W ciemności



Było to małe górnicze miasteczko - czy może raczej osada - ale piwo tu mieli dobre. Całkiem dobre. Nalewane z wielkiej beczki z zatkniętą mosiężną pipą, serwowane w wielkich dzbanach, do których oberżysta lał uczciwie, do pełna, aż gęsta piana ściekała po ściankach. Nawet nie mrugnąłem okiem, a już postawił przede mną kolejny. Miedziaka, którego położyłem na stole, kudłate łapsko zgarnęło z kuglarską wręcz zręcznością, a przy tym tak szybko, że nie byłem pewien, czy moneta zdążyła w ogóle dotknąć drewna.

Miedziaki, srebrniki, złote… Pieniądze były w tym momencie moim głównym problemem. Do terminu spłaty zostały mi już tylko niecałe dwa tygodnie, a w kieszeni wciąż brakowało dokładnie trzydziestu dwóch złotych. Plus paru drobnych na coś do picia i takie tam… Gdziekolwiek indziej, w Saxpolis czy jakimś innym bogatym mieście, bez problemu zarobiłbym tyle w dwa dni. Obić jednego, dwóch gości, złamać komuś rękę albo nogę i wyszedłbym na swoje. Tylko że nie byłem w bogatym mieście, byłem w… Przez dłuższą chwilę musiałem wytężyć pamięć, żeby w ogóle sobie przypomnieć, jak się to miejsce nazywa. Dziura. No właśnie, byłem w Dziurze. Bardzo trafna nazwa, biorąc pod uwagę fakt, że oprócz paru glinianych chałup i prymitywnej przystani, rzeczywiście znajdowały się tu jedynie dziury, w których kopano glinę. Aczkolwiek gdyby nazwali to miejsce Dupa, odpowiedź na pytanie, gdzie właśnie przebywałem, nabrałaby tylko na adekwatności.

Wrzawa panująca przy sąsiednich stołach stała się nagle tak głośna, że zdołała zagłuszyć nawet moje niewesołe myśli. Górnicy bawili się na całego. Uniosłem wzrok znad dzbana z piwem. Wyglądało na to, że ktoś nieoczekiwanie wygrał pojedynek na rękę z popularnym miejscowym faworytem. Oberżysta zwiększył tempo, a do piwa zaczął dodawać małe kielonki gorzałki. Zapowiadało się na wieczór długi i nieokiełznany. Tyle że tutejsi górnicy dostawali za swoją potwornie długą i potwornie niebezpieczną szychtę marnych dwanaście miedziaków. Na to, żebym w dzień lub dwa zdołał z nich wycisnąć trzydzieści dwa złote, zdecydowanie się nie zanosiło. Baron Holmegor, dla którego odwaliłem właśnie robótkę, wypłacił mi wprawdzie umówione wynagrodzenie, ale potem się zbiesił i nie chciał dać kolejnego zlecenia, które wcześniej obiecał. A był to główny powód, dla którego tłukłem się do tej zapadłej dziury. Tkwiłem teraz o dobre trzy dni ostrym marszem od wszelkich cywilizowanych miejsc, w których można zarobić jakieś pieniądze. Absolutnie nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zapłacił mi równe trzy stówy, ale na tych niedołężnych matołach, którzy nie potrafiliby nawet przeszmuglować nic z urobku do konkurencji, w dwa tygodnie zarobił przynajmniej trzy razy tyle. Za to teraz wymigał się od spotkania. A dokładniej, to jego szacowni pośrednicy nie pojawili się w umówionym miejscu na rozmowę. Tylko że mi te pieniądze naprawdę były potrzebne. Musiałem spłacić długi, a jeśli spóźnię się z ratą, wszystkie poprzednie pójdą psu na budę. A na to żaden rozsądny człowiek nigdy nie pozwoli. Zwłaszcza gdy zapłacił tyle, co ja do tej pory. Zwłaszcza gdy zapłacił dużo więcej, niż mógł sobie na to pozwolić. Jest więc chyba zrozumiałe, że nie podobało mi się, kiedy ktoś robił sobie ze mnie jaja. I nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy, czy był to Holmegor pyszniący się tym swoim tytułem barona, czy ktokolwiek inny.

Może trzeba go po prostu chwycić za gardło i porządnie ścisnąć? Może coś bym z niego wytrząchnął. Poza płucami, ma się rozumieć. Zacząłem myśleć o jego siole na szczycie najwyższego w okolicy pagórka. Chroniła go mała armia, bo górnicy jak to górnicy, chłopaki subtelne nie są, a jak się dobrze narąbią, poczucie humoru wyłącza im się zupełnie. Aczkolwiek ktoś taki jak ja, ktoś, kto jednym uderzeniem pięści łamie kości, pewnie by się dostał do środka bez problemu. I musiałbym mieć niewyobrażalnego wręcz pecha, żeby w takiej posiadłości nie znaleźć przynajmniej kilku brzęczących złotem dziesiątek. Mój plan miał może parę niedomkniętych dziur, ale z drugiej strony, te smętne przemyślenia i tak ciężko w ogóle nazwać planem.

- Ej, ty! Co tak siedzisz w kącie jak niewyruchana panna? Chodź się przyłączyć.

Chłop, który stanął przed moim wciśniętym w ciemny kąt stołem, był ode mnie o dobrą głowę wyższy, a do tego miał długie i mocarne łapska. Wyglądał, jakby potrafił kruszyć kamień gołymi rękoma. Gębę miał już od napitku dobrze zaczerwienioną.

- Łokcie mnie bolą. Spadłem z konia i nie mogę się siłować. - Spróbowałem się wymówić.

- Pierdolenie! Stawiam pięć miedziaków, że nie dasz mi rady.

Gwar przycichł o pół tonu. Zawody w siłowaniu się na rękę znałem bardzo dobrze, jak i wiele innych zresztą. Co prawda sam byłem bardzo silny, ale nigdy nie wiadomo czy tu, między tymi wielkimi, brunatnymi chłopami, nie czaił się ktoś jeszcze silniejszy. To się przecież mogło zdarzyć. W walce nie miałoby to znaczenia, bo w odróżnieniu od tych, którzy byli silni z natury i od ciężkiej fizycznej pracy, ja byłem silny z wytrenowania, szybki i skoordynowany. Bez tego w ogóle nie mógłbym wykonywać swojej pracy. Moją pracą było zabijanie i wrodzone dyspozycje nie miały tu żadnego znaczenia.

Zacząłem ściągać płaszcz, który został pozszywany do kupy z resztek trzech poprzednich. Jak już nie będę musiał odkładać każdego grosza, zafunduję sobie porządny kożuch. Taki, w którym będę wyglądać jak niezgrabny tłuścioch, ale który jednym ruchem można zrzucić z ramion. Co jest jeszcze łatwiejsze, kiedy w poły wszyte są ciężkie, metalowe pasy. Widziałem to kiedyś u jednego gościa.

Póki co, nie miałem innego wyjścia, tylko się mozolnie uwolnić z kapoty. Ledwie mi się udało. Ten chałat z pewnością szyto na kogoś znacznie mniejszego niż ja. Mój przeciwnik przyglądał mi się z niedowierzaniem.

- Ja pierdolę, co za łapska.

- A coś myślał? Poddajesz się?

W odpowiedzi pokręcił tylko energicznie głową.

Starał się, to mu musiałem przyznać, ale nie na wiele się to zdało. Pokonałem jego, a po nim jeszcze kilku kolejnych gości. Kiedy skończyliśmy, mięśnie miałem twarde jak kamienie, żyły tak nabiegłe krwią, że wyglądały jak korzenie drzewa, a żołądek rozgrzewały mi kolejne kieliszki, za które nawet nie musiałem płacić. Po położeniu największego i najsilniejszego górnika byłem już o jednego złotego, trzy srebrne i garść miedziaków bogatszy. Dla kogoś innego całkiem przyzwoita suma, jednak moich problemów to nie rozwiązywało. Rzuciłem pieniądze na szynkwas.

- Kolejka dla wszystkich, tylko lej równo, bo ręce połamię.

Karczmarz krzywo się uśmiechnął, jego odpowiedź utonęła w powodzi gromkiego śmiechu. Wiedziałem, że nie będzie oszukiwał. Nie podarowaliby mu tego.

Za złotego, licząc po miejscowych cenach, wychodziło od cholery picia. Potok roznoszonych przez karczmarza i jego pomocników kufli na jakiś czas zamknął nam wszystkim gęby.

- Ktoś ty za jeden? - zapytał mnie Hanuri, dwumetrowy olbrzym o tak doskonałych proporcjach ciała, że nie mogłem zrozumieć, jak się tu znalazł. Z powodzeniem mógłby być atletą, żigolakiem bogatych szlachcianek albo też innym hochsztaplerem. A tymczasem skończył jako przodownik zmiany, która właśnie bawiła się w gospodzie.

- Niedobry pan Holmegor zapłacił mi za brudną robotę i obiecał kolejną. Ale zmienił zdanie, a ja utknąłem tutaj - wyjaśniłem zgodnie z prawdą.

Generalnie za głupi jestem, żeby kłamać. Albo zbyt leniwy. I w związku z tym wolę mówić prawdę, co, jak zauważyłem, zazwyczaj ludzi myli skuteczniej niż kłamstwa.

- Aż tak źle ci z oczu nie patrzy - uśmiechnął się Hanuri.

Spojrzałem na niego, potem na swoje ręce, potem znów na niego. Hanuri wyglądał, jakby swoje już przeżył, ale możliwe, że to tylko ciężka praca na przodku tak go naznaczyła. Na pewno był silny, ale ja miałem na rękach więcej krwi, niż on widział od urodzenia. Takie życie.

- Skoro tak sądzisz… - Nie wyprowadzałem go z błędu.

Zaskrzypiały drzwi. Był to ten charakterystyczny dźwięk zawiasów z miękkiego drewna, które zawsze będą skrzypieć, choćbyś je smarował bez przerwy. Właściciel widać skąpił, ale nie tam, gdzie trzeba. Takie drzwi długo nie wytrzymają, a już zwłaszcza w mordowni.

Weszli żołnierze. Nie mieli mundurów, zbroi ani długiej broni, ale poznałem to po nich natychmiast. Nie poruszali się jak pojedyncze osoby, lecz jak oddział. W dodatku ten znajdował się całkiem wyraźnie na terytorium wroga.

- Nie kumplujecie się z nimi za bardzo, co? - zauważyłem.

Atmosfera była całkiem rozluźniona, jednak krótkie przycichnięcie rozmów zdawało się potwierdzić moje domysły.

- Nie za bardzo - przytaknął Hanuri. - To nasi nadzorcy.

Więcej się nie dopytywałem, zamiast tego pociągnąłem piwa. Jak będzie chciał, sam mi o tym opowie. Zorientowałem się, że pozostali górnicy też rzucają przybyłym wrogie spojrzenia.

- Zupełnie jakby im chłopaki czegoś zazdrościli - spróbowałem.

- No, pieniędzy - wycedził. - Są najęci na kontraktach, tak samo jak my. Tylko że dostają za robotę przynajmniej pięć razy więcej.

- Hmm… - zamyśliłem się.

- Szeregowi. Ile Holmegor płaci oficerom, nie mam pojęcia - uściślił.

O ile z górników udało mi się wycisnąć półtora złotego, z wojskowych mogłem mieć pięć, dziesięć razy tyle. A to już się opłacało. Termin spłaty mojego długu krwi był już bardzo nieprzyjemnie blisko.

- A czemu więc przychodzą tutaj, skoro się tak nie lubicie? - Zmieniłem temat.

Hanuri wyglądał na spokojnego, popijał swoje piwo bez pośpiechu, ale systematycznie i nieznacznie rozglądał się dokoła. Oczekiwał kłopotów, choć sam nie miał zamiaru się w nie wplątywać. Kłopotów, które nie były mu obce.

- W Dziurze są tylko dwie gospody. Ta bardziej elegancka dla żołnierzy i ta tania dla nas. Z tym że tu dają lepsze piwo.

To mnie zaciekawiło.

- Jak tańsze piwo może być lepsze?

- Wyczyściłem studnię, z której karczmarz bierze wodę do warzenia piwa. A do tego w słodowni wybiłem wywietrzniki w ścianach i dachu tak, żeby spowodować tam odpowiedni przepływ powietrza.

- Dobrze się na tym znasz - oceniłem.

- Ale on nie. - Wskazał karczmarza. - Ani nikt inny w okolicy. I dlatego zaczynają przyłazić tutaj.

Wynikało z tego, że Hanuri siedzi tu już czas jakiś. Ciekawe. Sprawiał wrażenie faceta, który potrafiłby zarobić na życie łatwiejszymi sposobami niż harówka w kopalni.

Pomimo zawiści odczuwanej przez górników do żołnierzy paru znajomych jednak między nimi się znalazło. Po chwili tłumionych rozmów stanął przede mną jakiś dryblas w towarzystwie swoich dwóch kompanów. Może jednak wyduszę z dzisiejszego wieczora jakiś pieniądz?

- Podobno krzepki z ciebie gość - rzucił do mnie.

Wzruszyłem ramionami.

- A ciebie nie zapyta? - Odwróciłem się do Hanuriego. Przypuszczałem, że bez problemu byłby w stanie utrzymać w wyciągniętej ręce worek z ziarnem albo dorosłego chłopa za gardło. A miał długie. Te ręce znaczy.

- Nie biję się - odpowiedział zwięźle.

- I oni to tak po prostu przyjęli do wiadomości?

Stojący przede mną drągal wyglądał na coraz bardziej wściekłego, bo przez cały ten czas otwarcie go ignorowałem.

- Dwóm takim, co nie dowierzali, połamałem gnaty.

Jak na kogoś, kto się nie bił z zasady, był to argument całkiem przekonujący.

- To co, boisz się? - burknął żołnierz.

- Nie - odpowiedziałem spokojnie. - I nawet nie miałbym nic przeciwko porządnym zapasom. Ale nie za darmo.

- Stawiam dwa złote, że ci z tego twojego świńskiego ryja zrobię krwawą sraczkę - wyzwał mnie.

Pomacałem się po nosie. Piękny nie był, to fakt, ale żeby zaraz ryj? Do tego krwawa sraczka? Chłoptaś był pewien swego, nie ma co.

- Dobra - przyjąłem wyzwanie. - Ale kiedy twój ryj zmieni się w krwawą sraczkę, twoje złoto jest moje. A jak będziesz chciał, możesz nawet dorzucić coś górką.

- Stoi - roześmiał się.

Hanuri przyglądał mi się ciekawie, pozostali górnicy z widocznym współczuciem. Widać miał niezłą reputację. Albo właśnie bardzo złą, w zależności, z której strony na to spojrzeć. Niecierpliwa publika zaczęła natychmiast odsuwać stoły pod ściany, żebyśmy mieli dość miejsca. Może go jednak nie doceniłem, przemknęło mi przez myśl. Kłykcie miał wielokrotnie porozbijane, a palce lewej dłoni nieświadomie wręcz podwinął w specjalny sposób zmieniający jego pięść w kościaną maczugę. Była to bardzo stara i mało znana sztuczka. Ja sam nigdy się jej nie nauczyłem. Człowiek, od którego kiedyś chciałem się tego nauczyć, powiedział, że brakuje mi do tego cierpliwości i że jestem wystarczająco silny, aby zabijać ludzi o wiele bardziej prostackimi metodami. Nie do końca uśmiechało mi się, żeby za te nędzne dwa złote jakiś specjalista od walki na pięści miał mnie teraz okładać przez pół godziny.

- Jakie obowiązują zasady? - spytałem, podnosząc się wolno z krzesła.

- Żadne - zarechotał, a wraz z nim jego kompani.

Śmiali się jeszcze, kiedy wpakowałem mu już kilka krótkich, treściwych haków z prawej. Byłby to ustał, ale po pięści dostał go jeszcze mój łokieć. Ten zmienił faceta w szmacianą lalkę i rzucił na podłogę.

Gwar ucichł, jakby kto wrzeszczącemu człowiekowi wyrwał krtań. Schyliłem się nad siłaczem, złapałem za włosy i uniosłem tak, że podłogi dotykał tylko kolanami.

- No to co? Dajesz mi to złoto?

Początkowo był jeszcze całkiem nieobecny, ale takie zwisanie za włosy ma cudowne właściwości pobudzające.

- Dam - wyszeptał.

Puściłem go i czekałem, aż wysupła z sakiewki drobniaki.

- Jeszcze się z tobą policzę - zagroził mi, kiedy wreszcie zdołał dźwignąć się na nogi i odkuśtykać.

- Kiedy wola - zgodziłem się.

Czasem bywam grzeczny aż do bólu.

Było oczywiste, że drugi raz już go tak zaskoczyć nie zdołam. Ale też, z drugiej strony, następnym razem nie miałem zamiaru walczyć z nim gołymi rękoma. Żelazo, a już szczególnie dobrze naostrzone żelazo, powinno ułatwić zadanie.

Usiadłem z powrotem na swoim miejscu, położyłem pieniądze przed sobą na stole i zapatrzyłem się w ich powabne lśnienie. No to jeszcze trzydzieści. Nic mniej, nic więcej. Dokładnie tyle było mi potrzebne, aby oskarżenie o czary potwierdzone i podpisane przez inkwizytora pozostało zamknięte w zacisznym mroku sejfu. Niestety, nie wiedziałem, ani gdzie się ten sejf znajdował, ani kto go pilnował. Inaczej już dawno bym ten dokument wykradł albo po prostu zabił wszystkich, którzy wiedzieli, jak się do niego dostać.

- Zaskoczyłeś go - usłyszałem słowa, których się spodziewałem. Które miałem nadzieję usłyszeć.

Kolejny żołnierz stał przede mną, z kilkuosobową świtą za plecami. Bokser, pomyślałem, spostrzegłszy jego pozę i zwisające luźno ramiona. Oderwałem wzrok od monet, a kiedy przestała mnie już mamić ich urzekająca barwa, dostrzegłem ciężką gębę z rozpłaszczonym nosem, małe oczka tonące w głębokich dolinach pod kościstymi, wystającymi łukami brwiowymi, wielokrotnie rozcięte usta i jako tako zachowane zęby. Najwyraźniej bił się dużo i w większości wygrywał bez poważniejszego uszczerbku. Musiał być dobry. Wyglądało na to, że roiło się tu od zaprawionych w bojach przeciwników, którzy oferowali za walki psie pieniądze. Mało atrakcyjna kombinacja.

- Na pierwszego wystarczyły mi dwa ciosy, a niby był tu najlepszy. Myślisz, że pójdzie ci lepiej? - Zacząłem się z nim drażnić.

- Zaskoczyłeś go. Gawryła nie ustałby teraz puknięcia kasztanem w głowę. Wyzywam cię.

- Za darmo się nie biję, cztery złote - oznajmiłem.

Wzruszył ramionami, cofnął się o krok i przyjął postawę. Boksować się na gołe pięści o kilka złotych? Jakże nisko upadłem… Ale co robić, te pieniądze były mi naprawdę potrzebne.

- Jakie obowiązują zasady? - spytałem, znowu podnosząc się powoli z krzesła.

Nie dał mi szans na unik, tyle co drobnymi zastawami zdołałem jedynie zmienić kierunek jego uderzeń tak, aby mi najwyżej poocierały skórę na głowie i na skroniach, zamiast posłać natychmiast w błogą ciemność. Starał się wykorzystać przewagę, jaką dawało mu to, że stał nade mną przygotowany, więc nie zostało mi nic innego, jak tylko zsunąć się z krzesła i kopnąć mu je pod nogi. Tego się nie spodziewał. Zachwiał się, pomogłem mu podcięciem, runął prosto na mnie. Owszem, był silny, ale tylko na odległość i nie aż tak silny jak ja. W dodatku o walce w zwarciu, na podłodze, nie miał pojęcia. Zanim się opamiętał, założyłem mu na łokieć dźwignię o moje ramię. Wrzasnął, przegapił moment, kiedy jeszcze mógł się wyrwać, w następnym był już kaleką.

Nie przestawał się drzeć, ale ja stałem już wyprostowany, przede mną mur nieprzyjaznych twarzy. Nawet nie zauważyłem, kiedy przybyło żołnierzy w gospodzie.

- Czyli że zasad żadnych nie ma. Nie szkodzi. - Nie miałem zamiaru się obrażać. Przeszukałem jęczącego z bólu, znalazłem przy nim cztery złote, uniosłem tak, żeby każdy widział, ile biorę, i odłożyłem monety na stół. Dopiero potem pozwoliłem, żeby go odciągnęli.

No to miałem już sześć. Pomacałem otarcia pozostawione przez pięści boksera. Był szybki i przygotowany, ale udało mi się go zaskoczyć tak samo jak tego pierwszego. Jeszcze dwadzieścia sześć złotych. Początki zawsze są ciężkie.

- Znajdzie się ktoś jeszcze, kto chce sobie powalczyć? - zawołałem drwiąco.

Nikt mi na to nie odpowiedział, ale noc była przecież jeszcze młoda. Siadłem z powrotem na swoje miejsce, koło Hanuriego, i położyłem monety przed sobą na stole. Sześć złotych. Człowiek, który zatrudnia trzech, czterech czeladników, jest obrotny i zna się dobrze na swoim rzemiośle, zarobi tyle w niecały miesiąc. Ja miesiąca nie miałem.

- Wygląda na to, że dla złota skłonny jesteś chwycić się czegokolwiek - napomknął wielki przodownik.

Nie było w tym drwiny ani wyrzutu, po prostu stwierdzenie faktu.

- Owszem, dla złota zrobię wszystko. A ty tu niby czemu jesteś? - spytałem go w odpowiedzi.

- Też dla pieniędzy. Z tym że mi płaci w srebrze, nie w złocie.

- Widocznie nie zrobiłbyś tego, czym zajmuję się ja.

- Nie zrobiłbym.

To brzmiało interesująco. Człowiek rzadko spotyka się z ludźmi zdolnymi gołymi rękoma wyrywać ręce i nogi, ale którzy odrzucają możliwość zarobienia w ten sposób pieniędzy.

Zabawa w gospodzie znów się rozkręciła, w powietrzu jednak dało się wyczuć oczekiwanie. Wiedziałem, że grupki przy stołach i przy barze rozmawiają głównie o tym, czy znajdzie się ktoś jeszcze, kto odważyłby się mnie wyzwać, czy mu się powiedzie i czy może nie dostałem jeszcze po łbie na tyle, żebym do następnej walki stawał osłabiony. No i jak ten pojedynek, choć nie było jeszcze pewne, że jakikolwiek nastąpi, będzie wyglądał. Nie przeczuwali, że nic mi nie było i że każdego, kogo by tam tylko mieli najlepszego, roztrzaskam na krwawą sraczkę, byle tylko zdobyć te dwadzieścia sześć złotych, których mi jeszcze brakowało. Póki co sytuacja rozwijała się całkiem nieźle.

- Faktycznie tu siedzisz dla pieniędzy? - dopytywałem Hanuriego dalej.

- No.

- Dla tej niekończącej się harówki w przodku? Za dwanaście miedziaków dziennie? Każdego dnia ryzykując własną skórą?

- Jestem przodownikiem, dostaję srebrnego i sześć miedziaków dziennie - zaprotestował. - Do tego zawsze coś na boku skapnie od chłopaków. Ale poza tym masz absolutną rację - zgodził się i uśmiechnął, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że w ciągu paru minut zarobiłem tego wieczora tyle, ile on w trzy dni.

Tymczasem zbliżał się już do mnie kolejny chętny rzucić mi wyzwanie. Tym razem nie był to żołnierz, ale górnik. Nieco mniejszy, z tych, co to wpadają babom w oko, symetrycznie zbudowany aż do twarzy, która wyglądała tak, jakby mu ją ktoś kiedyś próbował podpalić. Zatrzymał się stosunkowo daleko, dając mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru rzucić się na mnie, zanim wstanę z krzesła, ale żebym i ja nie mógł go niczym zaskoczyć.

- Stawiam osiem złotych - powiedział tylko.

- Nie będziesz chciał, żebym go oszczędzał, co? - Obróciłem się do Hanuriego.

Było mi wszystko jedno, co odpowie, rzuciłem to tylko i wyłącznie po to, żeby dożreć tamtemu. Coraz bardziej wyglądało na to, że łatwo nie będzie, a na arenie nauczyłem się, że nie wolno odpuścić najdrobniejszej okazji, aby spróbować wyprowadzić przeciwnika z równowagi, zaburzyć jego spokój wewnętrzny i pewność siebie.

- To twoja walka. - Hanuri wzruszył ramionami. - Ale Vinc jest raczej ostry. I dobrze sobie radzi z nożem.

Ostrzeżenie bardziej niż eleganckie. Przy tego typu pojedynkach z nożami, pałkami albo innymi narzędziami, które pomagają wzmocnić ciosy i rozmiękczyć kości, zazwyczaj nie trzeba było się liczyć, ale ja tu byłem obcy, a Vincowi mogło przecież pójść całkiem nieźle. Zwłaszcza gdyby mnie nie zabił na miejscu, a zdołał porządnie ponacinać, aż i tak bym skończył nad ranem w mokrym błocie za gospodą.

Póki co żadnego noża nie widziałem, choć to nie musiało o niczym świadczyć.

Niespiesznie wstałem i przez chwilę po prostu przyglądałem się Vincowi. Cicha woda brzegi rwie. Był znacznie bardziej niebezpieczny niż ci przed nim. Dzięki oszczędnemu ostrzeżeniu Hanuriego widziałem to teraz wyraźnie. Nie stał ani jak bokser, ani jak zapaśnik, ani jak ktoś, kto w okamgnieniu byłby zdolny jednym kopnięciem wepchnąć przeciwnikowi nos między oczy. Stał jak ktoś pomiędzy tym wszystkim. Na arenie pod tym względem wszystko było łatwiejsze. Człowiek zazwyczaj wiedział, z kim ma przyjemność. Zastanawiałem się, gdzie mógł mieć ukryty ten nóż. Albo noże…

- Zakład przyjęty - odparłem leniwie.

Zareagował błyskawicznie. Przypominał tajfun, z tym że jego ciosy nie były na tyle silne, żebym ich nie mógł przez pierwszych parę chwil wytrzymać. Wreszcie i mnie też udało się go parę razy trzepnąć, aż nim zatrzęsło.

Cisza przed jego kolejnym atakiem zrobiła się podejrzanie długa. Widocznie grzmotnąłem go całkiem porządnie. A to oznaczało, że nie będzie zwlekał z użyciem swoich ukrytych atutów. O ile takowe rzeczywiście miał.

Słyszałem oddechy ludzi wokół nas, w kuchni syczał olej, smród spalenizny stawał się coraz bardziej natrętny. Przyglądali się wszyscy. Wzrok Vincowi się wreszcie rozjaśnił, przyszedł do siebie. Noża w dalszym ciągu nigdzie nie widziałem, co oznaczało, iż ukryty został tak, aby można było po niego sięgnąć w ostatniej chwili. Czyli że będzie chciał dojść do zwarcia i wtedy mnie wykończyć.

Mogłem chwycić krzesło albo stół i jednym uderzeniem wymłócić mu mózg ze łba. Nie byłoby to trudne. Ale po takiej końcówce straciłbym już na pewno publiczność, a ja rozpaczliwie musiałem zarobić więcej. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę przychylności tej spitej ciżby, która wynikała wyłącznie z wiary, że któryś z nich zdoła mi wreszcie wyłoić skórę, może nawet zabić. Potrzebowałem pieniędzy.

Moje myśli krążyły w kółko jak natrętne muchy. Wciąż te same muchy. Zabijać za pieniądze.

Pragnienie, żeby mi się wysiłek z Vincem zwrócił z procentami, aż mnie ssało. Z wystudiowaną powolnością, niby leniwie, ale z pewnością siebie, zrobiłem pierwszy krok, ku któremu on wystrzelił jak z cięciwy. Wydłużyłem swój krok o pół stopy, moja druga noga natychmiast wybiła do przodu. Ludzie zazwyczaj nie spodziewają się, że taki kloc jak ja jest zdolny kopnąć tak wysoko. I tak błyskawicznie. Co nie zawsze jednak mi się udaje. Chciałem Vinca trafić w splot słoneczny, ale moja stopa wylądowała nieco wyżej, przez co zamiast zatrzymać go w miejscu, jak planowałem, wywinął salto i wylądował na plecach na podłodze. Jeden z noży, które z kuglarską zwinnością zdołał wyczarować Bóg wie skąd, zabrzęczał kawałek dalej o kamienny szynkwas.

- Łatwo poszło - sapnąłem, siadając z powrotem na swoje miejsce.

Twarz mi oświetlał blask ośmiu złotych. To lśnienie nie nudzi mi się nigdy.

Hanuri przyglądał mi się bez słowa. Cisza w gospodzie ustępowała powoli. Tym razem pokazałem im coś, czego w zwykłych karczemnych bijatykach się nie widuje. Musieli wreszcie zrozumieć, że nie jestem zwykłym ulicznym mięśniakiem, ale kimś z wyższej półki. Co prawda, to prawda. Kiedyś należałem do absolutnej elity gladiatorów, którzy z każdym wejściem na arenę zarabiali setki, czasem nawet tysiące złotych.

- Pokazałeś już wszystko, co umiesz? - zaciekawił się Hanuri.

- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Zależy od sytuacji. Ale coś mi się wydaje, że miejscowi żołdacy są niespotykanie doświadczeni w walce bez broni, a to się często nie zdarza.

- Holmegor dobiera ich sobie w ten właśnie sposób - potwierdził. - Gdyby nie dotrzymał terminów dostawy węgla, musiałby płacić potężne kary. Do tego skorzystałaby na tym konkurencja. I dlatego potrzebuje, żeby wydobycie szło praktycznie bez przerwy. Za to z kolei musi płacić przyzwoite pieniądze. Więc z drugiej strony stara się oszczędzać, jak tylko może. Wszyscyśmy podpisali umowy, w których stoi, że jeśli choć raz nie stawimy się na zmianie, Holmegor zatrzymuje połowę wypłaty. No i te chłopaki, oprócz tego, że nas chronią przed konkurencją i utrzymują porządek, od czasu do czasu wleją komuś tak, że przez dzień czy dwa nie ustanie na własnych nogach. I w ten sposób Holmegor oszczędza.

- To ziemie imperialne, więc nie może sobie pozwolić, żeby mu pracownicy ot tak, w niewyjaśnionych okolicznościach zdychali, toteż potrzebuje zawodowców, którzy wiedzą, na ile sobie mogą pozwolić - domyśliłem się.

- Dokładnie tak - potwierdził Hanuri.

Co tu robił on sam, to już była inna historia. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wolał schodzić pod ziemię, zamiast spacerować sobie na świeżym powietrzu i tylko od czasu do czasu dobrze komuś przypieprzyć. Jego sprawa. Od najgłośniejszego stołu wstał kolejny gość i ruszył w moją stronę. Następne pieniądze.

Po pierwszej krótkiej przerwie w wymianie ciosów przyszło mi zmienić zdanie na temat mojego nowego przeciwnika. Był twardszy, niż na to wyglądał, a do tego potrafił znieść więcej, niż myślałem, że będzie możliwe. I sam szedł po więcej. Schyliłem się przed jego prawym hakiem i zanim zdążył zareagować, trzasnąłem go pod brodę, ale nie wyszło mi to tak, jakbym sobie życzył. W tym czasie trafiła mnie, niczym kafar, jego lewa pięść. Równocześnie pociągnąłem ręką dalej i oparłem na jego szczęce, zaparłem łokciem i rzuciłem gościa przez bok na podłogę, aż zadudniły dechy. Błyskawicznie odskoczyłem, choć po drodze zdołałem mu jeszcze sprzedać solidnego kopniaka w żebra.

Miałem nadzieję, że bolało go to przynajmniej tak jak mnie, pierwszych kilka oddechów łapałem z prawdziwym trudem. Nic złamanego chyba nie miałem, ale i tak bolało jak cholera.

Podniósł się. Który to już raz? Nie spuszczałem z niego wzroku, patrzyłem prosto w oczy, jakbym chciał przewiercić na wylot. Źrenice facetowi trochę latały, zajęło mu to parę chwil, zanim znów zdołał się zebrać w sobie. Moment, żeby się go pozbyć, byłby idealny, gdyby nie to, że i ja musiałem złapać oddech.

Knajpa huczała, chłopaki przekrzykiwali się nawzajem, przyjmowano zakłady, a wszystkiego dopełniał brzęk błyskawicznie opróżnianych kufli.

Wiedziałem, że nie odpuści, będzie się bił aż do końca. Miał też w dalszym ciągu dość sił, aby był to koniec dla niego szczęśliwy. O ile zrobię jakiś błąd. Pokrzykujący gość z kuflem w dłoni miał twarz pochlapaną krwią. Oblizałem usta i otarłem oko, na które już prawie nie widziałem. Moją krwią. Musiał być ochlapany moją krwią.

Przeciwnik instynktownie wybrał ten moment do ataku. Jego dwa szybkie kroki zlały się w jeden, po którym nastąpił szybki wypad. Tupnięcie nogi zadudniło prawie tak głośno, jak jego ciało kilka chwil wcześniej. Nie zdołałem gościa podciąć, ale przynajmniej usunąłem mu się z drogi i przywaliłem raz w nerki. Na drugie uderzenie nie miałem czasu, bo już stał ze mną twarzą w twarz. Był szybki, naprawdę szybki. A do tego nawet po silnych ciosach odchylał się nie dalej niż na piędź.

Znów zaatakował i znów ledwie się zdołałem uchylić. Moja pięść tylko go połaskotała. Uśmiechnął się. Widać było, że wracała mu pewność siebie. Ta krótka przerwa dobrze mu zrobiła. Zapomniał już o bólu i ciosach, które zainkasował.

Wrzawa się nagle podniosła jeszcze bardziej ogłuszająca, wszyscy wyczuli zmianę inicjatywy między walczącymi. Oczami wyobraźni już mnie pewnie widział rozpłaszczonego na ziemi z poprzetrącanymi kośćmi i wnętrznościami rozdeptanymi na kaszę. Zrobił krok do przodu, próbując wepchnąć mnie w kąt, pozbawić możliwości uniku. Tymczasem ja na ten manewr nie zareagowałem i zostałem tam, gdzie stałem. Znowu szybki krok, za nim ostry, ale na ułamek sekundy wstrzymany wypad, chciał mieć możliwość mnie sięgnąć, nawet gdybym się uchylił. Tymczasem ja wyskoczyłem mu naprzeciw. Zasłaniając tułów, zbiłem jego powalający cios i sam wpakowałem mu od dołu jeden, drugi, trzeci… wszystkie ciężkie, każdy zdolny zamroczyć normalnego chłopa. Sam zarobiłem w twarz, potem w żebra, ale młocka, jaką mu spuściłem, wreszcie go złamała. Odchylił się, przeniósł wagę swego ciała na pięty. Wciąż jeszcze tłukł mnie po twarzy, ale były to mizerne próby, brakowało im już siły. Zdołał mi jedynie rozciąć wargę.

Kolejny cios i jeszcze jeden, aż w końcu stanął bezradnie z opuszczoną głową, wytrzeszczonymi oczami i otwartą gębą. Nie zdołał nabrać powietrza, wydać najmniejszego dźwięku. Co było bez znaczenia, bo krzyki widzów zagłuszały wszystko inne. Jak i bez znaczenia było, kto wygrał. Po tak długim, zażartym pojedynku chcieli już tylko krwi, chcieli okrwawionego ochłapu mięsa.

Facet, który stał przede mną, który jakimś cudem wciąż jeszcze trzymał się na nogach, gdyby był na moim miejscu, z pewnością by im tego dostarczył. Zmasakrowałby mnie, rozerwał na strzępy, zaprezentował swój popisowy finałowy cios. Wykroczyłem prawą do przodu, przykucnąłem, zwarłem w sobie, a potem wystrzeliłem jak z katapulty w górę i do obrotu. Trafiłem go w twarz piętą lewej nogi i chociaż trzasku łamanych kości nie było słychać, to ja wyraźnie to poczułem. Przewrócił się w tył jak bezwładna kukła i już tak został z rozrzuconymi ramionami.

Wrzaski żądnych krwi bestii przytłoczyły mnie niczym waląca się ściana. Jeśli go zabiłem, będę musiał uciekać, zdałem sobie sprawę. Tylko najpierw zainkasuję wygraną.

Powoli, nieskończenie powoli uniósł się i przewalił na bok. Jego silne, poznaczone nabrzmiałymi żyłami ręce ruszyły nieporadnie w górę ciała, jakby nie były pewne, czy sobie z tym zadaniem poradzą. A potem w dziecięcym geście samoobrony zakryły głowę oblepioną mokrymi od świeżej krwi włosami.

Zrobiło mi się niedobrze. Zrobiło mi się niedobrze w momencie, kiedy tylko jego ręce drgnęły. Nikt o tym nie musi wiedzieć… Uniosłem ramiona w geście zwycięstwa i odwróciłem się twarzą do mojego stołu, zostawiłem go za plecami. Hanuri siedział na swoim miejscu, pomimo iż miał stamtąd bardzo kiepski widok na zaimprowizowany ring.

Oddychałem powoli i głęboko, czekając, aż wirujący wokół mnie świat zacznie się trochę uspokajać.

- Muszę się napić - wychrypiałem.

Podsunął mi piwo.

- Co się stało? - zaciekawił się.

- Dał mi popalić, ot co - udało mi się powiedzieć w miarę beznamiętnie.

- Chciałeś go zabić.

- Może. - Nie sprzeciwiłem się.

Na moim miejscu zrobiłby to samo, powodów do zmiłowania nie miał przecież żadnych.

Te ręce. Dokładnie tak jak wtedy. Ale wtedy też nie miałem zmiłowania. Nigdy, dla nikogo.

- Nie wyglądasz za dobrze.

- Gorzały! - zakrzyknąłem. - Butelkę!

Równocześnie zgarnąłem szesnaście wygranych złotych. Razem trzydzieści. To już prawie tyle, ile mi potrzeba. Plus trochę drobnych na napitek. Musiałem je mieć, po prostu musiałem.

Dostałem flaszkę, zacząłem pić prosto z gwinta, aż wspomnienie mojego brata leżącego na ziemi i zasłaniającego głowę tak, jak ten gość, którego właśnie zbiłem do nieprzytomności, straciło na natrętności. Ręce brata też się uniosły, by go ochronić. Bezskutecznie. Znów się uniósł, a ja go posłałem na ziemię po raz kolejny. Po raz ostatni.

- Butelkę i miejsce na nocleg - wymamrotałem.

Potem ręce już się nie poruszyły, zamarły w bezruchu. Aż w końcu i całkiem ostygły.

Pokuśtykałem schodami na stryszek. W tej knajpie na końcu świata było to jedyne miejsce, gdzie się mogłem pozbyć wspomnień i przyzwoicie wyspać. Po drodze zgarnąłem jeszcze flaszkę wódki. Takie zapominanie wymaga wysiłku.

Obudził mnie rano chrzęst żelaza. Otworzyłem oczy i zorientowałem się, że wokół mnie stoi pięciu uzbrojonych mężczyzn, niektóre twarze znałem już z poprzedniego wieczora. Nadgarstki chłodził mi gruby żelazny łańcuch.

- Czyli że umarł… - odgadłem i popatrzyłem na tego, którego wczoraj w gospodzie przyjąłem uważać za ich przywódcę. W ręce kolebał mu się mieszek, do którego zgarnąłem miedziaki. Jeśli przytaknie, spróbuję im wyrwać łańcuchy i ich nimi zaatakować. Wiele szans sobie nie dawałem, ale lepsze to, niż tak po prostu dać się zamknąć.

- Nie - pokręcił głową. - Już jest z powrotem na nogach.

- W takim razie to jakaś pomyłka. - Odetchnąłem z ulgą. - Poza tym, że wczoraj w gospodzie trochę się zabawiłem, nic innego na sumieniu nie mam.

- Idziemy - zakomenderował, kiedy już upewnił się, że mają mnie pod kontrolą.

Ku memu zdziwieniu nie spętali mi rąk za plecami, wystarczyły im łańcuchy na moich rękach, z tyłu, poszturchiwaniem kopii popędzało mnie dwóch pozostałych. Ranek przeminął, ale w gospodzie w dalszym ciągu trwały jeszcze porządki po wczorajszym. Widocznie wieczór trwał w najlepsze już i po moim zniknięciu.

Na zewnątrz czekała reszta obstawy, dalszych dziesięciu chłopa. W żyłach wciąż jeszcze krążyły mi ostatki gorzałki, dręczyło potworne pragnienie. Wątpiłem, żeby pozwolili mi zatrzymać się na popas przy studni, więc w przelocie złapałem za olbrzymi ceber. Te dwa łachy, które mnie wiodły niczym jakąś zdobycz, nie chciały na to pozwolić, ale na swoje nieszczęście nie trzymali końców łańcucha tak mocno, jak im się wydawało.

- Zostawcie go - zakomenderował dowódca kopijnikom, którzy chcieli mi odpłacić pięknym za nadobne.

Nie nosił żadnych insygniów, ale przypuszczałem, że kiedyś musiał być podoficerem. Żadna wyższa szarża nigdy nie zniżyłaby się do takiej roboty. Grunt, że miał posłuch. Sklęli mnie na czym świat stoi, ale dali się napić w spokoju. Resztę wody wylałem sobie na głowę.

Kroczyliśmy błotnistą drogą między chaotycznie rozmieszczonymi domami, a raczej kurnymi chatami. Zewsząd dobiegało skrzypienie, trzaski i stukot. Kiedy wyszliśmy poza osadę, dostrzegłem byle jak i naprędce sklecone wieże wydobywcze, wielkie hałdy węgla i wykładane kamieniem drogi, po których wózki dowoziły urobek nad rzekę, gdzie załadowywano go na łodzie płynące w dół rzeki, ku miastom.

Nad tym wszystkim, na ogołoconym z drzew szczycie jednego z pagórków rozkładała się okazała rezydencja. W cywilizowanych okolicach byłby to najwyżej zbytecznie rozbudowany kompleks kilku połączonych, schludnie wyglądających domów. Tutaj, w tej podmokłej dziczy, gdzie oprócz węgla znajdowały się tylko bagna, torfowiska i gęste świerkowe lasy rojące się od natrętnych, wygłodniałych niedźwiedzi, rezydencja Holmegora wyglądała w istocie jak pałac.

- Holmegor chce mnie widzieć? Wystarczyło powiedzieć, próbowałem się z nim spotkać od dwóch dni.

Zanim doszliśmy na górę, znów dopadło mnie pragnienie, tym razem w towarzystwie głodu.

Tuż przed palisadą z naostrzonych stempli zastępujących regularne ogrodzenie dostrzegłem jedną rzecz, która nie bardzo mi się spodobała. Były to wielkie stalowe klatki zawieszone na pniach ogołoconych z koron drzew. W dwóch z nich siedzieli mężczyźni kulący się z zimna. Wyglądali na bardzo wynędzniałych i niezbyt rozbawionych.

- Więzienie - powiedział jeden z żołdaków ze złośliwą satysfakcją. - Wcześniej zamykaliśmy ich pod ziemią, ale spieprzali, nornice jedne.

- Aha - odpowiedziałem takim tonem, jakbym mówił coś mądrego, a popatrzyłem na niego takim wzrokiem, że choć byłem w pętach, zamilkł natychmiast.

Reputacja bywa użyteczna.

Drugą rzeczą, która też mi się nie podobała, był gość w czerwonym odzieniu i nogawicach tak obcisłych, że nawet jedwabne pończochy nie przylegałyby ściślej, który przechodził właśnie przez bramę. Na głowie miał hełm z pióropuszem, też czerwonym, a na ramionach płaszcz. Nie bez trudności rozpoznałem w nim samego Holmegora. Kiedy załatwialiśmy nasze interesy w mieście, ubierał się normalnie. Tutaj widać czuł się panem na tyle, by popuścić wodzy swym upodobaniom. Towarzyszyło mu sześciu mężczyzn. Jeden z nich, wydawało się, miał na sobie coś, co mogło być sędziowską togą. Z lekka się zataczał. Albo był koślawy i chodzenie po śliskim błocie i kiepsko osadzonych kamieniach sprawiało mu problemy, albo dopiero co zakończył popijawę. Względnie rozpoczął nową.

- Ej, Holmegor! Odbiło ci czy jak? - zakrzyknąłem, kiedy byliśmy mniej więcej twarzą w twarz. - Obiecywałeś, że co stracę na podróży na to zadupie, zwróci mi się z zarobku za dodatkowe zlecenie. A tu zamiast tego od dwóch dni nie mogę się do ciebie dostać!

- Klęknij przed sądem! - warknął żołnierz stojący po mojej lewej, równocześnie opierając grot kopii o mój kark.

Stałem dalej.

- Jakim sądem? To przecież ziemie imperium, a i żaden z ciebie patrycjusz! Obowiązuje tu prawo cesarskie!

Działo się tu coś, czego nie rozumiałem. Holmegor starał się zarobić, to zrozumiałe, ale wyglądało, że zależało mu na tym do tego stopnia, iż przestał się przejmować łamaniem prawa. Przynajmniej na tyle, na ile wiedział, że mogło mu się upiec. Dlatego najmował ludzi takich jak ja i uważał przy tym, aby nic go z nimi w widoczny sposób nie łączyło. Był w końcu poważanym baronem, a ja specjalistą od brudnej roboty. Niemniej ostatnie, czego bym po Holmegorze oczekiwał, to bratanie się z jakimkolwiek przedstawicielem cesarskiej władzy sądowniczej.

- Ten oto człowiek bez zezwolenia dopuścił się na mych najętych pracownikach zakazanego procederu zarobkowego - zapiszczał Holmegor.

Musiał zwariować. Cesarzowi braku piątej klepki też nie można było odmówić, ale tak on sam, jak i cały ród Saxmundsenów miał słabość do pojedynków, gladiatorów i tym podobnych. Organizowaniem kosztownych igrzysk kupował sobie wręcz przychylność motłochu. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś, kto porachował kości przeciwnikowi w uczciwym pojedynku jeden na jednego, miał być za cokolwiek ukarany. W większości przypadków nawet jeśli ktoś zginął, zazwyczaj udawało się to załagodzić, wypłacając odszkodowania bliskim. Przyjmowanie zakładów było niczym innym jak naturalną częścią całego tego cyrku. Z Holmegora był kutwa, ale żeby łamać prawo dla tych paru złotych, z których oskubałem jego ludzi…?

- Nie ma takiego prawa. Puść mnie, zapłać, co jesteś winien, i będziemy kwita.

Dziwiłem się, że pozwolił sobie, aby być widzianym w mojej obecności przez tylu świadków.

Gość, który próbował zmusić mnie do klęknięcia, wbijał mi w szyję grot kopii coraz mocniej i mocniej, aż wreszcie przebił skórę. To go trochę speszyło, w końcu jak by to wyglądało, gdyby zabił człowieka, z którym właśnie rozmawiał jego szef.

- Czcigodny Cirhussie? - Holmegor zwrócił się do swego towarzysza w todze.

- Takiego prawa nie ma… - Tamten czknął potężnie. - Ale zaraz będzie!

Był zupełnie ululany.

Wyciągnął z zanadrza zmierzwione i potwornie umorusane gęsie pióro. Holmegor kiwnął na jednego ze swych przybocznych, a ten podskoczył ku sędziemu i rozstawił przenośny stoliczek, który miał zawieszony na piersi. Na stoliczku ustawił kałamarz, w nim umieścił pióro.

- Ze skutkiem od dnia pierwszego… roku trzysta dziewięćdziesiątego trzeciego - sylabizował pijany sędzia, spisując własne słowa - zakazuje się działalności za…robkowej, która nie byłaby zatwierdzona przez dzierżawcę, pana Holmegora Markusa. Naruszenie owego przepisu karane będzie z paragrafu dwadzieścia jeden, ustęp trzy, kodeksu cesarskiego przepadkiem mienia, grzywną dziesięciu złotych oraz dwoma tygodniami więzienia lub przymusowej pracy wedle woli dzierżawcy. Kropka.

Nieporadnie odłożył pióro tak, że spadło prosto w błoto, obrócił się i zaczął gramolić się z powrotem w stronę domostwa Holmegora.

- Muszę się czegoś napić - dobiegło mnie tylko.

Wreszcie zaczęło mi świtać. Zrozumiałem, że to właśnie ten nasączony wódą łachmyta stał za ostatnimi sukcesami Holmegora. Prawnymi figlami zdołał pozbyć się części drobniejszych konkurentów, a na tych, z którymi nie dał sobie rady przepisami, najął właśnie mnie.

- Zabierzcie mu wszystkie pieniądze i zamknijcie do klatki - rozkazał Holmegor.

- To wszystko za trzydzieści złotych? - Nie mogłem uwierzyć.

- Nie - pokręcił głową. - Za te trzy setki, któreś mnie kosztował. Nie dam się ograbiać byle włóczędze!

Jak mówię, pazerny i głupi. Myślał, że jestem takim samym idiotą jak on i zawsze noszę pieniądze przy sobie.

Aczkolwiek w tym wypadku miał rację.

Wszyscy obecni stali spokojnie i sprawiali wrażenie, jakby to była ich zasługa, że tu stałem. Pieniądze nawet dałbym sobie zabrać, czemu nie? Zawsze można zarobić od nowa, ale problem przecież polegał na tym, że nie miałem czasu, musiałem spłacić dług. Stałem nieruchomo i czekałem, aż zaczną z przeszukiwaniem. Ten, co to mnie dźgał kopią, wziął tę wdzięczną robotę na siebie. Ugiąłem nogi w kolanach tak, aby przy przeszukiwaniu kieszeni mojego płaszcza musiał się dobrze pochylić. Złapać jego głowę pod pachę i omotać szyję łańcuchem, zanim jego koledzy trzymający mnie na uwięzi zdążyli zareagować, wcale nie było takie trudne. Dopiero teraz szarpnęli za końce i natychmiast zorientowali się, że wraz z tym ich kompan gwałtownie posiniał. Puścili łańcuchy i postanowili rozprawić się ze mną ręcznie. Jednego kopnąłem w kolano, aż trzasnęło, drugiego przyciągnąłem do siebie. Biedaczyna nadział się paskudnie ramieniem na zapartą w ziemię kopię.

- Łapcie go, do cholery! - krzyknął Holmegor. - Natychmiast!

- Ostrożnie, utrzymać odstęp, mamy przewagę - rozkazał przytomniej dowódca.

Musiałem dać nogę, zanim się zorientują, że nie dałbym im wszystkim rady. Odplątałem przyduszonemu łańcuchy z szyi, zostawiłem go leżącego na ziemi i puściłem się biegiem w dół. Było strasznie ślisko, przewracałem się i podnosiłem, ale zanim jeszcze dobiegłem do pierwszych domów, dotarło do mnie, że daleko nie zabiegnę. Bo niby dokąd? Ludzie Holmegora mieli konie, do tego byli lepszymi jeźdźcami niż ja, no i znali okolicę. Tak więc rzeka. To moja jedyna szansa.

Zaryzykowałem szybkie spojrzenie za siebie. Wprawdzie Holmegor i jego sfora coś tam pokrzykiwali i machali ze wzburzeniem rękoma, ale na tym koniec. W zorganizowaną pogoń jakoś się nie zebrali. Tym lepiej dla mnie. Trochę zwolniłem. Minąłem pierwszą wieżę wydobywczą, gdzie mężczyźni ładujący węgiel na furę wprawdzie popatrzyli na mnie podejrzliwie, ale szybko wrócili do pracy bez wtrącania się w nie swoje sprawy. Minąłem granicę porastającego pagórek lasu, pod nogami zachrzęściła mi wybrukowana kamieniami droga. Przebiegłem ją w poprzek, za bardzo kluczyła od szybu do szybu. Trzeszczenie kołowrotów, skrzypienie wozów, chrzęst ładowanego węgla, to wszystko czyniło taki hurgot, że nie słyszałem już nawet pobrzękiwania ciągnących się za mną łańcuchów. Czas przestać tak gonić i jakoś się ich pozbyć. Przy hałdzie wyższej niż normalny dom zwolniłem zupełnie. Kawałek dalej wznosiła się największa w okolicy wieża wydobywcza. Wyglądała na dawno nieużywaną. Widocznie zaczęli drążyć w tym miejscu, jak najbliżej rzeki, a dopiero potem ruszyli w górę doliny. Miałem nadzieję, że uda mi się w niej znaleźć jakieś porządne narzędzia, a przy tym nikt mnie nie będzie niepokoić niepotrzebnymi pytaniami.

Spoza wału czarnego, lśniącego węgla wychynął najpierw hełm, a za nim twarz z bokobrodami i wąsem opadającym aż na pierś. Potem druga głowa, trzecia, następna, wreszcie pojawił się cały rządek. Chwilę później widziałem już ich ręce i tułowie.

Holmegorowi na odsiecz przybyły posiłki.

Ten z wąsami zatrzymał się, po nim również i pozostali, lecz nie równocześnie, na komendę, niczym jednostka imperialnego wojska, która ma paradny dryl we krwi, ale jak grupa zaprawionych w bojach awanturników, którzy wiedzieli, jak osiągnąć zamierzony cel najmniejszym nakładem sił.

Przez chwilę mierzyliśmy się nawzajem wzrokiem, wydawało się, że przycichły hałasy pracujących górników i tylko łańcuchy, które wciąż za sobą ciągnąłem, pobrzękiwały, jakby chciały na siebie zwrócić uwagę.

- Myślę, że cię zabierzemy z nami - powiedział wąsaty.

Mógłbym spróbować obiec ich naokoło i zebrać do kupy łańcuchami, ale na to, niestety, były za krótkie. Co za pech.

- Zejdźcie mi z drogi, dobrze radzę. Aż tak dobrze wam nie płaci - odparłem.

Na twarzy wąsatego pojawił się pogardliwy uśmieszek, jak u kogoś, kto przygląda się pijakowi rozlewającemu gorzałkę po stole. I znikł równie szybko, jak wódka wsiąkająca w szczeliny spękanych desek.

- Złapcie…

Nie czekałem, aby dowiedzieć się, za co chcieli złapać. Znów puściłem się biegiem. Biorąc pod uwagę ich oraz regularnych ludzi Holmegora, było wyłącznie kwestią czasu, kiedy mnie dopadną. Przeskoczyłem przez kanał melioracyjny wykopany wzdłuż drogi i ruszyłem ku najbliższej wieży. W pół drogi obejrzałem się za siebie. Nie spieszyli się tak jak ja, pozwolili mi wyrobić dystans, ale sami rozlali się w tyralierę. Może nie byłoby głupio zawrócić i się przez nich przebić, jednak kątem oka dostrzegłem dwóch z kuszami i to przesądziło sprawę.

Do wieży dotarłem akurat w momencie, kiedy na górę wyjechała winda.

- Zjeżdżam na dół - oznajmiłem obsłudze.

Facet, któremu poprzedniego wieczora złamałem kolanem nos i przyprawiłem o jeszcze kilka innych nieprzyjemnych kontuzji, uśmiechnął się wrednie.

- Nie wydaje mi się.

Wybiłem się w górę i obiema nogami kopnąłem go w pierś. Wylądował trzy metry dalej na kupie żwiru ze zmiażdżonymi żebrami. Koń, którego przy tym niechcący trąciłem w zad, popatrzył na mnie z wyrzutem i zarżał.

Do niego akurat nic nie miałem.

Pozostali trzej robotnicy instynktownie się ode mnie odsunęli. Dłonie trzymali na rękojeściach noży, ale nie odważyli się ich wyciągnąć. Dobra myśl, nóż może się przydać. Schyliłem się nad biedakiem z roztrzaskaną gębą, który wciąż próbował złapać oddech, i zabrałem mu jego kozik. Górnik nie wyglądał dobrze, dawałem mu szanse pół na pół.

- Zjeżdżam na dół - powtórzyłem.

Najmniejszy z tamtych trzech, przepasany skórzanym fartuchem, spojrzał na platformę windy, a potem w górę, ku mechanizmowi zabezpieczającemu, który ją utrzymywał w zablokowanej pozycji na powierzchni. Jeszcze o kawałek wyżej, na systemie wielokrążków, wisiała przeciwwaga.

Zaskrzypiały kamienie, po drugiej stronie hałdy ktoś się wdrapywał na górę. Byli na tyle doświadczeni, że wystarczy jeden. Pozostali już mnie pewnie zachodzili ze wszystkich stron. Ruszyłem ku windzie. Po drugiej stronie szybu, diabli wiedzą skąd, pojawił się jakiś człowiek z mieczem w ręku. Po grzechocie toczącego się w dół węgla i kamieni wnioskowałem, że szło ich za nim więcej. Rzuciłem w niego nożem, uchylił się niemalże znudzonym ruchem. Nigdy w tym nie byłem dobry.

- Stój!

Wydawało mi się, że słyszę jęk napinanych cięciw. Przy odgłosach trzeszczącego zewsząd drewna było to praktycznie niemożliwe. W biegu schyliłem się, zgarnąłem z ziemi solidny kamień i posłałem go w ślad za nożem. Ten z mieczem czegoś takiego się akurat nie spodziewał. Kamień miał z pięć kilogramów, trafił go prosto w pierś. Miecz zadzwonił o kamienie, mężczyzna zrobił trzy niepewne kroki w tył, po czym z rozmachem klapnął na zadek.

Sam stałem już na platformie windy. Bełt wystrzelony skądś wyżej odłupał deszcz drzazg z belki nad moją głową. Wszędzie wokół mnie wychylały się z ukrycia twarze żołnierzy. Złapałem z ziemi miecz i ciąłem po linach, uwalniając przeciwwagę.

- Jaaaadę! - wrzasnąłem, znikając w czarnym szybie.

Słońce znikło, otuliła mnie ciemność, świszczały liny, terkotały bloczki mechanizmu dźwigowego, nieprzystosowane do takich prędkości.

Za długo lecę, nie przeżyję, pomyślałem. Nagle huk i ciemność. Wylądowałem na boku, w nosie drażnił mnie suchy pył. Poczułem zapach dymu, a po jakimś czasie zacząłem dostrzegać bliższe i dalsze ogniki górniczych lamp. Spojrzałem ku górze. Niebo wydawało się być niewyobrażalnie wysoko. Ze ścian wychylały się wystraszone twarze górników. Zbiegało się ich coraz więcej, żeby zobaczyć, co się stało. Uniosłem się. Bolał mnie każdy najdrobniejszy fragment ciała. Czułem się, jakbym obił sobie wszystkie gnaty. Ten upadek był gorszy niż dziesięć wieczorów walk.

- Łapać go! Kto go schwyta, ma zapewnioną nagrodę! - niósł się z góry wściekły głos. Holmegor wreszcie dotarł na miejsce.

Nawet nie powiedział, jak wysoką. Co za kutwa.

Stanąłem na nogi. Po kilku chwilach macania na oślep, rozgarniając resztki windy, zdołałem znaleźć wystarczające oparcie, aby zacząć gramolić się ku najbliższemu tunelowi.

Tam już czekał Hanuri. Popatrzył na mnie, na stos belek na dnie szybu, potem w górę. Zgadując po ognikach lamp, z wylotów wyższych tuneli spoglądało w moim kierunku dziesięciu, może piętnastu innych górników.

- Na co się gapicie? Dniówkę w prezencie chcecie dostać? - Hanuri nawet na moment nie wyszedł ze swej roli przodownika. - Przesuniemy się do sztolni obok Mokrej Dziury. Póki co będziemy tam składować urobek, a potem się to wszystko wywiezie naraz, na koniec zmiany. Davis, zarządź, żeby obsługa na górze się nie opierdalała, niech czekają na węgiel!

Więcej nie było trzeba. Górnicy zaczęli się powoli rozchodzić do swoich zajęć.

- Holmegor! - krzyknąłem w górę szybu. - Jesteś mi dłużny trzydzieści złotych. To przecież żaden majątek. Zapłać i będziemy kwita! Te pieniądze nie są warte kłopotów, które ci jeszcze sprawię!

- Nikt, słyszysz? Nikt mi się nie będzie przeciwstawiał! I to na mojej własnej ziemi!

Kretyn. To nie była jego ziemia, Holmegor nie dostał jej nawet w lenno, on ją zwyczajnie dzierżawił.

- Zabiłeś mojego człowieka, dopadnę cię za to! - poznałem głos wąsatego.

Czyli ten, którego sięgnąłem kamieniem, już się nie podniósł. Może cierpiał na zrzeszotnienie kości albo co? Choć przynajmniej wiedziałem, na czym stałem. Zgrywanie ostatniego sprawiedliwego nie miało dalej sensu.

- Pomóż mi - zwróciłem się do Hanuriego. - Na początek muszę się pozbyć tego. - Uniosłem ręce, podzwaniając łańcuchami. - No i przydałby mi się przewodnik. Ich jest cała zgraja, a ja sam jeden. Bez kogoś, kto wie, jak tu się poruszać, nie mam szans.

Przyglądał mi się bez słowa.

- Przydałaby mi się też jakaś broń. Takie zabijanie gołymi rękoma to ciężka robota, a ja mam kłykcie poobijane jeszcze po wczorajszym.

- Holmegor obiecał nagrodę - przypomniał mi.

Prędzej czy później złotu ulegnie każdy, lecz Hanuri nie wyglądał na kogoś, kto schyliłby się po każdą monetę.

- To dusigrosz i idiota. Przez te trzydzieści złotych straci znacznie więcej. Naprawdę wierzysz, że będzie potem skłonny jeszcze wypłacać jakieś nagrody?

- Może tak, a może nie. - Wzruszył ramionami.

Nijak nie mogłem odgadnąć, co Hanuriemu siedzi we łbie, ale bardzo potrzebowałem kogoś po mojej stronie. Czas zamieszania, czas, kiedy mogłem się jeszcze jakoś szybko wywinąć, minął bezpowrotnie. Wąsaty wiedział, co robić, i przypuszczałem, że jego ludzie już zdążyli zgromadzić górników, którzy potrafią poprowadzić ich pod ziemią. Pewnie zdążył też obsadzić wyloty wszystkich szybów.

Po poprzednim huku walącej się windy i krzykach ludzi teraz panowała nadnaturalna wręcz cisza. Ustały skrzypienia, odgłosy kilofów, nie było słychać nic, tylko nasze oddechy. Wydawało mi się, że słyszę, jak osiada na nas i na kamieniach węglowy pył. Kiedy indziej pewnie bym nawet na to nie zwrócił uwagi, ale teraz było to wręcz uderzające.

- Dlaczego to wszystko robisz? - postawił mi pytanie.

Udało mi się wreszcie wpaść na to, co tu robił on. Miał rodzinę, a z nią plany i przyszłość. Musiał zarobić pieniądze nie tylko dla siebie, ale i dla nich. Ja rodziny już nie miałem. Niektórzy zostali straceni, inni po prostu zabici, jeszcze inni… Wciąż musiałem gonić za pieniędzmi, aby ich w ogóle przy życiu utrzymać. Dwa razy do roku musiałem na oznaczone konto posyłać sumę, za którą człowiek rozsądny mógłby wieść całkiem zamożne życie. Musiałem, bo w sejfie Cesarskiego Banku Crambijskiego leżało oskarżenie o czarostwo podpisane przez głównego inkwizytora Zakonu. Gdyby je dostarczono pod właściwy adres, na stosach spłonęliby wszyscy moi krewni, aż do siódmego stopnia. Nawet tacy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Po tylu latach przestali być moją rodziną nawet ci, z którymi dorastałem. Dla pieniędzy uczyniłem wiele rzeczy, które mnie odmieniły, które zmieniły to, co do nich czułem. Zwyczajnie przestałem lubić ludzi. Jakichkolwiek. Jedyne, co mi pozostało, to co pół roku wpłacać sumę, za którą można by kupić ładny kawałek ziemi i gospodarstwo.

- Potrzebuję pieniędzy - odpowiedziałem sucho. - Dużo pieniędzy.

Może powinienem mu był powiedzieć więcej, wyglądał na człowieka, który zrozumie bliźniego w potrzebie, pewnie by nawet docenił, gdybym mu wyjawił moją prawdę. Nie wyjawiłem. Jakoś nigdy nie potrafiłem się do tego zmusić. Jedyne, co mogłem zrobić, to czekać, aż podejmie decyzję. Nawet się nie zastanawiałem nad tym, czy będę musiał zabić Hanuriego, czy w ogóle podniosę na niego rękę. Samo się okaże. Też nie wyglądał na kogoś, kto sobie nie potrafi w życiu poradzić i się o siebie zatroszczyć. Czego można było spodziewać się po mnie, po poprzedniej nocy dobrze już wiedział.

- Co ja z tego będę miał? - przerwał moje rozmyślania.

Takie podejście rozumiałem. Może coś nas jednak łączyło? Może mogliśmy się dogadać?

- Mnie potrzeba trzydziestu złotych, ani mniej, ani więcej. Co mi się z Holmegora uda wydusić ponadto, jest twoje.

- Nawet gdyby to było pięćdziesiąt? - Chciał się upewnić.

- Nawet. Ale jeśli tylko trzydzieści, będziesz się musiał obejść smakiem.

Chwilę się nad tym zastanawiał, wreszcie kiwnął głową.

- Stoi. Wyglądasz na takiego, co dotrzymuje słowa. Ale walczyć ani zabijać dla ciebie nie będę. Znam tych ludzi, to dobre chłopaki. Poprowadzę cię kopalnią, zabiorę do wyjścia. To wszystko.

- I zdejmiesz ze mnie te ozdóbki. - Pokazałem mu łańcuchy.

- Pewnie, wliczone w umowę. - Znów przytaknął.

Przeszliśmy drobny kawałek wąskim korytarzem do miejsca, w którym wykuta przestrzeń okazała się na tyle duża, że światło lampy Hanuriego rozpraszało się w mroku, ledwie tylko sięgając ścian. Zgadywałem, że jaskinia była na kilka kroków długa i szeroka.

- Narzędziownia - wyjaśnił. - O wiele wygodniej jest je trzymać tutaj, niż tachać w górę i w dół za każdym razem.

Pod ścianą stał wielki, poczerniały od węglowego miału dębowy pieniek. Hanuri skądś wytrzasnął ciężki przecinak i wielgachny młot.

- Holmegor oszczędza wszędzie tam, gdzie nie powinien. Łańcuchy są niehartowane, same pękają - wyjaśnił.

Położyłem rękę na pieńku. Zakładałem, że będę musiał przytrzymać mu przecinak tak, aby obiema rękami mógł wziąć dobry zamach młotem, ale okazało się, że żadnej pomocy nie potrzebował. Łup, cup i z moich przydługich ozdób pozostało po jednym ogniwie dyndającym przy obręczach na moich nadgarstkach.

- No i załatwione - ocenił swoje wysiłki.

Był silny. Mało który wielki chłop jest w istocie tak silny, na jakiego wygląda. A on był. Wsłuchiwałem się w echo dwóch uderzeń młota niosące się chodnikami, próbując odgadnąć, jak daleko sięgają. Mogliśmy być z pięćdziesiąt metrów pod ziemią, może nawet więcej. Najpierw zabiję ich wszystkich, a potem będę się martwił, jak się wydostać na powierzchnię - wybrałem najprostsze rozwiązanie. Takie lubię najbardziej.

- Potrzebowałbym jakiejś broni, żebyś się nie musiał za mnie bić - powiedziałem. - Ten młot wygląda poręcznie.

- Za ciężki do bitki. - Pokręcił głową.

Miał tupet, nie ma co.

Sięgnął w ciemność i podał mi długi, stalowy pręt, zaostrzony na końcu. Zważyłem go w ręce, kilka razy machnąłem nim na próbę.

- Używamy ich do wyszukiwania niepewnych miejsc oraz kieszeni z metanem.

Jak dla mnie, mogli tym wyszukiwać i nogawki z metanem. Był to słuszny kawał przyzwoitej stali, przebić nim chłopa na wylot nie powinno stanowić problemu. No, chyba żeby jakimś niewyobrażalnym pechem trafić w kręgosłup, wtedy trzeba by się przyłożyć trochę więcej.

Kiedy wypróbowywałem broń, Hanuri bacznie mi się przyglądał i nie bardzo podobało mu się to, co zobaczył. W migotliwym świetle lampy jego twarz zamieniła się w maskę zaniepokojonego, starego bóstwa. Cóż, jego problem.

- Jak powiedziałem, wskażę ci drogę i nic poza tym. Nie kiwnę palcem, nawet gdyby cię na moich oczach mieli zabić - przypomniał mi. - Jestem tu przodownikiem, jedna trzecia chłopaków dostaje pełne wynagrodzenie tylko dzięki temu, że się o nich troszczę i nie pakuję w kłopoty. Mam dwójkę dzieci, chętnie doczekałbym się trzeciego.

- Zrozumiałem przecież. - Wzruszyłem ramionami. - Nic więcej od ciebie nie chcę, nasza umowa jest jasna.

W mroku korytarza coś się poruszyło. Nigdy bym nie przypuszczał, że szczury mogą żyć tak głęboko.

- Bazg! - zareagował na szmer Hanuri. - Chodź tutaj.

Z ciemności wynurzył się zgarbiony człowiek. Całą jego łysinę pokrywała jedna wielka blizna. Wyglądał, jakby go ktoś kiedyś z upodobaniem próbował oskalpować.

- Obiecali za niego nagrodę - wymamrotał garbus.

Chyba brakowało mu kilku zębów, z pewnością na przedzie. Moje własne po wczorajszym dopiero przestawały się ruszać. Jak zawsze. Do czasu.

- Jak myślisz, ile by ci Holmegor za niego zapłacił?

- Będzie pewnie z pięć srebrnych - odpowiedział Bazg.

To już nawet nie brzmiało jak mamrotanie, bardziej jak szelest. Zębów faktycznie musiał nie mieć. A zatem dobrze mi się wydawało, szczury były w stanie przeżyć tak głęboko.

- Jak będzie po wszystkim, masz je u mnie.

- Rozumiem, szefie.

Ruszyliśmy w ciemność. Hanuri przykręcił lampę do tego stopnia, że prawie nie widziałem, po czym stąpam.

- Holmegor to dusigrosz… - zaczął cicho wyjaśniać, kiedy posuwaliśmy się powoli w gęstych ciemnościach.

Jak na mój gust, chodnik był aż za ciasny. Co chwila waliłem w coś głową albo ocierałem się o ściany ramionami.

- Ale ma bardzo doświadczonego sztygara, na którego się zda. Mamy tutaj siedem szybów. Jednak oprócz wyrobisk i korytarzy, które służą do wydobycia węgla, kopiemy też szyby poprzeczne dla wentylacji. U ich wylotów korzystamy nawet z wiatraków.

Czekałem, żeby dowiedzieć się, co z tego słowotoku wynikało dobrego dla mnie.

- Jak już powiedziałem, Holmegor oszczędza więcej, niżby dyktował rozsądek. Wiele szybów wentylacyjnych nie jest należycie utrzymywanych. Chłopaki wiedzą, że nie na wszystkich można polegać.

Było oczywiste, że Hanuri znał kopalnię jak własne podwórko i doskonale wiedział, na ile i gdzie mógł sobie pozwolić. Zmiana echa jego głosu kazała mi się domyślać, że zbliżamy się znów do większego wyrobiska. I całe szczęście, bo od ciągłego walenia głową w stemple czułem się już jak wołowa bitka.

- Skrzyżowanie - wyjaśnił, kiedy wyszliśmy z korytarza. Rozpostarłem ramiona, ale nie udało mi się sięgnąć ścian. - Pójdziemy tędy. - Złapał mnie za łokieć i obrócił w pożądanym kierunku. - To najkrótsza droga do ósmego szybu.

Byłem przekonany, że wcześniej wspominał tylko o siedmiu.

- Holmegor spisał go na straty, ale my w dalszym ciągu go utrzymujemy, że tak powiem, w wolnym czasie. - Hanuri zaśmiał się sam do siebie.

To brzmiało obiecująco. Była szansa, że wąsaty o nieużywanym szybie nie będzie nic wiedział. Posłusznie dreptałem za Hanurim i starałem się pokazać ciemności, jaki to ze mnie twardziel. Nie wychodziło mi to najlepiej, była wszędzie. W oczach, w ustach, połykałem ją i mało się nią nie dławiłem. Jednak nic, ani ciemność, ani wąski korytarz, przez który musiałem się teraz przeciskać bokiem, nie mogły mnie zatrzymać. Migocząca lampa Hanuriego wyznaczała szlak. Z każdym krokiem nabierałem przekonania, że wyjście jest już niedaleko, że za parę chwil znów wychynę na światło dzienne. Nie bałem się śmierci, ale umierania w ciemnościach tak. Dziwne.

Na kolejnym skrzyżowaniu, które - wnioskując po echu naszych kroków - musiało być mniejsze niż poprzednie, ale wciąż zbyt rozległe, by sięgnąć ścian, zatrzymałem Hanuriego. Obrócił się. Głębokie cienie pobudzone do życia skaczącym płomieniem zmieniły jego twarz w jakąś upiorną maskę. Właśnie takie maszkarony wieńczyły arenę. Zastygłe w agonalnym grymasie oblicza zwycięzców i pokonanych.

- Nie jesteś jedynym, który wie o istnieniu ósmego szybu wentylacyjnego - zaszeptałem tak cicho, że gdybym się nie nachylił do jego ucha, pewnie wcale by mnie nie usłyszał.

- Pewnie. Wie o nim każdy, kto przepracował tu więcej niż jeden okres - odpowiedział.

Wąsaty o nim wiedział. Niemożliwe, żeby o nim nie słyszał. Już tam na mnie czekał.

- Wyjdźmy gdzie indziej - zażądałem, mimo iż protestował przeciwko temu każdy najdrobniejszy kawałeczek mojego ciała.

- Dlaczego? Myślisz, że im ktoś pomaga? Że ich ktoś podprowadził?

Nie musiałem nawet odpowiadać. Cisza nie była już tak absolutna, jak przed paroma chwilami.

- Cholera! - zaklął. - Musimy uciekać.

Za późno, byli już zbyt blisko. A nawet jeśli nie, to ucieczka nie wchodziła w grę. W pośpiechu na pewno rozbiłbym sobie łeb, poobtłukiwał łokcie, kolana i diabli wiedzą co jeszcze. Już lepiej stawić im czoła.

- Odsuń się. Tylko lampę postaw tam, na ziemi. Nie będziesz się przecież za mnie bił - przypomniałem mu, kiedy się wahał.

Sam stanąłem plecami do ściany, a półtorametrowy pręt, o który do tej pory tylko się potykałem, uniosłem na wysokość piersi. Hanuri zniknął błyskawicznie i bezszelestnie. Chłop tak wielki jak on nie powinien znikać tak cicho. Może to jakaś górnicza specjalność? Knot w lampie powoli się dopalał, kroki zbliżających się brzmiały coraz głośniej, ale równocześnie jakoś tak dziwnie, jakby dobiegały z różnych kierunków równocześnie. Początkowo wydawało mi się, że schodziły się tu tylko trzy korytarze, ale teraz odniosłem wrażenie, że musiało ich być znacznie więcej. Sprawdziłem ścianę za moimi plecami. Była tam, nie stałem u wylotu korytarza. Trzeba mieć coś, na czym można polegać. Sam, pod ziemią, otoczony przez nieprzyjaciół.

Brzęknięcie żelaza o kamień zabrzmiało tak głośno, że aż się chciałem instynktownie rzucić w stronę źródła dźwięku, ale na kilka kolejnych uderzeń serca zapanowała znowu cisza. Pieprzona nora.

Nagle w ciemności przede mną pojawiły się dwa jasne punkty. Zorientowałem się, że to oczy. A skoro widziałem je ja, to i one musiały widzieć mnie. Na szczęście bardziej interesowała gościa stojąca na ziemi lampa. Wtem świetliki oczu drgnęły i zapłonęły jakby jaśniej. Dostrzegł mnie. Rzuciłem się jak sprinter, w odpowiednim momencie dźgając na wprost stalowym prętem. Nie zatrzymałem się, napierałem całym ciężarem ciała. Ktoś przeraźliwie wrzasnął. Straszny dźwięk. W podziemiach nie powinno się krzyczeć. Stalowy szpic przeszedł przez miękkie mięso, otarł się o kość i wbijał głębiej. Uderzyłem w niego ciałem, ale napierałem dalej, ze sprintera zmieniając się w zapaśnika, pchałem faceta przed sobą w korytarz. Znów czyjś wrzask. Pręt przeszył drugiego na wylot i dźgnął następnego. Światła ubywało, widać upuszczali lampy w pośpiechu, łapiąc się za broń.

Nie było to tak całkiem bez sensu, tyle że ja miałem już w dłoni nóż, który szczęśliwie namacałem przy pasku trupa przede mną. Cofnąłem się o krok i pozwoliłem, aby ciała nabite na pręt osunęły się na ziemię. Znów zaatakowałem, lecz tym razem pręt już puściłem. Ciemności przede mną nastały absolutne, więc zacząłem siekać na oślep. Poczułem, jak kaleczę sobie rękę o kolczą koszulę czy coś podobnego. To mi zdradziło, gdzie stał jej posiadacz. Chlastałem go dotąd, aż poczułem, jak rosi mnie ciepły, lepki deszcz. Przekleństwa, krzyk, paniczne wycie. Nie zatrzymywałem się ani na moment, nie mogłem im dać szansy na opamiętanie się.

Nagle zrobiło się cicho. Stanąłem. Cisza była tylko pozorna. Słyszałem słabnący charkot i pękanie baniek z krwi. Musiałem komuś przebić płuco i teraz leżał gdzieś bez słowa i nadziei na przeżycie. Ciemność też była pozorna. W oddali przede mną jarzył się blado jakiś nieokreślony poblask. Smród śmierci nasilił się, zrobiło mi się niedobrze. Zacząłem się wycofywać, aż dotarłem do skrzyżowania, z którego ruszyłem do ataku. Lampa wciąż jeszcze dawała trochę światła.

- Możemy iść, droga wolna - powiedziałem.

Z nicości wynurzył się Hanuri.

- Są martwi? - zapytał.

Znałem ten ton. Sam już znał odpowiedź, ale jeszcze nie dowierzał.

- Ilu ich było? Żołnierze czy górnicy?

- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami, choć przecież nie mógł tego zobaczyć. - Są martwi, więcej nic mnie nie obchodzi.

- Racja - powiedział w końcu. - Ty naprawdę się rwiesz na górę, co?

- Dokładnie. Mamy umowę - przypomniałem mu.

- Owszem. A wszystko, co górką, jest moje.

Nie widziałem twarzy Hanuriego, ale mógłbym się założyć, że się uśmiechnął.

- Tędy - wskazał i znów poczłapaliśmy korytarzem.

- W życiu nie widziałem kaganka, który dawałby tak mało światła, jak ten twój. - Pokusiłem się w końcu o przerwanie milczenia. Dotarliśmy wreszcie do korytarzy, w których nie musiałem się martwić, że za chwilę rozwalę sobie łeb albo skręcę nogę.

- No. Specjalnie go tak podkręciłem - odparł. - Pali się dzięki temu dłużej. Teraz pójdziemy skrótem. Trzeba się dobrze schylić, a jak nie dasz rady, to idź na czworaka.

Im dalej, tym lepiej.

Ciemność napierała na mnie z każdej strony, a wraz z nią kamienne ściany pełne ostrych występów, nierówne podłoże z niewidzialnymi kałużami zimnej wody oraz zadymione gęste powietrze.

- Jak to się dzieje, że nie zalewa was woda? - W pobliżu płynęła przecież rzeka.

- Nieprzepuszczalne skały - wyjaśnił Hanuri. - Dobra, dalej musimy już zejść do parteru.

Posłuchałem, chociaż żadnej przeszkody nie mogłem dostrzec. Kiedy jednak nieostrożnie poderwałem głowę, zapłaciłem za to uderzeniem tak silnym, że aż zobaczyłem gwiazdy, a włosy zlepiła mi świeża krew.

- Węgla tu jest od groma, ale właśnie z powodu wód podskórnych można go wydobywać tylko w tych kilku określonych miejscach. Holmegor albo miał doradcę, który się na tym bardzo dobrze znał, albo po prostu miał szczęście - wyjaśnił Hanuri podczas jednego ze sporadycznych postojów, jakie robiliśmy dla nabrania sił. Korytarz stał się nie tylko ciasny, ale i nadzwyczaj kręty, przez co posuwaliśmy się bardzo mozolnie.

Ciemnością nagle jakby wstrząsnęły wibracje, dopiero po chwili zorientowałem się, że to echo krzyku.

- Szukają nas - skonstatował Hanuri i ruszył ponownie w drogę. - Nie wiedzą jednak, w którą stronę się skierowaliśmy. Tu są dziesiątki kilometrów chodników.

- Może byłoby lepiej zatrzymać się i poczekać, aż się to wszystko trochę uspokoi? - zaproponowałem.

- Niech będzie - zgodził się.

W tym samym momencie zachlupotała pod naszymi nogami woda.

- Najniższy punkt chodnika, tu już jednak zaczyna przesiąkać. Bez pomp nie da się kopać głębiej, ale to by podniosło koszty wydobycia, więc Holmegor nie jest zainteresowany. Kawałek dalej jest takie miejsce, w którym możemy się ukryć.

Kryjówka była wypełniona do połowy wodą i przypominała norę, gdzie niedawno utopił się borsuk. Szczególnie zapachem. W świetle lampy Hanuriego ściany połyskiwały drobinkami jakichś minerałów. Co parę chwil od sufitu odrywała się kropla wody i z głośnym pluskiem rozbijała o lustrzaną powierzchnię.

- Wystarczy nam światła? - Wskazałem migoczący płomyk.

Za żadną cenę nie chciałem znaleźć się w zupełnych ciemnościach. Na tej głębokości bałem się tego stokroć bardziej niż całej tej nagonki za moimi plecami.

- Knot jest tak przykręcony, że wytrzyma dzień z nawiązką - uspokoił mnie.

- To dobrze. - Kiwnąłem głową z ulgą.

Gdybym miał się znaleźć dziesiątki metrów pod ziemią bez światła, czułbym się po prostu jak pogrzebany za życia.

Czekaliśmy, a tymczasem głosy dochodzące nas korytarzem przybierały na sile. Niepokoiło mnie, że do naszej kryjówki wiodła tylko jedna droga. Równie dobrze jaskinia mogła okazać się pułapką.

Hanuri nagle zasłonił płomień specjalną przykrywką. Ciemność nabrała materialnej gęstości, stała się jak bestia miażdżąca człowieka w uścisku.

- Są blisko. Milcz, dopóki ci nie powiem - wyszeptał.

Nie miałem pojęcia, skąd on to wiedział, ale kilka oddechów później rzeczywiście usłyszałem wyraźny chrzęst kroków, zgrzytnięcie żelaza o kamień, stłumione przekleństwo.

- Jesteśmy w najniższym punkcie chodnika - powiedział ktoś. Nie rozpoznałem głosu.

- Potrzebuję porządnej mapy. Bez niej nie możemy mieć pewności, że czegoś nie przeoczyliśmy - zabrzmiała niepewna odpowiedź.

Tym razem wiedziałem, kto to powiedział. Wąsaty - dowódca oddziału, który mnie podczas mojej ucieczki o mało nie złapał, dotarł i tutaj. Ciekawe, co im Holmegor za mnie obiecał, że im się w ogóle chciało? Aż tak im zależało? Ja bym dawno machnął ręką. Oczywiście o ile nie potrzebowałbym na gwałt pieniędzy, jak w tej chwili. Do terminu zapłaty został już tylko tydzień. Zasrane trzydzieści złotych.

Pogrążyłem się w starych, dobrze mi znanych, a przez to jeszcze nieprzyjemniejszych przemyśleniach. Na parę chwil straciłem poczucie upływającego czasu, zapomniałem wręcz, gdzie się znajdowałem.

- Już są daleko. - Hanuri wytrącił mnie z zamyślenia. - Jeszcze trochę poczekamy, a potem pójdziemy tymi niższymi korytarzami do szybu wentylacyjnego na pagórku.

- Na pagórku? - zaciekawiłem się.

- No. Ósemki, jak już wiemy, pilnują. Dwójka i trójka wchodzą prosto w zbocza tego pagórka, na którym stoi posiadłość Holmegora. Węgiel znajduje się tam zaraz pod powierzchnią, początkowo mieliśmy fedrować i tam, jednak potem jakoś zmienił zdanie. Ale wywietrzniki zostały, mają najlepszy cug.

Brzmiało to nieźle. Biorąc pod uwagę, że Holmegor był śmierdzącym tchórzem, mógłbym się założyć, że okolice swojego podwórka kazał przeszukać w pierwszej kolejności.

Czekaliśmy więc dalej. Ja, on, krople wiodące swój krótki żywot między sklepieniem a powierzchnią wody i ciemność. Ta była najcierpliwsza z nas wszystkich.

- Idziemy? - zapytałem w końcu, kiedy nie mogłem już znieść tego siedzenia w miejscu. Na zewnątrz mogła już równie dobrze panować noc, straciłem poczucie czasu. A i miejsca, na dobrą sprawę, też.

- Dobra, czemu nie… - zgodził się. Odsłonił płomyk, który znów odepchnął od nas napastliwą ciemność na kilka nieodległych kroków.

Podniosłem się zdrętwiały. Powierzchnia wody rozfalowała się, skórę przeszył chłód. Przez cały ten czas trzymałem swój stalowy pręt pod wodą, zaostrzonym końcem celując w wyjście z kryjówki. Gdyby ktoś tam nas nakrył, nie miałby o nim pojęcia do momentu, aż byłoby za późno. Palce mi przez to zesztywniały jak nakrochmalone.

- Z powrotem do skrzyżowania, a potem pierwszym korytarzem w prawo - zakomenderował Hanuri. Byłem bliżej wyjścia, w tej ciasnocie nie mieliśmy nawet jak obejść jeden drugiego.

Szedłem po omacku z ręką wyciągniętą przed siebie na wypadek jakichś niespodziewanych przeszkód, ale do skrzyżowania udało mi się dotrzeć bez żadnych problemów. Powietrze było tu o niebo lepsze niż w borsuczej norze.

- Idę pierwszy - zdecydowałem i urwałem natychmiast, niemalże w pół słowa.

Popatrzyliśmy po sobie. Widziałem, jak oczyma bada ściany lśniące od ściekającej wody. Echo moich słów zabrzmiało zupełnie inaczej. Dźwięk powinien się odbijać od nagich skał, jak poprzednio, a się nie odbijał.

Z korytarza po lewej wynurzył się pokrzywiony Bazg, za nim jeszcze trzech górników. Nasza droga w dalszym ciągu pozostawała otwarta, ale nie mogliśmy pozwolić, żeby wiedzieli, którędy dajemy chodu.

- Czego za nami leziecie? - spytał Hanuri.

Powiedział, że za mnie bić się nie będzie, to było jasne. Ale czy biłby się ze mną, gdybym zaczął zabijać jego ludzi? Oto dobre pytanie.

- No jak to: czego? - obśmiał się Bazg. - No przecie, że dla kasy.

- I co, myślicie, że wam się opłaci? Widzieliście, co zrobił z wojskowymi? - Hanuri wskazał mnie ręką. - Ilu znaleźliście martwych na krzyżówce?

Jeden z górników splunął.

- Trzech. I jednego ostro poharatanego - wymamrotał. - Raczej nie wyżyje.

No patrzcie, a głowę bym dał, że tam było tylko trzech. Zresztą w takim zamieszaniu każdy mógł się pomylić.

- Dla nas wszystkich będzie najlepiej, jeśli damy mu odejść i będziemy udawać, że nigdy go nie widzieliśmy - próbował im przemówić do rozumu Hanuri. W kontekście trupów, które znaleźli, jego słowa nabierały dodatkowej wagi.

Powinien dodać do tego jeszcze parę groszy. Pieniądze zawsze mają dar przekonywania. Drugi w kolejności po hartowanej stali. Pech chciał, że sam nie miałem dość, aby im taką gratyfikację zaproponować.

- A tobie co obiecał za pomoc? - Bazg uśmiechnął się pogardliwie.

Zrozumiałem, że tak naprawdę wcale nie chodziło mu o pieniądze. On po prostu chciał się poczuć ważny i jeszcze do tego mieć kogoś, kto by go słuchał i za nim poszedł.

- Holmegor ukradł mi trzydzieści złotych i tyle chcę odzyskać z powrotem. Wszystko, co zdobędę ponadto, jest jego. - Wskazałem Hanuriego.

- Nasze - uzupełnił Hanuri, zapraszającym gestem dopuszczając pozostałych do spółki.

Staraliśmy się obaj, ale kiepskie to było staranie, bardzo kiepskie. Człowiek w złoto wierzy tylko wtedy, kiedy je widzi, kiedy je ma na wyciągnięcie ręki, kiedy to złoto szepcze mu prosto do ucha „mój panie”.

- Wyjdzie tego dużo mniej, niż nam obiecał Holmegor - zaczął się targować Bazg. - Od ciebie możemy nie dostać nic, a od niego tygodniówkę na łebka. - Zatoczył ręką koło, wskazując na swoich kumpli.

Z pozostałych korytarzy wychynęło ich jeszcze więcej. Po dwóch, trzech z każdego wylotu.

- Jest też inna możliwość, że na was te pieniądze zaoszczędzi - podsunąłem. - Martwym nie trzeba płacić nic.

Pomimo iż wokół nas przybyło lamp, z których każda była podkręcona silniej niż Hanuriego, światła przybyło jedynie odrobinę. Sama nasza obecność i błyszczące spojrzenia wydawały się je pochłaniać. Widziałem pały, młoty i spore, choć spracowane, noże. Z moim zaostrzonym prętem mogłem nieprzyjemnie ich zaskoczyć.

- Te wszystkie groźby są chyba zbędne, co? Nie będziemy się przecież zabijać dla kilku zasranych groszy. Nikt tu chyba nie będzie na tyle głupi - powiedział Hanuri, kręcąc głową, jakby sam nie mógł uwierzyć, że w ogóle doszło do takiej sytuacji.

- Ciebie zabijać nie musimy, wystarczy, że staniesz po właściwej stronie.

W sprawie pojednania na Bazga nie było co liczyć.

Nie przepadam za rozprawianiem o zabijaniu. Już wolę zrobić, co trzeba, bez zbędnych gadek. Nieistotne detale zniknęły. Została tylko broń, ściskające ją ręce, ułożenia ciał, dogodne sytuacje, okazje do ataku, błyskawiczne decyzje.

- Obiecałem, że go wyprowadzę na powierzchnię, i słowa dotrzymam. Znacie mnie, jestem przecież waszym przodownikiem. Pieniędzmi się z wami uczciwie podzielę. No to co wam się lepiej opłaci? Albo wszyscy wyjdziemy z tego bogatsi, albo zostaniemy z tym, co mamy w kieszeniach teraz. Kto by nie chciał zarobić bez wysiłku, siedząc spokojnie na dupie?

Hanuri wykazywał się uporem godnym lepszej sprawy. Ja bym już dawno machnął ręką.

Stal w mojej dłoni robiła się coraz cieplejsza. Niemalże zrosła się z ciałem, stawała się częścią mnie samego.

Wyglądało na to, że słowa przodownika przynajmniej kazały im się chwilę zastanowić. Dotarło wreszcie do nich, że nie miałem zamiaru się poddawać, przypomnieli sobie zabitych, a do tego wiedzieli, że Hanuri był na wskroś uczciwy.

Bazg również się zorientował. Wielka szansa na przywództwo zaczynała wymykać mu się z rąk. Jeszcze moment i będzie za późno, jeszcze moment i do końca życia pozostanie tym, czym był do tej pory - nędznym wypierdkiem. W takich właśnie chwilach ludzie stają się najniebezpieczniejsi.

- Wara od naszego złota! - warknął i z nożem w ręce rzucił się do ataku. Ale nie na mnie, na Hanuriego.

Hanuri tylko się nieznacznie usunął, przychylił, obrócił, chwycił oniemiałego Bazga w pasie, zakręcił młyńca i cisnął z powrotem, skąd tamten wyskoczył, prosto w jego kumpli. Byłem pod wrażeniem.

Ktoś krzyknął, potem jęknął. Jakimś cudem Bazg utrzymał się na nogach. Ostrze jego noża straciło blask, pociemniało. W dziennym świetle zapłonęłoby szkarłatem.

- Zabił Lotara! Zabił Lotara! - zaczął się drzeć, jakby postradał zmysły.

Tego, że sam ściskał w ręce zakrwawiony nóż, jakoś nie dostrzegł.

Moment, w którym waży się wszystko, drobina czasu wykrojona z otaczającej nas ciemności, w niej kopcące knoty lamp, rozjaśnione nimi ściągnięte twarze mężczyzn.

- No, na co czekacie? Na niego!

Złapał jednego ze swoich kumpli i pchnął na nas. Ci stojący po drugiej stronie dostrzegli tylko tyle, że jeden z ich ludzi ruszył do ataku, to wystarczyło.

Zanim nas dopadli, staliśmy z Hanurim plecami do siebie, jakbyśmy to mieli przetrenowane. Mój pręt ciął powietrze, ostry koniec zahaczył o uniesiony łokieć ręki dzierżącej solidny młot. Krótkim wypadem minąłem zranionego i wbiłem tępy koniec stalowej tyki kolejnemu napastnikowi w brzuch, aż sflaczał jak przebity bukłak. Rękami zasłoniłem się przed spadającym z góry ciosem pałą, tamten pociągnął go po łuku, na mój zbolały od schylania się grzbiet.

Krzyki, rzężenie, sapanie, zawierucha na całego. Mój pręt uwiązł w ciżbie, w ostatniej chwili przystanąłem, schyliłem się i zdecydowanym krokiem w tył zaskoczyłem jakiegoś gościa, który chciał mi pałą rozbić łeb. Przeleciał przeze mnie i padł prosto pod nogi jednego ze swoich kompanów. Obaj dostali po pysku aż miło.

Dopiero teraz, z pustymi rękami, zaczynałem się czuć w swoim żywiole. Wbiłem komuś pięść w piwne brzuszysko aż po łokieć. Nie tylko ustał, ale próbował nawet posłać mi serię ciężkich ciosów na korpus. Założyłem mu dźwignię na ramię i użyłem jako tarczy przed kolejnymi napastnikami. Podciągnąłem dźwignię i z bólu skoczył do półsalta prawie o własnych siłach. Kilku zwalonych z nóg mężczyzn runęło z ogromnym pluskiem do wody. Krótka przerwa. Za moimi plecami też się nieco uspokoiło. Na młyńcach Hanuriego można było polegać.

Dwóch pierwszych powoli dźwigało się na nogi. Jeden z mozołem, widać było, że próbował zgadnąć, co się z nim stało. Ten drugi jednak wyglądał zaskakująco świeżo. Jakby kąpiel w zimnej wodzie była jedyną nieprzyjemnością, jaka go w całym tym bajzlu spotkała. W każdej ręce trzymał nóż, a wyraz twarzy miał aż nadto znajomy.

- Vade, daj spokój! Rzuć te noże! - gdzieś z tyłu dobiegł głos Hanuriego.

Vade, czy jak mu tam było, potrząsnął tylko głową, jakby chciał strząsnąć spływające mu po twarzy kropelki wody. Jeden nóż trzymał ostrzem do góry, drugi w uchwycie obronnym, wzdłuż przedramienia. Widać, że już się musiał kiedyś bić na noże. I to nie raz.

- No to chodź - zaprosiłem go. Sam stanąłem w lekkim rozkroku z rękoma opuszczonymi swobodnie wzdłuż ciała.

Łatwy, nieruchomy cel. Takim mu się musiałem wydać, bo rzucił się na mnie tak, jakby chciał zakończyć jednym ciosem pod żebra, a w przypadku kontrataku zbić go bez problemów drugim ostrzem. Czego jednak nie dostrzegł, to mój stalowy pręt, który upuszczony wylądował na kamieniu pod ścianą, a teraz był mniej niż na wyciągnięcie ręki ode mnie. Nogami nawet nie ruszyłem z miejsca, sięgnąłem tylko po pręt i dźgnąłem Vade’a prosto w pierś. Refleks miał zaskakująco dobry, częściowo zdołał mój atak zablokować. Tylko częściowo. Zamiast trafić prosto w serce, stal przeszyła mu lewy bok tuż nad biodrem. Wylądował w wodzie, zwinięty w kłębek, z krwawą pianą na ustach.

- No, i to by było tyle… - Rozejrzałem się niespiesznie.

Hanuri stał oniemiały, spoglądał na mężczyzn leżących i siedzących na ziemi, skulonych pod ścianami. Kilku martwych, dwóch, może trzech już się nie wyliże, pozostali z kolei zostali poturbowani tak, że tej bijatyki nie zapomną do końca życia. Tego byłem pewien.

- Niezła rozróba - skonstatowałem.

- Niektórzy nie żyją - powiedział Hanuri. W jego głosie brzmiało wyraźne niedowierzanie.

Jak na kogoś o takich możliwościach, wykazywał się nieoczekiwanymi skrupułami.

- Ich wybór. - Wzruszyłem ramionami. - Musimy ruszać, chyba że chcesz podobijać tych, którzy przeżyli, żeby nikomu nie zdradzili, którędy poszliśmy.

- Idziemy - odparł Hanuri, próbując ukryć narastającą w nim wściekłość. - Im szybciej się ciebie pozbędę, tym lepiej.

Niedawno wydawałoby mi się to niemożliwe, a jednak tym razem korytarzami pełnymi zakrętów, zagłębień, porzuconych wózków i drewnianych torów gnaliśmy w pełnym pędzie. Jeszcze się nie zdążyłem od tego biegu zadyszeć, a już chodniki za nami ożyły dźwiękami. Znów nas ścigali. Nie rozumiałem, jak to było możliwe, zakładałem, że Bazg o swoich planach powiedział tylko tym, których ze sobą zabrał do pomocy. Może ich na nas ściągnęły hałasy. Tak całkiem po cichu żeśmy się przecież nie tłukli.

- Rzucę okiem, zaczekaj tutaj - ostrzegł mnie Hanuri i zniknął za rogiem.

Wyłonił się zza niego krótką chwilę później i zanim jeszcze przygasił lampę, zakrył mi dłonią usta. Równoległym chodnikiem, połączonym z naszym krótkim korytarzykiem, przeszedł mały oddział. W mroku nie było widać, czy górnicy, czy żołdacy, ale każdy z nich niósł lampę i jakąś broń.

- Spróbujemy innej drogi - wysyczał Hanuri po chwili zastanowienia. Ruszyliśmy dalej nieprzeniknionym jak dla mnie podziemnym labiryntem.

Przestałem się orientować w układzie korytarzy. Idąc po omacku, obeszliśmy dwa szyby wentylacyjne, w których pooddychaliśmy chwilę świeższym powietrzem. Wydawało mi się, że nad głową dostrzegłem gwiazdy, ale mogły to też być oddalone płomyki lamp.

- Wkraczamy teraz do opuszczonej części chodnika, w której już nie fedrujemy. Ale będziemy szli głównymi korytarzami, te powinny być wciąż w porządku - szepnął Hanuri, zanim doszliśmy na kolejne skrzyżowanie.

Byliśmy już całkiem blisko, kiedy zatrzymały nas szmery i odgłosy tłumionej rozmowy. Ostrożnie, krok za krokiem, podkradliśmy się na tyle, żebyśmy mogli wyjrzeć. Skrzyżowania pilnowało kilku ludzi w mundurach stałej obsady Holmegora. Po cichu wycofaliśmy się na bezpieczną odległość.

- Wygląda na to, że Holmegor rzucił wszystkich ludzi, jakimi dysponował. I to zarówno wojskowych, jak i górników. - Hanuri potwierdził tylko to, czego sam już zdążyłem się domyślić. - Dlaczego?

Zastanowiłem się przez chwilę. Holmegor obiecał mi robotę, lecz słowa nie dotrzymał. No niech to, zdarza się. Obiecał mi też zwrot wydatków na podróż, z czego nie zobaczyłem złamanego grosza. Pies srał i to. Potem odebrał mi moje ciężko zarobione pieniądze. Trzydzieści złotych. Jak tak policzyć, ile go będzie kosztować wstrzymanie wydobycia, dodatkowy żołd dla wąsatego i jego koleżków, no i nagroda za złapanie mnie, nijak się to nie kalkulowało. Już najbardziej opłacałoby mu się machnąć na mnie ręką i dać mi uciec.

- Boi się - odpowiedziałem. - Ktoś mu powiedział, kim jestem, i przestraszył się, że będę chciał wyrównać z nim teraz rachunki. Więc się mnie chce za wszelką cenę pozbyć raz na zawsze.

No, chyba że postanowił zerwać wszelkie powiązania z półświatkiem, a ja byłem ostatnim ogniwem. Bo, na przykład, chciał odtąd żyć wyłącznie uczciwie.

- No więc kim ty w takim razie jesteś?

Tym razem uśmiechnąłem się ja.

- Już raz żeśmy to przerabiali. Niezbyt miłym facetem, tego możesz być pewien. W dalszym ciągu warto mi pomóc stąd się wydostać? - zapytałem.

- Umowa to umowa - odpowiedział. - Tyle tylko, że będziemy musieli zdać się na stare, zapomniane korytarze, które nigdy nie zostały nawet poszerzone tak, żeby można było w nich pracować. Może wciąż jeszcze da się nimi przejść.

Poczułem na plecach dreszcze. Może wciąż jeszcze da się nimi przejść… To nie była krzepiąca uwaga. Coraz bardziej przypominaliśmy dwa borsuki zaszczute przez sforę psów i zaganiane głębiej i głębiej na samo dno nory. Tam, skąd już nie było odwrotu.

- No to chodźmy.

Sztolnie, chodniki, korytarze, czy co to wszystko tak naprawdę było, stawały się coraz ciaśniejsze, coraz niższe. Najpierw zawadzaliśmy o strop głowami, potem już zgarbionymi plecami. Jednak odgłosy pogoni nie chciały nas odpuścić. Albo było to tylko jakieś złudzenie, albo rzeczywiście podążyli za nami do starej części kopalni.

Nie wiem, jak długo żeśmy się tak przeciskali, ale jak na moje obolałe plecy, było to stanowczo zbyt długo. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w którym korytarz skręcał w prawo tak ostro, że aż wydawał się zawracać w kierunku, z którego przyszliśmy.

- Tędy. - Hanuri wskazał coś przy samej podłodze.

Dopiero kiedy się schyliłem, dostrzegłem otwór wiodący do tunelu tak niskiego, że można się było doń wcisnąć jedynie na czworaka.

- Wiedzie prosto do sztolni numer trzy, z której nikt już węgla nie wydobywa. Ta idzie w górę, w poprzek pokładów, prawie pod samym gruntem. Uchodzi do niej przekop z szybu wentylacyjnego, którym można się przecisnąć na powierzchnię. Przy odrobinie wysiłku.

Przyglądałem się Hanuriemu, próbując odgadnąć, czy tylko żartuje, czy rzeczywiście już mu totalnie odbiło. Przecisnąć na powierzchnię? O czym on pieprzył? Rozumiem, że na górę można się dostać na różne sposoby - wyjechać za pomocą dźwigu, wdrapać się po drabinie, czy nawet stopniach, choćby i wspiąć po skałach. Ale przecisnąć na górę? Przy moich rozmiarach?

- A co z tą starą sztolnią? Nie byłoby to łatwiejsze może? - zaproponowałem, kiedy dotarło do mnie, że nie żartował. - Powiedziałeś, że idzie pod samą powierzchnię.

- W górniczym tego słowa znaczeniu, czyli na jakieś dziesięć, piętnaście metrów. Może nawet trochę więcej.

Długo rozważałem dostępne opcje, ale wyglądało na to, że i tak była tylko jedna. Przecisnąć się szybem wentylacyjnym…

- A co z tobą?

- Zostanę i poczekam na nich. Powiem, że zmusiłeś mnie, żebym ci towarzyszył aż dotąd. I spróbuję ich powstrzymać, choć podejrzewam, że tam - wskazał ręką jamę - już im się nie będzie chciało za tobą tłuc. Nic tam nie jest podstemplowane, więc się chłopaki obawiają zawałów.

Kolejna dobra wiadomość.

- No. Widać ich całkiem jeszcze nie popierdoliło - mruknąłem dla podtrzymania konwersacji.

Na myśl, że będę musiał przeciskać się korytarzem tak wąskim, iż mógłbym w nim zwyczajnie utknąć i tak już zostać, aż mnie zmroziło.

- No to tylko pozostaje pytanie, czy ci uwierzą, że cię zmusiłem.

- Jestem prostym górnikiem, nie jestem tu po to, żeby chwytać zbiegów. Od tego Holmegor ma specjalnych ludzi.

Miałem co do tych słów pewne wątpliwości. Hanuri wydawał się dość doświadczony w młóceniu, a nawet likwidacji ludzi. Nie powiedziałem jednak nic, wolałem się przygotować na to, co mnie wciąż jeszcze oczekiwało. Za żadną cenę nie chciałem leźć w tę śmierdzącą dziurę. Bałem się. Jasna cholera, jak ja się bałem. Byle tylko odciągnąć ten moment, popatrzyłem na Hanuriego. Tak jak poprzednio ja, tak teraz on zamyślił się i błądził gdzieś daleko, gdzie nikt inny wstępu nie miał.

- Tak sobie myślę, że już mi wystarczy. Chciałem zostać na jeszcze jedną turę, ale to już nie to, co dawniej. Robota coraz gorsza, ludzie jacyś tacy nieprzyjemni. Ze starej gwardii nikt się nie ostał. Machnę ręką chyba, będzie nam musiało wystarczyć to, co mamy.

Kiedy to mówił, na twarzy zagościł mu łagodny uśmiech.

- Nie mogę się doczekać, aż ich znowu zobaczę. Żonę i dzieci.

Zorientował się, że myśli na głos, łagodny wyraz twarzy zniknął bez śladu. To znów był Hanuri, który niczym rozkręcony młyn był w stanie rzucić dorosłym chłopem o ścianę tak, że tamten kończył z rozbitym łbem i połamanymi kośćmi.

- Idź. - Wskazał dziurę. - Słyszę, jak się zbliżają.

Odetchnąłem głęboko.

- Pamiętaj, co wycisnę z Holmegora ponad te moje trzy dychy, jest twoje.

Machnął tylko ręką i jeszcze raz wskazał wejście do tunelu.

- Pierwsza część, tak do jednej trzeciej, jest całkiem łatwa. W dwóch miejscach możesz się nawet obrócić. Poczekam na nich po ciemku. - Podał mi lampę.

Z żołądkiem ściśniętym w lodowaty kamień i napiętymi wszystkimi mięśniami zacząłem się pchać do środka. Stalowy pręt, tak dla towarzystwa i na wszelki wypadek, zabrałem ze sobą.

Początkowo rzeczywiście szło mi nie najgorzej. Miejscami mogłem nawet iść schylony i tylko od czasu do czasu musiałem zejść na kolana. Potem przyszła pierwsza zapowiedź tego, co mnie miało jeszcze czekać - przewężenie, przy którym musiałem położyć się płasko na ziemi i posuwać do przodu, podciągając jedynie na łokciach. Popychałem lampę jak najdalej przed siebie, potem szedł pręt, a za nimi ja. Na szczęście już po kilku metrach sklepienie uniosło się na tyle, że znów mogłem unieść się na czworaka i tak, piędź po piędzi, parłem dalej w królestwo kamieni.

Cisza, przerywana jedynie sporadycznymi trzaskami dobiegającymi gdzieś z wnętrza skał, ustąpiła nagle miejsca niosącym się z oddali niewyraźnym ludzkim głosom, które po chwili przeszły w krzyki. Nie miałem pojęcia, skąd ten hałas dochodził, miałem jedynie nadzieję, że nie zawali mi ton skał na głowę. A gdyby zawalił, to że przynajmniej zabiłoby mnie od razu. Posuwałem się dalej naprzód, uważając, żeby się za mocno nie uderzyć, nie wyłożyć jak długi, nie zgasić niechcący płomienia lampy i nie zgubić nigdzie pręta. Jak do tej pory okazał się więcej niż przydatny. Jedno, czego o tym chodniku nie dało się powiedzieć, to że był prosty. Wił się tak, że gdyby nie to, iż nie odchodziły od niego żadne kolejne tunele, już dawno bym się pogubił. Po jakichś stu metrach mozolnej wędrówki wyczułem, jakby ktoś za mną podążał. Był to pomysł zupełnie idiotyczny, totalny nonsens. Tylko taki pomyleniec jak ja, który musiał postawić wszystko na jedną szalę, byłby gotów wcisnąć się do tej mogiły. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem, ale dałem sobie spokój, kiedy uświadomiłem sobie, co oświetla przede mną nikły płomyk lampy. Czekało mnie kolejne przewężenie. Prześwit był na jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści centymetrów wysoki, a szeroki też jedynie na rozpiętość łokci… Podsunąłem się kawałek bliżej i obadałem sytuację. Droga za przewężeniem nie wyglądała zbyt obiecująco. O marszu w skłonie mogłem jedynie pomarzyć. Nawet posuwanie się na czworaka było wątpliwe. Może jednak lepiej zawrócić? Wszystko w tym momencie wydawało się lepsze, niż zdechnąć z pragnienia zaklinowany gdzieś między głazami.

- Bakly! Bakly! Żwawo, depczą mi po piętach. - W kakofonii dźwięków rozpoznałem swoje imię.

Hanuri czołgał się niedaleko za mną.

W klacie może i nie jest szerszy ode mnie, ale z tymi swoimi długimi kulasami i tak nie będzie mu lżej niż mnie, pomyślałem ze złośliwą satysfakcją. Dopóki nie uświadomiłem sobie, że ruszył przecież za mną dopiero przed chwilą.

Dogonił mnie, kiedy już od dobrych dziesięciu metrów pełzałem płasko na brzuchu, a oczy zalewała mi krew z rozciętej głowy.

- I co, nie przekonałeś ich? - rzuciłem półgębkiem, zanim ruszyłem dalej jeszcze węższym odcinkiem. Dobrze chociaż, że sufit tu był wyżej i można było pełznąć bokiem.

- Ano nie. Bazg przeżył i zdążył innym nagadać, że jestem z tobą w zmowie i że to ja pozabijałem część chłopaków. A do tego Holmegor podniósł nagrodę za schwytanie ciebie do pięćdziesięciu złotych.

To w dalszym ciągu nie fortuna, choć z drugiej strony, dla pracujących tu górników była to równowartość rocznego wynagrodzenia za cholernie przecież ciężką i niebezpieczną pracę.

- Ruszaj się trochę, klocu, są tuż za mną!

Zacząłem się wpychać do kolejnej dziury. Tym razem jedynym sposobem, żeby się przecisnąć, było położyć się na plecach i podciągać na koniuszkach palców, równocześnie odpychając piętami od ziemi. Utkniesz tu, utkniesz, powtarzał mi w głowie obrzydliwy głos. Przy każdym wydechu zdmuchiwałem ze skały o kilka centymetrów od mojej twarzy pył, który leciał mi prosto do oczu.

- No dalej!

- Za ciebie też wyznaczyli nagrodę?

- Bazg obiecał pięć złotych z własnych zaskórniaków. Podobno pozabijałem mu kumpli!

Pięć złotych. Mieli go za jakiegoś partacza czy co?

Tunel wreszcie trochę się rozszerzył. Mogliśmy unieść się na łokciach i posuwać nieco szybciej.

- Kawałek dalej jest takie miejsce, gdzie będziesz się mógł obrócić. Musimy się tam dostać, bo inaczej skroją mnie tu plasterek po plasterku!

Odcinek korytarza przestronny na tyle, żeby dało radę się obrócić. No, to brzmiało całkiem przyjemnie. Skała pod moimi palcami wyraźnie zmieniła się w dotyku. Nie musiałem być górnikiem, żeby zorientować się, iż znajdowaliśmy się teraz w innej warstwie geologicznej. Pełznąłem spokojnie dalej, ale Hanuri musiał już mieć oczy pełne pyłu.

- Pospiesz się, do jasnej cholery, są tuż za mną!

Złapałem rękoma za skalny próg i podciągnąłem się, w ostatniej chwili przetaczając się na bok. Zawadziłem przez to ramieniem o ostry skalny występ, ale również uniknąłem dzięki temu ostrza miecza, które wynurzyło się z mroku przede mną i natychmiast z powrotem w nim zniknęło.

Czyli że mieliśmy ich tak za plecami, jak i przed sobą. Hurra.

Przetoczyłem się na drugi bok, znów unikając ostrza dosłownie o włos. Musiał dźgać obiema rękami, inaczej nie byłby aż tak szybki. Znów złapałem za występ i wyciągnąłem się tak daleko i tak szybko, jak tylko dałem radę. Głową uderzyłem w głowę, coś cięło mnie w przedramię, pewnie jego miecz, ale sam leżałem już na nim z twarzą na wysokości jego szyi. Sięgnął do moich oczu. Światła było tu tak mało, że widziałem jedynie kształty. Sapanie i charczenie w ciemności, trzaskanie kłykci. Jeden z jego palców znalazł drogę do mojego oka, szarpnąłem głową, co dało mu dodatkową chwilę. Sam błądziłem dłońmi pod kołnierzem jego kaftana. Z rękoma wyciągniętymi daleko przed siebie nie miałem szans na zadawanie ciosów.

- Ruszaj się! - wrzeszczał z tyłu Hanuri.

W oczach znów poczułem palce tego gostka. Wsparłem się kolanami o ściany tunelu, przyciągnąłem faceta bliżej do siebie i zyskałem w ten sposób wystarczająco dużo miejsca, żeby złapać go za gardło. Bezlitosne pazury znów wbiły mi się w oczodoły, ale tylko zacieśniłem uścisk i ataki nagle osłabły. Podusiłem jeszcze chwilę, po czym sięgnąłem do grdyki napastnika i zwyczajnie ją wyrwałem. Ruszyłem po trupie dalej, ciągnąc ze sobą swój stalowy pręt. Lampę zostawiłem Hanuriemu, niech się o nią martwi. To miejsce, w którym mogłem się obrócić, okazało się mniejsze niż lisia nora, ale i tak była to najrozleglejsza przestrzeń, w jakiej się od dłuższego czasu znajdowałem. Litościwie ruszyłem dalej, zostawiając tę luksusową komnatę do dyspozycji Hanuriemu. Oczy bolały mnie jak diabli, ale ze wzrokiem miałem wszystko w porządku. W korytarzu przede mną dostrzegałem bladą poświatę. Tam już czekali następni. Oni mieli światło, a ja swój szpikulec. Dobry układ. Zza pleców dobiegły mnie odgłosy walki, potem krzyk. Nie był to głos Hanuriego, jak widać, musiał się zdążyć obrócić na czas. Sam zbliżałem się już do następnego przeciwnika. Nie zawracałem sobie głowy cichym skradaniem się. W odpowiednim momencie dźgnąłem prętem w ciemność i w coś trafiłem. Ktoś wrzasnął z bólu. Naprzeciw mnie wyskoczyło wygięte ostrze. Dostrzegłem je w ostatniej chwili, nie miałem najmniejszej szansy zareagować. Na szczęście okazało się dużo krótsze niż mój pręt. Pchnąłem ramię w przód i wbiłem ostry koniec jeszcze głębiej. Wrzask przeszedł w skowyt, który raptem załamał się i umilkł całkowicie.

Świetnie.

Wtem na kark posypał mi się pył i drobne kamyki, za nimi kolejne. Po nich przyszedł posępnie głęboki, przenikający do szpiku kości dźwięk. Nigdy w życiu niczego podobnego nie słyszałem i właśnie dzięki temu natychmiast odgadłem, co to było - pękająca skała. Za mną zapadła absolutna cisza, jakby cały świat zamarł w bezruchu. Wszystko straciło nagle znaczenie: walka, przelana krew, pieniądze, o które toczyła się ta gra.

- Bakly, uciekaj! Byle dalej! Skała ruszyła!

Teraz słyszałem już i ja. Dźwięk pękających kamieni. Głęboki, na granicy słyszalności.

Uciekać? Na brzuchu? Skoro i tak innej możliwości nie ma, czemu nie?

Wąsko czy nie, parłem naprzód najszybciej jak się dało. Kawałek przede mną, na nieco szerszym odcinku, znów dostrzegłem światło lampy, a chwilę później natknąłem się na człowieka, który próbował się wycofywać. Zamiast rozsądnie przyspieszyć, zatrzymał się, żeby ze mną walczyć. Prawie od niechcenia dźgnąłem go dwa, trzy razy w twarz i kontynuowałem ucieczkę. Skała pękała, w powietrzu unosiło się coraz więcej pyłu, a ja parłem naprzód ze zdobyczną lampą w jednej ręce i szpikulcem w drugiej. Podłoga tunelu drżała pode mną. Gdzieś na górze musiały odrywać się całe bloki skalne. Skądś słychać było skowyt ginących pod zawałem. Kolejny przeciwnik, w mroku przede mną zajaśniały oczy. Skoczył na mnie niczym jakaś obłąkana podziemna żaba. Puściłem szpikulec i w ostatniej chwili odbiłem jego przedramię. Zdołał mnie tylko lekko zahaczyć nożem. Siłowaliśmy się w korytarzu, który i na jedną osobę był za ciasny, bardziej raniły nas ściany niż wzajemne ciosy. W pewnym momencie znalazłem się na ziemi, przywalony jego ciałem. Zaparłem się mocno rękoma, dokoła nas głośno pękały kamienie, a do wtóru im, dużo ciszej, czaszka, kiedy młóciłem jego głową o sklepienie. Długo tego nie wytrzymał, poczułem, że cały wiotczeje, odepchnąłem ciało na bok. Naraz ktoś chwycił mnie za nogi w uścisku tak mocnym, że nie mogłem nawet poruszyć stopami. Kaganek wciąż jeszcze świecił, ale w powietrzu było tyle pyłu, że i tak niewiele widziałem. Zaczynałem się nim wręcz dławić. Dotarło do mnie jednak, że nogi od kolan w dół po prostu mi przysypało. Zacząłem rozgrzebywać ten gruz rękoma, jak tylko mogłem najszybciej, wreszcie się wyswobodziłem, złapałem pręt, lampę i chodu. Łoskot nie ustawał.

Przemieszczałem się dotąd, aż mi zabrakło sił i oddechu. Potem już tylko leżałem, zakrywając głowę ramionami, i czekałem na to, co się wydarzy.

Wreszcie piekło się skończyło. Kamienie przestały lecieć mi na głowę, pył zaczął osiadać. Oddychałem ostrożnie i powoli, mimo iż brakowało mi powietrza. Nie byłem w ogóle pewien, czy jeszcze żyję, czy tylko mi się wydawało. Ciemność panowała absolutna, lampa musiała zgasnąć przysypana kamieniami albo zaduszona pyłem. Ruszyłem znów przed siebie, tyłkiem co rusz ocierałem o strop, ale nie obchodziło mnie to już nic. Dopóki miałem się dokąd posuwać naprzód, dopóty byłem szczęśliwy. Drogę zagrodził mi kłąb ludzkich ciał. Dwóch mężczyzn leżało splątanych ze sobą w sposób tak nienaturalny, że nawet nie próbowałem odgadnąć, jak zginęli. Może w panice próbowali się przedostać jeden przez drugiego. Ich lampa wciąż jeszcze paliła się kawałek dalej, gdzie ją z jakiegoś powodu zostawili. Klęcząc na czworaka, przyglądałem się twarzy jednego z nich. Miał wydrapane oczy. Kiedy go na próbę próbowałem poruszyć, z jego otwartych ust wypadły palce, które odgryzł temu drugiemu. To wszystko była jakaś makabryczna łamigłówka, na którą czułem się stanowczo za głupi. Postanowiłem ją więc rozwiązać po swojemu - na siłę. Najpierw spróbowałem gołymi rękoma, ale nijak mi to nie szło. Mogłem szarpać ile dusza zapragnie, wydawali się tylko zaciskać wokół siebie jeszcze ciaśniej. Na szczęście w boku jednego z nich tkwił wbity nóż. Niewielki, ale wystarczający. Kiedy wreszcie jeden z kręgów szyjnych puścił, w ręku została mi oddzielona od reszty ciała głowa. Byłem cały zasapany, zbroczony krwią, a przed oczami latały mi ciemne płaty spowodowane brakiem tlenu. Tak to sobie w każdym razie tłumaczyłem. Jakimś zagadkowym sposobem wokół jego szyi była owinięta noga drugiego. Złamałem ją w kolanie i po chwili szarpaniny splecione ciała zaczęły się wreszcie od siebie uwalniać. Rozdzieliłem je na tyle, żeby dało się między nimi przecisnąć, i ruszyłem w dalszą drogę. Co nie było takie łatwe. Tuż zaraz tunel zniżał się jeszcze bardziej. Nie umiałem rozeznać, czy był taki od początku, czy to skutek zawału.

Pchałem się dalej, innego wyjścia nie miałem.

W niektórych miejscach musiałem wyduszać z płuc powietrze, tak było ciasno. Stalowy pręt zostawiłem w cholerę już dawno, jedynie lampę wciąż uparcie popychałem przed sobą. Następny trup leżał akurat w miejscu, w którym strop nieco się unosił. Tylko dzięki temu udało mi się po nim przejść. Faceta zabiło ostrze w kark. Tego, który je wbił, znalazłem kawałek dalej, przyszpilonego do ziemi ostrym kawałkiem skały. Przez kilka mrożących krew w żyłach chwil macałem trupa panicznie dokoła, bojąc się, że nie dam rady się obok niego przecisnąć. Na szczęście z boku zostało trochę miejsca. Powinno wystarczyć, o ile uda mi się rozebrać facetowi po kawałku klatkę piersiową. Leżąc na plecach, podparłem go kilkoma kamieniami, żeby się na mnie nie przewalił, i zabrałem się do mało radosnej roboty. Wszystko było lepsze, niż zostać pogrzebanym żywcem.

Wreszcie dotarłem do sztolni, o której mówił Hanuri. Śmierdziało tu spalenizną, zwęglonym mięsem. Zajęło mi to chwilę, zanim w mizernym świetle kaganka dostrzegłem dlaczego. W rogu, w płytkim zagłębieniu, czerniło się zwinięte w kłębek spalone ciało. Rozbita lampa leżała zaraz obok. Widocznie musiał się niechcący oblać olejem i podpalić. Jedyną pożyteczną rzeczą, jaką przy nim znalazłem, był kilof. Wziąłem go ze sobą i zacząłem szukać wylotu szybu wentylacyjnego. No i tak. Ja zdołałem tu dotrzeć, podczas gdy Hanuri, który znał kopalnię jak własną kieszeń, nie. Leżał gdzieś przywalony tonami skały. Martwy, o ile miał szczęście.

Moje wciąż wydawało się zbyt wielkie, aby było prawdziwe. Toteż nawet się nie zdziwiłem, kiedy okazało się, że dalszą drogę miałem zablokowaną. Wstrząsy, które spowodowały zawalenie się chodników, nie pozostawiły szybu w lepszym od nich stanie. Wróciłem do zwęglonych zwłok i przez dłuższą chwilę po prostu stałem tak, spoglądając na przemian to w ciemność, to na dopalający się knot.

Każdy rozsądny człowiek na moim miejscu po prostu by siadł i czekał na koniec. Ale ja tak nie mogłem, aż taki rozsądny nie byłem. Zrobiłem w życiu wiele paskudnych rzeczy, które doprowadziły mnie aż tutaj. Biłem się, pojedynkowałem, zabijałem, szantażowałem i wymuszałem. Ludzie byli dla mnie wyłącznie przeszkodami na drodze. Nie mogłem się poddać, bo wszystko to poszłoby na marne. Musiałem zdobyć moje trzydzieści złotych i wpłacić je na odpowiedni rachunek. Liczyło się tylko to i nic innego.

Uderzyłem w twardą, nieustępliwą skałę. Ciemność rozświetliły tryskające na wszystkie strony iskry. Uderzyłem znowu i znowu. Kopałem ku górze, tak aby odłamki i gruz padały do korytarza za mną. Uderzenia stali mieszały się z gruchotem sypiącego się węgla i moim urywanym oddechem. Po kilku godzinach olej się wreszcie dopalił, lampa zgasła. Gęsta ciemność objęła mnie jak zapaśnik próbujący wycisnąć ze mnie ostatnią kroplę duszy. Mimo to kopałem dalej. Ubywało mi sił i wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, kiedy węgiel mnie uwięzi. Że w końcu przestanie się toczyć w dół, a zacznie mnie tłoczyć coraz ciaśniej, jak ta ciemność. Mimo to kopałem dalej. Ciągle w górę.

W pewnym momencie, nie wiedziałem, po kilku godzinach, może dniach, złamał się trzonek kilofa. Nie wytrzymał niesłabnącego naprężenia. Wziąłem, co zostało. Ułamany koniec kaleczył mi i tak już poharatane dłonie, ale nie zważałem na to. Kopałem dalej.

Co innych zmusiłoby do poddania się, mnie wciąż wystarczało, żeby zmobilizować się do dalszego wysiłku.

Metal nie uderzał już z tą samą siłą, z tą samą częstotliwością. Coraz częściej padałem, ale za każdym razem podnosiłem się i kopałem dalej.

Wciąż i wciąż, uderzenie za uderzeniem. Kiedy pod piętami zaczynał się gromadzić węgiel, spychałem go za siebie, w dół.


Kopałem.

Musiałem posłać pieniądze.

Kopałem.

W ciemności. Sam. Pod ziemią.

Kopałem. W górę. Zawzięcie.

Natrafiłem na jakąś jamę, dzięki temu posunąłem się kilka metrów naprzód, zyskałem trochę przestrzeni.

Grzechot padającego węgla dolatywał mnie teraz z większego oddalenia, tyle tylko, że kilof wydawał się coraz cięższy, gorący pył wdzierał się w płuca. Jak mi się chciało pić!

Kopałem mimo to.

Aż przyszedł moment, kiedy nie byłem w stanie zrobić nic więcej. Nie zdołałem nawet unieść ręki.

Przegrałem. Czułem to wyraźnie.

W ciemności. Pod ziemią. Sam.

Siadłem na kamieniu i czekałem na koniec.

Markus Holmegor stał z filiżanką herbaty w ręku i niespokojnie rozglądał się po dziedzińcu swojej posiadłości. Lubił o niej myśleć jako o zamku, nawet jeśli na dole, w mieście, pilnował się, aby tak nie mówić. Jednak tutaj było inaczej, tutaj to on był panem.

Ta drobna utarczka z Baklym kosztowała Holmegora więcej niż tygodniowy przestój w wydobyciu plus związane z tym koszty dodatkowe. Kiedy sobie wszystko podliczył, te trzydzieści złotych kosztowało go znacznie więcej. Nic to, przynajmniej wreszcie się Baklego pozbył. Teraz, kiedy miał do dyspozycji sędziego Cirhussa, który szedł mu we wszystkim na rękę, mógł sobie pozwolić na to, aby pozbyć się niewygodnych śladów po swoich wcześniejszych, mniej legalnych współpracownikach. Gdyby pozwolił się wymknąć Baklemu, ten z pewnością ściągnąłby baronowi na kark cesarskich inspektorów. Trzeba tylko teraz wziąć wszystko mocniej w garść i jak najszybciej nadrobić straty. No i kosztowną inwestycję w Cirhussa. Łożenie na pijackie ekscesy sędziego wcale nie było takie tanie. Utrzymywanie go w jako takim użytecznym stanie też nie. Jednak skoro teraz Holmegor miał Cirhussa już pod kontrolą, będzie go strzegł jak oka w głowie.

Zamyślony popatrzył na trenujących na dole nowicjuszy. Z drugiej strony, nie będzie musiał nic zapłacić najemnikom. Poza dwoma, wszyscy zostali pod ziemią. Rekrutom da się do podpisania długoterminowe kontrakty, potrąci się za wyposażenie i mundury. Tak przy okazji, musiał przyznać, wyglądali w nich naprawdę dobrze. Mimo iż kombinował na wszystkie strony, jak z interesu z węglem ukręcić jak najwięcej dla siebie, musiał przy tym również przykładać wagę i do tego, jak się prezentowali jego ludzie.

Wydało mu się, że dobiegł go dźwięk, który do rozkazów i musztry nie pasował. Podejrzliwie spojrzał w stronę, gdzie swoje pokoje miał sędzia. Tamten chlał coraz więcej i ktoś przez cały czas musiał pilnować, żeby po pijaku nie zrobił sobie jakiejś krzywdy. Problemem okazało się to, że te momenty, w których Cirhuss miał wystarczająco dobry humor i był wystarczająco trzeźwy, aby podpisywać podsuwane mu dokumenty, stawały się coraz krótsze i krótsze.

Żołnierze kontynuowali ćwiczenia z mieczami i włóczniami, Holmegor wrócił do swych przemyśleń o interesach. A górnikom i tak się całej należności nie wypłaci, zdecydował. W końcu to, co się wydarzyło pod ziemią, to częściowo też i ich wina. Będzie to musiał tylko jakoś umiejętnie załatwić, może posmarować paru wybranym chłopakom, niech pilnują i studzą gorące głowy pozostałych.

Chrzęszczący dźwięk trących o siebie kamieni odezwał się znowu, tym razem wyraźnie gdzieś z dziedzińca. Usłyszeli go też rekruci, którzy przerwali ćwiczenia.

- Co tam się, do cholery, dzieje? - wrzasnął Holmegor z okna.

Dowódca oddziału rozejrzał się i wzruszył bezradnie ramionami. Kiedy przez następną chwilę nic się więcej nie wydarzyło, obrócił się z powrotem do swoich kadetów, aby podjąć ćwiczenia, ale właśnie w tym momencie jeden z brukowych kamieni po drugiej stronie dziedzińca poruszył się. Po nim następny i nagle oba zapadły się pod ziemię. Za nimi poleciały następne, aż w placu otworzyła się spora dziura. W zapadającym zmierzchu nic w jej wnętrzu nie było widać.

- Tąpnięcie? Niech no który rzuci okiem - huknął z okna Holmegor.

Trzeba było przerwać wydobycie pod pagórkiem dużo wcześniej, teraz podłoga będzie się mu zapadać pod nogami… A przecież lepszej lokalizacji pod swój pałac nie znajdzie.

Wojskowi ruszyli ku jamie, dotarli tam w tym samym momencie, w którym wygrzebał się z niej na powierzchnię olbrzymi, smoliście czarny mężczyzna. Tylko dzięki biało błyskającym oczom można było poznać, iż jest to w istocie człowiek, a nie jakiś węglowy posąg. W ręku dzierżył kilof z ułamanym trzonkiem.

Nabrałem w płuca świeżego powietrza i rozejrzałem się. Przekopałem się prosto na centralny dziedziniec rezydencji Holmegora. O takim szczęściu nie mogłem nawet marzyć. Przeciwników nie musiałem szukać, szło na mnie dwunastu, może piętnastu chłopa w nowiuteńkich, błyszczących zbrojach. Wszyscy wyglądali raczej dość nerwowo.

Spojrzałem na kilof. Tak na dobrą sprawę zostało samo ostrze, a i z niego oba końce były spracowane do połowy swojej oryginalnej długości. Byłem wyczerpany, bolały mnie wszystkie mięśnie i tylko cudem trzymałem się jeszcze na nogach. Ale żyłem i wciąż mogłem zabijać. Więcej do szczęścia mi nie trzeba.

Kiedy czekałem pod ziemią na swój koniec, byłem przekonany, że dałem już z siebie wszystko, że nadszedł czas zrezygnować, poddać się. Wiedziałem, że przegrałem, i pogodziłem się ze swoim końcem. I właśnie wtedy, nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności, łutem szczęścia, które przecież nigdy mnie nie rozpieszczało, coś się wokół zaczęło dziać. Oderwał się kawałek stropu, za nim następny. Słyszałem, jak spadają i toczą się głazy, czułem poruszenie powietrza, kiedy skalne odłamki niemal muskały moje ramiona, podczas gdy mnie samemu nic się nie stało. A kiedy łomot kamieni ucichł, przez wąziutką szczelinę dostrzegłem blady błysk światła. Nagle nabrałem nowych sił, nagle łomotałem znów kilofem, jakby los świata od tego zależał. A kiedy przez następny dzień i noc przekopywałem się na powierzchnię, miałem wystarczająco dużo czasu, aby porozmyślać nad tym, jak to się poddałem. Tak zwyczajnie i po prostu się poddałem, przekreśliłem wszystko, co do tej pory zrobiłem. Nie żeby było to cokolwiek dobrego, ale przecież to, co zrobiłem, odmieniło mnie, uczyniło tym, kim byłem. I zrozumiałem, że nie poddam się już nigdy. Że choćby mi przetrącili nogi, to się będę czołgał. Choćby mi odjęli ręce, będę gryzł. Ból, cierpienie, nic nie miało znaczenia. Nie dać się, przeć dalej, to jedyne, co się liczyło. A w tej chwili potrzebowałem ku temu moich trzydziestu dwóch złotych. Najpierw jednak musiałem przebić się przez tę bandę przerażonych rekrutów.

- Śliczny wieczór. - Wyszczerzyłem zęby do pierwszego z nich, po czym doskoczyłem doń i wbiłem kilof między żebra.

Zanim czwarte ciało zdążyło paść na ziemię, za resztą już się tylko kurzyło.

- Co wy robicie, do cholery? Zabić go! - darł się z okna Holmegor.

Spojrzałem na niego, na kilof i znów na niego.

- Wisisz mi pieniądze! - krzyknąłem tylko.

Znalazłem go na ostatnim piętrze, w najodleglejszym z możliwych pokoju. Nikt z jego domowej świty nie odważył się wejść mi w drogę. Kiedy jednym kopniakiem wywaliłem drzwi z futryny, wcisnął się w najdalszy kąt pomieszczenia. Wyciągnął do mnie ręce, w każdej z nich trzymając zasobny mieszek.

- Bierz! Zabieraj je, zabierz pieniądze! To wszystko jest twoje!

Aż się cały trząsł. Nie wiem, czy ze strachu, czy z wysiłku, bo mieszki wyglądały na ciężkie.

Spojrzałem na niego, na zbroczony krwią kilof, znów na niego.

- Miej litość! - zaczął błagać.

Litość… Potrząsnąłem głową. Pomyślałem o tych wszystkich ludziach tam, na dole, o Hanurim, o tym, jak musiałem się przekopywać przez jeszcze ciepłe ludzkie ciała.

- Nie wiem, co to litość - odpowiedziałem i wbiłem mu ułamany trzonek kilofa w usta.

Odchodząc, rzuciłem go razem z kilofem do sztolni, a górnikom, którzy mnie obserwowali, poradziłem, aby uznali tę śmierć za katastrofę górniczą. Nadmieniłem im również, iż we wnętrzach domostwa Holmegora pełno jest różnych drobiazgów, które mogą im się przydać, za to jemu już z pewnością nie będą potrzebne.

Trzy dni później, zapłaciwszy, co byłem dłużny, i mając kolejne pół roku na uzbieranie następnej raty, zapukałem do drzwi niewielkiej chałupki na obrzeżach Fenidonga. Ogródek był mały, ale bardzo starannie zagospodarowany. Kwiaty rosły na przemian z warzywnymi zagonami, dwie większe jabłonie aż się czerwieniły od owoców.

Otworzyła mi młoda kobieta z wydatnym brzuchem i palcami opuchniętymi od zaawansowanej ciąży. Spoza niej wyglądały dwie dziecięce twarzyczki, jedna w drugą identyczne. Wdowa, dwoje sierot i pogrobowiec. Niezły start w życie. Przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem.

- Męża nie ma w domu. - Odgadła bez trudu, w czyjej sprawie przychodzę. - Kopie węgiel w górze rzeki, wróci za dwa tygodnie. A zresztą on już się nie interesuje zapasami ani… tamtą robotą - dodała po krótkiej chwili.

- Wiem, wiem - uspokoiłem ją.

Więc Hanuri też był zapaśnikiem. No proszę. A i innych zleceń się swego czasu nie bał, zupełnie jak i ja. To wiele wyjaśniało. A co do tego, że z zapasami skończył na dobre, to akurat miała rację, niestety.

- Przyniosłem coś, co u mnie zostawił na przechowanie.

Na podłogę tuż za progiem położyłem wielką sakwę. Znajdowała się w niej gotówka Holmegora, z potrąceniem moich trzydziestu złotych.

- Ostrożnie, bo ciężkie - ostrzegłem ją tylko i bez pożegnania ruszyłem z powrotem przez ogródek.

Życie nie jest sprawiedliwe. Tego nauczyłem się już dawno. A najczęściej nie jest sprawiedliwe względem tych, którzy na tę sprawiedliwość zasługiwali właśnie najbardziej. Dużo bardziej niż ja. Jak się tak zastanowić, to w większości przypadków życie zachowuje się wręcz jak kawał zdradzieckiego sukinsyna.

Na pierwszej krzyżówce dostrzegłem w oddali znajomą sylwetkę wysokiego, barczystego mężczyzny. Schowałem się za róg jakiejś chałupy i czekałem. W istocie, był to Hanuri. Połowa jego twarzy to była jedna wielka gojąca się rana, oko miał przewiązane i kulał, ale obie ręce i obie nogi miał wystarczająco sprawne, żeby sobie poradzić. Niósł ze sobą skromny tobołek.

Życie nie jest sprawiedliwe. Tak było, jest i będzie. Ale od czasu do czasu do niektórych szczęście się jednak uśmiecha.

Ruszyłem dalej, rozglądając się za gospodą, gdzie mógłbym znaleźć paru gości, którzy za to, że im rozbiję gęby, postawią mi jednego. A jutro znów zacznę szukać jakiejś solidnej, dobrze płatnej roboty.

Загрузка...