jednak bardzo szybko wszelkie doznania przeminęły i znów wszystko smakowało jak ssanie kamienia. Wyplułem resztkę i patrzyłem, co by tu jeszcze spróbować.

Łasiczka udawał, że niczego nie zauważył, i kontynuował swą opowieść.

- Całą akcją rządzi ten czarodziej, to znaczy Janick, ten, który zjawił się na samym końcu. Zajęło mi dwa tygodnie, zanim wreszcie rozpracowałem, o co chodzi, tak to wszystko jest zagmatwane.

A zatem dwa tygodnie, z których nie zapamiętałem absolutnie nic. Za to zyskałem w tym czasie całe mnóstwo blizn, ran po przypalaniu i siniaków.

- W trakcie poszukiwań magicznych artefaktów cesarscy czarodzieje natrafili na teksty jakiegoś starożytnego toksykologa, gdzie opisano substancje, które pozwalają na rozwarstwienie ludzkiej psychiki. Takie rozebranie człowieka na czynniki pierwsze - dodał szybko, widząc mój nic nierozumiejący wyraz twarzy.

Nie było to nawet z powodu słowa „psychika”. Doskonale je znałem, bo parę razy na ten temat rozmawiałem z… No właśnie, nie mogłem i nie chciałem sobie przypomnieć, z kim. I to mnie ogromnie denerwowało.

- Z tego, co słyszałem, zorientowałem się, że większość tych receptur jest zwyczajnie nic niewarta bez znajomości wyższej magii. Albo nie działają w ogóle, albo czynią z ludzi bełkoczących debili. Dodatkowo konieczne jest zdobycie absolutnie wszystkich wymaganych składników.

Też już kiedyś o tym słyszałem. W dawnych czasach czarodzieje dużo zajmowali się badaniami nad tym, jak sobie podporządkować innych ludzi. Możliwe, iż dlatego, że nikomu nie można było wierzyć, albo po prostu dlatego, że niezmiernie trudno pokonać innego czarodzieja.

- Zrozumiałem, że Janick specjalizuje się w tych właśnie sprawach. - Łasiczka nie zwracał się już bezpośrednio do mnie, a bardziej jakby mówił sam do siebie. Siedział naprzeciwko mnie, dzielił nas tylko zaimprowizowany stół, jednak nie miałem pewności, czy ten cholerny łańcuch pozwoliłby mi go dosięgnąć.

- No i właśnie Janick odnalazł obiecującą recepturę, w której głównym składnikiem jest sok z niedojrzałych główek makowych, czyli opium. Czterysta lat temu używano go tak samo, jak dziś.

Próbowałem ocenić długość łańcucha.

- Tyle tylko, że jak i we wszystkich innych przypadkach, bez użycia skomplikowanej magii po zażyciu mikstury ludzie zmieniali się nie tyle we wciąż posiadające własną inteligencję, lecz całkowicie posłuszne marionetki, a właśnie w bezrozumnych idiotów. A ponieważ procesu magicznego Janickowi nie udało się zrekonstruować, stracił zainteresowanie całą sprawą.

Pan Łasiczka mówił, ale bacznie mnie przy tym obserwował. Odległość między nami nie mogła wynosić więcej niż metr. Odmierzyłem w myślach metrowy odcinek łańcucha i zacząłem liczyć, ile się w nim mieściło ogniw.

- Ów Ruvark, czy jak on się tam nazywał, wykombinował sobie inny sposób na użycie tej trucizny. Zaproponował, aby rzucić towar na rynek na zachodnim pobrzeżu, biorąc na cel te państwa Ligi Kupieckiej, które nie szły cesarstwu na rękę, i w ten sposób wpłynąć niszcząco na ich gospodarkę. Janick dał mu wolną rękę. Początkowo jednak mikstura była na coś takiego stanowczo zbyt mocna. Wystarczyło kilka dawek, aby człowiek zmienił się w szaleńca, któremu zależy wyłącznie na tym, aby dostać kolejną dawkę. Taki towar na rynku natychmiast zdobyłby złą reputację i z planu nic by nie wyszło.

Wiedziałem już, że na jeden metr łańcucha składa się siedemnaście, osiemnaście ogniw. Teraz zacząłem śledzić zakręty stalowego węża, próbując odgadnąć, ile zyskam na długości, kiedy go całkowicie napnę.

- Janick dał Ruvarkowi pozwolenie na eksperymenty z miksturą, aby uczynić ją nie tak silną i aby wyniszczała organizm dopiero po kilku miesiącach zażywania, co mu się udało. Jednak na przekór wskazaniom swojego szefa część tej surowej mikstury w stanie czystym zatrzymał dla siebie i kiedy dostał kosza od jednej dziewczyny, wykorzystał tę truciznę, aby zniszczyć całą jej rodzinę. To byli Steinerowie, o ile się nie mylę. Na jego nieszczęście jeden z braci narkotyku nie zażył i po jakimś czasie odszukał go aż tutaj. Za śmierć rodziny odpłacił się czarodziejowi tym samym sposobem, uzależniając Ruvarka od opium. Tego oryginalnego, w czystej postaci.

- Hmm… - zareagowałem. - Zakładam, że ten Ruvark już się z tego wykaraskał, że już nie jest ćpunem. Z pomocą Janicka, ma się rozumieć. To w końcu najlepszy czarodziej cesarstwa.

Łasiczka otaksował mnie wzrokiem, jakby chciał przejrzeć na wskroś, po czym pokręcił głową.

- Nie wykaraskał się. Janick spędził dwa tygodnie, próbując pomóc temu bydlęciu, spędził z nim każdą godzinę i próbował go wyciągnąć z uzależnienia za wszelką cenę. Lekarstwa, inne substancje, czary… Nic nie pomogło. Wczoraj rozkazał go zabić, jako przypadek absolutnie beznadziejny. Z jego oryginalnej osobowości nie pozostało nic, za sprawą surowego opium przepadł bez reszty. Ruvark skłonny był bez mrugnięcia oka dla opium mordować. Janick musiał pogodzić się z tym, że stracił wyniki badań Ruvarka, jak i recepturę na mieszankę, którą tamten rozprowadzał. Oraz jeszcze parę innych rzeczy, ale nic na to nie mógł poradzić.

W pozyskiwaniu informacji pan Łasiczka był po prostu niedościgły. Choć nie to mnie akurat w tej chwili interesowało.

Przez jakiś czas milczeliśmy. Ciszę burzyło tylko szemranie niedalekiego strumyka i sporadyczne kamyki turlające się w dół po skalnym zboczu. Widocznie słońce osuszało wilgoć, która trzymała je na miejscu, przez co traciły przyczepność z podłożem i toczyły się w dół. Zupełnie jak ja. Też już dawno straciłem przyczepność z podłożem.

Skończyłem rachuby. Wyglądało na to, że kiedy Łasiczka sięgnie po ser leżący za drugim rzędem wyblakłych, kiedyś pewnie niebieskich kratek, powinienem zdołać go sięgnąć.

- A jak ja się tutaj dostałem? I co Janick zrobił z ostatnim ze Steinerów? - spytałem, choć tak naprawdę wcale nie byłem ciekaw. Gdybym jednak nie zapytał, to mogłoby wzbudzić podejrzenia Łasiczki, a tego przecież potrzebowałem w tej chwili najmniej.

- Młodego Steinera przesłuchał na początku. Nawet się nie musiał wysilać, chłopak był tak bardzo zadowolony, że się zdołał zemścić na Ruvarku, że sam się wszystkim chwalił. Kiedy powiedział wszystko, co wiedział, Janick kazał go rzucić do loszku i zamknąć. Już jest martwy. Z wychłodzenia albo pragnienia, innej możliwości nie ma.

To jednak zależy, nie wiadomo, jakie piwnice miała pod sobą willa Horowitza. W wilgotnych dawało się przeżyć nawet tygodniami. Łasiczka musiał mieć ciekawe doświadczenia. Napił się wody. Rękę z kielichem oparł na drugim rzędzie kratki, ale nie byłem pewien, czy tam bym go sięgnął. Nie mogłem ryzykować, miałem tylko jedną szansę.

- A co ze mną? Czemu jestem tutaj, a nie gdzieś w piwnicy?

- Janick oczywiście chciał was porządnie przepytać. Kim jesteście, dla kogo pracujecie i jakie było wasze zadanie.

To były dość oczywiste pytania.

- Tyle tylko, że pierwszy gość, który was zaczął wypytywać z rozpalonym żelazem w ręku, popełnił błąd: poluzował pęta, żeby móc się dostać do bardziej bolesnych miejsc. Urwaliście mu dolną szczękę.

Tego też nie pamiętałem, jednak kiedy się skupiłem, zobaczyłem przed oczami zataczającą się sylwetkę z broczącą krwią twarzą, która wydostała się poza mój krąg widzenia. To nawet nie było takie złe wspomnienie.

- A potem?

Nikt nie zniesie profesjonalnych tortur. Wiedziałem o tym dobrze, przećwiczyłem to na własnej skórze. Z drugiej jednak strony, nie czułem się aż tak źle, jak bym powinien, gdyby ktoś torturował mnie naprawdę rzetelnie.

- Drugi się za was zabrał z pomocą noża do skórowania, ale zerwaliście pęta i pomimo iż poniżej pasa dalej byliście przywiązani do stołu, zabiliście go. Kolejnych dwóch, którzy przybiegli mu na pomoc, ciężko raniliście.

To też brzmiało całkiem przyjemnie. Prawie jak te co jaśniejsze momenty mojego życia.

- Musieli użyć sparciałych powrozów - skonstatowałem.

Kiedy się oszczędza za bardzo, takie rzeczy zdarzają się częściej, niż można by przypuszczać. W podziemnych celach zazwyczaj panuje wilgoć, a wielcy panowie mają tendencję do tego, aby oszczędzać w niewłaściwych miejscach. Byle tylko została kasa na dziwki i picie.

Łasiczka sięgnął po kawałek sera, skrzącego się kropelkami wilgoci, które wciąż jeszcze nie zdążyły obeschnąć. Przekroczył przy tym decydującą granicę drugiej linii kratek na obrusie. Miał na dłoniach rękawiczki, których nigdy wcześniej u niego nie zauważyłem. Teraz miałem już pewność, że go dosięgnę, o ile tylko ciężar łańcucha za bardzo mnie nie spowolni.

- I co potem? - spytałem.

Znów, nie dlatego że mnie to interesowało, ale głównie dlatego, że Łasiczka w dalszym ciągu przewiercał mnie tym swoim nieprzyjemnie przenikliwym wzrokiem. Gdybym go nie zapytał, z pewnością byłoby to dziwne, co mogłoby z kolei wzbudzić jego podejrzenia. A to ostatnia rzecz, która mi teraz była potrzebna.

- Janick się wściekł. Zabiliście mu jego ulubionego kata i solidnie sponiewieraliście jednego z osiłków Ruvarka, do których szef czarodziejów zdążył się przywiązać. Z tego powodu przykazał, żeby was przez trzy dni karmili czystym, surowym opium.

Skuliłem się, a po chwili zacząłem trząść. To było silniejsze ode mnie, nie umiałem przestać. Zupełnie jakby mi się nagle zrobiło zimno.

- Ruvarka to zabiło - skonstatowałem.

- Owszem.

- Ale ja jestem o wiele silniejszy.

- Owszem.

Łasiczka przysunął sobie kawałek suszonego mięsa, po raz kolejny przekraczając magiczną granicę. Byłem do tego stopnia wyprowadzony z równowagi, że zostawiłem go w spokoju.

- Uratowaliście mnie w ostatniej chwili, zanim zdążyłem się od tego świństwa uzależnić - spróbowałem.

- Nie. - Pokręcił głową. - Wystarczy jedna, dwie dawki. I muszę szczerze wyznać, że nie udało mi się was uratować. Te osiłki Ruvarka… Oni są naprawdę dobrzy. Mają niesamowity czas reakcji, są fantastycznie wytrenowani i do tego widzą i słyszą znacznie lepiej niż normalny człowiek. Jednego wieczora do willi włamał się złodziej. Dobry był, prawie go nie zauważyłem, a oni? Natychmiast. Pochwycili błyskawicznie w momencie, kiedy już prawie, prawie wymknął się z ogrodu. Za nogę. Ten, który go złapał, szarpnął nim tak gwałtownie, że biedak przeleciał w powietrzu pięć, sześć metrów. Ze zwichniętą kostką, kolanem i stawem biodrowym.

- No to skoro wyście mnie nie uratowali, w takim razie jak się tu dostałem? I w jaki sposób przezwyciężyłem uzależnienie od tego narkotyku?

Łasiczka pokiwał głową, jakby spodziewał się podobnego pytania.

- Po trzech dniach kuracji narkotykowej Janick znów was przesłuchał.

- Nic ze mnie nie wydobył i dlatego się pozbył - dopowiedziałem, choć doskonale wiedziałem, że to bzdura. Prawda była taka, że się bałem. Sam czarodziej, który ten narkotyk wynalazł, zmarł wskutek jego użycia.

Łasiczka pokręcił głową.

- Zaczął was najpierw testować. Na początku zadawał pytania, na które sam znał odpowiedzi. Początkowo go ignorowaliście, ale przyszedł moment, kiedy zaczęliście potrzebować kolejnej działki. Obiecał, że wam ją da, więc zaczęliście śpiewać.

- Na te mało znaczące pytania? - chciałem się upewnić.

- Owszem - przytaknął. - Jednak potem zaczął pytać o istotniejsze sprawy. Powiedzieliście mu wszyściuteńko, co tylko wiedzieliście. Zależało wam na tej działce.

- Gdzieś się to musiało jednak skończyć. W którymś momencie musiałem się mu postawić i zwalczyć uzależnienie, w przeciwnym razie bym się tu nie znalazł, nie?

W trakcie opowieści Łasiczki zasłony przesłaniające moje wspomnienia zaczęły się co nieco rozchylać, jednak to, co się spoza nich wyłaniało, nic a nic mi się nie podobało. Równocześnie, mimo tego ile w tym czasie zjadłem, zacząłem znów odczuwać silny głód. Potworne łaknienie, zwierzęce wręcz, które owładnęło każdym kawałkiem mojego ciała, domagając się, aby zostało zaspokojone.

- Owszem, skończyło się. W momencie, kiedy Janick zapytał, dla kogo pracujecie.

- A ja odmówiłem odpowiedzi. - Odetchnąłem z ulgą. - Nic mu nie wyjawiłem.

- Przeciwnie. Powiedzieliście, że pracujecie dla księcia oraz wiele innych rzeczy, o których nawet ja sam nie miałem pojęcia.

Przełknąłem z trudem ślinę. Zaskakująco uparty bąbel powietrza utknął mi w gardle.

- Z tego, co powiedzieliście, wynikało, że książę wielce was szanuje i że wręcz uważa was za jednego ze swych najbliższych doradców.

Bzdura.

- Na pewno tak nie powiedziałem! - żachnąłem się.

- Wprost nie, ale tak to wynikało z waszych słów.

- No więc czemu nie jestem martwy? To wtedy pomogliście mi zniknąć?

- Nie. Kiedy się zorientował, że znacie się z księciem osobiście i że książę ma was za doradcę, a może i nawet przyjaciela, spanikował.

Janick? Nie rozumiałem. Nie miałem pojęcia, o czym mówi.

- On się boi Koniasza, śmiertelnie się go boi - uzupełnił Łasiczka, znów mówiąc bardziej do siebie niż do mnie, po czym na chwilę zamilkł. - Rozkazał, aby dokładnie przeszukano wszystkie rupiecie po Ruvarku - kontynuował. - A zwłaszcza wszystkie papiery, listy, dokumenty… Przypuszczam, że zależało mu na odnalezieniu wskazówek dotyczących przygotowania tej specjalnej mieszanki opiumowej. Oprócz tego mieli zebrać wszelkie opium, jakie tylko znajdą w mieście, i posłać je Janickowi do testów. Potem się zwinął.

Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu usilnie, myśląc, co z tego wynikało dla mnie. Wygadałem się na temat spraw, które uważałem za najbardziej osobiste, a to było niepokojące. Może rzeczywiście uzależniłem się od tego surowego opium? Czy jednak nie? Na pewno nie…

- Przed odjazdem zaordynował jednak, że mają się was pozbyć, ale w taki sposób, aby śmierć wyglądała naturalnie, bez śladów przemocy. Bał się, że książę będzie się chciał zemścić.

K. nigdy się nie mścił. Uznawał to za głupotę. Musiałem jednak przyznać, że gdyby kiedykolwiek zmienił na ten temat zdanie, jego cel zrobiłby najlepiej, po prostu załatwiając to własnoręcznie i możliwie jak najszybciej.

Łasiczka sięgnął po kolejny kawałek sera w moim zasięgu.

- Postanowili, że was wywiozą w step i pogrzebią. Wybrali puste miejsce dwa dni drogi za miastem. Dopiero wtedy mogłem wkroczyć do akcji. Miałem szczęście, że chłopcom Ruvarka nie chciało się tłuc taki kawał i zlecili wykonanie zadania agentom Horowitza, inaczej nie miałbym szans.

„Chłopcy” Ruvarka musieli na Łasiczce wywrzeć naprawdę solidne wrażenie. Jeszcze nigdy nie słyszałem, aby o kimkolwiek wyrażał się z takim respektem.

- I tak żeśmy się obaj tutaj znaleźli. Wydaje się, że w odróżnieniu od Ruvarka rzeczywiście żeście się z tego wydostali. On był skłonny uczynić wszystko, aby tylko dostać narkotyk, a na koniec już jedynie bełkotał.

Wreszcie Łasiczka znów sięgnął dłonią w rękawiczce po jedzenie. Zanim jeszcze zachrzęścił łańcuch, już go trzymałem w żelaznym uścisku, na przedramieniu wystąpiły mi z wysiłku żyły. Za żadną cenę nie mógł mi się wymknąć, to była moja jedyna szansa.

- Chcę opium - powiedziałem, a usta nagle wypełniła mi ślina. - To właściwe opium.

Łasiczka się nie poruszył, uważnie mi się przyglądał, tak samo jak przez cały czas do tej pory.

- Albo was zabiję.

Mimo iż nawet nie miałem takiego zamiaru, jego kości zaczęły trzaskać.

- Rozumiecie? Zabiję was, mówię poważnie. Potrzebuję opium!

Pociągnąłem go do siebie. Kości trzasnęły jeszcze głośniej, zdenerwowałem się i szarpnąłem. Nagle okazało się, że trzymam w ręku jego dłoń z kawałkiem przedramienia, oddzielone od reszty ciała.

Kurwa, wykrwawi mi się teraz na śmierć, a ja już nigdy nie dostanę tego, co jest mi tak bardzo potrzebne. Szlag by to jasny…

Łasiczka jednak nie krwawił. Nie krwawił w ogóle. I kiedy przyjrzałem się bliżej, zorientowałem się, że wcale nie ściskałem w dłoni kawałka jego ręki, ale zwykłą atrapę, ukrytą w rękawiczce i wsuniętą do rękawa.

Może mógłbym go sięgnąć i tak, może go zdołam chwycić bez względu na ten parszywy trik, którym mnie oszukał. Za późno. Łasiczka stał już o dobry krok dalej i patrzył na mnie już nie badawczo, jak do tej pory, ale z jakimś takim smutkiem, jak ktoś, komu właśnie potwierdziły się jego najgorsze obawy.

- No toście mnie przechytrzyli - zawarczałem.

Kiedy to mówiłem, w myślach już rozważałem opcje, w jaki sposób mógłbym zdobyć dawkę narkotyku. Z każdym fragmentem przeszłości, którą przede mną odsłonił Łasiczka, czułem się nędzniej i nędzniej. Niewiedza była cudowna. Przeszłość nie istniała, nie istniały krwawe długi, paskudne uczynki, których się dopuściłem. Może nawet nie tyle nie istniały, co straciły na ważności, wyblakły niczym cienie w palącym blasku słońca.

- Nie, wcale was nie przechytrzyłem - pokręcił głową ten bydlak. - Ruvarka musieli ubić jak psa, a wierzcie mi, Janick uczynił wszystko, co mógł, aby go uratować. Nie żeby tego sukinsyna lubił, ale Ruvark był jedyną osobą, która wiedziała, gdzie zostały ukryte receptury do wyrobu surowego opium, i jako jedyny wiedział, jak się wytwarza tę łagodniejszą wersję. Nic się jednak od niego nie dowiedzieli i przyszedł moment, kiedy przez połączenie magicznych zdolności z jego wyniszczającym uzależnieniem zaczął stanowić zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla otoczenia.

- Ja nie mam żadnych magicznych zdolności - zaprotestowałem.

- Nie wydaje mi się - zgodził się ze mną Łasiczka.

- W dodatku jestem przywiązany.

- Ano jesteście. Na chwilę obecną powinno wystarczyć. Taką mam nadzieję.

Cisza. Nie ustawał tylko cichy szum schnącego piasku.

- Nad czym tak rozmyślacie?

Mogłem mu skłamać. Mogłem znów spróbować go przechytrzyć, jednak nigdy nie byłem dobry ani w łganiu, ani w dyplomacji. Zresztą dla mnie to jedno i to samo.

- Rozmyślam, jak zdobyć opium - odpowiedziałem szczerze. - Potrzebuję go, potrzebuję go potwornie! Potrzebuję zapomnieć całą przeszłość. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, jak kiedy mnie tym karmili, rozumiecie mnie?

Łasiczka nie odezwał się, jedynie skinął głową.

- Dręczy mnie głód. Każdemu fragmentowi mojego ciała czegoś brakuje, a to - wskazałem przywiezione przez Łasiczkę jedzenie - nijak tego braku nie zaspokaja.

- Uzależnienie fizyczne i psychiczne to kombinacja nie do pokonania - podsumował smutno Łasiczka.

Nie było łatwo przyznać się przed sobą, ale jeszcze trudniej przyszło pogodzić się z utratą nadziei. Opuściły mnie siły. Padłem na ziemię, z trudem łapiąc oddech. Nie kłamałem. Nie zależało mi na życiu, nie zależało mi na krwawych wspomnieniach ani niczym innym, co się z nimi wiązało. Do pełni szczęścia absolutnego brakowało mi tak niewiele.

Nie wiem, jak długo tak leżałem, jednak kiedy odezwałem się znowu, panowała już noc.

- Jesteśmy przyjaciółmi?

- A czemu pytacie?

- Bo jeśli powiecie, że jesteśmy, to może będę miał szansę jakoś dotrzeć do opium.

- Wy naprawdę nie macie smykałki do udawania i kłamstw.

- Przejrzelibyście mnie na wskroś i moje szanse by zmalały.

Miałem nadzieję, że uda mi się w ten sposób, bardzo potrzebowałem opium.

- Owszem, jesteśmy przyjaciółmi - przyznał.

- Przez wiele lat piłem, piłem od cholery. Żeby zapomnieć… - zacząłem. Była to dziwaczna rozmowa. W ciemności, we wzmagającym się chłodzie. Nie poruszyłem się jednak, nie chciałem Łasiczki wypłoszyć. Gdybym go tylko miał w zasięgu, skręcałbym mu kark tak długo, ażbym to opium z niego wycisnął jak sok z cytryny. Coś przecież musiał przy sobie mieć. Tyle że on był rozsądny, wiedział, do czego jestem zdolny, i trzymał się ode mnie na dystans.

Niech to szlag.

- Przywieźcie mi gorzałę, tę, co mam w pokoju. - Powróciłem do realizacji planu.

- Liczycie na to, że jednym uzależnieniem zwalczycie drugie?

- Mam taką nadzieję. - Zawahałem się na chwilę. - Ale wierzyć, nie wierzę.

Picie nigdy nie dało mi takiego szczęścia jak opium Ruvarka. Picie było tylko bladym odbiciem, ubogim zastępstwem. Tak jak kiedy człowiek pije śmierdzącą wodę i nazywa ją piwem.

- Jednak spróbować muszę. Zawsze piłem, żeby zapomnieć, może uda mi się zapomnieć i o tym. Jesteście przecież moim przyjacielem.

Nie odpowiedział, a ja spędziłem resztę nocy, leżąc na ziemi. Nie odważyłem się poruszyć nawet raz. Bałem się, że narobię hałasu i przegapię jego odpowiedź. Niepotrzebnie, bo kiedy się rozwidniło, zorientowałem się, że zostałem sam.

W ciągu kolejnych trzech dni przeżułem całe moje odzienie. Tkwiły w nim jakieś resztki opium. Nieskończenie małe, ale wyczuwałem je i nawet dla tak niewielkiej ilości warto było pogryźć podeszwy butów na maleńkie kawałeczki, przeżuć i zeżreć tkaninę koszuli i skórę spodni. Czwartego dnia zacząłem jeść zapasy, które zostawił mi Łasiczka. W nich opium nie było. Nienawidziłem go, przeklinałem i… miałem nadzieję, że wróci.

Wrócił. Był to dzień piąty.

- Nie wyglądacie za dobrze - ocenił.

Jego koń aż się uginał pod ładunkiem. Wyglądało, że Łasiczka większą część drogi pokonał pieszo, inaczej zwierzę by padło.


Tego, co zrobiłem z ubraniem, nijak nie skomentował.

- Bo i nie czuję się za specjalnie - odparłem szorstko.

- Przywiozłem to, o co prosiliście, a także trochę więcej zapasów. Niestety, sam muszę szybko wracać. Na skutek decyzji i rozkazów Janicka sprawy się ruszyły. Muszę być na miejscu, kiedy bagienko zawrze i na wierzch zaczną wypływać kolejne grube ryby.

O mnie w ogóle już nie mówił, ja w tej układance przestałem się liczyć. No i dobrze, aż tak bardzo mi nie zależało. Jedyne, co się liczyło, to opium, zdobyć opium.

- Odsuńcie się na tyle, na ile wam pozwoli łańcuch, nie tułałem się tutaj z całym tym ładunkiem tylko po to, żebym to miał teraz przez was potłuc - zażądał.

Usłuchałem.

Łasiczka rozłożył całą baterię flaszek na ziemi, po czym cofnął się i siadł w cieniu rzucanym przez zbocze.

- Udało mi się dotrzeć do części notatek Ruvarka. Niestety, tylko części, bo ludzie Janicka nie próżnowali, ale i tak trafiły mi się opisy jego niektórych co dziwniejszych eksperymentów. Nikt spośród tych, którzy przyjęli więcej niż dwie dawki wzmocnionych magią narkotyków, z tego nie wyszedł. Każdy jak jeden mąż prędzej czy później sięgał po coraz większe i częstsze dawki, nawet mając pełną świadomość faktu, że to go zabije.

No i co z tego? Każdy kiedyś umrze.

Odkorkowałem pierwszą flaszkę. Szkło było ciepłe w dotyku, zawartość jeszcze gorsza. Smakowało potwornie, znacznie gorzej, niż pamiętałem. Pierwszy łyk o mało nie wywrócił mi żołądka na lewą stronę, drugi mną wstrząsnął, po trzecim usiadłem. Ciepła wóda. Potworność.

- No wielkie rzeczy. Jeszcze jeden łyk i też tu pewnie zdechnę - wycedziłem, czując, jak zaczynam oblewać się potem.

Siedzieliśmy tak, gapiąc się na siebie jak dwa stare koty, a ja kombinowałem, jak tu zacząć. Musiałem przekonać Łasiczkę, że jeszcze mogę mu się przydać, że wciąż potrafię być użyteczny, i to mimo iż nie mógł mi wierzyć, mimo iż w każdej chwili gotów byłbym sprzedać cały świat za jedną porcję eliksiru, który posłałby mnie tam, gdzie nic złego mnie nie czeka, gdzie nawet ja jestem zadowolony, szczęśliwy. Problem polegał jednak na tym, że nie potrafiłem nic wymyślić. Jedyne, co pozostało w głowie, to garść skołatanych myśli, które i tak sprowadzały się do jednego: opium.

- Zrobię wszystko, żeby dostać narkotyk - powiedziałem. - Najlepiej za waszą sprawą, ale nie wiem jak, bo jesteście za daleko.

Może i nie była to najwłaściwsza rzecz, jaką należało powiedzieć, niemniej Łasiczka pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Czytałem relacje z przesłuchań uzależnionych ludzi. Większość z nich może i nie sformułowała tego tak wprost jak wy, niemniej wszyscy zachowywali się dokładnie tak samo.

Zmusiłem się, aby wypić kilka kolejnych łyków. Gdybym powiedział, że mi nie smakowały, to nawet w jednej dziesiątej nie oddawałoby, jak były paskudne. Jeszcze nigdy w życiu nie miałem w ustach czegoś tak obrzydliwego. Jednak równocześnie czułem, że ta bezlitosna lodowa góra, która wypełniała mnie całego, zaczęła jakby nieco topnieć. Wizja, jak to trzymam Łasiczkę za gardło i trzącham nim tak długo, aż nie wytrząchnę tego, co mi było potrzebne, zbladła.

- Ludzie Ruvarka, a właściwie teraz to już Janicka, właśnie przeczesują miasto w poszukiwaniu każdej, najdrobniejszej ilości surowego opium, jaką tylko zdołają wywęszyć - powiedziałem.

Mniej więcej w ten sposób musiało to wyglądać i już sama świadomość nie dawała mi spokoju.

- No prawie - nie do końca zgodził się ze mną Łasiczka. - Chodzi im przede wszystkim o to pierwotne surowe opium, to, które Ruvark wyprodukował w pierwszej kolejności. Ta słabsza mieszanka zupełnie ich nie interesuje. Ona też wywołuje równie silne uzależnienie, ale potrzeba miesięcy, zanim zupełnie wyniszczy organizm. Tego opium się nie obawiają i o ile wystarczy im zapasów, planują wręcz dalej pchać je na rynek, żeby zdestabilizować ekonomię państw Ligi Kupieckiej. Obawiają się tylko tego surowego, bo Janick boi się, że ktoś mógłby narkotyku użyć przeciw nim, a zwłaszcza przeciw niemu samemu.

- Hm - mruknąłem tylko i odkorkowałem drugą butelkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy wykończyłem tę pierwszą. Rwący, bolesny głód szarpał mną w dalszym ciągu, jednak już nie tak ostro i potrafiłem do pewnego stopnia pozbierać myśli. Uświadamiałem sobie nawet, że zanim zdołam z Łasiczki wycisnąć gołymi rękoma moje opium, będę musiał wykonać kilka pozorowanych manewrów. Byle nie za wiele, dwa, trzy kłamstewka. Na więcej już mi nie wystarczy sił. Znów porządnie pociągnąłem z butelki. Myśli pędzące przez głowę strumieniem tak rwącym, że zabierały ze sobą wszystko inne, zaczęły się nieco rozmywać. Co poradzić, coś za coś.

Spróbowałem przymusić mój skołatany, roztrzęsiony mózg do konkretnej pracy. Jeden, dwa uniki i atak, więcej nie potrzebuję.

- Umiem zabijać, jestem w tym absolutnie wyjątkowy - zacząłem. - To by wam mogło pomóc w osiągnięciu naszego… waszego celu.

W butelce zachlupotało. Słońce paliło na niebie, gorzała w gardle i w żołądku. Najłatwiej byłoby go po prostu zadusić, ale… ale to jakoś tak nie w porządku. Musiałem myśleć, planować, kombinować. Inaczej nie dostanę się do opium.

- Janick, Ruvark, Horowitz… Mają opium, którego potrzebuję. Tyle z tego chcę ja, was ono przecież nie interesuje. No, chyba że się mylę?

- Nie, nie interesuje - odparł Łasiczka na szczęście wystarczająco szybko. Gdyby się nad tym choć chwilę zastanawiał, roztrzaskałbym mu łeb na wpół opróżnioną butelką gorzały. Oczywiście nic by mi z tego nie przyszło, siedział za daleko, żebym go mógł dosięgnąć. Zamiast tego dopiłem, co było w butelce.

Zabijałem całymi latami. Wspomnienia obudziły nagle martwych, którzy zaczęli na mnie wyskakiwać z nicości. Porozbijane gęby, popodrzynane gardła, rozszarpane klatki piersiowe. O tak, w tym byłem dobry. Nadal jestem. Nikt, ani Janick ze swoją bandą, ani sam cesarz nie stanie mi na drodze, nie powstrzyma mnie, żebym dostał moje opium. Potrzebowałem go, było moje, należało mi się. Pozabijam wszystkich, tak jak zniszczyłem każdego, kto mi kiedykolwiek wszedł w drogę. Wcześniej potrzebowałem złota, dziś opium. Dla mnie bez różnicy.

Do tego jeszcze dochodził Rosen. To właśnie przez niego siedziałem teraz przykuty do skały gdzieś na gołym stepie, pozbawiony najmniejszej, najdrobniejszej nawet odrobinki narkotyku. To mu nie może ujść na sucho. To mu na pewno nie ujdzie na sucho.

Odrzuciłem pustą butelkę. Zagrzechotała na żwirze, ale się nie rozbiła. Równocześnie uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas coś Łasiczce zawzięcie wykładałem, choć za żadne skarby nie mogłem sobie teraz przypomnieć co.

- Zorganizujecie to tak, że wszyscy ludzie Ruvarka, Horowitza czy Janicka znajdą się w tym samym miejscu, a wtedy ja wpadnę tam i wszystkich pozabijam. Potem powiecie mi, gdzie schowali moje opium. Odbiorę je i już nigdy więcej o mnie nie usłyszycie. Wy będziecie zadowoleni, ja będę zadowolony i K. też będzie zadowolony. Brzmi jak całkiem dobry plan, nie?

Słońce przestało palić, zaszło za horyzont. Paliła już tylko i wyłącznie wódka oraz myśl o tym, jak to wprowadzam w życie swój plan.

- Nie, nie brzmi. Już prędzej jak samobójczy.

- Aha - zgodziłem się.

- Tyle że dla was i tak nie ma żadnej nadziei. Albo zginiecie na miejscu, albo się zaćpacie na śmierć.

- Kiedy już wszyscy będą martwi, uważajcie tylko, żeby nie wejść mi w drogę. Żebyście nie stanęli gdzieś między mną a tym opium, co tam mają zgromadzone na jednej kupie - ostrzegłem Łasiczkę, unosząc następną butelkę. - Ono należy do mnie.

- Tak, wiem.

Gdzieś pomiędzy kolejnymi łykami ściemniło się. Nie widziałem już Łasiczki, nie dostrzegałem nawet jego sylwetki. Na chybił trafił sięgnąłem po czwartą butelkę. Myśli zaczęły mi się zlewać. Czegoś tam chciałem, ale nie byłem pewien czego. Stopniowo zaczęła się przede mną rysować dalsza część planu, jaką przed tym trzeźwiejszym Baklym, któremu tak strasznie zależało na… No nie wiem, na czymś mu zależało, ale nie mogłem sobie przypomnieć czego tak strasznie pragnął, w każdym razie przed tym drugim Baklym skrywałem. Tę część planu znaczy.

Znów o czymś rozprawiałem. Gorzałka zdążyła się wychłodzić, gładko wchodziła w gardło. Zrobiło mi się niemalże przyjemnie. Niemalże, bo wciąż miałem poczucie, że czegoś istotnego mi brakuje, choć nie mogłem sobie przypomnieć czego. Wiedziałem jedno, jutro będzie mi dużo, dużo gorzej. To nic, mnie to nie przeszkadza. Gdzieś daleko ode mnie rozbiła się flaszka. Sięgnąłem po następną.

Ktoś jęczał. Nie, nie ktoś - to byłem ja. To było gorsze, niż byłbym sobie w stanie choćby wyobrazić. Leżałem na gołej, wciąż jeszcze zimnej ziemi, słońce paliło mnie w potylicę, a w ustach miałem wielką, opuchniętą gąbkę, która próbowała mnie udusić. Potrzebowałem swojej działki, potrzebowałem jej potwornie. Gdzie ona jest, do cholery? Jeśli się nie napiję, zdechnę tutaj i już nigdy jej nie dostanę. Będę umierał powoli, na głodzie, wiedząc, że go nie ukoję. Pragnąłem, żeby się to wszystko już skończyło, ale z pragnień nigdy nic nie wynikało. Zacząłem się czołgać do strumienia. Z początku ręce i nogi nie chciały mnie słuchać, ale po paru chwilach krwawe rany od ostrych kamieni pobudziły je do życia. Woda. Chłeptałem ją jak zwierzę, bez pomocy rąk. Potem po prostu zastygłem tak z głową w zagłębieniu.

Nie pamiętałem zbyt wiele z poprzedniej nocy. Jedynie tyle, żeśmy się z Łasiczką zgodzili na jakiś plan, który miał mnie doprowadzić do opium. Tyle tylko, że nie wziąłem pod uwagę faktu, iż z rana w dalszym ciągu będę tu leżeć przywiązany do drzewa wyrastającego ze skały nade mną. Miał mnie uwolnić! Zatrzęsła mną wściekłość. Uniosłem się na kolana i natychmiast tego pożałowałem, kiedy od wypitego alkoholu zrobiło mi się ciemno przed oczami…

Zapasy, które przywiózł Łasiczka, leżały na swoim miejscu. Puste flaszki walały się porozrzucane w dość sporym promieniu. W świetle słońca rzucały teraz tu i ówdzie kolorowe odbłyski. Poza tym wszystko było po staremu. Potrzebowałem działki. Natychmiast. Krzyczałem tak długo, na jak długo wystarczyło mi sił i oddechu. Łasiczka mnie tu zostawił. Spisał na straty, nie udało mi się go przekonać. Trzeba go było zabić. Zatłuc i zeżreć jego ubranie, jego skórę. Na wszystkim musiały przecież być jakieś drobinki, pyłeczki opium, którego tak potwornie potrzebowałem.

Dopiero po południu na skale, z której wyrastało moje drzewo, dostrzegłem nagryzmolony kredą napis.

Nasza umowa jest ważna. Za dziesięć dni o świcie będę na was czekał przed południową bramą Damarkandy z informacją, gdzie nasinieprzyjaciele i gdzie jest wasze opium.

Dziesięć dni? To nie może trwać aż dziesięć dni! Przez ten czas zwariuję, stracę rozum! Potrzebuję opium teraz!

Pozbędę się łańcucha, dotrę do miasta i wtedy zobaczymy, czy nam się tego wszystkiego nie uda trochę przyspieszyć. Przyspieszenie będzie się opierać na moich palcach i połamanych kościach Łasiczki. Połamanych kościach kogokolwiek, kto mi stanie na drodze.

Zacząłem obchodzić skałę, żeby znaleźć najdogodniejsze miejsce do wspinaczki, a równocześnie układałem w myślach listę tych wszystkich ludzi, których obarczałem odpowiedzialnością za to, że tu cierpię. Była długa, ale to się zmieni.

Po drugiej stronie zbocze okazało się dużo łagodniejsze, ale niestety łańcuch nie sięgał tak daleko. Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić i spróbować wspinaczki po mojej stronie.

Po pięciu metrach waga łańcucha zaczęła mnie ściągać w dół. Osłabiony słońcem, piciem i odwodnieniem z wielkim trudem zdołałem uniknąć większych obrażeń, zeskakując z powrotem na ziemię.

Aby dotrzeć do opium, musiałem wziąć się w garść. Nie zważając, że każdy kęs wywoływał we mnie mdłości, zjadłem kawałek mięsa, kawałek chleba i popiłem wodą. Zacząłem się znów wspinać. Poszło mi lepiej niż za pierwszym razem, jednak gdzieś tak w połowie drogi zaczęły mnie łapać potworne skurcze i bez żadnej kontroli odpadłem od skały. Tymczasem znów zrobił się wieczór. Gapiłem się w niebo, przeklinałem Łasiczkę i obiecywałem mu, że go znajdę i zmienię w krwawą papkę. Już lepiej by zrobił, gdyby mnie po prostu zabił.

W południe następnego dnia wisiałem na koniuszkach palców kawałeczek poniżej górnej krawędzi skały, a oprócz mnie wisiało dobrych dwanaście metrów tego przeklętego łańcucha. Początkowo piąłem się po nim, ale w pewnym momencie nogi wypowiedziały mi posłuszeństwo i wymknął mi się z rąk. W ostatniej chwili udało mi się tyle o ile uchwycić skały. Niekontrolowane skurcze w rękach, nogach, ramionach i barkach przypisywałem niedostatkowi opium. Rozejrzałem się, ale łańcuch zwisał teraz zbyt daleko ode mnie, abym mógł go znów pochwycić. Będę się musiał obejść bez niego.

Tu, na samej górze, kamień był niemalże całkowicie gładki. Zapewniał minimalne uchwyty jedynie dla jakichś ludzkich pająków, ale z pewnością niewystarczające dla kogoś takiego jak ja. Wyboru jednak nie miałem. Musiało mi wystarczyć to, co było dostępne, żeby piąć się dalej. Czekałem na moment, w którym obciążone ponad miarę ludzkich możliwości palce odmówią mi posłuszeństwa. Wtedy zlecę w dół i będę miał wreszcie spokój z tym wszystkim. Choć przy moim pechu pewnie tylko skręcę kark i będę zdychał diabli wiedzą jak długo. Jeszcze kawałek wyżej, efekt będzie pewniejszy. Zebrałem się w sobie i podciągnąłem kawałek. Znalazłem się na jeszcze gładszym kawałku skały. Tym razem już naprawdę utrzymywałem się wyłącznie na opuszkach palców. Liczne rany i odrapania z poprzedniego upadku wypełniły się świeżą krwią. Usłyszałem, jak mi zaczęło strzelać coś w stawach. Nagle jednak znalazłem odrobinę pewniejszego oparcia pod prawą nogą i zamiast roztrzaskać się o kamienie pode mną, zacząłem znów powoli posuwać się ku górze. Oddychałem ciężko, głośno i chrapliwie, a wycieńczone mięśnie przestawały mnie słuchać, jednak zanim do tego doszło, lewą ręką najpierw namacałem, a potem przekroczyłem górną krawędź wieńczącą skałę. W tym samym momencie całe prawe przedramię odmówiło współpracy. Tyle tylko, że ja już się trzymałem dobrze lewą ręką i nie zamierzałem puścić. Łańcuch zakołysał się i zaczął podzwaniać o skałę. W ręce, na której zwisałem, czułem pulsowanie krwi, ta druga w dalszym ciągu nie chciała mnie słuchać. Wystarczyłaby chwila zawahania i skończyłbym na dole. Skończyłbym, jeślibym miał wystarczająco dużo szczęścia. Nie. Zamiast się wahać, dobrze się zaparłem i z całej siły podciągnąłem ciało tak, że wywindowałem się ponad krawędź aż do pasa, po czym przetoczyłem do przodu.

Chwilę mi to zajęło, zanim do mnie dotarło, że to, co widziałem przed sobą, to nie jakaś halucynacja, a prawdziwe blade niebo i mierzące w nie źdźbła wysuszonej trawy. Byłem dosłownie o włos od śmierci, nie zostały mi już żadne siły. Kiedy tylko nieco odpocząłem i zwalczyłem to najgorsze wyczerpanie, znów nadszedł głód. Tak silny, że pożerał wszystkie moje myśli. Dopiero pod wieczór pojawiła się w głowie pierwsza w miarę spójna myśl. Aby zdobyć opium, muszę się najpierw stąd wydostać. Krok za krokiem, po kolei.

Stanąłem na nogi i zacząłem kombinować, jak się oswobodzić. Łasiczka przywiązał mnie do starej i pokręconej sosny o zaledwie kilku ostatnich zielonych gałązkach. Martwa czy umierająca, nie robiło to żadnej różnicy, pokręcony pień okazał się twardy jak skała, a korzenie wczepiały się w kamień niczym jakieś zachłanne pazury. Nie było nawet o czym rozmyślać, to drzewo będzie tu stało jeszcze przez całe stulecia.

Usiadłem i oparłem się o pień. Jeżeli tak miała wyglądać nasza współpraca przy moim planie zdobycia opium, aż strach się zastanawiać, co by się stało, gdyby Łasiczka postanowił mi zadanie utrudnić. To musiał być chyba jakiś kiepski żart, wyrafinowana tortura albo co… Potrzebuję opium, krzyczało moje ciało i mózg. Ja też krzyczałem. Nie spałem całą noc, siedziałem tylko i się trząsłem. Nie z zimna, a z głodu. Dopiero o wschodzie słońca uświadomiłem sobie, że nie był to jedynie głód narkotykowy, chciało mi się również jeść. Równocześnie dotarło do mnie również i to, że nie odczuwam już żadnych skutków przepicia, które mnie o mało nie otruło na dobre, i że bolesne skutki spotkania z Rosenem też już odeszły w przeszłość. Dochodziłem do siebie i zdrowiałem równie szybko, co normalnie. Może nawet szybciej niż normalnie. Już dawno zauważyłem, że jeśli ktokolwiek próbuje mnie zgładzić za pomocą magii, ja z niej wręcz czerpię dodatkową siłę. A przecież właśnie magii użyto do modyfikacji opium. Może to zwyczajnie kwestia zdrowego powietrza na suchym stepie, a może poczyniłem kolejny krok ku całkowitej przemianie, jak to kilkukrotnie sugerowała niejasno Zuzanna. Wszystko jedno, liczyło się tylko, że żyłem i chciałem dążyć do tego, aby zdobyć moje opium oraz pozabijać wszystkich, którzy staną mi na drodze. Prosty plan to dobry plan.

Zabrałem się do roboty i zacząłem tłuc kamieniem w pień starej sosny. Szło mi kiepsko, a koło południa poczułem się słabo i musiałem przestać. Moja nienaturalnie szybka rekonwalescencja miała swoją cenę, dosłownie umierałem z głodu, a jedzenie zostało na dole. Nie miałem wyjścia, nie zastanawiając się zbyt długo, spuściłem się po łańcuchu i zjadłem połowę pozostałych zapasów. Posilony, znów wdrapałem się po skale na górę.

Pod wieczór dotarło do mnie, że cała ta praca nie miała sensu. Pień był zbyt gruby i zbyt twardy. Nie dostanę mojego opium!

Jeszcze w nocy zacząłem gołymi rękoma odłamywać kawałki skały, aby dostać się do korzeni. Tłukłem je kamieniem, szarpałem i gryzłem - drzazga po drzazdze, byle do przodu.

Kolejnego dnia nie zapamiętałem w ogóle. Najwyżej tyle, że z wściekłości wyłem i przeklinałem Janicka, Rosena i Łasiczkę, którzy nie dawali mi przyjąć następnej działki. Musiałem też zjeść resztę zapasów, ale za to ręce, które z całą pewnością musiałem poranić i pozdzierać niemalże do kości, okazały się całkowicie zagojone. Nie pokrywała ich jednak świeża, różowa, miękka skóra, jak można się spodziewać, ale coś zupełnie innego, przypominającego raczej twarde, gadzie łuski.

W pewnym momencie na dole obok strumienia pojawił się byk. Zwierzę musiało uciec ze stada pędzonego do Damarkandy na ubój. Mięso było czymś, czego potrzebowałem, jeśli chciałem dotrzeć do mojego opium.

Nawet po tygodniu, który spędziłem w stepie, nie odstępował mnie narkotykowy głód. Jednakże w odróżnieniu od tego, jak się czułem na początku, teraz potrafiłem trzeźwo myśleć, nie przypominałem bezwolnej kukły myślącej jedynie o działce.

Zjechałem delikatnie w dół. Stal łańcucha podzwaniała cicho w kontakcie z nieludzko twardą skórą moich dłoni. Potem ostrożnie, żeby byka nie wypłoszyć, podkradłem się od tyłu.

Wypił całą wodę zgromadzoną w niewielkim zagłębieniu i teraz wylizywał pozostały na dnie wilgotny piach.

Poklepałem zwierzę po szyi, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Niechętnie obejrzał się i musiałem uskoczyć, żeby mnie nie poharatał swoimi długimi rogami. Poganiacze nie spiłowywali im ich na drogę, aby zwierzęta mogły same bronić się przed drapieżnikami. Nie wyglądał na takiego, co to by się dał byle czym wypłoszyć. Zupełnie jak ja. Jego małe oczka, zatopione w masywnej czaszce, spoglądały na mnie beznamiętnie. I ja mam małe oczy osadzone w masywnej czaszce. Wyglądał, jakby nie mógł się zdecydować, czy denerwowałem go wystarczająco mocno, aby mu się chciało mnie pogonić. Musiał mieć twardy łeb, co też czyniło nas podobnymi. Trzasnąłem go prawym hakiem w skroń. Poderwał się, dostał jeszcze raz i runął na ziemię.

No niestety, jestem głodny, a w odróżnieniu od ciebie, brachu, trawą żywić się nie mogę. Masz pecha i tyle.

Tłukłem dalej. Pięść miałem całą czerwoną od krwi, skórę pozdzieraną, kłykcie porozbijane. Byk dalej na mnie patrzył. Może należało wziąć jakiś kamień? Wreszcie przewalił się na bok i znieruchomiał. Ręka przestała mnie boleć natychmiast. Klęknąłem ostrożnie przy nim i dostrzegłem, że miał pękniętą czaszkę. No proszę, obyło się i bez kamienia.

Minęła kolejna noc, a po niej dzień. Znów zapamiętałem niewiele więcej niż obłąkane wycie szaleńca na narkotykowym głodzie i trzask drewna łamanego gołymi rękoma. I trzaskanie ognia. O dziwo, nie zeżarłem byka na surowo. Aż sam się sobie dziwię. Osiem dni po tym, gdy mnie Łasiczka zostawił samego, stara sosna wreszcie się poddała. Wyrwałem ją z korzeniami, rozłupałem, porozrywałem na drzazgi. Nareszcie się oswobodziłem. Byłem głodny, wściekły i przepełniony nienawiścią. Kiedy ochłonąłem na tyle, aby móc zaplanować dalsze kroki, cel był jeden i wciąż ten sam - opium.

Łasiczka, jakby wiedział, że się prędzej czy później uwolnię, za pagórkiem zostawił młot i solidny przecinak. Wystarczyło kilka uderzeń, wskutek których z młota pozostał jedynie bezkształtny kawałek metalu. Jednak tak czy inaczej łańcucha się wreszcie pozbyłem. Zostały mi tylko obręcze na nadgarstkach, z których zwisało jedynie po kilka ogniwek. Nigdy sobie nie zawracałem głowy ozdobami, te też mi nie przeszkadzały. O ubraniu jednak zapomniał. A może i nie zapomniał, tyle że w ciągu ostatnich paru dni przeżułem i plecaki, w których przyniósł zapasy. Musiało na nich osiąść trochę opium, bo mi się na parę chwil zrobiło lepiej. Albo tylko tak mi się wydawało.

Wraz z odzyskaną wolnością wypełniło mnie również swoiste ponure zadowolenie. Idę po opium, a każdego, kto mi stanie na drodze, zatłukę. Rosen, Horowitz, Janick, Ruvark, Łasiczka. Wprawdzie niektórzy z nich już byli martwi, ale to nie szkodzi. Jeśli przyjdzie co do czego, to się ich wykopie.

Jeszcze tylko jakaś broń. Mieczyk i kozik z ostrzem długim na stopę, które mi tutaj zostawił Łasiczka, do takiej roboty nijak się nie nadawały. Tu było potrzeba czegoś solidnego.

Pracowałem całą noc przy blasku gwiazd, a kiedy skończyłem, miałem do dyspozycji dwie porządne maczugi. Rękojeści wykonałem z pokręconych korzeni sosny, która jeszcze niedawno mnie tu więziła, a głowice z kawałków granitu. Wszystko powiązałem pasami surowej wołowiny, którą najpierw wypłukałem w wodzie, a potem wymoczyłem w urynie. Nie mogłem się doczekać, aż się wreszcie na nich wszystkich zemszczę, aż wreszcie dostanę moje opium. Te dwie noce zlały mi się w jedną.

Żeby nie przybyć do Damarkandy nago, wyciąłem z byczej skóry proste odzienie. W zasadzie po prostu płachtę z otworami na ręce i głowę. Nie szło to może w zgodzie z ostatnią ani nawet przedostatnią modą, śmierdziało i gryzło jak diabli, ale przynajmniej nie byłem goły i to się liczyło.

Wyruszyłem w drogę, ze świeżym słoneczkiem nad głową, czując, jak mnie ono zaczyna rozgrzewać, jak powoli krew zaczyna żywiej krążyć, a stawy poruszają się coraz sprawniej i jakby lepiej nasmarowane.

Nie zastanawiając się zbyt wiele, ruszyłem po śladach Łasiczki. Jakoś się nie napracował nad ich zacieraniem. A może po prostu wcale nie miał takiego zamiaru?

Stawiałem na przemian nogę lewą przed prawą, potem prawą przed lewą i tak w kółko, a każdy krok przybliżał mnie do opium i tych sukinsynów, których chciałem pozabijać. Cieszyłem się na to, bo w zabijaniu jestem najlepszy, a do tego nie pokazałem jeszcze w pełni, na co mnie stać. W rytm moich kroków podzwaniały resztki łańcuchów. Na sekretny atak z ukrycia nie byłem może najlepiej przygotowany, ale z drugiej strony i tak to nie jest w moim stylu. Człowiek się zazwyczaj musi taplać w bagnie, czatować, czołgać przez jakieś gówno, a na koniec zwykle i tak nic z tego nie wychodzi.

Mimo iż Łasiczka twierdził, że do Damarkandy były dwa dni drogi, dotarłem na miejsce w jeden dzień z małym okładem. Do umówionego spotkania została jeszcze prawie cała noc. Długo zastanawiałem się nad tym, czy nie machnąć ręką na Łasiczkę i nie ruszyć do akcji na własną rękę, jednak Łasiczka miał w tym wszystkim swoją rolę - zgromadzić tych bydlaków, którzy ukradli mi opium, w jednym miejscu. W przeszłości zawsze mogłem na nim polegać. Zwalczyłem więc chęć, aby ruszyć po narkotyk natychmiast, i zdecydowałem się poczekać. Tym bardziej że obiecał mi przecież, iż dowie się dla mnie również, gdzie się znajdowały główne zapasy. A ja chciałem mieć wszystko.

To była długa noc, prawdopodobnie najdłuższa w moim życiu. Ściskałem sękate rękojeści maczug, uważając, żeby ich przy tym nie zmiażdżyć.

Mieliśmy się spotkać o świcie, lecz Łasiczka zawsze lubił być wcześniej, dlatego nie zaskoczyło mnie, kiedy jeszcze w ciemności usłyszałem jakiś szmer.

- Jesteście tam?

Musiał mówić z ustami przy samej ziemi, bo za cholerę nie umiałem odgadnąć, gdzie się znajdował. Nie ufał mi, suczy syn.

Nie odezwałem się, tylko ruszyłem na czworakach po spirali, próbując go namacać. Łasiczka zawsze trzymał w rękawie jakiegoś fałszywego asa, a gdyby tym asem miało się okazać pół kilograma opium, byłby to wystarczający powód, aby mu przyłożyć. Po drugim trzaśnięciu łamanego patyka i trzecim zadzwonieniu moich łańcuchów dałem sobie spokój. Już raczej o mnie wiedział.

- Ano jestem.

- To dobrze.

Nawet jeżeli wiedział, że go próbowałem znaleźć, nie dał po sobie tego poznać. Łasiczka nigdy nie był szczególnie wygadany, chyba że wymagała tego praca.

- Kwaterę główną mają w dalszym ciągu w tym samym miejscu, w byłej willi Horowitza. Są tam wszyscy, dlatego że czekają na kuriera z rozkazami od Janicka. Fałszywego kuriera. Że jest fałszywy, zorientują się dopiero w porze, w której normalni ludzie zasiadają do niedzielnego śniadania.

Niedziela? Nie miałem pojęcia, co oznacza to słowo, ale przynajmniej informacja, że wszyscy ludzie Janicka będą w jednym miejscu, brzmiała jak rajska muzyka.

- A opium?

- Również na miejscu, tak jak sobie zażyczyliście.

Odetchnąłem głęboko i znów spróbowałem odgadnąć, gdzie on, do jasnej cholery, leżał.

- Jednak wiedzcie, że nie dostaniecie się do narkotyku, o ile nie zabijecie wszystkich ludzi Janicka. W przeciwnym razie znów wam je sprzątnie sprzed nosa.

Chciałem go przekląć, ale wyszło mi tylko jakieś warknięcie.

- I spróbujcie przejść przez bramę miejską bez rozlewu krwi, wierzcie mi, że bardzo wam to ułatwi życie. Zwyczajowa stawka to pięć miedziaków, ale i jeden srebrny nie wzbudzi podejrzeń.

Moneta upadła w piach jakby prosto z nieba. Musiał ją podrzucić bardzo wysokim łukiem, nawet dzięki niej nie udało mi się odgadnąć kierunku, w którym się ukrywał. Z drugiej strony, aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało, w końcu jak do tej pory rozgrywał wszystko zgodnie z moim planem. Jednak gdybym wiedział, gdzie jest, zadusiłbym go. Wycisnął jak cytrynę. Stara, dobra wizja…

Miejską bramę przekroczyłem rzeczywiście bez problemów, choć parę zaciekawionych spojrzeń na siebie ściągnąłem. Na szczęście koczownicy ze stepu dość często bywali nieco ekscentryczni, a do tego pomógł mi ten srebrny.

Damarkandę znałem już całkiem dobrze i do byłej willi Horowitza udało mi się dotrzeć bez wzbudzania ciekawości miejskiej straży, która wolała przechadzać się lepszymi dzielnicami. Jedyną przeszkodą na mojej drodze okazał się jakiś gość, chyba niespełna rozumu, bo próbował na mnie napaść tuż przed świtem. Gdyby wypił o jedną szklaneczkę więcej, odsypiałby teraz popijawę, a nie skończył z pogruchotaną stopą, rozbitym czołem i wyłamanym łokciem. I tak mógł na tym wyjść znacznie gorzej, ale nie chciało mi się tracić na niego czasu, tak naprawdę ledwie się tylko o niego otarłem. I mówią, że alkohol szkodzi zdrowiu. Chyba niedobór.

Główna brama wiodąca do posiadłości Horowitza wyglądała na niepilnowaną, lecz kawałek dalej z powodzeniem mogło się kryć ze dwóch zdolnych chłopaków z napiętymi kuszami. Co jak co, ale umierać bez opium we krwi z całą pewnością nie miałem zamiaru.

Zmierzałem wprost do tylnego wejścia. Poranek był nadal cichy, gdzieniegdzie dostrzegałem tylko ludzi spieszących za swoimi powinnościami, zaabsorbowanych własnymi sprawami. Wejście było zamknięte na łańcuch i solidnie wyglądający zamek. Za to płot obok wyglądał na dość słabiutki. Tyle tylko, że furtką zawsze wchodzi się ciszej niż przez rozbity płot. Łasiczka sporo się napracował, szkoda by to ot tak zmarnować. Odstawiłem jedną z maczug na ziemię tak, aby opierała mi się o kolano, i spróbowałem nacisnąć klamkę. Otwarte. No, takie wejście zdecydowanie jest najcichsze. O ile nie czekają na mnie strzelcy, dostanę się do środka bez problemów. Nie miałem jednak nastroju na dalsze szarady i po prostu wszedłem. Nic się nie stało.

Poczułem się nieomal rozczarowany.

Niespiesznie, bez nadmiernej ostrożności, ale i niezbyt głośno ruszyłem zarośniętą ścieżką. W cieniach dokoła mnie słyszałem jakieś odgłosy. Albo szpaki zabawiały się aż do białego rana, albo mnie obserwował ten przeklęty Łasiczka.

Oparty o drzwi kimał wielki chłop. Wyższy ode mnie o jakiejś półtorej głowy i masywny jak polarny niedźwiedź. Strażników zawsze jest dwóch, lecz jego kumpla nigdzie nie mogłem dostrzec. Minął czas na podchody, nie zamierzałem biegać po okolicy i go szukać. Ten pod drzwiami otworzył oczy dopiero, gdy stałem tuż przed nim. Nie trzymał tarczy, a jedynie wielki dwuręczny miecz, na którym opierał dłoń. Na sobie miał stalową zbroję ze wszystkimi tradycyjnymi dodatkami. Machnąłem ręką, granitowa głowica uderzyła. Tam, gdzie wcześniej było ramię chronione przyzwoitym kawałkiem stali, teraz pozostała tylko mieszanina poszarpanego mięsa, kości i pokrzywionego metalu. Obróciłem się w miejscu i ruszyłem naprzeciw jego kompanowi, który wynurzył się z krzaków. Strażników po prostu zawsze jest dwóch.

Zazwyczaj wyprowadzać pchnięcia kawałkiem kija nie ma po co, nic więc dziwnego, że się go zupełnie nie spodziewał. Maczugą w jednej ręce odtrąciłem jego miecz, aż poszły iskry, kiedy ostrze uderzyło w kamień, po czym z rozpędu wzmocnionego jeszcze wypadem uderzyłem go drugą maczugą prosto w pierś. Żelazo zazgrzytało, a on nagle zaczął charczeć. Nic dziwnego, z wgiętym kirysem musiało mu się kiepsko oddychać. I to do tego stopnia, że kiedy spróbował kontrataku, skończyło się to tak, że zwalił się na ziemię z krwawą pianą na ustach. Nic nie jest idealne, nawet stalowa zbroja.

W tym czasie ze środka willi zaczęły dobiegać gorączkowe odgłosy świadczące jednoznacznie, że już o mnie wiedzieli. Gdzieś po lewej zaszeleściło listowie, pojawił się człowiek z kuszą gotową do strzału. Zanim zdążył wycelować, sam zarobił bełt w brzuch. Łasiczka albo któryś z jego ludzi musiał trzymać się w pobliżu. Świetnie. Kolejny strzelec wybiegł z zarośli, na swoje nieszczęście o dwa kroki ode mnie. Rozbiłem mu łeb, już biegnąc do drzwi, które zaczynały się otwierać. Ktokolwiek za nimi stał, musiał się liczyć, że ze mną łatwego życia mieć nie będzie.

Nie zdążyłem dobiec i chwilę później na zewnątrz stało już gotowych trzech dryblasów z tarczami i mieczami, do uniesienia których normalny człowiek potrzebowałby obu rąk. Oczekiwali, że się przed nimi zatrzymam, jednak zamiast tego ja jeszcze tylko przyspieszyłem, odbijając nieco w lewo, aby podejść całą formację z boku.

Granitowa maczuga uderzyła w tarczę, pozostawiając za sobą jedynie chmurę drzazg. To mi się podobało. W całej tej euforii zapomniałem jednak o mieczu, na szczęście trafił mnie tylko z lekka, a do tego płazem. Pierdnięcie, a nie uderzenie. Drugi był już lepiej przygotowany, jego cios udało mi się zbić nie bez trudu, na szczęście, grając według normalnych reguł pojedynkowych, zaraz po uderzeniu zasłonił się tarczą. Uderzenia pociskiem z katapulty zupełnie się nie spodziewał. W ostatniej chwili się cofnął, przez co nie udało mi się go pozbawić całej ręki, a jedynie przedramienia. Cofając się, jednak stracił równowagę, dzięki czemu z wielką przyjemnością mogłem mu przyłożyć prosto w gębę. Na trzeciego spadły obie maczugi równocześnie. Obrócił się tak, aby móc przyjąć uderzenie i natychmiast po nim spróbować kontrataku. Mógłby to nawet znieść, chłopaki naprawdę okazali się krzepcy, ale wyposażenie mieli gówniane. Obliczone na stawianie czoła normalnym przeciwnikom. Jedna z maczug przeszła bez trudu przez warstwy drewna, skóry i szylkretu, zdeformowała brązowy rdzeń kompozytowej tarczy i uczyniła z ręki strażnika porcję farszu.

Bawiłem się świetnie, Boże, jak ja się dobrze bawiłem.

Zostawiłem chłopaka, bo już się pchał do mnie kolejny niecierpliwiec. Świszczącego ostrza jego miecza uniknąłem w ostatniej chwili niezgrabnym krokiem w bok, jednak w mgnieniu oka odzyskałem kontrolę nad pozycją mojego ciała i przeszedłem płynnie w obrót, który wykonałem tak szybko i zwinnie, że najlepsza baletnica nie mogłaby się ze mną równać. Lewa maczuga dosięgła go tuż przed prawą, w związku z czym jego bezgłowe ciało przeleciało w powietrzu kilka metrów i wylądowało po drugiej stronie ścieżki na jakichś ciernistych krzewach. Miecz, który w zamierzeniu miał mi wypruć flaki, niegroźnie pacnął o połę mojego szytego na miarę kożucha.

Zaczynałem się rozgrzewać.

- Tam jest! Tam jest! - krzyczał ktoś.

I dobrze. Gdybym musiał biegać w kółko z dwoma ciężkimi badylami, pewnie bym się w końcu zmachał.

Najszybszy z nich myślał, że umiem atakować jedynie z długich, szerokich zamachów, i ta pomyłka kosztowała go jego wnętrzności wyszarpnięte krótkim, mocarnym uderzeniem. Dalsza trójka nie widziała, jaki los spotkał ich kompanów, liczyli więc na osłonę, jaką dawały im tarcze. Pokazałem chłopakom, że przeciw granitowym pociskom wystrzelonym z katapulty nie nadawały się do niczego.

Potem jakaś sprytniejsza menda o mało mnie nie dopadła. W obu rękach trzymał miecze i wiedział, jak się z nimi obchodzić. Tyle że ten już mnie w akcji widział i strach znacznie go spowolnił. Za długo zwlekał z atakiem. Przetoczyłem się po nim niczym kamienna lawina i zostawiłem za sobą leżącego na ziemi z czaszką przypominającą dojrzałego melona, na który nadepnęła krowa.

Już mi nie było zimno, już dostałem małej zadyszki, zarobiłem kilka drobnych ran. To wszystko powodowało, że walka sprawiała mi tylko większą przyjemność. Znów czułem, że żyję.

Rwetes podnosił się już z każdej strony, a z drzwi willi, do których w dalszym ciągu nie zdołałem się przebić, wybiegali wciąż i wciąż kolejni wielcy wojownicy, których ja zaciekle i zaparcie mieliłem na miazgę połamanych kości, porozrywanego mięsa, poszarpanych ścięgien i mięśni.

To byli naprawdę niezwykle silni wojownicy. Bardzo szybcy, o doskonałym refleksie. Jednak waleczność nabyli stosunkowo niedawno i nie wykorzystywali wciąż w pełni, podczas kiedy ja swoją szybkość i swoją siłę znałem doskonale, zdobywałem je przez całe życie i nie wahałem się wykorzystywać aż do najostatniejszych granic, a nawet dalej, wkraczając w rejony, w których moje ciało jeszcze nigdy nie było.

Nie rozumiałem, czemu nie uciekali, choć cieszyłem się, że nie przyszło im to do głowy. Dzięki temu mogłem ich wciąż i wciąż zabijać, coraz więcej i więcej. Życie jest cudowne.

Kolejny przeciwnik zapędził mnie dokładnie tam, gdzie chciał mnie mieć. Jedną maczugę zablokował mi mieczem, druga spełzła po tarczy, którą się zasłonił. W następnej chwili miałem już być jego, tyle że ja na to nie miałem zamiaru się godzić. Obróciłem się i wszedłem w niego ramieniem. Zabolało, ale uderzenie wytrąciło go z równowagi, więc znów granitowy pocisk wystrzelił ku trzymanej nieruchomo tarczy. I znów ją zmiażdżyłem, a wraz z nią dzierżącą ją rękę, i już gnałem dalej, tym razem do wnętrza willi.

Ich zbrojmistrz musiał być idiotą, powinien ich był wyposażyć w broń i zbroje odpowiadające ich sile, pomyślałem po raz nie wiedzieć który.

W głównym korytarzu było miejsca tak akurat na mnie i moje maczugi. Ani o włos więcej, ani o włos mniej. Gnali ku mnie w dwóch rzędach, jak lawina. Dwóch, czterech ludzi. Chyba. Ruszyłem biegiem, o krok przed nimi przeszedłem w piruet, przyciągnąłem ręce z maczugami do ciała, co na gładkim marmurze nadało mi jeszcze większej prędkości obrotowej, wpadłem między nich i wyciągnąłem ręce. Białe ściany korytarza natychmiast spłynęły krwią. Okazało się jednak, że były tam trzy szeregi, a nie dwa. Znalazłem się nagle twarzą w twarz z następnymi dwoma strażnikami, przeciwko którym nie mogłem użyć maczug. Schyliłem się, miecz rozdarł mi na ramieniu mój szykowny płaszcz. Złapałem lewą ręką za krawędź tarczy i odciągnąłem, prawą zacząłem bić przed siebie nieco na oślep. Trafiłem raz i drugi, ktoś zaczął charczeć, trzeci cios zamieniłem w uchwyt, który ułatwił mi przetoczenie się przez faceta. Zdążyłem, zanim ostrze tego drugiego opadło, aby przeciąć mi kręgosłup.

W korytarzu nagle zaroiło się od ludzi. W większości nieuzbrojonych, w nocnych koszulach, w ogóle półnagich. Widocznie dotarło do nich wreszcie, że ochrona willi zawiodła i próbowali teraz ratować się ucieczką. Czemu nie? Próbować zawsze można, choć w tym wypadku nie mieli na co liczyć.

Tych nieuzbrojonych nie zabijałem. Zamiast tego używałem ich jako żywych pocisków przeciwko opancerzonym dryblasom. Działało nawet lepiej, niż się spodziewałem, pewnie dlatego, że pancerni wzdragali się przed zabijaniem cywili, których mieli za zadanie ochraniać. Dla równowagi ja zabijałem pancernych już bez żadnych skrupułów. Po kilku chwilach krwawego chaosu zostałem w korytarzu sam na sam z ostatnim z przerośniętych wojowników.

W rozedrganym świetle poprzewracanych olejowych lamp wyglądał jakoś tak niewyraźnie i niepewnie, jakby tu w ogóle nie chciał się znajdować. W odróżnieniu ode mnie, bo ja czułem, że właśnie jestem w najwłaściwszym miejscu na ziemi. I miałem zamiar wykorzystać to do ostatniej chwili. Póki co wszystko szło aż za gładko.

- Coś za jeden? - zapytał. Jak na swoje rozmiary, głos miał zaskakująco wysoki.

- Bakly - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

„Twoja śmierć” czy coś podobnego zabrzmiałoby pewnie lepiej, ale… nie miałem smykałki do przemów.

Zmierzałem w jego stronę wolnym krokiem, bez broni, a on ustępował, jakby w ogóle zapomniał, że dzierżył w ręku miecz. Nagle jednak zaatakował wypadem, który być może miał być jedynie fintą, jednak nie dałem mu szans na przeprowadzenie właściwego ataku. Dopadłem go i przyparłem do ściany.

- Ty! - wycharczał.

Lewe przedramię wbiłem chłopakowi pod brodę, unosząc go tak, że czubkami palców ledwie dotykał podłogi.

Miał znacznie lepszy kirys niż pozostali i wnioskując po solidnym wgięciu, już raz musiałem go trafić. Tłukłem w stal, dopóki nie pokryłem jej krwią z własnej rozbitej pięści, dopóki wnętrzności, które zbroja miała chronić, nie zmieniłem w mieloną miazgę.

Puściłem bezwładną, pozbawioną życia kukłę i pozwoliłem jej paść na ziemię.

Krwawe szaleństwo zaczynało mnie powoli opuszczać. Poczucie, że żyję, gdzieś się ulotniło. To już wszystko? Uczucie, które mnie przepełniało, najprędzej dawałoby się określić jako rozczarowanie. Nie tak sobie wyobrażałem mój ostatni, mistrzowski spektakl.

Po okolicznych pomieszczeniach w dalszym ciągu biegali ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie opuścili jeszcze willi. Dziwne, na ich miejscu już dawno dałbym nogę. Nie interesowali mnie, byli jak komary, od których nie ma sensu się nawet odganiać. Znów zaczynałem odczuwać paraliżujący głód.

- Nie wierzyłem, że jeszcze cię zobaczę - rozległo się.

Zmroziło mnie. Niedawno zagojone żebra, ponadrywane ścięgna, mięśnie, które miały już nigdy nie powrócić do sprawności, a jednak jakoś dały radę, we wszystkich tych ranach nagle znów odezwał się ból.

Rosen.

Odwróciłem się. To był on.

W korytarzu i w hallu mimo budzącego się dnia wciąż panowała szarówka, ale poznałem go i tak. Nie widziałem jego twarzy, lecz miałem wrażenie, że jego głos nie zabrzmiał tak pewnie, jak powinien brzmieć głos niedawnego triumfującego zwycięzcy. Oby, bo jeśli się myliłem, to już przegrałem. Wdepcze mnie w ziemię. Nagle w dwójnasób poczułem wszystkie rany, które mi zadał przy naszym poprzednim spotkaniu. Bolały mnie tak, że aż po plecach biegały mi dreszcze, żołądek wywracał się na lewą stronę, a wnętrzności ścisnęły się w ciasny, zimny węzeł. Bolało potwornie.

- Sięgnij po jakieś żelazo, bo mi za łatwo z tobą pójdzie - poradziłem Rosenowi.

Uśmiechnął się.

Czemu nie? To nikomu nie powinno zaszkodzić. Ja się nie uśmiechałem, nie było po co.

Do stracenia nie miałem już nic.

- Dopięliśmy swego! Sytuację mamy pod kontrolą! - krzyczał na mnie skądś z tyłu Łasiczka, ale po chwili zamilkł.

Zrobiłem pierwszy krok w stronę Rosena, potem drugi. Ręce trzymałem wiszące luźno wzdłuż tułowia. W pamięci miałem naszą poprzednią walkę w najdrobniejszych szczegółach. Jak i moje przemyślenia na jej temat, kiedy leżałem w malignie. Kiedy próbowałem przeanalizować, dlaczego wygrał. Był silniejszy ode mnie, szybszy, miał dłuższe ręce, masywniejszą klatkę piersiową. Oraz był w stanie inkasować niekończące się ciosy, co wydawało się nie robić na nim żadnego wrażenia ani nijak nie wpływało na jego kondycję.

Ostatnie metry.

Jednak nie był w pełni człowiekiem. W stosunku do tułowia miał zbyt krótkie nogi. Używał ich do podcinania, do kopnięć najwyżej do wysokości kolan. Potrafił nimi wywijać, to prawda, ale nie był dobry ani w bieganiu na dłuższe dystanse, ani w akrobacjach.

Tyle że ja też nie. Przy ostatnim kroku obniżyłem środek ciężkości i kopnąłem potężnie w przód, najszybciej, jak tylko zdołałem. Tego się nie spodziewał. Ludzie zazwyczaj nie spodziewają się rzeczy, które im samym sprawiają trudności. Cios w podbrzusze udało mi się zbić i już byłem przy nim z pięściami. Dał mi czas akurat na jedno trafienie, potem drugie strącił ruchem, jakby przeczesywał włosy, a szkoda, bo tym ciosem miałem szansę posłać go na ziemię, przed trzecim się uchylił. Nie odpuszczałem, starałem się nie wypuścić go z defensywy. Po chwili opamiętał się jednak, dostałem cios w dolną część żeber, kolejny minął o włos splot słoneczny, a jego energię pochłonęły mięśnie klatki piersiowej. Znów mógł się trzymać na dystans i korzystać z przewagi, jaką dawały mu te jego długie kafary.

Tym razem to ja poczułem się tak, jakby ktoś we mnie ciskał granitowymi głazami. Pękła mi przegroda nosowa, lewe oko zalewała krew, ale dostałem się bliżej, wsadziłem mu dwie piąchy w brzuch, a kiedy instynktownie się skulił, złapałem Rosena za głowę i pociągnąłem w dół, na spotkanie z moim podróżującym w górę kolanem. Raz, drugi raz, po czym poczułem, jak łapią mnie w imadło jego łapska, więc wyśliznąłem się i odstąpiłem.

Buch, buch, buch, jego błyskawiczny kontratak aż mnie odrzucił, jedno czy dwa żebra nie wytrzymały. Dałem krok w bok, żeby zejść z linii jego ataku, jakbym chciał się w ogóle usunąć, ale zamiast tego wyskoczyłem w górę i z półobrotu bosą piętą trafiłem go w skroń. Nie zdołałem wylądować z powrotem na nogach, padłem na plecy. Normalnego człowieka zabiłoby to na miejscu, a przynajmniej pozbawiło przytomności, a tymczasem Rosen się ani nie zachwiał. Oczy może i trochę mu się rozbiegały, ale nie przeszkodziło mu to w traktowaniu mnie nogami z siłą wodnych młotów. Namacałem ręką krzesło, którym cisnąłem w niego, aby zdobyć przynajmniej tyle czasu, żeby móc z powrotem stanąć na nogach.

- Tym razem cię zabiję. - Uśmiechnął się. Rozcięte wargi odsłoniły drapieżcze kły.

Jeśli o mnie chodzi, mógł nawet mieć rację, ale jeżeli ja mam umrzeć, to on razem ze mną.

Kolejne zwarcie, chaos uderzeń, sapanie, splątane ręce, nogi, klincze, ciosy zadawane i inkasowane. Odstęp, krótka przerwa.

Opuściłem luźno ręce, żeby dać im odpocząć. Trzymanie ich w górze przez cały czas to potwornie męcząca robota. Równocześnie krok za krokiem zwiększałem odległość między nami. Wdech, wydech, ciężko to szło. Nie spodobało mu się, że się od niego oddalam, i ruszył za mną. Wyskoczył za szybko, niecierpliwie, miałem czas przykucnąć, podciąć go i zanim upadł, jeszcze mu sprzedać kopniaka w skroń. Skulił się tylko i znów mnie ściskał w tych swoich stalowych objęciach. Mimo to jakoś udało mi się założyć mu dźwignię, ale znów zapomniałem o jego nieludzkiej anatomii i zdołał mi się wymknąć.

Stanąłem na nogi. Nawet nie pamiętam, jak mi się to udało. On już stał przede mną i delikatnie się zataczał.

- Po co żeś wrócił? - warknął.

Nie potrafiłem odpowiedzieć. Możliwe, iż wróciłem dlatego, że mnie pokonał i ta porażka pomogła mi przynajmniej na chwilę oprzeć się opium, zamienić żądzę narkotyku na żądzę zwycięstwa, żądzę rozdeptania go na miazgę. A może było zupełnie inaczej? Myśli miałem jakieś takie niejasne, rozmazane, zupełnie jakby nie były moje własne.

Ruszył mi na spotkanie, łagodnie się przy tym kołysząc na boki. Wiedziałem, że kolejnego uścisku jego gorylich łap nie przeżyję. Po prostu wyciśnie ze mnie życie jak sok z cytryny. Zanim na siebie wpadliśmy, wyskoczyłem w górę, chwyciłem go nogami w zapaśnicze nożyce i posłałem na ziemię. Zadudniło. Trzasnął marmur albo kości. Odturlałem się, zanim po upadku zdążył się opamiętać. Podniósł się i znów był na nogach. Wystrzeliłem do przodu, ale zatrzymało mnie uderzenie maczugi w brzuch. Straciłem dech, cofnąłem się. Z całych sił próbowałem utrzymać równowagę, ale nie dałem rady, klapnąłem ciężko na zadek. Nie, to nie była maczuga, to była jego ręka. Zbliżał się. Długie łapska kolebały mu się, zwisając wzdłuż ciała, ale wiedziałem, że tak naprawdę żyją własnym życiem, że potrafią poruszać się szybciej, niż potrafiłem zarejestrować. Podparłem się na jednej ręce i kopnąłem płasko, równolegle z podłogą. Kolano chrupnęło, ale wytrzymało. Zyskałem tylko tyle, że się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie nawzajem, ja leżąc, on stojąc nade mną.

Przy każdym oddechu czułem w ustach smak krwi i słyszałem ciche bulgotanie. Coś we mnie, w środku musiało pęknąć. Straciłem władzę w rękach, nie miałem pojęcia dlaczego. Widziałem tylko na jedno oko, a i na to niewyraźnie, serce waliło mi jak zmęczony dzwon, który w każdej chwili może po prostu zamilknąć. Byłem tak blisko śmierci, jak jeszcze nigdy wcześniej, i tak blisko życia, jak już nigdy nie będę, bo jeśli nawet uda mi się przeżyć tę walkę, wkrótce zabije mnie opium.

- Muszę to zakończyć - powiedziałem, ale nie usłyszałem nawet własnego głosu, a jedynie rozmazane echo myśli.

Bliskość śmierci nic dla mnie nie znaczyła. Żyłem, mogłem się poruszać. Kiedyś, dawno temu, w ciemnościach, przyrzekłem sobie, że tylko definitywny koniec może mnie zatrzymać.

Wykroczył do przodu, a w tym czasie ja zwinąłem nogi pod siebie, odbiłem się i kopnąłem obiema nogami naraz. Nie próbował się zasłaniać, a może nie zdołał. Trafiłem stopami prosto w pierś. Przekazałem jego ciału całą moją energię, uderzył w ścianę za swoimi plecami, powalił ją i skończył w burzy kamieni, pyłu i gruzu. Ja z kolei padłem plackiem na podłogę bez żadnej kontroli.

To było dobre, to było bardzo dobre, cieszył się ktoś wewnątrz mnie. Leżałem na ziemi i czekałem. Zostało we mnie jeszcze na tyle siły, aby przeżyć? Przeżyć, by umrzeć nieco później?

- Musimy stąd spadać! Za chwilę nadciągną posiłki, a moi ludzie ich nie powstrzymają.

Pan Łasiczka. A skąd ten się tu wziął?

Jakimś cudem udało mu się postawić mnie na nogi i wypchnąć z willi na zewnątrz. Nie bardzo rozumiałem, co się tam działo. Okna miały pozamykane okiennice, wydawało mi się, że ktoś barykadował i drzwi. To bez sensu, okiennice otwierały się przecież na zewnątrz.

- No co, nie chcieliście się na nich wszystkich zemścić? Nie chcieliście, żeby się wszyscy zgromadzili w jednym miejscu? A ja wam to przecież zorganizowałem!

Aby przydać wagi swoim słowom, machał mi przed nosem dziko ręką z pochodnią.

Oddychałem już trochę lepiej, powoli wracały mi siły. Wraz z nimi przyszedł głód. Jeszcze niezbyt silny, ale wiedziałem, że to tylko początek, że się nasili, aż stanie się tak nieodparty, iż będę gotów uczynić wszystko, aby go tylko zaspokoić.

- Nie chcieliście się zemścić za to, że wam zabrali opium? - dopytywał.

Zabrali mi opium! Miał absolutną rację, to właśnie dlatego trzymał w ręku pochodnię. Wyrwałem mu ją, szarpnąłem zamkniętą okiennicę i rzuciłem łuczywo do środka. Za nim cisnąłem butlę z olejem, którą podał mi Łasiczka. Ogień buchnął natychmiast.

- Niech nikt się nie wydostanie na zewnątrz - warknął na swoich ludzi Łasiczka. Wszędzie wokół nas przemykały ciche cienie. Mój wzrok w dalszym ciągu nie był jeszcze całkiem w porządku.

Główne wyjście nie zostało zabarykadowane i wraz z tym, jak się rozprzestrzeniał ogień, coraz więcej ukrywających się wciąż w środku ludzi próbowało się właśnie tamtędy salwować ucieczką.

Błąd, bo tam już stałem ja i każdego, kto się wynurzył z dymu stopniowo zmieniającego się w rozpalone piekło, kopniakiem posyłałem z powrotem. Nie chcieli mi dać mojego opium. Jako jeden z ostatnich pojawił się jakiś gość ze szkatułą na cenne dokumenty w jednej ręce i z podróżną walizką kurierską w drugiej. Coś do mnie krzyczał, coś mi próbował zaoferować. Nie wiem, o co mu chodziło, albo to płomienie huczały już zbyt głośno, albo coś huczało mi za bardzo w głowie.

Kopnąłem kuriera prosto w pierś, wykonał salto w tył i pochłonął go żółty jęzor płomienia, który wystrzelił gdzieś z boku. Zapłonęły mu włosy, przez chwilę jeszcze coś tam krzyczał, aż sobie definitywnie odpuścił. Ten był ostatni. Odszedłem na parę kroków, bo żar się robił nieznośny, siadłem na ziemi i przyglądałem się, jak ogień pożera starą willę.

Nagle zaroiło się zewsząd od gapiów, których cudze nieszczęście zawsze ściąga jak pszczoły do miodu. W miarę jak willa powoli zmieniała się w zgliszcza, ich zainteresowanie słabło, a szeregi rzedły. Łasiczka załatwiał sprawy z miejską strażą.

Nie wiem dokładnie, co im naopowiadał, ale po tym, jak się upewnili, że ogień nie zagraża okolicznym posesjom i że nikt nie zamierzał zgłaszać podejrzenia o podpalenie, odeszli. Podpalacze są bardzo niebezpieczni i należy ich ścigać z całą surowością. Co do tego zgadzałem się z nimi w stu procentach. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Siedziałem na stronie i wszyscy brali mnie za szczęśliwca, któremu cudem tylko udało się ujść z pożaru.

Do południa ogród znów się wyludnił. Siedziałem dalej w tym samym miejscu, czekając, aż Łasiczka sam się do mnie pofatyguje. Nie wszystkie warunki naszej umowy zostały jeszcze wypełnione.

Pojawił się wreszcie, ale do tego czasu mój głód tak spotężniał, że sama myśl, iż gdzieś tam czeka na mnie opium, doprowadzała mnie do szaleństwa.

- Dotrzymałem mojej części umowy. Pozabijałem ich wszystkich - powiedziałem ostro, kiedy się zatrzymał. - Co z waszą? Obiecaliście mi, że zgromadzicie w jednym miejscu całe pozostałe surowe opium, tak żebym mógł je zabrać i zniknąć - przypomniałem mu.

Gdyby Łasiczka spróbował mnie wykiwać, byłem gotów go zabić. Nawet jeśli nie od razu, to kiedyś w przyszłości.

- Oczywiście. - Popatrzył na mnie ostrożnie. - I ja swoją część również wypełniłem. Zgromadziłem w jednym miejscu całe surowe opium, jakie zostało po Ruvarku. Było tego dwa i pół chlebka.

- Było? - syknąłem.

- Owszem - przytaknął ze współczuciem. - Żeby wam ułatwić pracę, zarządziłem, żeby ludzie Janicka ukryli je właśnie tutaj, w willi. Wystarczyło, żebyście je wzięli i sobie poszli.

Na chwilę zapomniałem oddychać i tylko patrzyłem na Łasiczkę, czując, jak wzbiera we mnie furia.

- Spaliliście je! - wrzasnąłem bez opamiętania.

- Nie. - Pokręcił głową. - To wyście je spalili!

- Ale to wyście mi podali ogień! - wyłem.

Stał zbyt daleko, abym go sięgnął, a swoim nogom w dalszym ciągu nie mogłem ufać.

- Samiście go wzięli - zaprotestował.

Nie miałem opium, sam je spaliłem! To przecież nie mogła być prawda! Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, jak się wydostać z tego zaklętego koła. Musiało istnieć jakieś wyjście, przecież nie mogłem tak po prostu zostać bez mojego narkotyku!

- Musi przecież istnieć sposób jego produkcji, jakaś receptura - powiedziałem zrozpaczony.

- Oczywiście - przyznał i odniosłem wrażenie, że w jego głosie kryło się rozbawienie. Poczułem, jak ogarnia mnie ogromna ulga. - Ludziom Janicka przeszukującym rzeczy Ruvarka udało się wreszcie znaleźć notatki dotyczące zarówno produkcji surowego opium, jak i łagodniejszej mieszanki. Musieli się zdrowo namęczyć, bo Ruvark ukrył je naprawdę dobrze, ale z drugiej strony Janickowi bardzo na tych dokumentach zależało.

- Gdzie jest ta receptura? Należy do mnie!

Łasiczka jeszcze kawałek się ode mnie odsunął.

- Wiecie, zorganizować wszystko tak, jak wam obiecałem, zgromadzić w jednym miejscu wszystkich ludzi Janicka i całe opium, to było wielkie wyzwanie. Udało mi się w ten sposób, że wywołałem w nich poczucie zagrożenia. Zdołałem wzbudzić w nich podejrzenie, że wszyscy pozostali gangsterzy zmówili się przeciwko nim i chcą przejąć cały pozostały rynek opium. Plan zadziałał fantastycznie. Zmienili tę willę w twierdzę, znieśli do niej wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Obawiam się, że recepturę miał ten ostatni człowiek. To była najcenniejsza rzecz, jaką posiadał, więc starał się ją uratować i oddać swemu panu. Ten ostatni człowiek, którego posłaliście z powrotem do płomieni - uściślił.

Gdybym tylko mógł, zabiłbym go na miejscu, jednak w tej chwili byłem na to zbyt wyczerpany, a on zdecydowanie zbyt ostrożny.

Następnego dnia, kiedy zgliszcza nieco ostygły, zacząłem uparcie przeszukiwać pogorzelisko. Łasiczka mnie przy tym obserwował, ale w dalszym ciągu utrzymywał bezpieczny dystans. Niepotrzebnie, nic mu nie groziło. Częściowo dlatego, że rzeczywiście dotrzymał słowa, a częściowo dlatego, że podczas przeglądania ruin wróciły do mnie szczegóły naszej nocnej rozmowy przy strumieniu. To ja wymyśliłem ten plan i z pomocą wódki ukryłem go przed samym sobą, przed tą silniejszą częścią mnie, która łaknęła narkotyku. Przeklinałem sam siebie. Głód nie słabł, a nawet jeśli, to niezauważalnie. Stawał się nieodłączną częścią mnie. Tęsknota za czymś, co nie istniało. Jednak poza tym nieustającym łaknieniem po dwóch tygodniach na głodzie w dalszym ciągu trzymałem się i radziłem sobie całkiem nieźle. Od czasu do czasu dopadały mnie tylko fale wściekłości, kiedy uświadamiałem sobie, że żadnego opium nie dostanę. Wiedziałem jednak, że gdybym tylko dostał je w swoje ręce, nie zawahałbym się ani przez chwilę.

- Są tu piwnice? - przyszło mi do głowy.

- Raczej katakumby - mruknął Łasiczka. - Bardzo głębokie. Więzili w nich ludzi. I grzebali.

Po godzinie poszukiwań udało nam się odnaleźć klapę wiodącą do podziemi. Łasiczka wyczarował skądś drabinę i zszedł na dno. Ja w dalszym ciągu nie czułem się na siłach na tak wymagający wyczyn. Zresztą wiedziałem, że wewnątrz nie będzie żadnego opium. Wyniuchałbym je.

- Znalazłem tu kogoś żywego! - dobiegło mnie zaskoczone wołanie.

Żywi mnie nie interesowali, jedynie opium, lecz i tak pomogłem mu wydostać więźnia na powierzchnię. Wychudzoną, zabiedzoną kobietę ze splątanym kołtunem zamiast włosów.

- Kim jesteście i jak długo was tam trzymali? - zaczął przesłuchanie Łasiczka, kiedy wróciliśmy już do zajazdu, napoiliśmy ją i nakarmiliśmy kilkoma łyżkami rosołu z kury.

- Może ma trochę opium? - mruknąłem.

- Jestem Jane Steiner - odparła.

Łasiczka przyglądał jej się z niedowierzaniem, a we mnie wstąpiła nadzieja. Przecież ona też brała surowe opium, może ma jeszcze gdzieś schowane jakieś zapasy.

- Słyszałem waszego brata, kiedy opowiadał Janickowi, jak to was wszystkich musiał pozabijać, gdy poszaleliście i wpadliście w morderczy amok - powiedział Łasiczka dobitnie, nie spuszczając z niej wzroku.

Była wychudzona, miała może odrobinę za szerokie czoło, ale doprowadzona do porządku musiała być całkiem niebrzydka. I odrobinę obłąkana, jeśli wierzyć jej oczom.

- To byłam ja, to ja ich zabiłam, a potem zdecydowałam się zemścić.

No to na opium nie ma co liczyć, zrozumiałem. Nawet jeśli coś tam miała, na pewno albo jej zabrali, albo zniszczyła sama. Nie lubię fanatyków.

Reszty historii wysłuchaliśmy już następnego dnia, kiedy nabrała trochę więcej sił. Opowiedziała nam o tym, jak sama na sobie użyła mikstur, eliksirów i koktajli, za pomocą których Ruvark zmieniał zwykłych mężczyzn w posłusznych olbrzymów, którzy go mieli ochraniać. Ją samą zmieniły one w atletycznego mężczyznę, silniejszego i szybszego niż większość, owładniętego tylko jedną myślą - zemstą.

Przysłuchiwałem się jej i równocześnie przyglądałem Łasiczce, który na Jane jakoś tak dziwnie spoglądał. W jego spojrzeniu kryły się uznanie i fascynacja, ale też i coś jeszcze, czego nie rozumiałem. Sam zastanowiłem się nad tym, przez co przeszła i jak jej się udało przeżyć.

Kiedy przyszło jej spędzić kilka tygodni w loszku Horowitza bez tych wszystkich eliksirów i mikstur, jej nienaturalny przyrost mięśni zatrzymał się i odwrócił, a organizm zaczął żywić się własną masą niczym zimujący niedźwiedź zużywający sadło. Dzięki temu zdołała przetrzymać bez jedzenia.

Może gdyby zażywała te świństwa trochę dłużej, zmieniłaby się w mężczyznę nieodwołalnie, a przynajmniej w prawie mężczyznę, a tak zostały jej po tym wszystkim może tylko nieco ostrzejsze rysy twarzy i odrobinę szersze ramiona.

Narkotykowy głód mnie nie opuszczał. Odsunął się w cień, przyczaił gdzieś z tyłu, ale był tam wciąż, nieustępliwy jak ból zęba, odciskając swe piętno na moich myślach, zwyczajach, całym życiu. Czasami uświadamiałem to sobie dopiero po jakimś czasie. Zacząłem na przykład chodzić na długie spacery po mieście, dopiero po kilku dniach dotarło do mnie, że po prostu miałem nadzieję wychwycić gdzieś znajomy zapach. Na próżno, wszystko, na co się natknąłem, to były mdłe, całkiem mi obojętne wonie. Świat poszarzał, czułem, że tak naprawdę nie żyję. Każdego ranka zadawałem sobie pytanie, czy to uparte życie dla samego przetrwania ma jakąkolwiek wartość.

Po jakichś dwóch tygodniach odnalazł mnie Łasiczka. Siedziałem właśnie nad obiadem, który zupełnie mi nie smakował.

- Nad czym tak rozmyślacie? - zapytał.

- Nad tym, jak żeście mnie przechytrzyli - odpowiedziałem chmurnie.

- Sami żeście się przechytrzyli.

- No dobra… - Nie byłem w nastroju na dyskusje.

Rozmyślałem nad tym, kim tak naprawdę jestem i w imię czego miałbym dalej żyć, jednak nie miałem ochoty o tym rozprawiać. I tak o tym wiedział, bo tamtej nocy przy strumieniu wystarczająco mu się nazwierzałem.

- Wyjeżdżam z Jane - oznajmił po chwili milczenia.

- Zamierzacie zniknąć? - zapytałem.

- Nie na stałe - wyjaśnił. - Podoba mi się, ale potrzebuje trochę czasu, żeby mogła zrozumieć, że i ja się jej podobam. Dlatego zdecydowałem się wziąć taki mały urlop. Książę to zrozumie, a nawet jeśli nie… - Wzruszył ramionami.

- Życzę pomyślności.

Skinął głową i bez pożegnania rozpłynął się w powietrzu, jak to miał zawsze w zwyczaju.

Tego samego wieczora stałem na rynku, gdzie handlowano do zmroku, i dokonywałem rachunku sumienia. Takie rozliczenie bywa zazwyczaj tym ostatnim krokiem i ja dokonywałem go każdego wieczora. Szukałem usilnie powodu, dla którego nie powinienem po prostu chwycić za nóż i poderżnąć sobie gardło.

Już kiedy przyjechałem do Damarkandy, na wielu rzeczach mi nie zależało. Wiedziałem, że i tak nie uratuję Zuzanny, piwo straciło smak, jadłem wyłącznie dlatego, że musiałem. Cieszyłem się na myśl, że kiedy to wszystko się skończy, siądę sobie gdzieś pod lasem z butelką gorzałki i będę pić dotąd, aż pogrążę się w zapomnieniu, z którego nie ma powrotu. Teraz już nawet to nie wchodziło w rachubę. Wódka przestała mnie interesować, płynące z niej zapomnienie wydawało się jedynie bladym cieniem tego, czego pragnąłem, za czym tęskniłem. Tyle tylko, że surowe opium już nie istniało, a sposób jego wyrobu własnoręcznie wymazałem z tego świata. Wieczorami głód stawał się najgorszy, najsilniejszy, każdego wieczora próbowałem się zdecydować, wahałem się…

Kupiłem sobie piwo, ot tak, żeby mieć czym się zająć, i napiłem się. Smakowało inaczej niż do tej pory. Rozprowadziłem je po języku. Smakowało! To już nie była jedynie ciecz, którą piłem, aby ugasić pragnienie. Naprawdę miało smak. Spróbowałem pieczeni wieprzowej. Też zyskała smak. Nie najlepszy, ale zawsze smak. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało. Może stał za tym ów obezwładniający głód, który odczuwałem w każdej chwili dnia i który prześladował mnie również we śnie. Spróbowałem kolejnego kęsa. Może to właśnie ten głód wszystko wyostrzał, sprawiał, że więcej pragnąc, zaczynałem więcej odczuwać? A może wynikało to z faktu, że każdego wieczora rozważałem, czy ze sobą nie skończyć? Czy to dlatego, że wciąż sprzeciwiałem się szaleństwu pragnienia narkotyku, na krawędzi którego wciąż balansowałem? Może świat zaczął znów nabierać barw właśnie dlatego, że przetrwanie z dnia na dzień stało się tak trudnym zadaniem, że aż zacząłem traktować to jak wyzwanie? Zwykła, codzienna egzystencja stała się teraz walką o życie, o to, czy doczekam rana.

Nie wiedziałem, czy mam się z tego cieszyć, czy nie. Jednak to, że piwo miało smak, ucieszyło. Nawet to, co najgorsze, jest dla mnie zadowalające. Za każdym razem, kiedy zapominałem o tej maksymie, przychodziło mi ciężko za to zapłacić.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu kolejnego wodopoju, w którym mógłbym przetestować powrót smaku, i zorientowałem się, że obserwuje mnie jakaś kobieta. Nigdy jakoś szczególnie nie wybierałem. Wysokie, małe, długonogie, chude czy nie… Nigdy nie miałem wystarczająco dużo czasu, aby się nimi przejmować, a i też nie było znowu wiele takich, które by zainteresowały się mną. I to też do czasu, bo potem to już było tak jak z tym piwem.

Загрузка...