Do szpiku kości



Słońce wreszcie zachodziło. Wiedział o tym i bez otwierania oczu. Nie orientował się, który z preparatów za to odpowiadał, ale w ostatnim czasie umiał rozpoznać poszczególne godziny w nocy. Wstał i choć na poddaszu panował dość nieznośny upał, wstrząsnęły nim dreszcze. Kolejny z nieoczekiwanych efektów ubocznych, na szczęście nie tak groźny, jak te pozostałe. Spojrzał na przedramiona poznaczone niezliczonymi bliznami i otarciami. Od nieustających treningów wciąż przybywało mu nowych. Uzmysłowił sobie, że już dawno nie ćwiczył. Z drugiej strony, dziś go czekało zadanie, które spokojnie wystarczy za trening. Poćwiczyć może zawsze później, na przykład jutro rano.

Rozejrzał się. Jednym z powodów, dla którego wybrał ten nadzwyczaj drogi, stary dom, będący niegdyś szlachecką willą, były bardzo wysokie stropy. Wszystkie pomieszczenia, z korytarzem głównym włącznie, przemienił w serię sal gimnastycznych wypełnionych najróżniejszymi przyrządami do trenowania rozmaitych stylów walki. Chociaż jednak… jeśli cała sekwencja wyjdzie mu idealnie, może to znak, że wszystko skończy się pomyślnie, rozmyślił się po chwili.

Jednym płynnym ruchem zrzucił z siebie jedwabną piżamę, przy czym nie zdołał się oprzeć pokusie, aby przyjrzeć się swoim nogom i ramionom. Były tak umięśnione i żylaste, że aż przerażały jego samego. Wciąż się jeszcze do nich nie przyzwyczaił i pewnie już nie zdoła. Miał przynajmniej nadzieję, że to już kres tak drastycznych zmian. Nadzieja jak nadzieja… Pozostałych po ostatnim właścicielu zwierciadeł pozbył się już dawno. Nie mógł znieść własnego wyglądu. Teraz tego żałował, miał wrażenie, że wyobrażenia musiały być znacznie gorsze niż rzeczywistość. Chociaż kto wie?

Puścił się biegiem, mała trampolina wyrzuciła go o mały włos za wysoko, ale skulił się wcześniej, zrobił jedno salto więcej i wylądował dokładnie tam, gdzie sobie zaplanował. Przy lądowaniu jednym ruchem pochwycił z przygotowanego stojaka dwa noże, rozpędził się, wbiegł po ścianie prawie pod sam sufit i w trakcie salta w tył cisnął nożami. Nie przystanął, żeby skontrolować trafienie, zatrzymał się dopiero w ostatnim pomieszczeniu w przyklęku. Mięśnie rąk i nóg paliły go od wysiłku. Miał przeczucie, że wszystko wypadło idealnie.

Odwrócił się. Ostatnie noże do rzucania wciąż jeszcze chwiały się wbite w środek czerwonych okręgów zakreślonych na ludzkich figurach wykonanych z drewna i słomy. Jeszcze nigdy nie udało mu się osiągnąć tak doskonałego wyniku. Jednak jutro wcale nie musi tak być, wystarczy, że zaniedba jakiś szczegół.

Powoli przeszedł całą trasę z powrotem, zbierając wszystkie noże, sztylety i inną broń i układając ją na swoich miejscach na stojaku. Dopiero potem przeszedł do pomieszczenia z TAMTYMI RZECZAMI i zabrał się do przygotowania śniadania.

Nie jestem szczególnie bystry i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nie jestem jednak też i debilem, w związku z czym było jasne, iż jeśli chcę mieć szansę zarobić parę drobniaków na piwo i jakiś nocleg, to nie mogę się spieszyć i skończyć z tym rzeźnikiem ot tak, od niechcenia. Tyle potrafię zrozumieć bez trudu. Kłykcie zaciśniętych pięści miałem już jedynie na grubość kciuka od kałuży piwa. Dosyć paskudnego zresztą.

Westchnąłem głęboko, wyszczerzyłem zęby i przewróciłem oczami. Moja ręka zaczęła się powoli oddalać od stołu i ci, co na mnie postawili, gromko zaryczeli. Ci, którzy postawili na rzeźnika, też, ale z wściekłości. Rzeźnik nagle zaczął zmieniać barwy. Najpierw się zrobił różowiutki jak co lepsze ochłapy, które sprzedawał, a potem poszarzał niczym świeża szynka. Znów żeśmy stanęli w pozycjach wyjściowych. Uświadomiłem sobie, że już jakiś czas nie przewracałem oczami, i szybko naprawiłem ten błąd. Wszyscy znów zaczęli się wydzierać. Rzeźnik, trzeba mu przyznać, starał się i spod warstwy sadła, które maskowało jego mięśnie, zaczęły wyłazić na wierzch nabrzmiałe żyły. Prawdę powiedziawszy, był z niego całkiem silny chłop. Nawet silniejszy, niż się spodziewałem.

Pocharczałem trochę z udawanego wyczerpania i zacząłem powoli spychać go do defensywy.

W połowie drogi zrozumiał, że przegrał. Poznałem to po spojrzeniu, które mi rzucił, i po tym, jak nagle słabł jego opór. Mogłem pójść na całego, wyrwać mu staw łokciowy lub barkowy, mogłem mu pewnie i pozrywać wszystkie ścięgna. Nie zrobiłem tego jednak.

Kiedy oparłem pięść o stół, publika wybuchła nieokiełznaną wrzawą.

- Wisisz mi - powiedziałem, choć nie mógł mnie dosłyszeć. Mimo to zrozumiał, pokiwał głową bez chwili wahania.

Dotarłem tu z pięcioma miedziakami, w porozrywanej koszuli i dziurawych spodniach. Trudno się z takim przeciwnikiem liczyć i dlatego nie zarobiłem jeszcze zbyt wiele. Pięć srebrnych wystarczyło na nocleg ze śniadaniem i nowe buty. Te mi były potrzebne w pierwszej kolejności.

- Widowisko niezłe, ale to nie był dla ciebie wymagający przeciwnik - odezwał się do mnie dziobaty chudzielec, kiedy kończyłem trzecie piwo. To dostałem za darmo.

- Sił mu zabrakło - odburknąłem niezobowiązująco.

Chudzielec pił wino. Z butelki, a nie z dzbana. Był elegancko ubrany i bardzo pewny siebie, co znaczyło, że jest dobrze dziany.

- Czym żeś się do tej pory zajmował? - kontynuował rozmowę, jakbym mu dał jakikolwiek sygnał, że jestem nią zainteresowany.

- Silny jestem - odpowiedziałem.

Nie kłamałem. Rzadko kiedy kłamię, bo potem muszę pamiętać, co naopowiadałem, a z tym jest za wiele zachodu.

- Nie wyglądasz, prawdę powiedziawszy, aby ci to popłacało - skomentował mój wygląd.

Nigdy nie przepadałem za takimi dowcipnymi mądralami, ale skoro z nas dwóch to on miał pieniądze, postanowiłem trzymać się na wodzy i grać swą rolę spłukanego frajera.

- Też prawda - przyznałem.

- Widzisz tego gościa, który siedzi przy stole z żołnierzami w mundurach?

- Widzę.

- Pokonaj jego, a dostaniesz dziesięć złotych.

Kiedy wymienił sumę, w mojej głowie natychmiast rozbrzęczały się dzwonki alarmowe. Dla normalnego człowieka wykonującego uczciwą pracę to była kupa pieniędzy. Tyle to się zazwyczaj zarabia w trzy miesiące. Jak się człowiek natyra i w dodatku ma fach w ręku.

- Nowy tu jestem, nie widzę powodu, dla którego miałby się chcieć ze mną siłować.

- Ja już to załatwię. - Wzruszył ramionami.

- A jeśli nie wygram? - Chciałem wiedzieć, na czym stoję.

- Przegrani nie interesują nikogo.

- Dobra.

Nie wiem, jak to dziobaty załatwił, ale zanim zdążyłem dopić czwarte piwo - to już kupiłem za własne - tamten gość stał przy moim stole. Był wysoki, o dobrą głowę wyższy ode mnie. Jak i wiele innych osób. Był również ode mnie cięższy, co zdarza się już rzadziej, choć i paru takich udało mi się spotkać. Dziwnie się jednak poruszał. Nieco przygarbiony, ręce miał jakieś takie zbyt długie i zbyt masywne, a za to nogi krótsze, niżby człowiek oczekiwał.

- Nazywam się Rosen - przedstawił się. - Podobno jesteś ochotny, żeby się ze mną sprawdzić na rękę. - Dla rozproszenia wszelkich wątpliwości wykonał charakterystyczny ruch ramieniem.

- Jasne, czemu nie - odparłem. - Tamten mnie namówił. - Skinąłem głową na dziobatego, który przyglądał nam się z oddalenia. Dostrzegł mój gest i odniosłem wrażenie, że nie był z tego powodu nadmiernie szczęśliwy. Cóż, życie to nie jest lizanie miodu.

- A, ten… - uśmiechnął się Rosen. - Jeszcze nigdy nie przegrałem.

- A ja owszem. Parę razy - przyznałem się otwarcie.

Aczkolwiek nie na rękę, ale to już inna sprawa. Kłamać może nie lubię, ale z zatajaniem prawdy radzę sobie znacznie lepiej.

Moja odpowiedź go przyhamowała.

- Możesz zrezygnować, to przecież tylko taka zabawa.

Sam wyglądał, jakby zaskoczyły go jego własne słowa.

- No co ty? - Machnąłem dłonią. - A co on za jeden? - Wskazałem na dziobatego.

- Pracuje dla Olvena - odpowiedział Rosen. - Ale skoro ty nie jesteś tutejszy, to dla ciebie bez różnicy. To co?

- No to dawaj. - Rozłożyłem ręce, jakby nie pozostało mi nic innego.

Już nasza pogawędka wzbudziła zainteresowanie przy stolikach wokół, jednak kiedy zasiedliśmy naprzeciw siebie po obu stronach stołu, staliśmy się natychmiast głównym wydarzeniem wieczoru. A przecież w planach nie było nawet rozlewu krwi. Świat nie jest już taki sam, jak za moich młodych lat.

Pomimo tego, iż przed paroma chwilami pokonałem miejscowego speca od zapasów, ten gość nie wydawał się ani odrobinę zaniepokojony. Siła to taka szczególna cecha, nigdy jej nie można mieć za wiele. Pewność siebie Rosena trochę mnie jednak zaskakiwała.

Z czego wynikała, zrozumiałem natychmiast, kiedy tylko splotły się nasze dłonie.

Wszystkie proporcje miał nie tak. Nie zgadzała się długość ramienia i przedramienia, miał dziwaczne palce, a z kolei jego kciuk nie był nawet w połowie tak ruchliwy jak mój. Oprócz tego, że był wielki jak stodoła, Rosen miał jeszcze ukrytego w rękawie asa. Jego tatko, dziadzio albo pradziadzio, względnie matuś, babka lub prababka, nie był człowiekiem, ale szarym gorylem górskim.

Nigdy żadnego osobiście nie spotkałem, lecz widziałem ryciny. Słyszałem również relację od jednego człowieka, który się z nimi zetknął oko w oko. Szare goryle górskie mają zupełnie inne mięśnie niż ludzie. Przy tej samej wadze są o wiele silniejsze i szybsze. Podobno potrafią chwycić w obie łapy górską pumę i trzymając w powietrzu, złamać wpół jak patyk. Czegoś takiego ja bym nie dał rady dokonać. Chyba.

- No to dawajta, chłopy - zakrzyknął nieco już wstawiony sędzia.

Więcej mi nie było trzeba. Zebrałem wszystkie swoje siły, podczas gdy Rosen, ufny w swą nieludzką przewagę, nie zdążył zareagować. W mgnieniu oka jego pięść znalazła się o włos nad deskami stołu. Spojrzał na mnie zaskoczony i zrównoważył nacisk. W tak niewygodnej pozycji było to absolutnie niewyobrażalne. Żaden człowiek nie zdołałby czegoś takiego dokonać. Spiąłem się, na momencik popuściłem i znów natarłem z całej siły. Wóz albo przewóz. Na drugi taki manewr już mi nie wystarczy siły.

Nie przypuszczał, że coś takiego jest w ogóle możliwe, znów udało mi się go zaskoczyć i kłykcie jego dłoni na króciutką chwilkę dotknęły powierzchni stołu. Wreszcie znów wyrównał ze mną siły i odepchnął mnie do pionu, ale było już za późno. Przegrał.

Jeśli na koniec mojego poprzedniego pojedynku wybuchło szaleństwo, teraz musiał to być co najmniej koniec świata.

- Jak się nazywasz? - spytał, podnosząc się od stołu.

- Bakly - odpowiedziałem i ruszyłem zgarnąć swoją wygraną.

I tak w kieszeń wpadł pieniądz, a w miasto poszła reklama.

Na zewnątrz było chłodniej, niż się spodziewałem. W ulicznym ścieku częściowo opuszczonej dzielnicy kulił się palacz opium. Wymizerniały, o krok od śmierci, nie dbał o nic ani o nikogo, jedynie o fajkę, która pozwalała mu zażywać narkotyk. Długo go obserwowałem, zastanawiając się, czy mu przypadkiem nie zazdroszczę. Chyba jednak nie, ale nie byłem stuprocentowo przekonany.

Z pieniędzmi w kieszeni nie było trudno znaleźć nocleg, nawet jeśli nie miałem zamiaru być rozrzutny.

Łóżko okazało się twarde, wielkie i - o dziwo! - niezawszone. Spało się dobrze, na parę chwil udało mi się zapomnieć o rzeczach, o których nie chciałem myśleć. I, jak zawsze, ten błogostan nie trwał długo. Umyłem się pod pompą na podwórcu i wróciłem na śniadanie, które zostało wliczone w cenę pokoju.

- Zapłaciłem za potrójne śniadanie - powiedziałem, kiedy posługująca dziewka, córka gospodarza, stawiała przede mną na stole talerz ze smażonymi jajkami. Dostałem pięć, normalna porcja liczyła dwa.

- Przecież byście i tak nie zjedli - odpowiedziała.

- Chcę moje jajeczko - powiedziałem spokojnie, lecz stanowczo.

- Te wam przecież wystarczą. Popatrzcie tylko, jakie wielkie.

Zjadłem je wszystkie i, rzeczywiście, wystarczyły. Co nie zmieniało faktu, że mnie na jedno jajko oszukali. Odsunąwszy pusty talerz, wszedłem na zaplecze, gdzie przy kuchni krzątał się sam właściciel. Widać był to taki mały, rodzinny interes. Złapałem gościa za tył głowy i przycisnąłem w dół, twarzą ku patelni z rozgrzanym olejem. Jego krzyk natychmiast ściągnął do kuchni ciekawskich, głównie kolejnych członków rodziny.

- Wisicie mi jajeczko, za które zapłaciłem - wyjaśniłem powód mego niezadowolenia, kiedy nabierał w płuca powietrza do kolejnego wrzasku. Powierzchnia wrzącego oleju znajdowała się już o włos od oczu. Na jego miejscu uważałbym, żeby nie zacząć pluć.

- Postradaliście rozum?! Dam wam cały tuzin tych cholernych jajek! - krzyczał.

- Dobrze. - Puściłem go. - Czekam.

Obietnicę spełnił. Jego szczęście.

Po tym, jak wreszcie zmogłem dokładkę śniadania, wyszedłem powałęsać się trochę po mieście.

Damarkanda była skrzyżowaniem traktów kupieckich. Towary z południa szły na północ, ze wschodu na zachód i na odwrót. Tu docierały i stąd wychodziły te najdalej idące karawany. Drogie tkaniny, przyprawy, biżuteria - wszystko, co wystarczająco cenne, aby opłacało się przetransportować o tysiąc kilometrów dalej, było przekładane ze skrzyni do skrzyni, a czasem nie dalej niż z jednego straganu na drugi. Zamęt potęgowali zwykli, mali ludzie, próbujący jakoś zarobić na życie. Pomiędzy nimi kręcili się żołnierze, którzy towarzyszyli urzędnikom celnym przeprowadzającym losowe kontrole i inkasującym na miejscu opłaty należne za niezadeklarowane towary. Co oczywiste, nigdy przy tym nie obchodziło się bez obowiązkowej szarpaniny. Starałem się uważać, żeby się w nic podobnego przypadkowo nie wplątać.

Między tymi wszystkimi luksusowymi dobrami skrywały się jednak inne, te nielegalne. Opium, haszysz, khat, koka, marihuana, peyotl. Najwięcej oczywiście opium. Damarkanda była największą stacją przesyłkową. Z biedniejszych terenów wewnątrz lądu narkotyki szły do bogatszych części świata. Zarówno cesarskich, jak i niezależnych kupieckich metropolii.

Nie udało mi się odgadnąć, którzy z kręcących się po targowisku żołnierzy i urzędników celnych zostali przekupieni, aby przymykać oczy na ciemne opiumowe chlebki. W cesarstwie narkotyki, z wyjątkiem tytoniu, trawy i alkoholu, były nielegalne i handel nimi ścigano. Ostatnimi czasy ścigano wręcz bezwzględnie, zwłaszcza jeśli chodziło o opium.

Z tego właśnie powodu główny nurt odurzającego towaru zaczął płynąć w kierunku pogranicza, gdzie władza cesarska i jej metody egzekwowania prawa stawały się nieco bardziej rozwodnione. Interes musiał się wszak kręcić, a ten interes przynosił iście krociowe zyski, które warte były ryzyka.

Żołnierzy zrobiło się nagle jakby więcej, więc szybko wcisnąłem się do jednej z bocznych uliczek. Znalazłem tam siedzącego wprost na ziemi starca palącego fajkę. Sama skóra i kości, nie rejestrował, co się wokół niego działo. Nieobecny wzrok utkwiony miał gdzieś w pustkę. Wystarczyło jedno pociągnięcie nosem, żeby poznać, iż w fajce nie tlił się tytoń. Duchem musiał być w istnym raju ćpunów. Oto siedziała przede mną ciemna strona handlu opium. W Damarkandzie było takich posągów całe mnóstwo. Powiadali, że kto pociąga z fajki raz, dwa razy na tydzień, wydłuża swoje życie o połowę, kto raz, dwa razy dziennie - o połowę skraca. Kto palił jeszcze więcej, nie miał szans na to, aby pożyć dłużej niż trzy lata. Było oczywiste, że temu tutaj czas już się kończył, choć nie wyglądał na kogoś, komu to przeszkadzało.

Poszedłem dalej. Słońce dogrzewało, a pod grubym, sięgającym ziemi kożuchem było mi przyjemnie ciepło. Lubię ciepełko. Daje mi złudne poczucie, iż nie jestem aż tak stary i sterany życiem, jak w istocie. Że nie skrzypią mi stawy, ale w dalszym ciągu są ciche i sprawne, jak naoliwione. Ponadto, o ile w przypadku większości osób ciepło rozleniwia, mnie dodaje sprężystości. Oczywiście w sytuacjach, w których jest to konieczne.

Przy straganie z napojami kupiłem dzban piwa, wypiłem na miejscu, po czym, tak na wszelki wypadek, wychyliłem jeszcze jeden.

- Mówię ci, lepiej zapłać, bo to twoja jedyna szansa, jeśli nie chcesz skończyć z poprzetrącanymi gnatami.

Rozejrzałem się. Kawałek dalej, niemalże na środku ulicy, jakiś wielki obwieś trzymał za gardło wysokiego chudzielca.

- No nie mam, przysięgam, że nie mam. Ale w przyszłym tygodniu na pewno…

Trzaśnięcie łamanego palca usłyszałem wyraźnie, lecz okrzyk bólu obwieś zdołał już wytłumić.

- Pan Horowitz czeka na swoje pieniądze najdalej do pojutrza. A jeśli ich nie dostanie, na złamanym palcu się nie skończy.

Ciemny typ zostawił swoją ofiarę z twarzą wykrzywioną bólem, opartą o ścianę, rzucił mi podejrzliwe spojrzenie i poszedł dalej do kolejnych obowiązków. Chudzielec zaś, zataczając się, ruszył w przeciwnym kierunku. Wyglądał, jakby gotów był iść dokądkolwiek, byle tylko oddalić się od swych problemów. Snułem się za nim, bardziej z braku zajęcia niż jakiegokolwiek konkretnego powodu. Wszedł do domu gry, skąd dobiegał stukot kości i podzwanianie kulek. Czyżby chciał spróbować wygrać pieniądze na pokrycie długów? Do tego przecież potrzebowałby pieniędzy na wejście. Z ciekawości postąpiłem za nim.

Zajęło to chwilę, zanim mój wzrok przystosował się do dusznego półmroku.

Wokół pięciu stołów tłoczyli się mężczyźni, nieświadomi słońca na zewnątrz i w ogóle świata za ich plecami. Śledząc karty, kości i kulki, rzucali wyzwania w twarz fortuny. Zbyt wiele szans im nie dawałem. Mój chudzielec rozmawiał z jakimś człowiekiem. Ten w nic nie grał, siedział w ciemnym kącie i bacznie się rozglądał. Dostrzegłem, jak dawał chudemu do ręki coś, co wyglądało jak małe kostki. Przypominały trochę twardy, brązowy cukier, jakiego używają na południu. Chudzielec jedną z nich natychmiast wrzucił do ust, pod język. W przeciągu kilku chwil z jego twarzy zniknęło przerażenie, a za moment wyglądał, jakby w ogóle ogarnął go pełny błogostan. Z ręki do ręki przeszło trochę drobnych, a za nimi jakieś kulki i tytoń. A zatem chudzielec jakieś pieniądze miał, ale nawet za cenę złamanego palca nie był skłonny ich oddać. Pytanie brzmiało: co mu zrobią następnym razem? Póki co nie wydawał się tym przejmować. Nie przejmowałem się i ja.

Zagadka się wyjaśniła, poszedłem dalej. Metodycznie obszedłem wszystkie uliczki w okolicy trzech targowisk, na których odbywał się cały handel. W lepsze dzielnice się nie zapuszczałem. Nie kryło się tam nic, co by mnie interesowało, a poza tym sam tam pasowałem jak pięść do oka. Sjestę przesiedziałem pod plecionym zadaszeniem herbaciarni. Przez cały ten czas nikt na mnie nawet nie zwrócił uwagi, co mnie nie zaskakiwało, a w dodatku bardzo odpowiadało, bo herbaty nie pijam.

Właśnie się zastanawiałem, dokąd się udać na jakiś posiłek, kiedy mnie znaleźli. Dwóch chłopaków, których w widoczny sposób życie nie rozpieszczało, z tych, co to najpierw przyłożą, potem przyłożą jeszcze raz, a dopiero potem pytają. Towarzyszył im trzeci, nieco lepiej odziany, jednak ten z kolei gębę miał tak naznaczoną opilstwem i innymi rozpustami, że z trudem przypominała ludzką. Mieczy ani żadnej innej długiej broni nie zauważyłem, co nie dziwiło, bo w Damarkandzie mieli ją prawo nosić jedynie miejscy gwardziści. Oraz oczywiście posiadacze cesarskiego pozwolenia. Zgadywałem więc, że gdzieś pod swoimi chałatami trzymali jakieś mniej konwencjonalne stalowe niespodzianki. No i czemu nie? Przynajmniej się zabawimy, jeśli się sytuacja rozwinie w niefortunnym, czy może właśnie fortunnym, kierunku. Zależało, z której strony na to spojrzeć.

- Bakly? - zapytał szef tej wesołej gromadki.

Przyjrzałem się jemu i jego grupie uderzeniowej.

- A kto pyta? - chciałem się najpierw dowiedzieć.

Przez chwilę wyglądało, że każe tamtym dwóm nakłonić mnie do odpowiedzi, zmienił jednak zdanie.

- Pan Bandarillo. Być może miałby dla ciebie jakąś robotę.

- Wy też przypadkiem pracujecie dla pana Bandarilla? - dopytywałem dalej, przyglądając się tamtym dwóm.

- W tym mieście każdy rozumny człowiek pracuje dla pana Bandarilla - wyjaśnił mi mózg tej trójki, podczas gdy stojące za nim mięśnie pokiwały tylko głowami.

Ospały upał nadal nie odpuszczał. Blask słońca, odbijający się od jasnego piasku wypełniającego ulice, raził w oczy.

- Niektórzy pracują na przykład dla pana Olvena - rzuciłem niezobowiązująco.

Mózg spiął się cały, mięśnie sięgnęli pod płaszcze. Kindżały albo coś podobnego, oceniłem.

- Pracujesz dla Olvena? - syknął facecik.

- Nie. - Pokręciłem głową. - Ale wczoraj wieczorem wpadłem w gospodzie na jednego takiego, co pracuje. Pewnie nie jest rozumny. - Wzruszyłem ramionami. - Zawsze jednak zarobiłem na nim wystarczająco, żeby można powiedzieć, iż Olvena pozbawiłem trochę grosza. - Uśmiechnąłem się.

- Rosen - powiedział mięsień prawy, podczas gdy lewy tylko wciągnął z sykiem powietrze przez zaciśnięte zęby.

Wyglądało na to, że wieści rozlatywały się po okolicy szybciej niż muchy.

- Zarobisz więcej. Pan Bandarillo potrafi docenić zdolnego człowieka.

- No, jak tak to tak - zgodziłem się. - Pieniądz to pieniądz.

Wbrew moim oczekiwaniom pan Bandarillo nie mieszkał w gospodzie, ale w lombardzie. Maleńki kantorek, w którym biedacy stawali się jeszcze biedniejsi, a sprytni kombinatorzy nieco bogatsi. Z ciasnego pomieszczenia, w którym załatwiano interesy, prowadził bardzo wąski korytarz z licznymi drzwiami po obu stronach. Pomieszczenie, do którego mnie zawiedli, było z kolei wielkie. Zaskakująco wielkie, jak na zwykły z zewnątrz dom, i do tego dziwacznie przyozdobione. Ściany obłożone zostały śnieżnobiałymi poduszeczkami. Z początku nie rozumiałem, co to miało być, ale przy bliższych oględzinach okazało się, że do każdej przyszpilony jest jakiś chrząszcz. Były ich setki, tysiące, a może i więcej. Małe, duże, okrągławe i podłużne, czarne, zielone, złociste. W samym środku sali, na krześle przy okrągłym stole, siedział największy żuk ze wszystkich. Gnojarek chyba czy jak mu tam. Przynajmniej takiego mi przypominał. Ubrany był w jakieś takie nieokreślone giezło, które przypominało jako żywo worek na ziemniaki. Jedno oko ukryte miał za soczewką - monoklem, przypomniałem sobie po chwili właściwe słowo.

Gnojarka chroniło trzech łachmytów nieco wyższej klasy niż ci, co mnie tu przyprowadzili. Uzbrojeni byli w lekko zakrzywione miecze, właściwie to po prostu szable, z wyraźnie rozszerzającą się głownią gdzieś tak w szczytowej jednej trzeciej. Taka broń najlepsza jest z siodła, kiedy czasu wystarcza zazwyczaj na jedno solidne cięcie. Do szermierki zdecydowanie za wolna. Z drugiej strony, ze mnie też szermierz był żaden. Ostatnim obecnym był elegancko ubrany młodzian. Pomimo iż zrozumiałem od razu, że jest o wiele lepiej urodzony niż wszyscy pozostali razem wzięci, to jednak rozumiałem też, kto tutaj rozdawał karty.

- A zatem, panie le Monte - gnojarek dokończył rozmowę, w której musieli być pogrążeni, zanim przybyłem - warunki mamy obgadane. Niezwykle przyjemnie robi się z wami interesy.

Le Monte wydobył z siebie jakąś niejasną odpowiedź i na wyraźnie słabych nogach ruszył do wyjścia. Odniosłem wrażenie, że warunki umowy odbiegały dalece od jego początkowych oczekiwań, a i sam interes pewnie nie miał mu przynieść zbyt wielkiej korzyści.

- Widzę, że przyglądacie się moim ślicznotkom - dostrzegł mnie gnojarek. - Który się wam podoba?

- Tamten. - Wskazałem grubego chrząszcza, którego pancerz mienił się wszystkimi barwami tęczy. Żuwaczki miał dłuższe niż mój palec wskazujący. I grubsze.

- To złoty tytan. Jak już się w coś wgryzie, to nie popuści, dopóki ofiary nie zabije. Choćby sam miał przy tym zginąć.

Zupełnie jak ja. Nie odezwałem się jednak, kiwnąłem tylko głową w milczeniu.

- Nie znam się na robalach - wyznałem wreszcie. - Powiedzieli mi - spojrzałem na swoją eskortę, która nieco jakby straciła na znaczeniu - że pan Bandarillo dobrze płaci. Odpowiednim ludziom.

- Właśnie rozmawiasz z panem Bandarillem, głupcze - warknął na mnie łachmyta stojący najbardziej po lewej. Wyglądał na takiego, co lubi się nagadać. Gawędziarz znaczy.

- Nie mówili, że pan Bandarillo lubi robactwo - odpowiedziałem z powagą, patrząc wprost na niego.

Bandarillo roześmiał się.

- Mądra odpowiedź - przytaknął.

- To jest ten, co wczoraj wieczorem dostał Rosena - powiedział mój znajomy Mózg, przestępując przy tym niepewnie z nogi na nogę.

- Ach tak? - Bandarillo przyjrzał mi się z większą uwagą. - Potrzebuję ludzi, którzy nie zawahają się użyć siły fizycznej, żeby postraszyć tego lub owego. Na ile się cenicie?

- Za Rosena dostałem dziesięć złotych - wypaliłem.

- Głupcze, to był przypadek! - warknął znów gawędziarz. - Widać nie uważał albo był w sztok pijany.

Środkowy łachmyta oprócz szabli miał jeszcze przy sobie cienki sztylet z niepozorną ciemną rękojeścią. Nosił go przy udzie, gdzie, na pierwszy rzut oka, zlewał się z ubraniem. Do tego nóż przy lewym bucie w specjalnej pochwie. Ten był najniebezpieczniejszy. Oczywiście, poza samym gnojarkiem. Człowiek, który jest w stanie wdrapać się na sam szczyt góry gnoju i się tam utrzymać, musi mieć łeb na karku i wcale nie mniejsze jaja. Z tym że Bandarillo był niebezpieczny potencjalnie dopiero w dalszej przyszłości. Zadecydowałem, że jeśli gawędziarz jeszcze raz otworzy dziób, zabiję go bez czekania i bez względu na konsekwencje. Rola czy nie, wszystko mi jedno.

- Dziesięć złotych to dużo pieniędzy - targował się pan Bandarillo. - Tyle nie płacę nikomu. Możesz dostać złotego dziennie za to, że jesteś dostępny i gotowy, piątaka za akcję w zespole i tę swoją dyszkę za solową.

Jego ludzie wyglądali na poruszonych. Musiał mi zaproponować naprawdę wysokie stawki. Pewnie się powinienem poczuć doceniony.

- No to biorę - powiedziałem.

- Zaprowadźcie go do Aksmajlowa, tego zielarza, który ma problemy z Hodeszem - Bandarillo rozkazał mojej eskorcie.

- Samego tak, szefie?

- Pewnie, niech się wykaże. Każdy jakoś musi zacząć.

Nawet jeżeli w słowach Bandarilla krył się sarkazm, nie udało mi się go dostrzec.

- To łatwe zadanie, masz się postarać, żeby go nikt nie otruł - zwrócił się wprost do mnie. - Płaci mi za ochronę i byłoby to wielce krępujące, gdybym nie dostarczył usług, za które biorę pieniądze. - Zaśmiał się i równocześnie wyparł mnie poza okrąg własnego zainteresowania.

Wrócił do oględzin żuczków - tych mniejszych. Mnie akurat te większe wydawały się ciekawsze. Może to przez to, że sam jestem wielki, podczas gdy gnojarek był taki raczej chłystkowaty. Ciągnie swój do swego.

Kiedy wychodziłem, odniosłem wrażenie, że moje wynagrodzenie pozostałym nie wydaje się już aż tak wygórowane. Ciekawe czemu?

Mózg i dwóch jego ciołków zaprowadzili mnie do pracowni kupca, którego miałem ochraniać, po czym skwapliwie próbowali się zmyć.

- Hej! - Zatrzymałem ich w progu. - Gdzie tu można znaleźć jakiś przyzwoity kąt za przyzwoitą cenę?

- Zajazd Balika nie jest zły, a do tego dla ludzi pana Bandarilla zawsze mają specjalne ceny. Powiedz, że przysyła cię Parly - poradził mi mięsień numer jeden.

- Dzięki. A ciebie jak mam znaleźć? - zwróciłem się do tego drugiego.

- Pytaj o Duvala - wymamrotał niewyraźnie.

Ich szef wystrzelił na ulicę, wyraźnie niezainteresowany tym, abym go miał spytać o imię.

- Ciebie znajdę bez trudu, mordo moja! - krzyknąłem w ślad za nim.

Serdecznymi przyjaciółmi już raczej nie zostaniemy, ale przynajmniej pewnie zdołałem mu trochę popsuć humor. A to już coś.

Wprowadziłem się i zjadłem kolację w małym pokoiku z zaskakująco wielkim oknem. Można było przez nie wygodnie wyjść na okoliczne dachy. Wyglądało na to, że mnie utrzymają, co wnioskowałem z faktu, że miejscowi sypiali na nich niczym na tarasach. Jak również oddawali się innym czynnościom, których nie widziałem, ale słyszałem całkiem wyraźnie.

Po słonecznym dniu każdy kawałek drewna, każda deska podłogi promieniowały ciepłem. Do tego rozgrzał mnie i posiłek. Odsunąwszy pustą tacę, zacząłem się rozbierać. Wyraźnie słyszałem ostrożne kroki kogoś, kto wspinał się po schodach. Oprócz mojej klitki na piętrze znajdowały się jeszcze tylko dwa pokoje, ale gość wyraźnie zmierzał do mnie.

- Wejść - warknąłem.

W drzwiach stanęła pomocnica właściciela zajazdu. Była tak stara, że nawet wobec często się wymieniających gości męskiego rodzaju musiała się czuć całkiem bezpieczna.

- Gorzałkę niosę - wyjaśniła i postawiła na stole butelkę.

- Żadnej nie zamawiałem - odburknąłem gwałtowniej, niżbym sam po sobie oczekiwał.

- Specjalna oferta. Goście pana Bandarilla zazwyczaj biorą chętnie.

Machnąłem ręką, nie chciało mi się wdawać w dyskusje. Obróciła się, zamknęła za sobą drzwi, a w pokoju została po babie jedynie ta butelka z przejrzystą cieczą. Zakorkowana, z szyjką zapieczętowaną woskiem. W tym klimacie należało butelki zatykać porządnie, inaczej wszystko dobre ulatywało.

Cisza. Uświadomiłem sobie, że siedzę na brzegu łóżka i prosto się w tę flaszkę gapię.

Piłem. Przez wiele lat piłem tyle, że aż się sam dziwiłem, iż jeszcze od tego picia mnie szlag nie trafił. Piłem, żeby zapomnieć, i rzeczywiście, były takie okresy, czasem całe miesiące, z których nie zapamiętałem nic. Nawet tych ludzi, których zabijałem. Potem przestałem, bo miałem powód, ale ten mi się z wolna znów wymykał.

Rozebrałem się do naga, otworzyłem okno na oścież i stanąłem w nim, pozwalając, aby wieczorne powietrze chłodziło wzbierający we mnie żar. Lubię ciepełko… Ale tylko jak się poruszam.

Obudziłem się wcześnie, jeszcze przed świtaniem. Pierwszą rzeczą, na jaką padł mój wzrok, była ta flaszka. Sam czułem się zaskoczony, ale okazała się pełna. Wziąłem głęboki oddech, stała tam nadal. Otworzyłem drzwi i wcisnąłem pod nie klinik, jaki wyciąłem ze stołowej nogi. Zaczepiłem nogi pod kolanami o górną krawędź i zacząłem ćwiczyć brzuszki. Sto, dwieście, trzysta. I od nowa. Do czasu, aż pierwszy skrawek tarczy słonecznej pojawił się nad horyzontem. Nagi facet zwisający z drzwi mógł przykuć czyjś wzrok, a tego chciałem uniknąć. Skończyłem gimnastykę i w samych tylko spodniach poszedłem się umyć pod pompą na dole. Zanim się tam znalazłem, wokół kręciły się już kobiety nabierające wody do swoich domów i obejść. Kiedy na nie nie patrzyłem, przyglądały mi się, szeptały do siebie i albo chichotały, albo z obrzydzeniem kręciły głowami. Jednak kiedy na nie spoglądałem, spuszczały oczy, odwracały głowy i wreszcie uciekały. Przyzwyczaiłem się już dawno, a poza tym przestało to już mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Stawiłem się pod drzwiami zielarza Aksmajlowa, jeszcze zanim otworzył swój kram. Z okna na piętrze przyglądał się, jak nadchodzę, pewnie miał mieszkanie tuż nad pracownią. Z wyglądu musiałem mu się nie spodobać, bo schował się, gdy tylko spojrzałem w górę. Nie zdziwiłbym się, gdyby tam stał z naładowaną kuszą. Tyle by z niej miał, ile mu dodała odwagi, bo nie przypuszczam, aby umiał ot tak do kogokolwiek wystrzelić. Do tego potrzeba beznamiętnego wyrachowania, a tego większości zwykłych ludzi brakowało. Co stawia ich w przegranej sytuacji, kiedy muszą stawić czoła nam, zabójcom.

- Przysyła mnie pan Bandarillo - oznajmiłem mu.

Całkiem go to nie przekonało, ale wpuścił mnie do środka. Wcisnąłem się do kramu, siadłem na ławeczce w kącie i czekałem. Ludzie przychodzili i kupowali ziółka. Jeśli mnie który zauważył, zachowywali się, jakbym był naturalną częścią wyposażenia. Większość mnie jednak w ogóle nie zauważyła. Podświadomość potrafi płatać takie figle. Wszystkie te najgorsze rzeczy, które mogą nam się przytrafić, zwyczajnie wypychamy z życia.

Interes szedł mizernie i zaczynałem się zastanawiać, jakim sposobem Oduv Aksmajlow tak właściwie wiąże koniec z końcem, kiedy pojawił się wyschnięty chłopak, który jakoś nie wyglądał na zapalonego miłośnika gotowania i przypraw. Aksmajlow go znał. Nawet nie zawrócił sobie głowy wychodzeniem na zaplecze.

- Przyszedłem po towar, dwie ćwiartki - powiedział tamten.

- Pieniądze?

Zadzwoniło złoto w mieszku. Dobre cztery dyszki. Zgadywałem na słuch, ale nawet jeśli się pomyliłem, to niewiele. W liczeniu złota nie mam sobie równych. Aksmajlow zgarnął pieniądze i w odpowiedzi położył na ladzie dwa ciemne brykieciki. Rozpoznałem opium. Przybysz uniósł je po kolei, zadrapał paznokciem, powąchał, po czym kiwnął głową i schował je do torby.

- Do zobaczenia za miesiąc - powiedział, wychodząc.

Było więc jasne, że nie chodziło w tym interesie o ziółka. Chociaż opium to też zioło, co nie?

Dzień drugi minął mi tak samo jak pierwszy. W tym czasie zdołałem się jednak wywiedzieć, że Hodesz, przed którym miałem ochraniać Aksmajlowa, był przybyszem skądś ze wsi, który w krótkim czasie rozpanoszył się w Damarkandzie na kilku ulicach i teraz próbował oficjalnie wywalczyć sobie własny kwartał. Jego specjalnością była ochrona, co potrafiło przynieść wcale niezłe zyski komuś, kto jest pozbawiony zbędnych skrupułów. Wnioskując z opowieści kramarzy i rzemieślników, którym połamał ręce i nogi, jego ten problem nie dotyczył.

W południe zjawił się Mózg w towarzystwie Duvala. Parlego gdzieś zostawili. Pewnie siedział w lombardzie i żałował, że w tym upale nie dali mu pospacerować na zewnątrz.

- Jak idzie? - spytał Mózg.

- Dobrze. - Wzruszyłem ramionami. - Siedzę spokojnie na dupie i zarabiam moją drugą dyszkę.

- Pierwszą - sprzeciwił się. - Dychę dostajesz za akcję w pojedynkę, a tak jak dziś, to jest tylko za złotego.

Brał mnie ewidentnie za jakiegoś chłopka-roztropka i myślał, że będzie mógł zgarnąć do kieszeni kasę za moją ciężką pracę.

- Jeśli chcecie zamienić się na robotę, wasza sprawa, ale ja się z Bandarillem umówiłem na dychę dziennie i swoje pieniądze dostanę. Podejrzewam nawet, że właśnie przyszliście z moją wypłatą.

Duval zrobił zabawną minę, Mózg z kolei przybrał dość żałosny wyraz pyska. Po krótkiej chwili zmagania się z samym sobą położył jednak na stół dwadzieścia złotych.

- Łatwy zarobek - powiedziałem, chowając pieniądze.

- Żebyś zaraz nie musiał zmienić zdania - rzucił mi w twarz i już go nie było.

- Hodesz ma ostrych chłopaków - ostrzegł mnie Duval na odchodnym.

Mało mnie to zaskoczyło. Gdyby było inaczej, Bandarillo nie zgodziłby się tak chętnie na moje warunki.

- Jesteście tu nowy? - zapytał mnie podejrzliwie Aksmajlow.

Ciąg dalszy rozmowy przerwał nam dzwonek przy drzwiach. Tykowaty młodzieniec nie wyglądał na typowego klienta sklepu zielarskiego.

- Chciałbym… chciałbym coś do palenia. Coś dobrego, coś przyjemnego - wydukał wreszcie.

Aksmajlow natychmiast przybrał usłużną pozę.

- Khat? - Wyciągnął spod lady małą paczuszkę. - Czy może coś lepszego? Mam tutaj coś nowego, po promocyjnej cenie.

Zauważyłem, że młodzian w nerwowych palcach obraca trzy srebrniki.

- Za trzy srebrne możesz dostać dwie porcje, a jeśli po nich ta dziewczyna nie nabierze chęci, dostaniesz jeszcze jedną za pół ceny.

Chłopak podał Aksmajlowowi pieniądze, w zamian odebrał dwa brązowe papierosy wypełnione haszyszem, opium czy może jakąś mieszanką i wyparował.

- Duże zamówienia, nie powiem, to podstawa, ale cenić trzeba i drobny zarobek. - Aksmajlow uśmiechnął się do mnie.

Racji nie mogłem mu odmówić.

- No i do tego zyskuję w ten sposób nowych stałych klientów, którzy przychodzą do mnie bez względu na to, kto akurat rządzi okolicą.

Cwaniurka. Już wiedziałem, z czego postawił tak wystawny dom.

Siadłem z powrotem w swoim kącie i zacząłem kimać. Dzwonek odzywał się raz po raz, ale nawet nie chciało mi się otwierać oczu. Jednak na chwilę przed zamknięciem sklepu rozległo się dzwonienie zupełnie inne. Agresywniejsze, niosące groźbę. Było ich trzech. Takie chłopaki zawsze chadzają w kupie, tak na wszelki wypadek, gdyby ofierze przyleciała z pomocą na przykład żona.

- Dostałeś termin, termin minął. Płać - powiedział ten środkowy. Wyglądał na szybkiego chojraka, takiego, który w bójce potrafił zrobić użytek i z rąk, i z nóg, kiedy było trzeba.

- Wyciągaj broń, do cholery! - wrzasnął na mnie Aksmajlow, po czym sam uskoczył w najdalszy kąt.

- Kiedy nie mam - odparłem, pokazując puste ręce.

Ożywili się w mgnieniu oka, ani się człowiek obejrzał, a już trzymali w dłoniach długie na przedramię pały. Widocznie nie byli zainteresowani uczciwą walką. Błąd. Ich szef się wycofał, pewnie nie chcąc odbierać przyjemności kolegom.

- Idę, idę już - mamrotałem, kiedy zgarbiony człapałem w ich stronę. W moim długim płaszczu musiałem wyglądać jak jakiś tłusty safanduła. - Bandarillo nic nie mówił, że będzie was trzech - marudziłem niezadowolony.

- Nie bój się, grubasie, jeden z nas wystarczy, żeby ci dać nauczkę - powiedział ten po prawej, uderzając pałką w otwartą dłoń. Moment później już za nią chwyciłem i szarpnąłem krótko do siebie. Siła bezwładu obróciła go i wypchnęła ramię do góry, wystarczyło oszczędne uderzenie drugą ręką i złamałem bandycie łokieć. Zrobiłem krok w bok, aby uciec przed pałą drugiego, co mi się prawie udało. Poczułem ją na brzuchu, ale na tym się skończyło, uderzenie nie było zbyt silne. Zanim zdołał zamachnąć się po raz wtóry, zdążyłem już do niego przyskoczyć i zyskać taktyczną przewagę za pomocą zaciśnięcia palców na jego gardle. Musiała to być przewaga wystarczająca, bo natychmiast przestał się rzucać.

Ich szef nie dał się zaskoczyć. Pozostawił Aksmajlowa, a zamiast tego skoczył na mnie z obnażonym sztyletem o ostrzu tak pofalowanym, że chyba wykuł go ktoś pod silnym wpływem napojów. Nie byłem w nastroju na przekomarzanki, więc po prostu naparłem na niego jego kompanem, po czym obu docisnąłem do lady.

Sztylet musiał być ostry, bo przeszedł przez ciało na wylot. Przebity przez chwilę jeszcze krzyczał, zalewając wszystko dookoła potokami krwi, jego kumpel pod spodem jedynie gapił się w szoku, a ten ze złamaną ręką głośno lamentował.

- To by sprawę załatwiało, nie? - Popatrzyłem na Aksmajlowa.

- Przyszli po mnie, a ty jesteś sam jeden! - darł się wniebogłosy, oszalały ze strachu do tego stopnia, iż nawet nie zauważył, że już po wszystkim.

Przywódca tamtej trójki wydostał się wreszcie spod ciała swojego kompana, ku memu zaskoczeniu trzymając w ręku nóż. Musiał ściągnąć z lady jeden z Aksmajlowych, służący do siekania korzonków na nadzwyczaj drobne cząstki, jak głosił wiszący przed wejściem szyld.

Wściekłość dodała mu animuszu, a do tego był naprawdę całkiem szybki. Uniosłem rękę, w którą dla pewności złapałem jakiś zydel, i bezceremonialnie zmiotłem sprzed mojej twarzy jego dłoń z nożem. Zanim się pokapował, co się stało, zarobił cios pięścią, który jeszcze poprawiłem łokciem. Poleciawszy do tyłu, łupnął o ścianę, po czym padł bez ruchu na ziemię.

- Zadowolony? - zwróciłem się znów do Aksmajlowa.

- Zróbcie im coś takiego, żeby już tu na pewno nie wrócili! - domagał się.

Złapałem tego ze złamanym łokciem i skręciłem mu kark. Woń ziółek definitywnie przegrała bój o powietrze ze smrodem wymiocin.

- Już dziś nikt więcej nie przyjdzie, więc się zwijam - pożegnałem się i zostawiłem handlarza sam na sam z trzema trupami na podłodze. Co z nimi zrobi, to mnie już nie interesowało. Ja dniówkę zarobiłem.

- A zatem zabiliście trzech ludzi Hodesza - mruknął Bandarillo.

Jego ochroniarze przyglądali mi się z większą uwagą niż ostatnim razem. Mózg, który mnie tu znów przyprowadził, zażarcie kiwał głową, próbując w jakiś sposób przydać sobie współudziału w sprawie.

Milczałem, bo nie było tu nic do dodania.

- Chodziło o to, żeby go wystraszyć, a wyszło z tego wypowiedzenie wojny. Teraz będzie myślał, że za każdą cenę chcemy go zniszczyć.

Mózg natychmiast ode mnie odskoczył, jakby nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.

- Rzekliście, że mam wychodzić naprzód czy jakoś tak - przypomniałem mu. - Znaczy do klienta. Aksmajlow chciał się ich pozbyć i poprosił mnie o pomoc. Możecie mu to policzyć ekstra, za specjalne usługi.

Bandarillo przyglądał mi się identycznym wzrokiem, jak kiedy patrzył na te swoje chrabąszcze.

- Z zabijaniem to wy nie macie problemów, co? - stwierdził.

- Zgadujecie słusznie, panie - przyznałem.

Lepiej tego podsumować nie mógł.

- Może warto, żebyście rzucili okiem na jeden z naszych magazynów. Doszło tam do morderstwa.

- Panie, przecież Bakly to nie jest żaden śledczy czy jak mu tam - wtrącił się nagle Mózg. Zorientował się, że reprymendy nie będzie, i chciał znów zapunktować.

- No może i rzeczywiście nie jest z niego wielki myśliciel - wszedł mu w słowo Bandarillo. - Ale zna się na zabijaniu. A my musimy się dowiedzieć, kim był ten, co ich zlikwidował.

Myślicielem rzeczywiście nie jestem, więc się nie obraziłem.

- Myślę również, że pana Baklego nie trzeba prowadzać za rączkę. Moi ludzie go znają, on drogę także. Idźcie się zająć kantorkiem.

Mózg wyszedł z pomieszczenia, gnąc się w pokłonach, ja - normalnie.

- Wisisz mi, brachu. Pamiętaj, że to ja ci tę robotę nagrałem - pożegnał się ze mną, kiedy zorientował się, że w istocie za nic mam jego usługi jako przewodnika.

Trzymałem się skraju ulicy, gdzie oblewał mnie żar słońca zwielokrotniony przez odbijające światło białe ściany budynków. Klapy ciężkiego płaszcza falowały w rytm moich kroków, wpuszczając porcjami gorące powietrze. Przyjemnie gorące powietrze. Ulica była opustoszała, co mi bardzo odpowiadało. Nie przepadam za ludźmi. A skoro o ludziach mowa, przyszło mi nagle do głowy, może powinienem rozejrzeć się za jakąś bronią. Po tym, jak urządziłem tamtych trzech, z pewnością zaraz się znajdzie ktoś, kto się będzie chciał ze mną policzyć. A może jednak dam radę obejść się bez żelastwa? Rozleniwiłem się trochę ostatnio, nie chciało mi się ze sobą tachać zbędnego ciężaru, a już tym bardziej, kiedy większość problemów dawała się rozwiązać gołymi rękoma. A i mniejsze miałem szanse, żeby zadrzeć z prawem. Śmierć w ulicznej bójce rzadko kiedy przykuwała uwagę stróżów prawa.

Ulica Ropna należała już do odległych peryferii miasta. To w ogóle była jedna z ostatnich ulic, bo dalej domy stały już chaotycznie, bez żadnego planu. Wejście do budynku gospodarczego, za którym rozciągała się reszta majątku, stało otworem, przed wrotami tkwił jedynie wysuszony, pomarszczony mężczyzna. Tak wyschnięty, że w tym wczesnopopołudniowym upale nawet się nie pocił. Zmarszczki na twarzy miał tak głębokie, że aż rzucały cienie. Ruszyłem do środka, na wpół oczekując, że będzie próbował mnie zatrzymać.

- Przejdźcie na wskroś, na wewnętrzny dziedziniec. Są w tym budynku z nareperowanym dachem - poinstruował mnie, kiedy go mijałem, po czym siarczyście splunął. - Zasrany upał.

Przeszedłem korytarzem na drugą stronę budynku, wyszedłem na dziedziniec. Wnioskując po pozostawionym tu i ówdzie sprzęcie, miejsce to jeszcze całkiem niedawno rzeczywiście służyło jako folwark. Odnowiony budynek, do którego się skierowałem, musiał być poprzednio stajnią. Teraz, nie licząc trzech ludzi i dwóch trupów, było tu pusto. W powietrzu wciąż jeszcze unosiła się jakaś znajoma jakby woń, jednak chwilowo nie umiałem jej zidentyfikować.

- Ty jesteś Bakly? - spytał mnie najniższy i najgrubszy z trójki.

Miał na sobie jasne spodnie i wyszywaną koszulę. Cienki płaszcz przerzucił przez górną krawędź drzwi. Wszystko z pierwszej jakości tkanin, był tak dobrze ubrany, że aż podejrzanie. Drugim obecnym okazał się Duval. Mózg musiał się czuć samotnie, pozbawiony jednego ze swych przybocznych. Ostatni wyglądał nieciekawie. Nie w sensie, że nie był interesujący, ale nieciekawie jak ktoś, kto spędził przynajmniej jedną noc, ostro balując, chlejąc do upadłego, albo i jeszcze gorzej. Siedział na ziemi oparty o ścianę. Oczy miał tak podkrążone, że ledwo widoczne. Głowę opierał na dłoni, rękę na zgiętym kolanie. Pomimo iż patrzył prosto na mnie, odnosiłem wrażenie, że jednak mnie nie dostrzega. Ten gość wyraźnie nie był bandziorem Bandarilla, to musiał być jeden ze stróżów.

Jego kompanom ktoś przynajmniej zaoszczędził cierpień związanych z kacem. Jednemu z szyi wystawała rękojeść noża, drugi nacieszył się umieraniem trochę dłużej. Przedstawieniu się jednak nie poprzyglądał, bo miał wydłubane oczy.

- Tja… jestem Bakly - odpowiedziałem.

- Bandarillo chce, żebyś się dobrze rozejrzał - powiedział elegant. - Czym chata bogata. - Wykonał zapraszający ruch ręką.

Skinąłem Duvalowi na dzień dobry i zacząłem od tego przebitego. Wyciągnąłem ostrze z ciała. Wyglądało na to, że weszło idealnie pomiędzy kręgi szyjne. Czysta robota. Ten, kto to zrobił, musiał być mistrzem precyzji i opanowania. Sam znajdował się przecież w zasięgu swojej ofiary. Wielkiej siły nie potrzebował. Raz, że pchnął niezwykle dokładnie, a dwa, że miał do dyspozycji fenomenalną broń. Na ostrzu nie pojawiło się najmniejsze nawet wyszczerbienie, stal została świetnie wykuta, sprężysta pod naciskiem.

Rozejrzałem się.

- Zastanawiasz się, którędy weszli?

Sam nie wiem dlaczego, ale jakoś nie sądziłem, żeby tu chodziło o więcej niż jednego człowieka. Może dlatego, że ja sam zawsze pracuję w pojedynkę i trzech naćpanych stróżów nie wydawało mi się szczególnym wyzwaniem. Wskazałem na otwarty świetlik w dachu. Znajdował się dobrych dziesięć metrów nad ziemią.

- To by musieli być jacyś akrobaci. - Elegant pokręcił głową.

Może właśnie byli? Człowiek, który jest zdolny dostać się ofierze za plecy i przeciąć jej kręgosłup, jakby kroił cebulę, nie powinien mieć problemu z zeskoczeniem z dachu. Ja bym nie miał. Oczywiście, o ile ten dach w ogóle by mnie utrzymał.

Zwróciłem swoją uwagę na tego, któremu umieranie nie przyszło z taką łatwością. Zabójca trochę się nad nim napracował. Połamane palce, ręce powyrywane ze stawów, wydłubane oczy… W porównaniu z poprzednim niezła jatka.

- Wyżywał się na nim. - Elegant cmoknął z niesmakiem. - Nie lubię takich zwyrodnialców.

Nie wydawało mi się. Miałem raczej wrażenie, że torturujący chciał wydobyć informacje. Szybko i najprostszymi dostępnymi metodami. Tylko że spartaczył, popełnił kilka błędów. Na samym początku zadał zbyt poważną ranę, dalsze starania nic mu nie dały, ofiara niewiele już czuła. W torturowaniu jestem ekspertem. Nie jako kat, ale jako wielokrotna ofiara. Ja ludzi nie męczę, ja ich tylko zabijam.

- A co z tobą? - spytałem tego sponiewieranego kacem. - Jak to się stało, że w ogóle żyjesz?

- Ja się nim zajmę i jeśli pan Bandarillo będzie sobie tak życzył, dowiesz się, co nam wyśpiewał. Teraz już nie mamy czasu, musimy stąd znikać - powiedział elegant.

- Nawijaj. - Dałem stróżowi do zrozumienia, że mimo wszystko nadal oczekuję na odpowiedź.

Popatrzył na mnie, na eleganta i zdecydował, z kim przyjemniej mu będzie pogawędzić.

- Kiedy ja nie wiem. Siedzieliśmy, graliśmy w karty, trochę żeśmy popili. W pewnym momencie zarobiłem w łeb, a kiedy się ocknąłem, siedziałem związany i z opaską na oczach. Wiedziałem, że moi kumple są już martwi. Nie odzywali się i śmierdziało trupem. Ja ten smród znam dobrze. On tu wciąż jeszcze był. O nic mnie nie pytał, zmusił tylko, żebym wypalił pod rząd dwie fajki opium. Dalej już nic nie pamiętam. Nie wiem, czy mnie wypytywał, czy jak…

A zatem miał wrażenie, że pojawił się tu tylko jeden człowiek, co zdawało się potwierdzać moje przypuszczenia. Że nie próbował zmuszać do mówienia, też miało sens. Miał już za sobą jedno niepowodzenie z torturowanym, więc tym razem postanowił się wystarać o informacje przy użyciu narkotyków.

- W życiu tego świństwa więcej nie wezmę - kontynuował stróż. - Ciągle mi strasznie niedobrze. Nie wiem, jak długo dochodziłem do siebie, ale akurat kiedy się wyswobodziłem z więzów, nadeszli nasi ludzie.

Niedaleko drzwi dostrzegłem koce i porzucone plecaki z widocznymi wewnątrz kształtami butelek. Siedzieli tu we trzech, pilnowali opium, nudzili się i popijali. Normalka. Na zewnątrz żadnych śladów nie udało mi się odkryć, ziemia tam była zbyt mocno ubita.

- No dobra, tyle mi wystarczy. - Zakończyłem oględziny. - Bawcie się dobrze. - Machnąłem ręką na pożegnanie Duvalovi.

- Mamy wyjaśnić, kto to zrobił. Znaczy co, rozwiązałeś całą sprawę w ciągu tych paru chwil? - zapytał elegant. - Bandarillo mówił, że jesteś niebezpieczny, a tu okazuje się, że ty również jesteś dokładnie tak mądry, na jakiego wyglądasz.

- Wy go sobie znajdziecie, a ja go zabiję - wyjaśniłem mu moją koncepcję całej operacji.

Pokręcił tylko głową.

- Będę musiał powiedzieć Bandarillowi, że z idiotami po prostu nie da się współpracować. - Splunął na ziemię tuż pod moje nogi.

Przy tym upale nie było to nic innego, tylko marnotrawienie wody. Od razu zrozumiałem, że nigdy nie zapuścił się głębiej w pustynię. Kiedy go mijałem po drodze do wyjścia, posłałem na ziemię krótkim, lewym hakiem. Nie mogłem zrozumieć, skąd mu przyszło do głowy, że chciałem współpracować.

Wieczorem w moim pokoju zjawił się pan Łasiczka. Wyglądał jak zawsze. Drobny, niepozorny człowieczek o tak ostrych rysach, że i goła czaszka mogłaby mu pozazdrościć. Przeszliśmy już razem niejedno, choć tak naprawdę każdy z nas kroczył po zupełnie innej ścieżce i jedynie od czasu do czasu te ścieżki się przecinały.

Natychmiast zwrócił uwagę na stojące na stole butelki z gorzałką, ale nijak ich nie skomentował. Zamiast tego postawił im do towarzystwa solidny dzban piwa. Widząc rosę na kamionce, zgadywałem, że zimnego piwa. Bez słowa podał mi dzban, a ja nie tyle się napiłem, co opróżniłem z jednej czwartej zawartości.

- Co nowego? - spytał.

- Handel narkotykami kwitnie. Bez oglądania się na ostatnie cesarskie ukazy - wyjaśniłem pokrótce i oddałem panu Łasiczce dzban.

Jak na kogoś tak drobnego, miał zaskakujące i budzące szacunek możliwości. Tak oto znaleźliśmy się w połowie dzbana.

Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Ostatni raz przerabialiśmy tę grę w Saxpolis, ale wtedy akurat mieliśmy do dyspozycji przyzwoite zasoby piwa i tytoniu. Tamtym razem odezwałem się pierwszy, bo skończył się napitek i zrobiłem się głodny. Dzisiaj piwa przyniósł tak mało, że nie było sobie czym zawracać głowy, a do tego przed paroma chwilami się najadłem. Zawziąłem się, że wygram, choćbym miał przy tym schudnąć dziesięć kilo.

Łasiczka zręcznie skręcił sobie papierosa, zapalił i ze smakiem się zaciągnął. Podczas naszego poprzedniego spotkania palił fajkę, a jeszcze wcześniej cygara. Widać ciągle w życiu próbował czegoś nowego.

- Wygraliście, poddaję się - powiedział zaledwie po dwóch machach.

Bardzo mnie tym zaskoczył.

- Ostatnim razem milczeliśmy dzień i noc, a wyście nie chcieli ustąpić, choćby się waliło i paliło. Co wam się dziś takiego stało?

- W boju jesteście najniebezpieczniejszym człowiekiem, jakiego w całym swoim życiu widziałem. To jest zwyczajnie wasz sposób na przeżycie. Ja mam inny. Muszę dokładnie oszacować swoje szanse, zanim się w cokolwiek wplączę, i pod tym kątem się przygotować. Dzisiaj bym po prostu nie wygrał.

Chwilę się nad tym zastanawiałem. Pan Łasiczka kłamał ciałem i słowem. Wydawał się niepozorny, w tłumie praktycznie niedostrzegalny. A przecież byłem świadkiem, jak zabił więcej ludzi, niż się to zdawało możliwe. Z drugiej strony, miał rację. Na arenie nie miałby szans. Każdy ma swoje własne sposoby, dokładnie tak jak powiedział.

- Strumień narkotyków, głównie opium, płynie ku obrzeżom coraz szerszy, przez co ceny spadają - zaczął.

- No to się ćpuny powinni cieszyć. - Wzruszyłem ramionami i podałem Łasiczce dzban z ostatnią ćwiartką piwa.

- Przez co również zaczyna palić coraz więcej osób - dodał.

Tyle potrafiłem zrozumieć bez trudu.

- Tu jednak zaczyna się problem.

Tego już nie łapałem. Są pieniądze - jest zabawa. Ludzie wydają na picie, hulanki, burdele, co im tam akurat sprawia radochę. A jak pieniędzy nie ma, to się koncentrują na bardziej podstawowych potrzebach i tyle…

- Wygląda na to, że opium, które obecnie przychodzi ze wschodniego pobrzeża, jest dużo silniejsze niż dawniej. Po pół roku palenia człowiek wygląda jak wcześniej po dwudziestu latach.

To brzmiało ciekawie.

- Zawsze się trafi ktoś, kto na narkotyki lub gorzałę kiepsko reaguje. Kiedyś, kiedy jeszcze piłem, tułałem się z jednym gościem przez dobry miesiąc po gospodach. Jak nam się skończyły pieniądze, umarł w kilka dni. Delirium tremens czy jakoś tak to ten felczer nazwał.

Łasiczka pokręcił głową.

- Książę posłał nas tutaj bezpośrednio na skutek mojego raportu. Przez ostatnie dwa miesiące rozmawiałem może z tysiącem rozmaitych ćpunów. Połowa z nich ledwo już ciągnęła, a wśród nich połowa nie paliła dłużej niż rok.

Czyli że jednak nie była to kwestia kilku gówniarzy chcących zakosztować przyjemności, na które zwyczajnie mieli za słabe organizmy. Ktoś pchał na rynek mocniejszy towar.

- A tak właściwie to co to K. przeszkadza? - spytałem.

Łasiczka dokończył piwo, wstał, sięgnął za drzwi i wyciągnął kolejny dzban owinięty mokrym ręcznikiem. Więcej piwa. Wyglądało na to, że wieczór nie upłynie nam jednak pod znakiem nieugaszonego pragnienia, jak to się z początku zapowiadało.

- Maleją zyski - odpowiedział, kiedy już wygodnie się rozsiadł.

Zyski nic dla mnie nie znaczyły. Odkąd spłaciłem mój dług, złoto przestało mieć dla mnie jakąkolwiek wartość, choć, o ironio, miałem go teraz więcej, niż mi było potrzeba.

- Książę prowadzi na wschodnim pobrzeżu wiele różnorakich interesów.

W to łatwo uwierzyłem. K. był bogatszy, niż większość ludzi potrafiłaby sobie wyobrazić.

- Prawdę powiedziawszy, niektóre z tych przygranicznych księstewek to on praktycznie posiada, w związku z czym jeśli produkt krajowy brutto idzie im w dół, to jemu ubywa z kieszeni.

Spojrzałem na Łasiczkę. Wydawał się zamyślony.

- Nie mam nawet pojęcia, co to jest produkt krajowy brutto - wyznałem.

- Za dużo czasu spędzam z Estalainem… - Pokręcił głową. - To po prostu pieniądze, jakie w ciągu roku zarabia cały kraj. Z danin, z dzierżawy majątków, z wydawanych licencji…

To już rozumiałem. Estalain to był taki nudny, suchy facet od pieniędzy. Też pracował dla K.

- A czemu jest tych pieniędzy mniej?

- Bo coraz więcej i więcej ludzi bierze. I bardzo szybko przestaje im zależeć na czymkolwiek. W ciągu zaledwie kilku miesięcy staczają się na samo dno.

Chwilę się zastanawiałem, ilu ludzi musi zemrzeć albo przynajmniej skończyć w rynsztoku z wypalonym mózgiem, aby to zabolało państwową kasę. Jakakolwiek to była liczba, właśnie z taką, jak widać, mieliśmy do czynienia.

- Ile trwa - zaciekawiłem się - zanim to człowieka ukatrupi?

Piwo w dzbanie w dalszym ciągu było przyjemnie chłodne. Łasiczka potrafił się zorganizować. Z drugiej strony, aż tak strasznie mi nie zależało. Równie dobrze mógłbym popijać ciepłą wodę. Kiedy to sobie uświadomiłem, aż mną wstrząsnęło z zaskoczenia.

- Tak dokładnie to nie wiem, ale rozmawiałem z sześcioma takimi, co dopiero zaczęli palić opium. Będzie z jakieś pięć miesięcy temu. Z tych sześciu trzech już gryzie glebę.

To znaczyło, że pan Łasiczka zajmował się tą sprawą już całkiem długo. Co z kolei znaczyło, że draka była większa, niż myślałem.

- I dlatego teraz my jesteśmy tutaj, w Damarkandzie - zgadłem.

- Tak właśnie. To już przecież powiedziałem. Ceny towaru z Damarkandy idą w dół, co wypycha z rynku konkurencję. Tamci trzej palili opium, które wyszło właśnie stąd. Musieli być jednymi z pierwszych, którzy dostali to nowe, tańsze opium. - Zamyślił się nad własnymi słowami.

Przestałem go wypytywać, a zamiast tego powiedziałem o wszystkim, czego dowiedziałem się ja. Znowu aż tak wiele tego nie było. Na rynku robiło się trochę gorąco, nowi bandyci próbowali wywalczyć sobie teren, starzy trzymali pozycje. Oraz zdążyłem już zabić trzech ludzi. W tym akurat nie widziałem nic szczególnego.

- Macie jakiś plan? - zapytał.

Nigdy nie pytał o plany. No, chyba że chciał mnie prosić o jakąś przysługę.

- Mam - zaskoczyłem go. - Zamierzam pracować dalej dla Bandarilla i od czasu do czasu szturchnąć kogoś, kto się tego nie spodziewa.

Łasiczka o mały włos nie zakrztusił się piwem.

- Tylko się hamujcie, bo inaczej trup będzie się ścielić gęsto, a my i tak nic z tego nie będziemy mieć.

Wzruszyłem ramionami. Takie już jest ryzyko zawodowe. Nie mogłem się przecież troszczyć o zdrówko każdego obywatela w tym mieście.

- A wy?

- Będę węszył, kto kogo przekupuje, kto kogo szantażuje… Dobrze by było, gdybyście zdołali się dowiedzieć, skąd do Damarkandy spływa cały ten towar. Plantacji maku jest sporo…

To akurat interesowało wszystkich w tym biznesie i każdy tego typu informacje trzymał dla siebie. Nie było to coś, o czym dyskutowało się podczas niezobowiązujących pogawędek.

Dopiliśmy drugi dzban. Zanim go zdążyłem odstawić, Łasiczka znów wstał i z korytarza przyniósł trzeci.

- To już ostatni - westchnął. - I już wcale nie taki chłodny.

Ostatniemu dzbanowi piwa tyle można było wybaczyć.

- Zazwyczaj nie jesteście tacy hojni. - Uśmiechnąłem się krzywo. - Postawić trzy kolejki bez rewanżu… Stał się z was normalnie inny człowiek.

Łasiczka pokręcił głową.

- Świętuję. Próbuję oswoić się z myślą, że wciąż jeszcze żyję.

Nie przerywałem, czekałem na dalszy ciąg. Nie zawiodłem się.

- Wywinąłem się ostatnio o włos. Było tak, że to już nawet nie zależało ani ode mnie, ani od nikogo innego. Wyobraźcie sobie, że podrzuciliście w górę monetę, ale zarówno orzeł, jak i reszka oznaczają śmierć. No i mnie ta moneta spadła na krawędź, po czym odtoczyła się gdzieś w błoto.

Rozumiałem go. Mnie już też podobne rzeczy w życiu spotkały. Łasiczka korzystał z życia, na ile potrafił. Mógł trafić lepiej niż w moje towarzystwo, ale i to lepsze, niż leżeć gdzieś martwym. Przynajmniej dla niego.

- Co u Zuzanny?

Moja córka Zuzanna, podobnie jak ja i Łasiczka, pracowała dla K. Tylko że ona wystawiała się na większe niebezpieczeństwo niż my obaj razem wzięci. Nie mogłem jej w tym przeszkodzić, więc przynajmniej próbowałem o tym nie myśleć. Życie zdążyło mnie już nauczyć, i to w bardzo bolesny sposób, że ludziom, na którym nam najbardziej zależy, nie wolno stawać na drodze, że należy im pozwolić wieść życie tak, jak oni sami zadecydowali. Nawet gdyby mogło ich to kosztować najwyższą cenę. Miałem nadzieję, że przyjdzie mi umrzeć wcześniej niż Zuzannie, ale jedyne, co mogłem w tej sprawie uczynić, to zabijać po kolei wszystkich naszych wspólnych wrogów, aby zostało ich mniej dla niej samej.

Coś z tego, o czym rozmyślałem, musiało się dać wyczytać z mojej twarzy, bo Łasiczka uniósł rękę w przepraszającym geście.

- Książę jest wam dłużny więcej niż komukolwiek innemu na świecie. Jestem przekonany, że gdybyście go poprosili, nie powierzałby jej takich zadań… - Sam się zorientował, że jego rada nie ma sensu, i zamilkł.

Dopiliśmy piwo, pan Łasiczka wstał i poszedł świętować fakt, że żyje, z kimś innym, przystępniejszym w obejściu. Zostałem w pokoju sam na sam z kilkoma pełnymi butelkami gorzałki, która przez pośledniej jakości szkło wyzierała na mnie z tanich butelek. Własnego życia nigdy jakoś wysoko nie ceniłem, a ostatnimi czasy traciło ono na wartości wręcz z każdym dniem. Jeśli po zakończeniu tej wojny, która właśnie nabierała rozpędu, jakimś cudownym zrządzeniem losu będę jeszcze w dalszym ciągu pośród żywych, wiedziałem, co ze sobą zrobię. Zaplanowałem sobie, iż załaduję cały wóz wódką, odjadę w jakieś ustronne miejsce i będę pił i pił, aż ogarnie mnie ciemność, aż znikną wszystkie wspomnienia, aż zniknę wreszcie ja sam. Wiedziałem jednak, że na takie szczęście nie miałem co liczyć. Z pewnością czekało mnie coś gorszego, niż byłbym sobie w stanie wyobrazić. Jak zawsze zresztą. Jednak każdy człowiek potrzebuje czegoś, w co będzie mógł wierzyć i z czego się cieszyć, bez względu na to, w jak ciężkiej się znajdzie sytuacji. Mimo moich własnych uporczywych starań nie byłem tu żadnym wyjątkiem.

Księżycowi do pełni brakowało już tylko kilku nocy, nocne niebo lśniło gwiazdami tak licznymi, że aż wydawało się, iż wszystkie na nieboskłonie się nie zmieszczą, a starannie przygotowany koktajl stymulantów sprawiał, że wszystko stawało się jeszcze wyraźniejsze. Dostrzegał poszczególne kamyki pod nogami, szpary w ścianie oraz które okna zostały zasłonięte okiennicami.

Zatrzymał się w cieniu krótkiej arkady i poczekał, aż minie go patrol straży. Tutaj, w najelegantszej części miasta, były one dość częste. Co więcej, oprócz straży miejskiej na ulicach również natykał się na prywatne patrole opłacane bezpośrednio przez bogatych mieszkańców dzielnicy.

Para strażników zniknęła za rogiem, dudniące echo ich kroków milkło powoli, aż nastała cisza. Prawie, bo wyostrzony stymulantami słuch wychwytywał i zwielokrotniał najdrobniejszy nawet dźwięk. Dom Harbirgera, cesarskiego głównego śledczego, był częścią budowli będącej niegdyś murem obronnym wewnętrznego miasta. Oznaczało to, iż bocznymi ścianami stykał się z sąsiadującymi budynkami, zaś jego fasada pełniła kiedyś funkcję obronną, co nawet teraz dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Wewnątrz tego okręgu znajdował się okazały park zapewniający mieszkańcom ciszę i spokój. Wiodło do niego kilka dróg, jednak zostały one pozamykane wrotami albo stały się ukrytymi korytarzami, z których korzystała służba. Wszystkie bez wyjątku były strzeżone przez specjalnie szkoloną ochronę oraz szereg nieprzyjemnych niespodzianek, jako że majętni tego świata mają tendencję do paranoi i boją się wszystkiego. Wiedział o tym aż nadto dobrze.

Właśnie z tego powodu najniebezpieczniejsza droga, czyli wspinaczka po kamiennej ścianie aż do rezydencji wybudowanej na samym szczycie obronnej konstrukcji, wydawała się jednak wyjściem najłatwiejszym.

Od ściany dzielił go jedynie wąski pas wolnej przestrzeni, kiedy go pokona, nie będzie już odwrotu, jego jedyną szansą pozostaną zwinność i szybkość. Decyzję podjął już dawno, nie było miejsca na wahanie. Rozbiegł się drobnymi krokami, równocześnie nasłuchując, czy wszystkie części jego oporządzenia zostały dobrze umocowane, czy nic nie podzwania, nie chrzęści, nie lata luźno. Przystanął dopiero pod ścianą, po czym zaczął się zwinnie piąć w górę. Wąziuteńkie gzymsy okien zaprojektowane tak, aby nie dawać oparcia potencjalnym włamywaczom, dla niego były niczym szerokie stopnie schodów, najdrobniejsze nawet szpary między kamieniami, niewidoczne dla oka, opuszkom jego palców dawały aż nadto oparcia, podeszwy butów ze specjalnie przygotowanej skóry łapały przyczepność nawet na zdawałoby się gładkiej powierzchni. Dzięki temu wszystkiemu parł w górę niczym gigantyczny pająk, który zwyczajnie nie zdaje sobie sprawy z istnienia czegoś takiego jak przyciąganie ziemskie. W czasie nie dłuższym, niż normalnemu człowiekowi zabrałoby przejście stu kroków, pokonał wzwyż pięć pięter, przy czym jego oddech jedynie minimalnie przyspieszył. Koniec wspinaczki był na wyciągnięcie ręki, najtrudniejsze miał już za sobą. Sięgnął wzwyż, dłoń w rękawicy bez palców pewnie chwyciła kamienny rzygacz. Przesunął środek ciężkości, sięgnął drugą ręką, by chwycić za górną krawędź ściany. W tym momencie kamienna figura, przez całe dziesięciolecia odprowadzająca wodę z dachu, nie wytrzymała i ułamała się. Zanim jednak runął w ślad za nią, w ostatnim momencie palce dłoni zdołały zaczepić się o krawędź dachu. Przez chwilę wisiał tak bez ruchu, w jego uszach wciąż rozbrzmiewał trzask rozpryskującego się w dole pod nim kamienia. Był silny, to prawda, ale musiał teraz pokonać wagę całego swego ciała, mając za jedyny punkt zaczepienia koniuszki palców jednej dłoni i mając wszystkie ścięgna i mięśnie rozciągnięte do granic możliwości. Jego wyostrzony słuch zarejestrował szybko zbliżające się kroki kolejnego patrolu. Poczuł, że palce zaczynają mu się obsuwać. Miałby więc umrzeć od upadku z wysokości? Tak banalnie? Tak… niesprawiedliwie? Rozprostował drugą rękę, obrócił się płasko twarzą do ściany i powoli, ostrożnie sięgnął ponad głowę. Spróbował podciągnąć się choćby minimalnie, z nadludzkim wysiłkiem zginając rękę w łokciu. Zyskał niewiele ponad kilka milimetrów, ale więcej mu nie było potrzeba. Kiedy krawędź dachu uchwyciły palce drugiej ręki, reszta okazała się już łatwiejsza niż przekroczenie progu w drzwiach. Przez chwilę pozostał tak, jak leżał, na lekko pochyłym dachu, otoczonym niewysokim, kamiennym obmurowaniem. Dopiero teraz poczuł, jak dopada go wyczerpanie, i uświadomił sobie pełnię ryzyka, na jakie się wystawił, którego o mały włos nie przypłacił właśnie życiem i które… które nie powstrzyma go przecież przed kontynuacją zamierzonego planu. Każdy, kto miałby choć odrobinę rozsądku, zrezygnowałby w takiej chwili, tyle że przecież… Uśmiechnął się, choć tak naprawdę był to jedynie mechaniczny grymas ust, wspomnienie po prawdziwym uśmiechu, jaki nie gościł na jego ustach już od lat. Powietrze miało smak… chłodny. To jeden ze skutków ubocznych narkotyków, których używał. Podczas gdy jedne zmysły zyskiwały na wyrazistości, inne bledły, zatracały się. Wstał i ruszył dalej za swoim celem. Poprzez podeszwy butów wyczuwał dachówki tak wyraźnie, jakby kroczył boso. To może nawet i lepiej.

Rano przed mymi drzwiami zjawił się wychudły chłopak z potwornie krzywo zrośniętą nogą i obliczem, które mogłoby być nawet sympatyczne, gdyby mu tak oczy nie latały z przerażenia. Posłaniec od pana Bandarilla. Bardzo był nieswój, a kiedy zauważył, że mimo iż dostarczył mi wezwanie od naszego wspólnego chlebodawcy, ja w dalszym ciągu nie kwapiłem się do tego, by wyleźć z łóżka, zaczął dosłownie podskakiwać w miejscu na zdrowej nodze.

Kiedy jadłem śniadanie, nie spuszczał ze mnie wzroku. Musiał mieć strasznego pecha, że mu się ta noga zrosła tak paskudnie.

- Długo już pracujesz dla Bandarilla?

Pokręcił głową.

- Wcześniej żebrałem, ale jak podrosłem, dostawałem mniej i mniej. Bardzo się ucieszyłem, że mnie pan Bandarillo wziął do siebie.

Czyli że ta noga to nie musiał być koniecznie wypadek. Ktoś mógł chłopaka tak urządzić specjalnie, żeby wzbudzał litość.

- Ile ci płaci?

- Mam gdzie mieszkać, czasem dostanę odzienie, czasem napiwek, jak przyniosę dobre wieści.

- No to nie za wiele. - Pokręciłem głową, wgryzając się w kawał mięsa.

Gapił się na mnie łapczywie, inaczej chyba nawet nie umiał.

- Pewnie spędzasz sporo czasu koło Bandarilla.

- No. Mam dobrą pamięć, przekazuję wiadomości szybko i dokładnie.

Ze zdrowym kulasem byłby jeszcze szybszy.

- Bardzo by mnie interesowało, z kim Bandarillo w najbliższych dniach będzie rozmawiał - powiedziałem. - Nie ciekawi mnie, o czym - dodałem prędko, widząc, że się skulił. - To przecież żadna zdrada - upewniłem go.

Musiał się poczuwać wobec swego pana do głębokiej lojalności, której ja nie zamierzałem nadwyrężać.

- To, z kim rozmawia, to przecież żadna tajemnica, a ja po prostu nie mogę być w zbyt wielu miejscach naraz. - Uspokajałem go dalej. Jak się wydawało, z powodzeniem.

- A za ile? - Podjął męską decyzję.

- Pięć srebrnych za każdy dzień, kiedy mi powiesz coś ciekawego.

Wytrzeszczył na mnie oczy. Dla niego to musiała być astronomiczna suma.

- I to tylko za to, z kim rozmawia? - upewniał się.

- A ty co? Nie dość, że kulawy, to i głuchy też jesteś?

- Nie jestem - żachnął się. - Umowa stoi.

- Jak się nazywasz?

- Bavajo.

Lepsze takie imię niż żadne, pomyślałem i wzruszyłem ramionami.

- Tu masz zaliczkę. - Rzuciłem mu dwa drobniaki. - Ja tylko coś jeszcze załatwię i zaraz podążę za władcą gnojownika.

Nawet jeśli zrozumiał, co miałem na myśli, nie dał po sobie poznać.

W związku z tym, że moja popularność w Damarkandzie wydawała się coraz bardziej wątpliwa, postanowiłem rozejrzeć się za kawałkiem jakiegoś eleganckiego żelastwa. Po kolei sprawdzałem miejscowych płatnerzy, bez pośpiechu każąc sobie pokazać, co mieli najlepszego, i ruszając dalej. W większości rzeczywiście były to co najmniej przyzwoite okazy. W Damarkandzie nietrudno było o dobrych rzemieślników oraz dopływ towarów z innych zakątków świata, jednak cena nie chciała iść w parze z jakością, już raczej odzwierciedlała przesadną ilość zdobień. Oczekiwałem, iż mogłoby to wzbudzić szereg podejrzeń, gdybym się zjawił gdzieś w jakiejś mordowni z mieczem, którego rękojeść została wyłożona szafirami, a pochwa ozdobiona złotem. Złota zresztą nie lubię. Dosyć się już za nim przez całe życie naganiałem.

W piątym z kolei warsztacie zacząłem przeglądać odrobinę mniej eleganckie zabawki niż miecze. Morgenszterny, cepy, siekiery i takie tam… Pewnie powinienem w ogóle od nich zacząć, bo raz, że łatwiej je ukryć, a dwa, że człowiek nie ryzykował kłopotu ze stróżami prawa i porządku.

Znalazłem przedniej jakości kiścień, którego bijak, zawieszony na cienkim łańcuchu, wydawał się mieć wagę taką w sam raz. Jednak przy tego typu broni przydałaby się tarcza. Zanim człowiek zdoła zamachnąć się do drugiego ciosu, chwilę to jednak trwa. Rozglądałem się za czymś wygodnym, a sprzedający próbował namówić mnie na jedno z tych drogich, okrągłych cudeniek wykonanych z prasowanej plecionki, kiedy mój wzrok padł na stojący w rogu ciężki, dwuręczny miecz. Był dłuższy niż normalnie, z rękojeścią odpowiadającą głowni i masywnym jelcem.

- A to co takiego? - spytałem, odkładając kiścień.

- Kawał starego szmelcu, nie nadaje się do niczego. Za ciężki i za wolny, przeciw szabli nie mielibyście szans.

Obsługiwał mnie młody chłopak, więc jego błąd aż tak bardzo mnie nie zaskoczył. Jego ojciec czy mistrz, u którego terminował, nigdy przed kimś takim jak ja nie nazwałby dwuręcznego miecza szmelcem. Choćby był nie wiem jak stary.

Chwyciłem miecz i podrzuciłem w dłoni. Wyważony świetnie, bez dwóch zdań. Może odrobinę cięższy, niż nosiło się dzisiaj, ale to mi nie przeszkadzało. Gorzej, że spod warstwy rdzy nie mogłem dostrzec, w jakim stanie jest klinga. Na próbę zamachnąłem się do ciosu, uniosłem do zastawy. Wydawał się w porządku.

- Biorę. I do tego jakiś kawał płótna, żeby mnie zaraz na progu nie chcieli zatrzymać.

Właściciel kramu dopiero teraz zorientował się, że jego pomocnikowi transakcja wymknęła się spod kontroli, i podszedł do nas.

Starał się, to mu należało przyznać, jednak najpierw odparłem, iż jego własny pracownik nazwał miecz starym szmelcem, a potem zmyłem głowę za pozostawienie mnie sam na sam z gówniarzem, który się nie znał na rzemiośle, więc zrezygnował. Odbił sobie, zdzierając ze mnie za płótno. Niech mu będzie, było mi potrzebne.

Dalej się już nie ociągając, ruszyłem do Bandarilla. Strażnicy przy wejściu odpuścili sobie komentarze, jeden z nich zaprowadził mnie do szefa.

Jeżeli nie podobał mu się fakt, że musiał na mnie czekać, nie dał tego po sobie poznać. Za to jego świta aż podskakiwała jak na rozżarzonych węglach.

- Gdzieś się, do cholery, podziewał? - huknął na mnie elegant.

Nie mogłem zrozumieć, po co Bandarillo trzyma gnojka, który nawet o tej porze, wczesnym popołudniem, nadal miał oczy nieobecne z przepicia i tak zapuchnięte, że ledwie je otwierał. Może zapewniał mu dostęp do wyższych kręgów? Może. Jakoś nigdy nie miałem głowy do tego typu układanek. Drugi z przybocznych, mężczyzna w średnim wieku w znoszonych spodniach i kamizelce tego samego koloru, wraz z moim przybyciem rozwalił się wygodnie w fotelu. Widocznie jego zadanie zostało spełnione. Trzeci z kolei rzucił mi niezobowiązujące spojrzenie, po czym całą swą uwagę skierował z powrotem na jakieś rozłożone przed nim na stole papiery. Coś z nich zaczął odczytywać, ale kiedy zorientował się, że Bandarillo go nie słucha, a zamiast tego całą swą uwagę poświęca mnie, zrezygnował.

- Potrzebna mi eskorta. Uzbrojona eskorta. Jeśli nie macie porządnej broni, któryś z moich ludzi wam pożyczy.

Skąd to zainteresowanie moimi usługami? Na zawołanie mógłby mieć przecież dziesięciu gości gotowych poderżnąć gardło, zadusić, urwać łeb komukolwiek. Inna sprawa, czyby sobie dali radę. Zresztą powody były mi obojętne.

Rozwinąłem moją nową zabawkę i pokazałem. Kiedy tamci trzej dostrzegli miecz, jak jeden mąż pogardliwie się uśmiechnęli. Bandarillo jedynie skinął głową.

- Zakładam, że wiecie, co robicie. Zaraz wyruszamy, muszę tylko jeszcze podpisać kilka dokumentów.

Prawie go nie słuchałem. Zamiast tego sam przyjrzałem się bliżej mojemu nowemu żelazu. Pomimo iż miecz bardzo mi się podobał, coś w nim jednak nie pasowało. Pewnie przez tę rdzę. Jak go oczyszczę, będzie lepszy.

- Czyli za dzisiaj dostaję pełną stawkę - powiedziałem, kiedy znów skłonił głowę nad papierami.

- Oczywiście - odpowiedział rozdrażniony.

Całą następną godzinę spędziłem, wyszukując palcami na ostrzu miejsce, gdzie mógłbym znaleźć wygrawerowane cokolwiek, co by nieco powiedziało o twórcy miecza. Coś tam wreszcie znalazłem, ale z powodu rdzy i nagromadzonego brudu nie potrafiłem rozeznać, co znak przedstawiał.

Kiedy Bandarillo skończył, przeszliśmy kilkoma korytarzami i pomieszczeniami do stajni. Zorientowałem się, że Bandarillo posiadał nie jeden dom, a cały ciąg, który kazał połączyć wybitymi nowymi drzwiami. Dzięki temu zyskał labirynt przejść i pomieszczeń, gdzie ktoś nieobeznany mógł się bardzo łatwo zgubić, choć z drugiej strony, kompleks stawał się trudniejszy do obrony, jeżeli ktoś ten sekret znał.

W stajni dogonił nas pan zblazowany, który przyniósł Bandarillowi odzienie. Wnioskując z tego, co szef na siebie założył, nie wybieraliśmy się do gospody, restauracji lub na audiencję, ale gdzieś dalej na szlak.

Zblazowany z boksu wyprowadził konia. Olbrzymiego, masywnego gniadosza z nogami jak kolumny. Przy każdym poruszeniu grały na nim wszystkie mięśnie. Mało kiedy poświęcałem koniom uwagę, ale ten okazał się naprawdę imponujący.

- Rumak bojowy z cesarskiej stadniny. Nie jest może najszybszy, ale wytrzymały i potrafi unieść niemało.

- To więcej, niż taki jeździec jak ja mógłby sobie życzyć - oceniłem.

Z ciemnego kąta wynurzył się koniuszy i zabrał się do roboty. Na wszelki wypadek patrzyłem mu na ręce. Chciałem się lepiej przyjrzeć siodłu z wysokim łękiem, które wyglądało nieco jak turniejowe, ale koń Bandarilla, jak i on sam, już byli gotowi. Tamten wierzchowiec był z kolei smukły i długonogi. Zamiast stać, cały czas tańczył w miejscu.

- Z kim mamy się spotkać? - spytałem nagle.

Bandarillo wyglądał na zaskoczonego. Widać nie przywykł, aby podwładni zadawali mu pytania.

- Macie przecież do dyspozycji całą gromadę ludzi - kontynuowałem. - W związku z czym zastanawiam się, dlaczego ja: nowy, cudzoziemiec? Zawsze się lepiej przygotować na to, co nas może spotkać. Bo a nuż to będzie oddział halabardników albo strzelec ukryty za winklem.

- Ach tak… - Wyraźnie się rozluźnił, kiedy dotarło do niego, że moja ciekawość podyktowana jest wyłącznie względami praktycznymi, a nie chęcią wnikania w sekrety jego interesów. - Wyjaśnię wam wszystko po drodze.

- Dlaczego nie…

Jechaliśmy przez targową część miasta, z siodeł mieliśmy dobry widok na okolicę. Nie wyglądało na to, aby ktokolwiek zwracał na nas uwagę. Wystawne odzienie Bandarilla wzbudzało wystarczająco duży respekt, aby większość pozostałych jeźdźców czy wozów ustępowała nam z drogi. Szable i łuki dwóch członków eskorty trzymały na odległość zwykłych targowych natarczywców. Jakie wrażenie na ludziach wywoływałem ja - wielki chłop, ostrzyżony na jeża i w dziwacznym kożuchu przypominającym worek na ziemniaki - trudno było odgadnąć. Nikt się jednak nie śmiał.

Kiedy wreszcie wokół nas trochę się rozluźniło, Bandarillo obrócił się w siodle i widząc, że bezpośrednio za nim jestem tylko ja, wyjawił:

- Jedziemy na spotkanie z głównym śledczym cesarskim, Harbirgerem.

To zabrzmiało interesująco. Cóż mógł mieć wspólnego namiestnik Jego Wysokości, stróż prawa i porządku, z jednym z największych bandytów w okolicy?

- Harbirger jest ostrożny - kontynuował Bandarillo. - Jest w posiadaniu jakiejś ważnej informacji, jednak zgodził się ze mną spotkać poza miastem. Ma mi towarzyszyć tylko jeden człowiek.

- Nie mogłaby to być pułapka?

- Mogłaby. Jednak i on będzie miał tylko jednego człowieka. Spotykamy się na Równinie Sokolników, gdzie płasko i pusto, więc praktycznie niemożliwe jest urządzenie zasadzki.

- A ten jeden, co ma towarzyszyć Harbirgerowi, kto to za jeden?

- Ten jeden to Rosen.

Zrozumiałem teraz, dlaczego Bandarillo wybrał właśnie mnie, bym mu towarzyszył. Mój pojedynek z Rosenem zdobył mi niemały rozgłos.

- Myślałem, że Rosen pracuje dla Olvena, a Harbirger to przecież człowiek cesarza - zdziwiłem się.

Już się zaczynałem w miejscowych stosunkach co nieco rozeznawać.

- Rosen jest wolnym strzelcem i zawsze bierze tylko krótkotrwałe zlecenia. Przez ostatnich parę tygodni rzeczywiście pracował dla Olvena. Ma dobrą renomę, zawsze wykonuje to, za co mu płacą.

To był dobry znak, dało się z tym żyć.

- Harbirger, jak każdy, chce zarobić, ale nie zależy mu na otwartej wojnie - wyjaśnił Bandarillo. - To nie byłoby i w jego interesie, gdyby w Damarkandzie został tylko jeden silny gracz. Z Horowitzem też postępuje bardziej niż ostrożnie.

Imię Horowitz - Cohen Horowitz - już gdzieś słyszałem, ale nie poświęciłem mu jak do tej pory większej uwagi. Ludzi zajmujących się handlem narkotykami było tutaj na kopy. Mieszkał w mieście narybek, mieszkały ryby mniejsze i większe. Nad każdą ulicą ktoś sprawował kontrolę, przy czym ten ktoś służył komuś ponad nim i tak dalej. Rozeznać się w tym wszystkim nie było łatwo, a mnie takie śledzenie koneksji nigdy nie bawiło. Horowitz, Olven i Bandarillo najwyraźniej tworzyli wielką trójkę. Póki co tyle mi wystarczało.

Dojechaliśmy do miejskiego muru i bramy. Strażnicy nawet nas nie zatrzymali, machnęli tylko ręką, żeby jechać dalej.

- Lepiej wróćcie przed zmrokiem - rzucił za nami jeden z nich. - Druga zmiana może nie chcieć was wpuścić i będziecie musieli nocować na zewnątrz.

Bandarillo nie zareagował. Pewnie miał swoich ludzi i w drugiej zmianie, i w trzeciej, i w czwartej… Wszystko jedno, ile ich tam było.

Wjechaliśmy w step. On, ja i dwóch sokolników, którzy w istocie byli łucznikami. Sokoły, które mieli ze sobą, to jedynie przykrywka. Ot, bogaty mieszczanin jedzie się rozerwać. Do zachodu słońca pozostawały jakieś trzy godziny, odgadywałem więc, że miejsce spotkania nie może być zbyt daleko.

Bandarillo umilkł, jechaliśmy w ciszy. Pozostałym na czołach perlił się pot, ja za to używałem sobie przyjemnego ciepełka. Myślałem, że po przejściu Pustyni Gutawskiej znienawidzę serdecznie wszelkie rozgrzane pustkowia, ale było na odwrót. Ich pustka i bezkompromisowa wrogość wobec wszystkiego, co żyje, fascynowały mnie. No i ten upał. Wysuszające, piekielne gorąco. Działało na mnie dobroczynnie, jak na innych łaźnia, kąpiel albo masaż.

Miejsce spotkania znajdowało się nieco dalej, niż myślałem, ale poznałem je natychmiast. Idealnie płaska równina, której drugi koniec znajdował się w odległości jakiegoś kilometra. Podłoże pod naszymi nogami stanowiła sól wymieszana ze żwirem. Osobiście nie oczekiwałbym w tym miejscu solnego jeziora, a i dla miejscowych musiało ono być miejscem charakterystycznym, skoro służyło za oczywiste miejsce spotkania. Zrozumiałem, że Bandarillo nie był aż tak beztroski, jak mi się początkowo wydawało. Tak wielkiej powierzchni nie dałoby się otoczyć bez kilku setek jeźdźców, a takiej siły w ludziach nie miał żaden z bandytów. Co prawda cesarski śledczy mógłby taką liczbą dysponować, jednak zebranie ich zajęłoby mu czas oraz nie umknęłoby uwadze tych wszystkich w mieście, którzy bacznie przyglądają się każdemu co gwałtowniejszemu ruchowi miejskich szczurów, nie mówiąc już o znaczących graczach w obrocie opium. Wierzchowiec Bandarilla był z pewnością bardzo szybki i prawdopodobnie dałby radę uciec niemalże każdemu. Ja nie uciekłbym nikomu, ale mnie w razie potrzeby można spisać na straty. W końcu do tego zostałem najęty.

- Zostańcie tutaj - polecił Bandarillo udawanym sokolnikom. - Wiecie, kiedy macie wypuścić ptaki.

Kolejne środki bezpieczeństwa. Nie doceniałem go jednak.

Po przeciwnej stronie wyschłego przed setkami lub tysiącami lat - człowiek nigdy nie mógł być pewien takich rzeczy - jeziora pojawiły się dwie postaci, które zaczęły się ku nam zbliżać. W falującym powietrzu unoszącym się znad powierzchni równiny wyglądały jak dwa duchy, jeden mniejszy i drugi większy.

- Możemy ruszać - zdecydował Bandarillo.

Czemu nie? Początkowo konie nie kwapiły się do tego, aby wstąpić na rozpaloną równinę, i musieliśmy je spiąć, jednak po przekroczeniu granicy dalej szły już gładko. Kiedy posuwaliśmy się solną równiną, każde, najdrobniejsze nawet uderzenie kopyt podnosiło chmury gorzko-słonego pyłu. Bandarillo wyglądał, jakby miał zwymiotować.

Wyschnięte jezioro okazało się rozleglejsze, niż początkowo oszacowałem. Przebyliśmy dobre półtora kilometra, zanim spotkaliśmy się z tamtymi. Zatrzymaliśmy się naprzeciw siebie trochę dalej niż na długość kopii, po czym zsiedliśmy z koni i ostatnich parę kroków pokonaliśmy już pieszo. Dźwięk brzmiał jakoś tak głucho, cisza wydawała się przytłaczająca.

Harbirger był tłustawym gościem gdzieś w połowie piątego krzyżyka. Wyglądał na takiego, co to lubi sobie użyć życia, nawet tych rzeczy, o które tak naprawdę nie dba, i gotów jest za to zapłacić każdą żądaną cenę. Towarzyszył mu rzeczywiście Rosen. Początku rozmowy pomiędzy moim pracodawcą a cesarskim śledczym nie zarejestrowałem, bo całą uwagę poświęciłem Rosenowi. Teraz, na otwartej przestrzeni i przy pełnym świetle, nie mogłem wręcz zrozumieć, jak to się stało, że jego pochodzenia nie odgadłem już przy pierwszym spojrzeniu. Jeszcze większą zagadką pozostawało to, że nie dostrzegał tego nikt inny.

Nie ulegało wątpliwości, że pomiędzy najbliższymi swoimi przodkami miał szarego goryla górskiego, jednak na swoje szczęście, odziedziczył po nim tylko te najlepsze cechy - długie ręce, tkankę mięśniową i ciężki tułów. Głowę i twarz miał w miarę ludzkie, choć czoło akurat jeszcze masywniejsze niż moje, a to już coś. No i łuki brwiowe takie, że mógł się śmiało obejść bez kapelusza.

- A więc czemu zawdzięczam spotkanie w tak uroczym miejscu? - dobiegło mnie pytanie Bandarilla.

Czyli że wszystko, o czym mówili do tej pory, to była tylko taka pogawędka. Sam nigdy nie zawracam sobie głowy takimi głupotami i dziwi mnie, że ludzie potrafią zmarnować tyle czasu, mówiąc o niczym.

- Dostałem list - odpowiedział Harbirger.

Przez cały ten czas Rosen przewiercał mnie natarczywym spojrzeniem. Nie musiałem mu przypominać, że przegrał. Przez to, że mnie nie docenił, że mnie wziął za zwykłego faceta. Sporo się o tym w mieście mówiło. Byłoby jednak głupio, gdyby miał się na mnie rzucić ot tak, bez przyzwoitszego powodu.

- Jesteśmy przecież zawodowcami - upomniałem go. Skinął głową, ale jakoś mnie nie przekonał.

Nie powiem, żebym się sam rwał do bitki z nim. Słyszałem opowieści tylko o jednym człowieku, któremu udało się przeżyć spotkanie z szarym gorylem górskim. Pomimo iż nie był to wyrównany pojedynek, bo początkowo stanęło ich dwóch naprzeciw gorylowi i dysponowali nieporównanie lepszą bronią, i tak jeden przeżył wyłącznie dzięki ogromnemu szczęściu. Od K. wiedziałem, że goryle mają masywniejszy szkielet niż ludzie, a układ ścięgien tylko akcentuje ich ogromną siłę, co pozwala im swobodnie poruszać się po urwistych skałach. Że już nie wspomnę o przewyższającej ludzką szybkości reakcji. Ani o tym, że mięsień szarego goryla górskiego w porównaniu z mięśniem ludzkim o takim samym obwodzie jest trzy razy silniejszy. Czytam niechętnie, ale ten rozdział z atlasu „Nasz świat” przeczytałem kilkukrotnie. Fascynujące stworzenia. Jak się tak zastanowić, to aż dziw bierze, że to my rządzimy światem, a nie one. Widać coś gdzieś po drodze poszło nie tak.

Im więcej się Rosenowi przyglądałem, tym mniej mu ufałem. Przegraną traktował jako osobistą porażkę, czego nie mogłem mu mieć za złe. Też bym nie był szczęśliwy, gdyby na moim własnym podwórku pokonał mnie jakiś przybłęda.

- Ten list jest pełen imion. - Zacząłem się znów przysłuchiwać rozmowie. - Ciekawych imion. - Harbirger podał Bandarillowi złożony papier.

- Imiona handlarzy. Drobne i średnie ryby - stwierdził mój szef.

- Jest tam również i wasze - wskazał Harbirger. - Na samym końcu.

Nie musieli tego mówić wprost, abym wiedział, iż chodziło o nielegalny obrót opium.

- Ano jest.

- Jako cesarski śledczy muszę reagować na każdą, choćby i anonimową, poszlakę, zwłaszcza jeśli jest takiego kalibru, jak ta tutaj.

Słońce prażyło jeszcze, ale cienie wydłużyły się już i powietrze zaczynało mieć posmak wieczoru.

- Wydawało mi się, że nasze wzajemne stosunki nastawione są na obopólną korzyść i że wystarczająco wychodzimy sobie obaj naprzeciw - powiedział ostrożnie Bandarillo, obserwując uważnie swego rozmówcę.

Ja całą moją uwagę miałem zwróconą na Rosena. Nie gapiłem się na niego wprost, jednak miałem go w polu widzenia tak, abym dał radę zareagować, jeśli tylko coś mu strzeli do łba. On sobie takimi subtelnościami głowy nie zawracał. Przewiercał mnie tymi swoimi wielkimi, ciemnymi, nieomal pozbawionymi białek oczami na wskroś i ani przy tym mrugnął.

- Wcale nie twierdzę, że naszych stosunków nie dałoby się znów wyprowadzić na równiejsze drogi - załagodził Harbirger. - Mówię jedynie, że z załatwieniem tego - wyciągnął rękę po list - będę miał znacznie więcej pracy.

- Rozumiem - przytaknął Bandarillo.

Wyglądał, jakby się tej licytacji spodziewał, jakby uważał ją za coś tak naturalnego, że aż nieodzownego.

- A więc gdybym zwiększył waszą prowizję o połowę, czy wystarczyłaby, aby zrekompensować wasze trudy? - Wskazał ręką list, który Harbirger pieczołowicie składał.

- Myślałem raczej o podwojeniu. Będę musiał się upewnić, że nie istnieją odpisy, a jeśli takowe są, zdyskredytować je i przechwycić.

- W takim razie o trzy czwarte? - zaproponował Bandarillo.

Harbirger uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Obawiam się, drogi przyjacielu, że nie mogę zejść niżej. Czasy niepewne są i niebezpieczne.

- Niech będzie - nie targował się dalej Bandarillo. - Dogadaliśmy się.

Obaj mężczyźni - bandyta i ten, który go powinien łapać - obrócili się w miejscu i bez pożegnania rozeszli, ale ja i Rosen jeszcze chwilę żeśmy zwlekali. Może i nie było tego widać, ale obaj byliśmy gotowi natychmiast ruszyć do akcji, zupełnie jakbyśmy wcześniej się co do tego umówili. Nie chciałem jako pierwszy odwrócić się do niego plecami, jednak po chwili widocznie się odprężył. Widać uznał, że dziś jego moment jeszcze nie nadszedł. Zaryzykowałem. Wdrapałem się na konia jako pierwszy, po czym szybko dogoniłem Bandarilla. Ten, o ile wcześniej wydawał się opanowany, teraz kipiał wściekłością.

- Zasrany, nienasycony skurwysyn - mamrotał do siebie pod nosem. - Nienażarty kastrat. Jeszcze go kiedyś jego własnymi jajami nakarmię.

To akurat nie miało zbyt wiele sensu, ale zachowałem tę uwagę dla siebie.

- Mógł to napisać jeden z naszych ludzi? - spytałem, wyczuwając dobrą okazję do pociągnięcia go za język.

- Móc mógł, tylko po co? - Pokręcił głową.

Żeby nabruździć szefowi i zyskać przy tym jakieś korzyści dla siebie, przyszło mi natychmiast do głowy.

- Mojego imienia oryginalnie w ogóle nie było na tej liście. Ten sukinsyn sam je tam dopisał, żeby ze mnie wydusić więcej pieniędzy. - Splunął wściekle.

A zatem moje przypuszczenia okazały się błędne - Harbirger umiał o siebie zadbać. Byłbym skłonny założyć się, że już planował podobne spotkanie z Olvenem i kolejnymi handlarzami opium. I każdemu z nich przedstawi podobny, nieco tylko zmodyfikowany spis. Czy było prawdopodobne, że od samego początku napisał go sam? Możliwe…

Pod podkowami zachrzęściły kamienie i żwir, znak, że opuściliśmy już dno wyschłego przed wiekami jeziora. Z cienia jednego z porozrzucanych po okolicy głazów wynurzyła się reszta naszej eskorty i powoli, zniechęceni przez upał, ruszyliśmy z powrotem w stronę miasta.

- Dlaczego wracamy tą samą drogą? - zapytałem.

- Bo jest najkrótsza - odpowiedział jeden z fałszywych sokolników i spojrzał na mnie jak na największego idiotę, jakiego w życiu spotkał.

Bo jest najkrótsza… Ciekawy powód, ale niech mu będzie.

Kiedy pół godziny później za naszymi plecami rozległ się daleki jeszcze chrzęst końskich kopyt, ani trochę mnie to nie zaskoczyło.

- Ktoś za nami jedzie - oznajmiłem im spokojnie, starając się nie wzbudzać zbędnej paniki. Bezskutecznie, wszyscy trzej natychmiast spięli konie. - Czekajcie! - rzuciłem, zanim zdążyli wyskoczyć z kopyta.

Już ich było widać. Czterech jeźdźców, za plecami których podnosił się tuman pyłu. Zastanowiło mnie, że gdyby jechali nieco wolniej i ciszej, mogliby podjechać do nas niezauważeni znacznie bliżej. Widać na tym im wcale nie zależało.

- Uciekajmy, nie dogonią nas! - nie wytrzymał jeden z fałszywych sokolników i nie czekając na nas, ruszył przed siebie.

- Poczekajcie. To mi się naprawdę nie podoba, to musi być pułapka - powstrzymałem Bandarilla. Drugi z przybocznych też nie wytrzymał napięcia i bez słowa puścił się za swym uciekającym kompanem.

Bandarillo wyraźnie się wahał. Jego ludzie dali nogę, jakby im się zadki paliły, a tymczasem on został sam z człowiekiem, którego dobrze nie znał, naprzeciw czterem jeźdźcom. Mnie akurat było wszystko jedno, na co się zdecyduje. Czas rozstrzygnął to zresztą za niego, bo zrobiło się zwyczajnie za późno na ucieczkę. Żółty tuman wzniesiony przez naszych byłych towarzyszy podróży zdążył już skryć ich sylwetki, podczas gdy ten drugi, za naszymi plecami, znacznie się przybliżył, choć widać było też wyraźnie, że zwolnili.

Zlazłem z konia, klepnąłem w zad, żeby nie wchodził mi w drogę, i stanąłem za wysuszonym ciernistym krzewem. Jeśli nie od razu mnie dojrzą, powinno mi to trochę ułatwić zadanie.

- Tam się ustawcie - syknąłem do Bandarilla. - A jakby mieli strzelać, rzucajcie się natychmiast na ziemię.

Za niewielkim, porośniętym jakimś suchym zielskiem pagórkiem jego szanse powinny być całkiem nie najgorsze. Z natury jestem poczciwy, a jak mi ktoś zapłaci, skłonny jestem nawet zatroszczyć się o jego dobro.

Zanim mnie Bandarillo posłuchał, już tu byli. Rozciągnęli się w szereg. Ja stanąłem w lekkim rozkroku, oparłem miecz na ramieniu i spokojnie czekałem. Szarża konna może być wielce zdradliwa, ale do tego potrzeba więcej jeźdźców niż czterech. Przynajmniej na mnie.

Zadźwięczały podkowy, zaskrzypiał żwir i pierwszy z nich ruszył na mnie, zajeżdżając po łagodnym łuku. Półtorametrowego ostrza zdecydowanie się po mnie nie spodziewał. Ciąłem bez rozmachu, prosto z ramienia, nawet nie sprawdzając, jak mi poszło. Drugi, zamiast najechać na mnie natychmiast po swym kompanie, wstrzymał konia, co dało mi czas, aby zrobić krok i ciąć od lewej. Trafiłem go tyle o ile w plecy, ale to wystarczyło, aby zwalił się na ziemię.

Pozostali dwaj zdołali mi się wymknąć i teraz stali o kawałek dalej. Na nierównym, porośniętym rozmaitymi krzakami terenie brakowało im trochę swobody ruchów. Trzymałem miecz na ramieniu i obserwowałem ich. Wnioskując po skórzanym odzieniu, przeszywanych kamizelach, wyświechtanych portkach i butach w nikczemnym stanie, było widać, że to nie są ludzie z miasta, ale gdzieś ze stepu. Cudzoziemcy najęci do brudnej roboty. Znałem takich aż za dobrze.

Spojrzeli po sobie. Obaj mieli takie same twarde, zacięte twarze, gęsto zarośnięte, z brodami szarymi od kurzu i pyłu. Bez słowa czy gestu porozumienia równocześnie zeskoczyli z siodeł i dobyli szabel. Nie dałem im szansy na obmyślanie żadnych planów i z mieczem gotowym do ciosu sam rzuciłem się na nich. Zareagowali, zwiększając odstęp, jednak temu po prawej przeszkodził krzak, na co liczyłem. Tuż przed nim odbiłem nieco na zewnątrz i ciąłem mocno z prawej. Miał mnóstwo czasu i zasłonił się bardzo poprawnie, jednak nie liczył się z siłą uderzenia dwuręcznego ostrza. Jego szabla odskoczyła, otwierając mi drogę, i bardziej robiąc krok w przód, niż używając ramion, zadałem mu krótkie pchnięcie. Natychmiast zresztą cofnąłem ostrze i w półobrocie zasłoniłem się przed cięciem tego drugiego. Zdołałem również zbić jego prawie natychmiastowy drugi atak, przy czym równocześnie udało mi się nieco odstąpić, zwiększając dystans między nami. Miał swoją szansę, ale ją zmarnował.

W pojedynku jeden na jednego, który potem nastąpił, wielkich szans już nie miał. Chwilę mu to zajęło, zanim zrozumiał, że przeciw mojemu dwuręcznemu ostrzu jego szabla długo nie wytrzyma. Cofał się, giął w unikach, robił ciałem na lewo i na prawo, wypatrując okazji. Był uważny, spięty i przebiegły, to mu musiałem przyznać. Zacząłem sapać, ciosy zadawałem z coraz to większego rozmachu, pozwalałem ostrzu zataczać coraz szersze łuki. Wyczuł nadarzającą się okazję, rzucił się do ataku szybki jak błyskawica.

Powróciłem do obrony znacznie szybciej, niż się tego spodziewał, pochwyciłem jego ostrze i używając gardy miecza jako dźwigni, wyrwałem mu broń z ręki. W jego lewej ręce błysnął sztylet. Zamiast odskakiwać, przysunąłem się bliżej, obróciłem miecz i rąbnąłem go głowicą na tyle mocno, że aż się cofnął dobre trzy kroki. Z krótkiego zamachu ciąłem go w gardło, niemalże odrąbując mu całkowicie głowę. Ten ostatni cios wyszedł mi jakiś taki dziwny. Spojrzałem na pokryte krwią i rdzą ostrze i po chwili zrozumiałem, że brakowało dobrych dwudziestu pięciu centymetrów. Gdyby pękło nieco wcześniej, leżałbym teraz martwy na ziemi.

Bandarillo, w szoku, zataczając się, wyszedł z ukrycia.

- Wyście ich wszystkich pozabijali?

- Nie wiem jeszcze. - Wzruszyłem ramionami.

Wyglądało na to, że ktoś kiedyś mój miecz próbował przekuć i nie za dobrze to wyszło. Gdy wrócimy do miasta, będę się musiał przyjrzeć mu dokładniej.

- Ten jeszcze żyje - wskazał Bandarillo.

Ten, którego strąciłem z konia jako drugiego. Miał złamaną nogę i prawdopodobnie uszkodzony kręgosłup. W ręku nadal trzymał szablę i spoglądał na nas beznamiętnie.

- Dowiemy się od niego, kto ich na nas nasłał. - Bandarillo aż kipiał wściekłością. W dodatku buzowała w nim adrenalina po tym, co właśnie przeszedł. Ja tam byłem spokojny. Oczywiście niecałkowicie, bo walka zawsze człowiekowi przyspiesza trochę krążenie, ale w niczym się to nie równało bijatyce na arenie, czy nawet później, kiedy zabijałem ludzi dla złota. Jednak zabicie paru stepowych obdartusów niewiele samo w sobie dla mnie znaczyło, nawet jeśli znowu nie tak wiele brakowało, aby się ta przygoda skończyła dla mnie tu i teraz. Może bym przyjął ten koniec z otwartymi ramionami? Odłożyłem tę myśl na później, wiedząc, że jeszcze przyjdzie czas do niej powrócić.

Bandarillo wyciągnął sztylet, ale nie odważył się podejść do leżącego.

- Ten wam nic nie powie - uprzedziłem go. - Ktoś im zapłacił za to, żeby was zabili, ale oni sami najpewniej nie mieli pojęcia kto.

- Chcę, żebyście go zapytali! - Bandarillo nadal był tak wściekły, że nieomal pluł słowami.

Spojrzałem na leżącego na ziemi, ciężko poranionego mężczyznę.

- Kto was najął? - spytałem.

Oblizał usta i na ile mógł, poruszył się, żeby lepiej oprzeć się plecami o ziemię.

- Mówiłem, że nic nie powie. - Wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem na poszukiwania mojego konia, który gdzieś się zawieruszył.

- Powie wszystko, co będę chciał wiedzieć! - pieklił się Bandarillo, wymachując sztyletem. - Tylko trzeba pytać odpowiednimi sposobami!

- Ja ludzi nie torturuję - odpowiedziałem mu krótko. - Chcecie, to się z nim babrajcie sami.

Coś w tonie mojego głosu sprawiło, że Bandarillo się zatrzymał. Czekałem, żeby zobaczyć, czy dalej będzie nalegał, ale odpuścił sobie.

- Pojedziemy do miasta okrężną drogą. Ciekawe, że wasi ludzie po nas nie wrócili - powiedziałem.

Był do tego stopnia wyprowadzony z równowagi, że nic na to nie odrzekł.

Co się stało z naszymi sokolnikami, dowiedziałem się dopiero następnego dnia od mojego małego informatora. Znaleźli ich niewielki kawałek za miastem, każdego ze strzałą w szyi. Czyli że ta zasadzka została całkiem nieźle przygotowana.

Poranek jak każdy inny, taki sam, jak wszystkie, które pamiętał. Rezultaty jego wysiłków wydawały się być dalece tym wysiłkom nierówne. Na dobrą sprawę były niczym w porównaniu z ofiarami, jakie poniósł. W ogóle były niczym! Jeszcze na początku by go to zraziło, sprawiło, że by zrezygnował. Jeszcze w pół drogi się poddał. Teraz już jednak nie mógł. Stał i czekał, aż jego ciało się rozbudzi. Aż się rozgrzeją mięśnie, serce. Nie potrzebował gimnastyki. Spał bez przykrycia, na gołym prześcieradle, ale i tak przez całą noc było mu niewymownie gorąco. Swoje ciało odczuwał jako coś obcego, buchającego żarem.

Czas zacząć przedwieczorny trening. Wybił się w powietrze.

Kiedy, łapiąc ciężko oddech, skończył, wiedział, że nie poszło mu tak dobrze, jak miało być. Nie tak dobrze, jak musiało być, aby mu się powiodło. A przecież sukces był jedyną opcją. W łazience umył się, wytarł do sucha, po czym przeszedł do kuchni. Nie szykował tutaj jedzenia, jedynie przygotowywał rzeczy potrzebne do TEGO. Wieczorem zdecydował się wreszcie przynieść wielkie zwierciadło w miejsce tego, które rozbił, jednak w dalszym ciągu nie odważył się w nie jeszcze spojrzeć. Słabość rodzi kolejną słabość, a na to nie mógł sobie pozwolić w żadnym przypadku. Z niechęcią i obrzydzeniem graniczącymi z fizyczną niemożnością odsłonił tkaninę, którą było zakryte, i stanął naprzeciw. Z zamkniętymi oczami. Otworzyć je teraz okazało się trudniejsze niż wszystkie jego ćwiczenia, niż skakanie po fasadzie rezydencji Harbirgera. Nie był to przyjemny widok, ale wytrwał, aż się sobie całemu, kawałek po kawałku, przyjrzał. Ta rzecz między nogami irytowała go najbardziej. Nabrał głęboko powietrza, złapał kawałek papieru i spisał dokładnie to, co widział. Z pomocą krawieckiego metra pomierzył, co potrzebował, i wyniki pomiarów również skrzętnie zanotował. Wreszcie się ubrał, wypił kilka przygotowanych wcześniej koktajli, zjadł rozedrgane galarety, naszykował nowe porcje na później i dopiero wtedy wyszedł z domu.

Łasiczka rozwalił się pomiędzy workami z mąką, wiązkami trzciny, belami sukna i innymi nieistotnymi towarami. Jego koń, uwiązany na krótkim powrozie, posłusznie człapał za wozem, podczas gdy sam woźnica mamrotał coś do siebie na koźle. Niecałe dwa dni drogi od Damarkandy z zakurzonej równiny wyrastały nagle góry. Strome i najeżone skałami, ale mimo wszystko bardziej zielone niż ciągnący się u ich podnóża step. Po drodze minęli jedynie dwie wsie, obie zamieszkane przez hodowców bydła. Woźnica i właściciel wozu, Azmund, w ogóle się w nich nie zatrzymywał, bąknął coś tylko o wszawych złodziejach i zawszonych siennikach. To Łasiczce wystarczyło za ostrzeżenie, a poza tym to i tak nie były te wsie, o które mu chodziło.

Przerwał podziwianie okolicy, wyciągnął się wygodniej na wozie i znów postanowił się przekimać. Trzeba korzystać, dopóki można, bo przyjdzie niedługo taki moment, że się wygody skończą.

- No, wstawać. Dalej się trakt zaczyna wspinać, stąd już musisz z wozu, nie będę dla ciebie męczył konia. - Azmund wyrwał go z półsnu.

- Jasne. - Łasiczka nie dał się popędzać.

Wstał, przeciągnął się i rozejrzał. Woźnica nie kłamał, droga dalej zaczynała się piąć dość stromo pod górę. Wyglądała również na dużo bardziej kamienistą.

- Zapalimy? - Wyciągnął fajkę.

Azmund skinął głową. Łasiczka już wcześniej zaobserwował, że ten mężczyzna w nieokreślonym wieku gdzieś między sześćdziesiątką a śmiercią wykonywał ten gest z takim namaszczeniem, że rozmówca musiał wręcz poczekać, aż tamten skończył.

- Chcesz spróbować mojego? - zaproponował mu tytoń.

Mężczyzna pokręcił głową i wyciągnął własny. Łasiczce wystarczyło jedno krótkie spojrzenie, aby dostrzec, że w mieszance Azmunda tytoniu jest raczej mniej niż więcej.

Palili w milczeniu, spoglądając na okolicę, jedynie konie od czasu do czasu odganiały gzy. Nawet nie ma ich tak wiele, pomyślał Łasiczka, pewnie dlatego, że tu tak sucho.

- Chcę otworzyć handel - odezwał się wreszcie po starannie wymierzonej pauzie. Azmund kiwnął głową.

- Tak sobie właśnie myślałem - odparł, kiedy cienie gór zdążyły się przesunąć zauważalnie.

Łasiczka uświadomił sobie, że być może czeka go najdłuższa w życiu rozmowa. Dopalił fajkę, wyczyścił ją i poczekał, aż ostygnie. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że w tej podróży będzie chciał wypalić więcej niż jedną.

- Towar w mieście zrobił się jednak strasznie drogi - podjął, kiedy uznał, że przerwa była dostatecznie długa.

Azmund znów pokiwał głową z lekko nieobecnym wyrazem twarzy.

- Będę wysyłać dość daleko, więc musiałbym kupować wprost od farmerów. Po cenach, które będą lepsze i dla mnie, i dla nich.

Fajka zdążyła całkiem już wystygnąć i Łasiczka zaczął ją ponownie nabijać.

- Dziw, że jedziesz bez ludzi pod bronią. Dawniej już byłbyś martwy w pół tej drogi - rzucił Azmund.

- Nie wiozę ze sobą pieniędzy, na razie jadę tylko wybadać sytuację - Łasiczka tym razem odparł mu bez zwłoki.

- Wszystko jedno. - Azmund machnął ręką obojętnie. - Kiedyś wszyscy się ze sobą bili, wszystkie wsie, wszystkie rody. Kto nie bił innych, umierał z głodu. To się teraz odmieniło. A zanim zaczniesz gadać z farmerami, musisz się wystarać o słowo u ludzi Wielkiego Milczącego.

- A to kto?

- No, on tu wszystkim rządzi. Niektórym się wydaje, że to Łysy tu włada, ale tak naprawdę wszystko w garści trzyma Wielki Milczący.

Azmund sięgnął po swoją specjalną mieszankę i też zaczął nabijać ponownie fajkę. Łasiczka zrozumiał, że w związku z tym już nic więcej dziś od starego nie wyciągnie. Może nawet nie tylko dziś, ale i do jutrzejszego popołudnia. Zostawił go więc sam na sam z jego medytacjami, odwiązał swojego konia, wskoczył na siodło i ruszył traktem w górę. Przez to, ile zajęła im rozmowa, obawiał się, że nie zdoła dotrzeć do najbliższej wsi przed zmierzchem.

Mimo wszystko zdążył. Wieś tak naprawdę tworzyło raptem kilka koślawych chat z gliny i kamienia, pomiędzy którymi stał jeden jedyny przyzwoitszy budynek. Musiał być postawiony stosunkowo niedawno, z dużych, grubo ciosanych kamieni, które tu dotransportowano. Dziwacznie kontrastował z miernotą pozostałych zabudowań.

Łasiczka objechał kamienny dom, na tyłach dostrzegł stajnię, jednak konia do niej nie zaprowadził. Zostawił go luzem przed wejściem. Tak na wszelki wypadek. Może i był przeczulony, ale czuł się nieswojo, mając świadomość, że jego przybycie zostało z całą pewnością zauważone. Zawahał się przez chwilę. Nic to, jak już grać rolę, to grać ją do końca. Odczuwając nieprzyjemne mrowienie na plecach, załomotał w drzwi, po czym wszedł do środka.

Gospoda, stacja łącznikowa albo posterunek wojskowy, takie były jego pierwsze domysły, kiedy rozejrzał się po wnętrzu. Stały tu stoły i ławy jak w karczmie, salę jednak przedzielała masywna lada z wyszynkiem, po drugiej stronie której znajdował się duży stół, przy nim krzesła, a na blacie rozłożone zostały licznie jakieś papiery. Mapy i listy, na ile mógł się zorientować. Obok nich jakaś gruba księga otwarta mniej więcej w połowie. Jedynym obecnym był karczmarz, za którym stało, jak na okolicę, zbyt wiele butelek zbyt elegancko wyglądających napitków.

- Dobry wieczór - przywitał się Łasiczka. - Czy można tu co zjeść i wypić? Macie może też pokoje na nocleg?

Mężczyzna podniósł się i uśmiechnął, ukazując zęby człowieka, który jada, jak się należy, i wie, co w życiu dobre.

- Od tego tu jestem. Czego byście sobie zażyczyli?

Nawet nie zapytał, czy Łasiczka miał czym zapłacić. Ta cała gospoda była jedynie fasadą, gdzie nikt szczególnie nie dbał o to, jak szły interesy. Tak naprawdę to była… to była… to musiała być czyjaś siedziba. Pytanie tylko czyja?

- Piwo, do jedzenia cokolwiek - zamówił Łasiczka.

A zatem od razu mnie nie zabiją, osądził.

- Idę zaprowadzić konia do stajni, zaraz wrócę - rzucił do karczmarza. Ten tylko pokiwał głową.

Kiedy przestąpił ponownie próg, czekał już na niego kawał pieczeni wieprzowej, zimne piwo i kawał chleba z doskonale zmielonej mąki. Oraz kolejny gość.

- O, jakie mam szczęście, że tu nie będę siedział sam! - rozgadał się natychmiast tamten. - Przybyłem dopiero przed chwilą, ze wschodu, te góry są tak porozrzucane jakoś, człowiek traci całe dnie i nawet nie wie, ani kiedy, ani jak.

- Dobrze wiedzieć. - Łasiczka skinął mu na powitanie. - Przysiądę się do was, jeśli można? Jakoś trudno tu znaleźć towarzystwo poza miejscowymi.

- Oczywiście, sam nie śmiałem proponować.

Łasiczka zaczął powoli przenosić swoje rzeczy i jedzenie do stołu nowo przybyłego. Jego twarzy nie opuszczał przy tym przyjazny uśmiech. Mężczyzna miał ze sobą podróżne kufry, takie, jak zazwyczaj kupcy transportowali na wozach, odziewał się też według kupieckiej, podróżnej mody - niskie buty na grubej podeszwie, grube pończochy i krótkie wełniane spodnie. Do tego długi nieprzemakalny płaszcz. Wszystko wydawało się pasować. Oprócz twarzy, zbyt twardej, o nieodgadnionym spojrzeniu, nienawykłej do targów i kompromisów. Chociaż nie, nic nie pasowało. Ubranie było świeże, widać było wyraźne zagięcia po tym, jak złożone leżało gdzieś w kufrze czy szufladzie, czekając na taką właśnie okazję. I ta twarz niekupiecka… Łasiczka dostrzegł teraz szramy, z jednego ucha pozostały tylko smętne resztki. To był zabójca udający kogoś zgoła innego. Łasiczka zasiadł do stołu i aby dać sobie parę chwil do namysłu, chwycił się za jadło.

- Wybaczcie. - Uśmiechnął się przepraszająco pomiędzy dwoma kęsami. - Ale strasznie jestem głodny i jeśli czegoś nie zjem, zaczną mnie zaraz łapać straszne skurcze w żołądku.

- Miało się, miało - pokiwał głową ze zrozumieniem tamten. - Nazywam się Fabrico Percus - przedstawił się.

- Łasiczka. Łasiczka Psun - odpowiedział Łasiczka z pełnymi ustami.

Kim byli i czemu z nim grali w tę dziwaczną grę? Naprawdę myśleli, że da im się nabrać? A jeśli będzie udawał, że wierzy w każde słowo, włącznie z tym, iż siedzi w normalnej gospodzie, a Percus to kupiec, darują mu życie? A jeśli się zdradzi, to co wtedy? Zabiją na miejscu? Nie miał pojęcia.

Dodatkowy czas, jaki kupił mu posiłek, skończył się bezapelacyjnie.

- Czym handlujecie? - zapytał pierwszy Percusa, widząc, że tamten już otwiera usta, a przy tym równocześnie zamachał na karczmarza pustym dzbanem. Ten, przy drugim spojrzeniu, też na karczmarza nie wyglądał. Już raczej na kogoś, kto przywykł do noszenia broni, dużej ilości broni, a nie do polerowania szklanic, co czynił ruchem tak nienaturalnym, że musiał go z pewnością podpatrzeć w jakimś lepszym wyszynku w Damarkandzie albo jeszcze lepiej, Krachtiburgu czy innym większym mieście cesarstwa. Czy może to też była część gry? Może go testowali? Może chcieli zobaczyć, jak długo wytrzyma, udając, że nic nie dostrzega? Czy normalny, autentyczny kupiec nie zacząłby się zachowywać, jakby mu coś nie grało?

- No, a czym tu można handlować? - zaśmiał się Percus, puszczając do Łasiczki oko.

Łasiczka skinął ze zrozumieniem i machnął ręką na karczmarza.

- A do tego piwa jeszcze coś dobrego na rozgrzewkę. Całą butelkę.

Odwrócił się z powrotem do Percusa i sam posłał mu porozumiewawczy uśmiech.

- Wieloma rzeczami można handlować. - Sięgnął po przyniesione kieliszki i butelkę gorzałki. - Ale w tej akurat okolicy trudno znaleźć cokolwiek innego niż słomę makową - rzekł wprost.

Kiedy poziom cieczy we flaszce opadł poniżej połowy, Łasiczka już wiedział, na czym stoi. Nie udało mu się od Percusa wydobyć ani jednej konkretnej informacji, podczas kiedy sam przez cały czas miał wrażenie, jakby siedział na przesłuchaniu. Badany był profesjonalnie, bez cienia osobistego zaangażowania. Wypili niemało, i Łasiczka zaczynał mieć coraz większe problemy z tym, aby zachować klarowność myśli, a przy tym przez cały czas przekonująco udawać kupca, który relaksuje się po ciężkim dniu w miłym towarzystwie. Percusowi na pozorach zależało coraz mniej. Wyglądał na mocno spiętego. Nie, nie spiętego, zmienił zdanie Łasiczka, kiedy ponownie mu polewał. Wyglądał jak ktoś, kto usilnie nad czymś rozmyśla, jakby się nie mógł na coś zdecydować. I kiedy Łasiczka dodał dwa do dwóch, poczuł, jak robi mu się zimno. Percus zastanawiał się, czy ma go zabić. Podchodził do tego profesjonalnie, na zimno, kalkulując, które rozwiązanie będzie dogodniejsze. To już o nim samym bardzo wiele mówiło. Zabić ot tak, bez emocji, z zimną krwią i z wyrachowania, do tego nie każdy się nadawał. Sam wiedział, że on by tak nie potrafił i przez całe swoje życie spotkał jedynie kilku takich ludzi. Trzech może? Jednym z nich był oczywiście Bakly, dla którego zabijanie było niczym orka dla farmera. Ten mężczyzna tutaj był do Baklego na swój sposób podobny. Porównanie z Baklym dało wreszcie Łasiczce klucz, którego na próżno dotąd szukał. Fałszywy kupiec pewnie też był człowiekiem, który niechętnie tracił czas na cackanie.

Odstawił butelkę i uśmiechnął się szelmowsko. W ostatniej chwili zdławił w sobie chęć, aby odbezpieczyć sprężynowe ostrze, które miał przymocowane do przedramienia. Percus by to z pewnością zauważył i natychmiast zareagował.

- Rynek jest już pełen - zaczął. - Ceny lecą w dół i praktycznie cały wschód już tonie w opium.

Uniósł szklaneczkę i siorbnął z niej. Jego przemowa zainteresowała Percusa na tyle, że tamten zapomniał go naśladować. Łasiczka uśmiechnął się i ciągnął dalej:

- Tylko idiota próbowałby się przebić na takim rynku bez odpowiednich kontaktów i przy tak ostrej konkurencji. W cesarstwie…

Percus nie tyle spiął się bardziej, co nagle wydał się jeszcze bardziej gotowy do akcji, jakkolwiek ta akcja miałaby wyglądać. Nie ulegało jednak wątpliwości, że większość opcji oznaczała nieuchronną śmierć.

- …w cesarstwie są ceny oczywiście wyższe, ale zysk nie pokrywa ryzyka. Cesarz wydaje się być strasznie na opium cięty i częstokroć nie pomagają nawet łapówki. Znałem ja kilku porządnych ludzi, którzy skończyli na szubienicy.

Percus pozwolił sobie się rozluźnić. Łasiczka z największym trudem ukrył westchnienie ulgi. Trafnie zatem odgadł, iż jego rozmówca, a raczej ludzie, którzy za nim stali, nie chcieli, aby ktokolwiek się mieszał do handlu opium na cesarskiej ziemi.

- Nie pi-jesz - stwierdził Łasiczka z wyrzutem, wskazując na szklaneczkę. Starał się, aby zająknięcie brzmiało jak najbardziej naturalnie. - Widzisz, ja mam jeszcze lepszy plan… - Wciągał Percusa głębiej w swoją historię. - Dostawy towaru na większe odległości. Da-leko na południe, aż za Pustynię Gutawską. Owszem, logistyka wychodzi drożej, nie da się tego ukryć. Jednak jeśli wszystkim zajmę się sam, bez pośredników, i tak zarobię więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić.

- To jest bardzo dobry plan - zgodził się z nim Percus. - Tyle że trochę ambitny.

Tym razem napili się obaj.

Percus do pewnego stopnia przypominał żołnierza. Dostał wprawdzie instrukcje, których musiał się trzymać, ale na tyle ogólne, że miał wolną rękę do podejmowania decyzji, kiedy szło o detale, wydedukował Łasiczka. Idea wysyłania opium na południe nie mieściła się w jego instrukcjach i decyzja, co z tym zrobić, należała w tej chwili wyłącznie do niego. Łasiczka przeszedł do kolejnego stopnia upojenia alkoholem. Niestety, nie tylko tego udawanego, choć przynajmniej tak naprawdę trzymał się wciąż o kilka stopni lepiej, niż to swemu rozmówcy pokazywał.

- Mnie się nie wydaje, żebyś ty był takim zwykłym kupcem, mój drogi, mnie się wręcz wydaje, że ty tutaj wszystkim rządzisz! I wiesz co? Ja cię lubię, chętnie z tobą zrobię interes. Zaproponuj przyzwoitą cenę, a ja ci zapewnię dostawy. Muszę tylko znaleźć szlak na północ, ale to nie problem, bo wiesz, ja mam kontakty… Dziewuszko! - Zamachał ręką na karczmarza. - Obiecałaś mi pokój czy nie?

Oberżysta wymienił spojrzenia z Percusem, który wykonał dyskretny, uspokajający gest ręką. Łasiczka nie posiadał się ze szczęścia, kiedy go dostrzegł. A zatem nie zamierzają go zabić, po prostu dostanie pokój.

Kiedy padał na wpół nieprzytomny na łóżko, uświadomił sobie, że jest ululany jak bela. Niewiele brakowało… Gdyby nie zdołał tak dobrze wyczuć Percusa i umiejętnie tego rozegrać, nie przeżyłby tego wieczoru. Jednak czemu chlebodawcy Percusa byli aż tak wyczuleni w sprawie handlu opium na pobrzeżu i w cesarstwie? Chodziło wyłącznie o konkurencję czy może też i coś więcej? Rozstrzygnięcie tej kwestii postanowił zostawić już na rano. Na razie, był zbyt zmęczony i stanowczo zbyt pijany.

Po naszej małej wycieczce jakoś nie miałem nastroju ani na Bandarilla, ani na dalsze jego pomysły. Poza tym chciałem się lepiej przyjrzeć mojej broni, bo zaczynała mnie porządnie intrygować. W związku z moją rosnącą popularnością potrzebowałem też żelaza, na którym mógłbym bardziej polegać, bo przebijanie się z gołymi pięściami poprzez tłumy wszystkich moich wielbicieli zaczynało wyglądać na zadanie wcale ambitne, nawet jak na mnie. Mniej więcej w pół drogi między kwartałem rzemieślników a rogatkami znalazłem kowala, od którego za złocisza wynająłem na cały dzień jego kuźnię. Sam się bronią nie zajmował, ale narzędzia miał więcej niż przyzwoite.

Zanim zabrałem się do roboty, jeszcze raz rozejrzałem się po okolicy. Ulica powoli traciła tu już swój charakter. Bardziej przypominała przedmieścia z ich wolno stojącymi domami z mniejszymi lub większymi ogródkami. Ludzie, którzy mnie mijali, widać znali kowala bardzo dobrze i rzucali mi zaciekawione spojrzenia, jednak nie wzbudzałem nadmiernego zainteresowania. Wszystko to pasowało mi idealnie. Wróciłem do kuźni, rozpaliłem ogień i czekałem, aż komin złapie porządny cug. Zamiast dachu miałem nad głową okopcone, tu i ówdzie poprzepalane płótno, przez które wdzierały się promienie palącego słońca. W tym gorącym jak patelnia mieście kuźnia nie była miejscem dla byle mięczaka. Jak i gdziekolwiek indziej zresztą…

Zanim żar w palenisku osiągnął odpowiednią temperaturę, z pomocą miękkiego kamienia szlifierskiego oczyściłem ostrze z rdzy. Marka miecznicza nadal pozostawała nieczytelna. Dopiero kiedy rozebrałem rękojeść, znalazłem pod jelcem symbol dwóch stylizowanych górskich zboczy i słońca między nimi. Kiedyś znałem wszystkie ważniejsze znaki zarówno mistrzów współczesnych, jak i tych dawniejszych, jednak tego tutaj nigdy wcześniej nie widziałem. Mimo to wyrób dawnego, nieznanego rzemieślnika bardzo mi się podobał. Oczywiście z wyjątkiem tej części, która była poddana naprawie. Ktoś to zrobił bardzo nieumiejętnie, dodając zbyt wiele materiału i nie przekuwając ostrza odpowiednio.

Zabrałem się do roboty. Nie zamierzałem miecza przekuwać i na nowo przedłużać. Najpierw zająłem się samym ostrzem, które rozgrzałem w palenisku, i kiedy nabrało barwy dojrzewających wiśni, zacząłem kuć. Nie spieszyłem się, dawałem stali czas. Pęknięcie biegło dość krzywo, więc postanowiłem, że czubek ostrza wykonam niesymetryczny, wyglądający bardziej jak u broni jednosiecznej. Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałem, ale mi to nie przeszkadzało. Kiedy skończyłem, leżała przede mną przedziwna hybryda miecza jednoręcznego, dwuręcznego i tasaka. Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić z jelcem. Ponieważ ostrze stało się teraz krótsze, wyglądał trochę dziwacznie, ale w końcu zostawiłem tak, jak był. Zamiast tego zająłem się głowicą, z której ująłem materiału, żeby pasowała wagą do krótszego ostrza, i wykończyłem bez specjalnej finezji, byle tylko nie pokaleczyła mi żadnymi zadziorami dłoni. Na koniec przyszła kolej na prawie trzydziestocentymetrowy, odłamany fragment ostrza ze sztychem. Naostrzyłem je na nowo i zeszlifowałem pękniętą krawędź. Przewierciłem w niej otwory, po czym z lipowego drewna przygotowałem okładziny, które po znitowaniu wytworzyły prostą rękojeść. Owinąłem ją potem paskiem nawilżonej skóry i zostawiłem do wyschnięcia, żeby się trochę ściągnęła.

Przez resztę dnia dopieszczałem swoje wyroby, które w konkursie piękności wprawdzie nie zdobyłyby żadnych punktów, jednak świetnie leżały w dłoni i były wykonane z pierwszorzędnej stali. Na koniec zeszlifowałem jeszcze w szpikulce poprzeczki jelca tasako miecza. Każda część broni może się w walce przydać.

Kiedy kończyłem, przyglądał już mi się właściciel kuźni, który pod wieczór wrócił do domu. Siedział na beczce z piaskiem, w ręku dzierżył solidny dzban piwa i spoglądał, jak sobie radzę. Odłożyłem wreszcie narzędzia kowalskie i zamiast nich chwyciłem za dratwę. Po wewnętrznej stronie kożucha wszyłem dwie pętle, za które wsunąłem sztylet. Trzymanie go tam w ten sposób może i nie było całkiem bezpieczne, ale lepsze to niż nic. Poza tym mało kto by się w tym miejscu broni spodziewał.

- Znacie się na tym - ocenił wreszcie. - Macie fach w ręku, moglibyście się nim wyżywić. - Podbródkiem wskazał kowadło.

Były i takie czasy.

- Może… - przyznałem bez większego przekonania.

Skinięciem głowy pożegnałem kowala i z bronią ukrytą pod kożuchem opuściłem kuźnię. „Może” i „mógłbym” zupełnie mnie nie interesowały. Wspomnienia… Pewnie by bolały, gdybym nie był tak twardy. Niemniej przyjemnie spędziłem dzień. Najprzyjemniej od tak dawna, że sam już nie wiedziałem, od kiedy.

Kiedy wróciłem do mojego zajazdu, Mózg czekał na mnie na ulicy. Wyglądał bardzo nerwowo, przestępował z nogi na nogę, a kiedy mnie zobaczył, wyraźnie mu ulżyło.

- Bandarillo już na was czeka. Nikt was przez cały dzień nie mógł znaleźć.

- A więc akcja. Rozumiem, że dostanę stawkę za cały dzień w związku z tym?

- Bandarillo uprzedził mnie, że o to zapytasz. Oczywiście.

Nie ruszyliśmy w stronę sklepu zielarza i handlarza narkotykami, ale do części miasta, w której jeszcze nie byłem. Domy stały tu gęsto, uliczki były wąskie, ale przynajmniej część z nich została wybrukowana.

- Co się dzieje? - spytałem, widząc, że Mózg cały czas nerwowo rozgląda się na boki. I to pomimo że się jeszcze nie zdążyło ściemnić.

- Znaleźli kolejnego trupa - wyjawił.

Nie rozumiałem, co w tym takiego niezwykłego. Czasami odnosiłem wrażenie, że gdzie nie spojrzę, tam leży jakiś nieboszczyk. Skierowaliśmy się ku działce, która wyglądała na większą niż okoliczne, ale też gorzej utrzymaną. Przed bramą tkwił gość, którego z widzenia już zaczynałem rozpoznawać. Skinął nam na powitanie i wskazał ręką, abyśmy szli dalej. Przeszliśmy przez zaniedbany ogród i dotarliśmy do domu. W głównym pokoju czekał już Bandarillo ze swoją świtą. Tłok był tam taki, że gdybym się spróbował wbić na siłę, pewnie nie wytrzymałyby ściany.

- Chcę, żebyś na to popatrzył - zakomenderował bandyta.

Wskazałem dwóm jego gorylom, żeby wyszli. Nie byli zachwyceni, ale posłuchali. Coś tu jednak zaczynałem znaczyć.

Trup na podłodze wyglądał tak schludnie, że aż groteskowo. Miałem wrażenie, że ten człowiek zmarszczył się na śmierć. Był tak chudy i wyniszczony, że nie mogłem odgadnąć, w jaki sposób zdołał do tej pory utrzymać się przy życiu. Kucnąłem, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Po brakujących zębach i poczerniałych dziąsłach poznałem, że brał khat. Może to przez narkotyk był taki wychudzony. Skoncentrowałem się na kwestii najważniejszej - zabiło go jedno uderzenie długim, wąskim ostrzem, które weszło za uchem i sięgnęło prosto mózgu. Ktoś musiał je zadać bardzo szybko i z piekielną wręcz precyzją. Trąciłem trupa palcem i wciągnąłem głęboko powietrze. Wnioskując po zapachu, dostali gościa nie później niż tego ranka. Powiedziałem o tym Bandarillowi.

- Czemu jest taki istotny? Co chwila ktoś kogoś gdzieś zabija - spytałem.

- Jest ze spisu. Z listy Harbirgera - wyjaśnił Bandarillo.

Nie wydawał się przestraszony czy zdenerwowany. Jeśli już, to najprędzej wściekły. Z pomieszczenia obok wynurzył się jakiś człowiek. W każdej ręce trzymał po jednym chlebku surowego opium.

- Jest ich tam całkiem sporo - oznajmił.

- Jak sporo? - zaciekawił się Bandarillo.

Mężczyzna wzruszył ramionami, więc Bandarillo, klnąc, poszedł sprawdzić sam. Ruszyłem za nim. Opium znajdowało się nie w samej izbie, ale w piwniczce tuż poniżej. Chlebki leżały na drewnianych paletach tak, aby miały swobodny dostęp świeżego powietrza z każdej strony, również od spodu.

- Za dużo tu jest towaru. Musiał pracować dla kogoś jeszcze, nie tylko dla mnie - ocenił po chwili Bandarillo.

Ciekawe.

Wziąłem łuczywo i obejrzałem sobie dokładnie całe podziemne pomieszczenie. Z tyłu, w samym rogu, dostrzegłem jedną paletę pustą. W odróżnieniu od pozostałych była solidnie zakurzona, jakby jej właściciel magazynu nie używał od dawna. Pozostały na niej jednak trzy ślady po czymś, co ktoś niedawno zabrał. Najprawdopodobniej opium. Mógł to być morderca, jednak dlaczego wziął tylko trzy i czemu z tej, a nie innej palety? Dziwne.

- I co o tym sądzi nasz mądrala? - zwrócił się do mnie jeden z goryli Bandarilla.

Mądrala? To miał być komplement czy próba obrazy? Ciężko się czasem połapać, a mnie tego typu różnice w ogóle już umykały. W myślach sam go ochrzciłem Mądralą.

- Zabił go ktoś bardzo szybki. Lubi bardzo ostrą broń. To taki typ, co to zdoła stanąć za twoimi plecami, a ty dalej nie będziesz niczego podejrzewał. To ten sam typek, który załatwił tego pierwszego. - Nawet nie próbowałem sobie przypomnieć imienia.

- No dobrze, ale co on z tego ma? Dlaczego to robi? - dopytywał się Bandarillo.

- Za przemyślenia mi nie płacicie. - Wzruszyłem ramionami.

Poczekaliśmy, aż całe opium zostało wyniesione, po czym opuściliśmy budynek.

- Chcę, żebyście mnie od tej pory chronili w dzień i w nocy - powiedział do mnie Bandarillo, kiedy dotarliśmy do jego domu.

- Nie. - Pokręciłem głową. - Macie dość ludzi. - Wskazałem czwórkę jego ochroniarzy.

Wszyscy czterej rzucili mi spojrzenia tak nienawistne, że komuś mniej gruboskórnemu pewnie by się zrobiło niedobrze.

- Płacicie mi za to, że was tu czy tam odprowadzę, że przegonię kogoś, kto wejdzie w drogę, zrobię „buu!” i postraszę. Niańką jednak nie będę. Do tego wystarczą wam tamci. - Kiwnąłem brodą na goryli. - Aha, i jesteście mi dłużni za dzisiaj.

Zapłacił bez słowa. Bycie chłopakiem na posyłki jednego z głównych bandytów Damarkandy okazało się zaskakująco opłacalne.

Cały następny dzień spędziłem, snując się po targowiskach, przesiadując w gospodach i nadstawiając ucha na to, czym żyło miasto. Natrafiłem na gwałtowną kłótnię między celnikami a właścicielem karawany. Celnicy upierali się, że muszą skontrolować cały ładunek, pomimo iż już raz był poddawany oględzinom i został opatrzony pieczęciami celnymi. Mężczyzna próbował ich przekonywać, wściekał się, próbował łapówek, znów się wściekał i klął na czym świat stoi, aż wreszcie musiał ustąpić, kiedy stało się jasne, że jeszcze chwila i go po prostu zamkną.

Inni handlarze, podróżujący na zachód, wydawali się mieć dużo więcej szczęścia. Drobna suma pieniędzy przeszła z ręki do ręki i bez najmniejszego problemu przejechali przez bramę i opuścili miasto. U jednego z gości z tej pierwszej karawany znaleźli jakieś opium, znów się z tego zrobił krzyk. To było wręcz śmieszne. Damarkandą szły każdego dnia tony opium, haszyszu, marihuany i innych narkotyków, a temu tutaj robili problemy z powodu niewielkiej ilości, którą miał na własny użytek. W końcu jakoś się wreszcie jednak dogadali i karawana ruszyła w swoją drogę.

Z całego dnia węszenia wynikało tylko tyle, że coś się w mieście dzieje, ale co konkretnie? Nie wiadomo. Cokolwiek to było, po powierzchni rozchodziły się póki co jedynie bardzo delikatne kręgi.

- Kobieta się wami interesuje - usłyszałem znajomy głos - a wy zupełnie nie zwracacie na nią uwagi.

Pan Łasiczka podszedł mnie, jak to tylko on potrafił. Spojrzałem z ukosa, miał rację. Jedna z handlarek rzeczywiście na mnie spoglądała. Większość uwagi poświęcała swemu towarowi i klientom, jednak w wolnych chwilach rzucała mi ukradkowe spojrzenia albo wręcz przyglądała mi się wprost w zamyśleniu. Jej zainteresowanie nie niosło ze sobą żadnej groźby, dlatego nie zwróciłem na nią wcześniej uwagi.

- No i co z tego? - Wzruszyłem ramionami.

Pan Łasiczka pokręcił tylko głową.

Wyglądał nie najlepiej. Musiał być skrajnie wyczerpany, choć trudno zgadnąć, z jakiego powodu.

- Kiepsko z wami, oj, kiepsko. Przecież ona jest całkiem ładna. - Uszczypliwy pozostał jednak w dalszym ciągu tak samo.

Tym razem już się nie oglądałem, a jedynie przywołałem wizerunek kobiety w myślach. Ciemne włosy zaplecione w długi, gruby warkocz, przykryte koronką, która mogła, ale nie musiała być czepcem. Owalna, regularna twarz, zaskakująco jak na wieśniaczkę elegancka suknia z gorsetem ciasno opinająca sylwetkę, pełne, ciężkie piersi. Nie, nie miała na sobie gorsetu, po prostu przy jej pełnym biuście i krągłych biodrach taką miała sylwetkę. To prawda, była ładna, ale nie rozumiałem, dlaczego Łasiczka przywiązywał do tego taką wagę. Poza leżącym na ladzie nożem nie dostrzegłem żadnej innej broni.

- Nie jest niebezpieczna - uspokoiłem go.

Łasiczka z jakiegoś niejasnego powodu w głos się roześmiał. Był to zupełnie inny śmiech niż ten, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić.

- Stało się coś? - spytałem.

- Owszem, ale to długa historia - odpowiedział.

- Kupimy piwa i pójdziemy do mnie w takim razie - zaproponowałem.

Nie zaprotestował. On kupił piwo, ja jedzenie. Raporty polne w sprawie apetytu Łasiczki okazały się, mówiąc najłagodniej, niesatysfakcjonujące. Przez chwilę zastanawiałem się nad sformułowaniem „raporty polne”. Już od dłuższego czasu nie byłem gościem przy stole sztabu generalnego K., a mimo wszystko coś z tego specyficznego języka, jakim tam operowano, we mnie zostało.

- Ta sprawa jest o wiele większa, bardziej złożona i niebezpieczna, niż żeśmy zakładali - rzucił mi przez ramię, kiedy kupował piwo. Nie skąpił. Zamówił dziesięciolitrowy dębowy antałek ze szpuntem. W cenę wliczony był też drugi szpunt, z miękkiego drewna, w którym osadzona była mosiężna pipa. Ja niosłem jedzenie. Dwie wielkie szynki, stos placków kukurydzianych, trzy woreczki korzeni do doprawienia posiłku i ćwierćkilogramowy pasztet. Podobno ze słowiczych języków z dodatkiem koniny w stosunku jeden do jednego. Odgadywałem, iż musiał to być zatem jeden słowiczy języczek przypadający na jednego konia.

Weszliśmy do zajazdu. Właściciel łypnął na mnie spode łba, po czym udawał, że mnie nie widzi. Weszliśmy na stopnie.

- Miałem już wcześniej zapytać… Mieszkacie na samej górze? - zdziwił się Łasiczka.

- Owszem. A co? - Sięgnąłem po klucz.

- Wydawałoby się, że przy waszej wadze nie będziecie rozważać drogi ucieczki wiodącej po dachach.

- Ja przed niczym nie uciekam - odparłem.

- Ano tak. - Potarł twarz ręką. - Racja, zapomniałem.

Wcisnąłem mu jedną z szynek, po czym wydobyłem wreszcie klucz i otworzyłem drzwi gwałtownym pchnięciem. Nie uderzyły o ścianę, ale uderzyły w coś dużo wcześniej. Dokładnie tak, jak oczekiwałem. To, o co uderzyły, kwiczało teraz przeraźliwie jak zarzynany prosiak. Zaświszczała stal, szynka w moim ręku zadrżała. Kopnąłem drzwi raz jeszcze i kwiczenie ustało. Przede mną wystraszony człowieczek z metalową kuszą cofał się ku oknu. Przydzwoniłem mu mięsiwem raz z lewej, raz z prawej, po czym kopniakiem pomogłem mu dać drapaka przez okno. Lot miał bez zarzutu, ale lądowanie nie wyszło. Leżał teraz na ziemi i boleściwie jęczał. Wyglądało na to, że połamał sobie nogi, fajtłapa jeden.

Pan Łasiczka ze sztyletami w obu dłoniach krył mi plecy. Pod tym względem zawsze mogłem na niego liczyć. Zresztą pod każdym względem mogłem na niego liczyć. Tym razem jednak za wiele się nie napracował.

Zamknąłem drzwi, a przynajmniej spróbowałem zamknąć tych parę luźno zwisających desek, w które drzwi się zmieniły. Człowiek, który za nimi stał, miał rozbitą twarz, złamaną rękę, a do tego solidnie poharatał się kindżałem, którym zamierzał mnie dziabnąć. Nawet mordercy już nie są tacy jak dawniej.

- Dla kogo pracujesz? - spytałem go wprost.

Patrzyłem na niego, on na mnie, czas płynął, pan Łasiczka też czekał cierpliwie. Byłem głodny i chciało mi się pić.

- Nie będę ci niczym groził - powiedziałem spokojnie. - Ani tym, że ci połamię zdrową rękę, ani nawet tym, że ci wydłubię oczy.

Aż nim zatrzęsło.

- Zapytam cię raz jeszcze i jeśli mi nie odpowiesz, po prostu cię zabiję.

Nie umiałem odgadnąć, czy mi wierzył, ale z drugiej strony, było mi wszystko jedno.

- Dla kogo pracujesz?

Milczał. Z trupami zawsze jest problem, ale co tu robić… Sięgnąłem po niego.

- Dla Hodesza.

No i proszę, załatwione. Nie musiałem się wysilać, nie musiałem się wozić z krwią i z gównem, które w takich sytuacjach zazwyczaj sprawiały kłopoty.

- Dobrze więc. Powiedz panu Hodeszowi, że to jest całkiem zbyteczne. - Wskazałem pokrwawiony kindżał. - A jak będziesz wychodził, zabierz swojego kolegę. Marudzi, jakby mu się krzywda jakaś stała.

Wyskoczył znacznie szybciej, niżbym przypuszczał, że był w stanie, i chwilę później przyglądaliśmy się z Łasiczką przez okno, jak zbiera swojego kompana z ulicy.

- Nie oczekiwałbym po was takiej wielkoduszności.

Spojrzałem na pana Łasiczkę zaskoczony.

- To znaczy tak znakomitego strategicznego planowania. - Zdecydował się zmienić punkt widzenia.

- Wszyscy się zmieniają, niektórzy z nas na lepsze - odparłem. - Przyszło i na to, że złagodniałem. Pojedzmy.

Podczas kiedy pakowaliśmy w siebie kawały mięsa, a w przypadku pana Łasiczki również drobne kawałki chleba, poznałem całą relację z jego wyprawy po opium.

- Wszystko jest niezwykle dobrze zorganizowane. Aż się wierzyć nie chce, jak dobrze. Cesarska straż przyboczna nie jest tak zdyscyplinowana, jak ci ludzie. Ci, którzy tym zawiadują, trzymają rękę na pulsie wydarzeń, o których my nie mamy nawet pojęcia.

Brzmiało to wszystko złowieszczo, jednak ja sam jakoś nigdy nie miałem głowy do skomplikowanych planów. Opium uprawia się i sprzedaje, bo są z tego pieniądze, do tego się wszystko sprowadzało i tyle mi wystarczyło.

- Mhm - mruknąłem niezobowiązująco.

- Musimy dokładnie całą sytuację obserwować. Kiedy już się zorientujemy, kto za tym wszystkim stoi i o co mu chodzi, dopiero wtedy będziemy mogli zacząć działać.

Znów przytaknąłem, unikając konkretnej odpowiedzi. Łasiczka może i kupił piwo w drogiej beczułce, ale w smaku wydawało mi się jakieś takie mdłe. Dziwne.

- Odwiedzimy Hodesza i utniemy sobie pogawędkę. To w niczym nie powinno przeszkadzać - zaproponowałem. - Koniec końców, to nikt więcej niż zwykły bandyta, który się mną zainteresował.

- A skoro puściliście wolno jego zabójców, powinno nam pójść łatwiej. To był bardzo dobry pomysł.

Tak prawdę powiedziawszy, nasłał na nas amatorów, a nie zabójców, przynajmniej nie w takich kategoriach, jakimi operowałem ja albo pan Łasiczka. Po prostu starał się być grzeczny.

Dokończyliśmy posiłek i zanim podwieczorny żar zdążył jeszcze osłabnąć, wyruszyliśmy złożyć wizytę.

- Mało brakowało, a by mnie zabili. - Łasiczka wrócił do relacji ze swojej wyprawy. - Prewencyjnie, tak na wszelki wypadek.

Wstrząsnęło nim to bardziej, niż był skłonny przyznać.

- To nawet nie było jak gra w pokera o życie. To było jak blefowanie z mizerną parą bez znajomości reguł.

Jakoś nigdy nie zainteresowałem się grami hazardowymi. Te z mieczem w ręku w zupełności mi wystarczały, a poza tym jakoś nigdy nie miałem złota w nadmiarze.

- Kwichowa - oznajmiłem, skręcając w prawo. - Główna siedziba Hodesza - wyjaśniłem po kolejnych dwudziestu krokach. Już wcześniej sprawdziłem, jak wyglądał jego dom.

- Mam nadzieję, że załatwimy sprawę szybko i bez problemów - zwrócił się do mnie. - I bez tego mamy mnóstwo do roboty. Ten cały narkotykowy interes sięga głębiej, niż żeśmy przypuszczali.

- I wyżej - dodałem. - We wszystko zamieszany jest śledczy cesarski, który likwiduje pośledniejszych handlarzy opium.

Jakoś wcześniej nie miałem czasu Łasiczce tego wyjawić.

- Fiu, fiu! - zagwizdał przez zęby. - To oznacza, że w sprawę wplątany jest również Falaghir, gubernator Damarkandy. Gdyby nie przymknął oczu na to, co się dzieje, nawet śledczy cesarski nie mógłby prowadzić tak zaangażowanej działalności.

Zastanowiłem się chwilę nad tym i wyglądało na to, że musiał mieć rację. Na Łasiczce można było w takich sytuacjach polegać. Potrafił sobie to wszystko przemyśleć i dojść do wniosków, które okazywały się stuprocentowo trafione. Jeśli o mnie chodziło, potrafiłem jedynie zorientować się, że sprawa sięgała wyżej. Łasiczka z kolei umiał wydedukować, jak wysoko.

Pchnąłem drzwi. Zadźwięczał dzwonek, owionęła mnie woń niezliczonych ziół i przypraw. Skąd ta tendencja u handlarzy narkotykami, żeby kamuflować swoje sklepy właśnie w ten sposób? To taka tradycja może? Czy boją się, że te świństwa, którymi handlują, będzie czuć na odległość? A może to po prostu przypadek? Było nie było, jak do tej pory w Damarkandzie poznałem tylko dwóch. Póki co.

- Idziemy do pana Hodesza, mamy umówione spotkanie.

W małym pomieszczeniu, wypełnionym workami, woreczkami, słoikami i buteleczkami napełnionymi Bóg wie czym, siedziało trzech ponurych typów, którzy teraz przyglądali mi się podejrzliwie. Bardzo podejrzliwie. Widać moi posłańcy zdążyli już powrócić.

- Wasza broń. - Podszedł do mnie przerośnięty bydlak o karku tak grubym, że gdybym chciał go skręcić, najpierw musiałbym mu nadmuchać głowę, inaczej wyśliznąłby mi się jak piskorz.

- Jasne. - Nie oponowałem, po czym podałem mój przerobiony miecz i nóż. Mimo to przeszukał mnie jeszcze, dzięki czemu znalazł dwa kolejne noże - jeden w pochwie przy pasku, drugi w cholewce buta. Z jakiegoś powodu niezmiernie go to ucieszyło. No i czemu nie? Lubię czasem bliźniemu zrobić jakąś małą przyjemność.

Łasiczkę przeszukali o wiele dokładniej i zabrali mu nawet jego brązową igłę, którą od pewnego czasu z sobie znanego powodu stale przy sobie nosił.

Przywołali jakiegoś pokurcza o podejrzliwym spojrzeniu, który poprowadził nas korytarzem, przy okazji kontrolując po drodze wszystkie łuczywa w naściennych uchwytach. Tamci trzej zamykali pochód tak ciasno, że czuliśmy ich oddechy na karkach. Korytarz kluczył i załamywał się wielokrotnie. Wyglądało na to, że budowanie labiryntów wewnątrz domostw było kwestią tutejszej mody.

Nasz przewodnik otworzył nagle bez pukania drzwi, których nawet nie zauważyłem. Żółte światło wmieszało się w szarość korytarza.

- Chcą się z wami widzieć, panie - pokurcz krzyknął w otwarte drzwi.

Wkroczyłem do środka, zanim jeszcze zabrzmiała odpowiedź. Trzej strażnicy obskoczyli mnie jak psy, jednak póki co nie dobyli jeszcze broni.

Pomieszczenie nie miało okien i przez to przypominało kryptę. Za mahoniowym stołem, którego blat wypolerowany został do tego stopnia, że odbijały się w nim światła lamp, zasiadał mężczyzna średniego wzrostu o długich siwych włosach zaplecionych w kok. Dość niewyględny kok, jeśli mam być szczery, wyglądał raczej jak mała termitiera. Z pochwy zawieszonej na zdobnym, wyszywanym srebrem pasie wystawała jeszcze bardziej bogato inkrustowana rękojeść kindżału.

- Spoko - zwróciłem się do eskorty. - Ja jestem tylko posłańcem. - Hodesz? - rzuciłem do siwego koka.

- Owszem - odparł, ale nic więcej nie zdołał już uczynić, ponieważ jednym ruchem wyciągnąłem spod podszewki kożucha mój nowy sztylet wykonany z ostrza miecza i wbiłem Hodeszowi w szyję. Zanim padł w tył, już dzierżyłem w dłoni jego broń i bez oglądania się dźgnąłem pierwszego z mięśniaków, który już się na mnie uwiesił i próbował skręcić mi kark. To ostudziło jego zapał. Drugiego, który na mnie skoczył, równocześnie próbując dobyć broni, złapałem za ramię, pociągnąłem i cisnąłem o ścianę. Walnął, aż zadudniło. Na tego trzeciego nie byłem już dość szybki. Byłby mi wbił nóż w plecy, gdyby Łasiczka nie zdołał go w biegu podciąć. Sprzedałem mu kopniaka w żebra, kości trzasnęły jak wiązka chrustu, dla pewności poprawiłem raz jeszcze.

- Nie ruszaj się i siedź cicho, jeśli ci życie miłe - poradziłem pokurczowi, który wyraźnie nie mógł się zdecydować, czy ma uciekać, czy wołać o pomoc.

- Co to ma wszystko znaczyć? - Łasiczka patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Był tak wściekły, że krew zupełnie odpłynęła mu z twarzy.

- Wygląda na to, że właśnie staliśmy się właścicielami rejonu. - Wzruszyłem ramionami.

- I wy to nazywacie planowaniem?! A gdzie przygotowania? - rzucał się dalej Łasiczka. - Gdyby cokolwiek poszło nie tak, nawet w najdrobniejszym szczególe, obaj byśmy leżeli tutaj martwi. Takie ryzyko! Takie idiotyczne ryzyko!

Pozwoliłem mu się wygadać. Może i miał trochę racji, tylko że ja się nigdy nad żadnym ryzykiem nie zastanawiałem. Wiele się więc jego skargami nie przejmowałem, ale przynajmniej wyglądało na to, że jak tak sobie krzyczał, to mu trochę ulżyło.

Typek z nożem między żebrami siedział na ziemi i z fascynacją przyglądał się rękojeści wystającej mu z ciała. Ten, który prasnął o ścianę, z wolna podnosił się na nogi, potrząsając przy tym głową. Ten trzeci, kopnięty, leżał dalej na ziemi nieprzytomny.

- Jesteśmy twoimi nowymi szefami - oznajmiłem pokurczowi. - Kto był jego zastępcą? Prawą ręką?

- Ja - wymamrotał po krótkim wahaniu.

- Dobra. Zostawiamy wam to miejsce, ale pracujecie dla nas. - Wskazałem siebie i pana Łasiczkę. - Nic ponadto się nie zmienia. Niedługo powiadomimy was o procencie, jaki nam będziecie odpalać. To wszystko.

Widać było, jak się nad tym wszystkim zastanawiał.

- Moglibyście naszemu przyjacielowi złożyć jakąś lukratywną propozycję? - odezwałem się do Łasiczki. - Nie z tych, co to się nie odmawia, po prostu wprowadźcie go w szczegóły.

- Jesteście skończonym debilem i jeszcze sobie o tym porozmawiamy - rzucił mi Łasiczka wściekle prosto w twarz, po czym zaczął pracować nad pokurczem. Najpierw jeszcze raz wyjaśnił mu sytuację, o wiele łagodniej, niż ja sam bym kiedykolwiek zdołał, po czym zasypał pokurcza gradem pytań, które następowały po sobie tak szybko, że tamten nie miał szans nadążyć z wymyślaniem ewentualnych kłamstw. Przestałem się temu przysłuchiwać.

Typek, który z tego wszystkiego wyszedł z najmniejszym uszczerbkiem, zrozumiał wreszcie, co się stało, i strzeliło mu do łba, że może w dalszym ciągu ma jeszcze szansę zapracować na to, co mu płacą. Stanął niepewnie na nogach i sięgnął po broń. Trzydziestocentymetrowe, lekko pofalowane ostrze z niesymetrycznym czubkiem. Widać taka była miejscowa moda.

- Zabiję cię - oznajmił mi.

- Jest nas więcej, niż myślisz - jego koleżka na podłodze, który się wreszcie ocknął, pospieszył ze słownym wsparciem.

Zanim najwaleczniejszy z żołnierzy Hodesza zdołał postąpić choć jeden krok, złapałem za stół, uniosłem, po czym naparłem na mięśniaka, waląc blatem w brzuch niczym taranem. Złamał się wpół, nie czekając, złapałem gościa za głowę i trzy razy grzmotnąłem nią o blat. Mahoń nie był już tak błyszczący, pokrywała go krew i pożółkłe zęby. To wystarczyło, żeby twardziela zmienić w mokrą szmatę. Ten kopnięty znów zemdlał. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że mu niechcący stanąłem na łokieć, pewnie dlatego zrobiło mu się niewyraźnie.

- Mam wrażenie, żeśmy się dogadali. Z panem Ontegą uścisnęliśmy sobie dłonie.

Ontega przyglądał mi się, jakbym wypełzł z jego najmroczniejszych koszmarów. Zresztą kto wie, może rzeczywiście bał się postawnych mężczyzn? Tego się przecież nie dało wykluczyć.

- To co z tymi tutaj? - spytałem go. - Przydadzą się wam do czego?

- Ja będę dla was pracował - wyszeptał ten z nożem w piersi. - Gdy się tylko doprowadzę do porządku.

Mądry wybór. W końcu ten nóż między żebra to nie było z mojej strony nic osobistego.

- A ci? - Wskazałem pozostałych.

Ontega pokręcił głową.

- Hodesz przyprowadził ich ze sobą ze wsi, skąd sam przyszedł.

- Trzeba im było zostać na wsi. - Wzruszyłem ramionami. - Na tyle się jeszcze nadawali.

Wyciągnąłem z Hodesza mój sztylet i skończyłem z nimi oboma.

- Jest tutaj ktoś jeszcze, kto przyszedł z Hodeszem ze wsi?

- Tylko dwóch. Stuscon i Brevi - odpowiedział pokurcz.

Popatrzyłem na niego i na pana Łasiczkę. Ten tylko parsknął i się odwrócił. Widocznie wciąż się jeszcze gniewał.

- W takim razie poślecie po nich, a wasz główny przyboczny - kiwnąłem brodą na przebitego - już to z nimi załatwi.

Łasiczka westchnął rozdrażniony. Do tej chwili nie przypuszczał nawet, że gotów byłem grać aż tak ostro. Pokurcz zrozumiał, że aby udowodnić swą lojalność, będzie musiał zabić własnych ludzi.

- Ja to załatwię - odezwał się wreszcie mięśniak, korzystając z wahania Ontegi. To wreszcie złamało Łasiczkę.

Stało się. Byliśmy już tylko my i oni. I gotowe.

Wspinaczka po tej fasadzie okazała się o wiele łatwiejsza, niż przypuszczał. Było już późno, w wielu oknach pałacu paliły się światła. Na szczęście dzięki wcześniejszym wyprawom znał już bardzo dobrze rozkład komnat, wiedział doskonale, gdzie sypia właściciel pałacu - główny śledczy cesarski Harbirger. Zamek okna opierał się nieprzyjemnie długo, jednak na szczęście parapet okazał się wystarczająco szeroki, a zawroty głowy spowodowane wysokością też już jakiś czas temu ustąpiły. Pomyślał, że w ciągu ostatnich kilku dni, a raczej nocy, więcej się nawspinał, niż nachodził.

Zamek szczęknął; usunął się na bok, żeby otworzyć okno, po czym wśliznął się do środka i zamknął je za sobą. Znajdował się w kancelarii, jakich w pałacu było zresztą wiele. W pustym o tej porze pomieszczeniu, dzięki czemu nie musiał nikogo uciszać ani zabijać. Gdyby jednak taka potrzeba się pojawiła, nie byłoby drogi odwrotu.

Przez chwilę nasłuchiwał pod drzwiami. Między palcem wskazującym a środkowym zaciśniętej pięści trzymał cienkie i ostre jak brzytwa ostrze noża do rzucania. Spokój, dokładnie tak, jak oczekiwał. W tym skrzydle pracowali za dnia urzędnicy, którzy o tej porze znajdowali się już dawno w domach, na spoczynku. Pomimo iż cesarskie rozporządzenie nakazywało, aby wszystkie pomieszczenia, w których pracowali imperialni urzędnicy, były na noc zamykane, zamek nie stanowił problemu. Rozporządzenia rozporządzeniami, ale oszczędzało się wszędzie i na wszystkim. Otwarcie pisarskiego zamka, jak je powszechnie nazywano, zajęło mu mniej niż cztery oddechy. Chłopak, który go tego nauczył, i tak twierdził, że był przy tym zaskakująco powolny.

Korytarz tonął w półmroku. Zarządzenia w sprawie regulaminowej liczby czynnych lamp najwyraźniej zupełnie już nie przestrzegano. Jak nigdzie zresztą. Było to absolutnie na porządku dziennym, że każdy urzędnik dowolnego szczebla starał się zaoszczędzić, na czym tylko mógł, aby tym więcej dodatkowego grosza mogło skapnąć do jego własnej kieszeni. Sam o tym doskonale wiedział.

Ruszył w głąb korytarza. Stopy w butach na podeszwie ze specjalnie przygotowanej skóry stawiał ciszej, niż brzmiał jego oddech. Za to zapłacił czymś zgoła innym niż pieniędzmi. Kawałek przed nim niespodziewanie szczęknął zamek, otworzyły się drzwi. Cofnął się parę kroków, skrył w najbliższej wnęce. Na korytarz dosłownie wytoczyli się mężczyzna i kobieta, ciasno objęci. Wiele odzienia na nich nie zostało i było oczywiste, czym są zajęci. Mniej oczywiste było jednak to, czemu zdecydowali się przerwać.

- Tam. - Mężczyzna wskazał ręką. - Tam znajdziemy coś dobrego.

Zagadka się wyjaśniła.

Poszli dalej we wskazanym kierunku, jednak w pewnym momencie wyglądało na to, że zdecydują się kontynuować uciechy tam, gdzie stali, na podłodze. Kobieta zaprotestowała jednak. Zadecydował brak dywanu.

Ruszył dalej. Plan pałacu znał doskonale, wiedział, gdzie może się zatrzymać, ukryć, odsapnąć. Jedyne, co mogłoby mu przeszkodzić, to jakieś niezaplanowane, przypadkowe zdarzenia, dokładnie jak to przed chwilą.

Pół godziny później widział już trzech strażników w pełnych zbrojach strzegących wstępu do prywatnej części pałacu. Trzy to niedobra liczba. Oczekiwał dwóch, a i tych nie zamierzał nawet próbować zabić, chciał się tylko obok nich niezauważony prześliznąć.

Zamek znów nie opierał się długo, jednak tym razem nie znalazł się w normalnej kancelarii, ale w pracowni kogoś znacznie wyżej postawionego. Poznał to po przedpokoju z szatnią i biurkiem dla sekretarza oraz po balkonie. Kilka metrów trawersowania po fasadzie, kolejna kancelaria i zostawił strażników za sobą. Parę minut później przechadzał się już po puchatych kobiercach prywatnego skrzydła pałacu najwyższego urzędnika cesarskiego w Damarkandzie. Tutaj nie oszczędzano na niczym. Każdy odcinek korytarza, klatki schodowej czy przechodnich pomieszczeń, które wydawały się nie mieć żadnej konkretnej roli, krzyczał wręcz, że ten, kto tu włada, nurza się w bezwstydnym bogactwie. Jak również nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano. To mu akurat pasowało doskonale. Odnalezienie drzwi do pokoju Harbirgera było już tylko dziecinną igraszką.

Wystarczyło dotknięcie, aby zorientować się, że miał do czynienia z o wiele lepszym zamkiem. Z takim się jeszcze nie spotkał. Nie była to jednak pierwsza przeszkoda na jego drodze. Nie zraził się ani na moment, mocniej się tylko skoncentrował. Zamek poddał się po dziesięciu minutach ostrożnych manipulacji.

Kadzidło, alkohol i smród przepoconego ciała. Dziwna kombinacja. Spodziewał się raczej drogich perfum i zapachu współżycia. Zamknął za sobą drzwi i ruszył dalej.

Przeszedł krótkim korytarzem, po dotyku rozpoznał drzwi szaf wbudowanych w ściany. Garderoba albo podręczna kartoteka. Potem normalne ściany. Domyślił się, że korytarz musi kończyć się kolejnymi zamkniętymi drzwiami, inaczej musiałoby do niego wpadać jakieś światło, tymczasem wokół panowały absolutne ciemności, których nawet jego wspomagany substancjami wzrok nie potrafił przebić.

Nagle i bez ostrzeżenia - poruszenie powietrza. Zwinął się instynktownie, ostra klinga drasnęła go w ciemię. Bez chwili zawahania pchnął przed siebie nożem. Trafił, jednak równocześnie coś uderzyło go w rękę, wytrąciło z dłoni nóż. Oszacował na ślepo, sięgnął i namacał rękę trzymającą niewidoczną broń. Odtrącił ją przedramieniem, spróbował pewniej chwycić palcami. W jednej chwili atak z dystansu zamienił się w pojedynek zapaśniczy. Uścisk przeciwnika był niewyobrażalny. Jeszcze nigdy nie zetknął się z kimś tak silnym. Z całych sił próbował stawiać opór, ale nie dawał rady. Musiał spróbować jakoś inaczej. Czołem zdołał uderzyć w nos, dźwięk sugerował, że go złamał, jednak przeciwnik tylko się wzdrygnął i dalej trzymał go jak w imadle. Był silniejszy i twardszy niż on sam, musiał spróbować jeszcze inaczej. Na mgnienie oka rozluźnił się, tamten nieznacznie się zachwiał. Ugiął natychmiast kolana, skłaniając się bardziej w jedną stronę, po czym pociągnął do siebie przeciwnika i podstawiając mu nogę, zdołał go nieco obrócić i przerzucić przez biodro. Nie puścił przy tym ręki z bronią, kiedy tamten padał, podciągnął ją w górę, założył dźwignię i nie bez trudu wyłamał w łokciu. Czemu nie krzyczy? - zastanowiło go. Słyszał jedynie bicie własnego serca, za to po chwili zaczął wyczuwać nową woń - krew. Trącił leżące ciało czubkiem buta. Nie poruszyło się. Zaczął powoli macać wzdłuż złamanej ręki, do tułowia, i po chwili zrozumiał, co się stało. Mężczyzna, padając na ziemię, przypadkowo nadział się na własny nóż, ten trzymany w wyłamanej ręce. Łut szczęścia. W ciemności kucnął na podłodze i czując, jak palce lepią mu się od krwi, zastanawiał się, czy ma iść dalej. Mimo wszystkich przygotowań, majątku wydanego na informacje, nie miał pojęcia, czy nie czeka na niego kolejny strażnik. Z drugiej jednak strony, cały pojedynek trwał tak krótko, że trudno tak naprawdę mówić o zwłoce. Jedyne, co mogłoby go zatrzymać, to gdyby zmienił zdanie, ale to mu przecież nie groziło. Nie zamierzał jednak iść dalej po ciemku.

Sięgnął do kieszeni, skąd wydobył małą, kryształową ampułkę. Zacisnął ją w pięści i energicznie potrząsnął parę razy, aż wypełniający ją roztwór wymieszał się i zaczął emitować słaby blask. Dla jego oczu był on aż nadto wystarczający, mógł się swobodnie teraz rozejrzeć.

Pokój został urządzony bardzo surowo. Nieliczne meble wyglądały jednak na przedniej jakości i drogie. W rogu stało łóżko tak proste, że wyglądało wręcz jak polowe. Przyjrzał się swojemu przeciwnikowi. Potężny mężczyzna z gładko ogoloną głową musiał mieć zwyczaj spać w skórzanych spodniach i kamizelce. Grube, umięśnione ramiona miał szeroko rozrzucone, jedna ręka ułożona była pod nienaturalnym kątem pod ciałem. To mu już jednak nie przeszkadzało, był martwy. Wyglądał na żołnierza, weterana wielu walk, może zapaśnika. Gdyby wiedział na wstępie, z kim mu się przyjdzie potykać, nigdy by się na to nie zdecydował. Nie przy tak rażąco nierównych szansach. A mimo tego to właśnie jego przeciwnik leżał teraz martwy na podłodze. Otrząsnął z siebie niedowierzanie i wątpliwości, a potem skoncentrował swoją uwagę na drzwiach, za którymi powinien znajdować się główny śledczy cesarski rezydujący w Damarkandzie. Ostrożny śledczy cesarski, poprawił się w myślach, wspominając strażnika, o którym nie mówiły żadne plotki, żadne przecieki z pałacu. Nad wyraz ostrożny śledczy, pomyślał raz jeszcze, kiedy odnalazł mechanizm samowyzwalający, który miał za zadanie posłać strzałę w plecy każdemu, kto nieopatrznie otworzy drzwi. Zwolnił cięciwę, po czym powrócił do oględzin zamka. Był o wiele bardziej skomplikowany niż poprzednie. Zanim się do niego zabrał, przeszukał strażnika i znalazł przy nim klucz. No proszę. Poczuł, jak wraca mu wiara we własne siły. Jeżeli nie da się ponieść nerwom, nie będzie panikował, osiągnie cel. Musi być tylko przygotowany na kolejne niespodzianki, ale z pewnością mu się uda.

Bandarillo nie wzywał mnie przez kolejne dwa dni. Przypuszczałem, że przed częstszym korzystaniem z moich usług powstrzymywało go to, jak byłem uparty. Po drodze dowiedziałem się od Bavaja, że w tym czasie Bandarillo prowadził rozmowy ze wszystkimi płotkami, które znajdowały się na liście do likwidacji. Oferował im ochronę w zamian za oddanie się pod jego rozkazy. Zaczął od tych najdrobniejszych, co było bardzo sprytne, bo zanim dotarł do tych silniejszych, miał już za sobą sporą siłę, z którą każdy musiałby się liczyć. Byłem przekonany, że tak długo, jak długo będzie im oferować atrakcyjne warunki, powinno mu się udać. Przynajmniej na początku, jak się wszystko uspokoi, zawsze przecież może później dokręcić śrubę. Zakładałem, że Olven w tym samym czasie prowadził identyczną działalność. Przyjdzie taki moment, że ci dwaj na siebie wpadną. Nic to, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Bavajo przyprowadził mnie do domu Bandarilla, ale tym razem nie zabrał do małego gabinetu, ale do wielkiej sali, która musiała powstać z połączenia dobrych czterech pomieszczeń. Bandarillo zasiadał w samym środku na podwyższeniu, niczym jakiś król górujący nad swymi poddanymi, na których składała się w tym przypadku pospolita hołota. Znów mi przypominał gnojarka, króla połaci łajna. Przyjrzałem się tej jego osobistej armii. Życie w ostatnich latach musiało w Damarkandzie upływać im dostatnio. Wszyscy byli dobrze odżywieni, ale kiepsko uzbrojeni. A przy tym wydawali się boleśnie świadomi faktu, że ktoś w mieście robi z nimi porządek.

Wszyscy za to mieli jedną wspólną cechę - nie podobałem się im. No i czemu nie? Było nie było, z wzajemnością.

- Cieszę się, że wreszcie dotarliście - powitał mnie Bandarillo.

Jeśli chciał być uszczypliwy, to marnował czas.

- Nie potrzebujemy ludzi, na których trzeba czekać - wtrącił się z boku gość, który kiedyś już miał do mnie jakieś zastrzeżenia. Popatrzyłem na niego, nie odwrócił wzroku. Jeśli zabiję go tu i teraz, nic się nie stanie. Pozostali będą wprawdzie wstrząśnięci, ale wymyślą sobie też powody, dla których nie będą się chcieli wmieszać. A gdybym się jednak mylił, to też nic wielkiego się nie wydarzy.

- Panowie, nie mamy czasu na głupoty. Chcę się przyjrzeć miejscu, w którym to się stało - powstrzymał nas Bandarillo. - Wy idziecie ze mną.

Czemu nie? Przynajmniej się wyjaśni, po co mnie wezwano.

Tym razem Bandarillo otoczył się niemałą świtą. Tuż przy nim szedłem ja i jego czterej goryle, z Mądralą włącznie, pozostali tworzyli dalej wysuniętą straż. Strzelec pewnie zdołałby go dostać i tak, ale musiałby wiedzieć, którędy będziemy szli i mieć czas się przygotować. Jak na mój gust, straż przyboczną trzymał zbyt blisko, a tę wysuniętą z kolei za daleko. Ktoś szybki zdołałby się do niego przedostać, a gdyby był naprawdę dobry, pewnie nawet miałby szansę na ucieczkę. Ja bym przez nich przeszedł jak przez masło, pozostawiając za sobą krwawą miazgę. Na tych wąskich i krętych uliczkach człowiek taki jak ja, którego ciężko powstrzymać, miałby wręcz przewagę.

Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Spodziewałem się, że znów wyjdziemy gdzieś na obrzeża miasta, gdzie zawiewa kurzem i ganiają się kojoty, jednak ku mojemu zaskoczeniu staliśmy przed willą z białego kamienia, która ginęła wręcz w zieleni ogrodu. W zieleni tak bujnej, że ogród musiał z pewnością być sztucznie nawadniany.

- Dopadli grubą rybę - mruknąłem.

Bandarillo usłyszał mnie i kiwnął głową.

- Bardzo grubą.

O ile mogłem sobie przypomnieć, na liście, którą Harbirger przedstawił Bandarillowi, znajdowały się tylko te pomniejsze i średnie. Sam Bandarillo w świetle ostatnich wydarzeń dopiero piął się w górę. W związku z czym to mógł być, paradoksalnie, jego szczęśliwy dzień. Potencjalnie. Weszliśmy do ogrodu, który wysunięte straże zaczęły na wszelki wypadek przeczesywać. Pośród bujnej trawy dostrzegłem marmurowe kanaliki nawadniające. Bez nich byłoby tu o wiele bardziej sucho i dużo ładniej.

- Nazywał się Antonio Gusepi i oprócz naszego towaru zajmował się również handlem korzeniami - wyjaśnił mi Bandarillo takim tonem, jakby się nie mógł nadziwić, że ktokolwiek mógłby handlować jeszcze czymś innym niż narkotykami.

Ktoś go o coś zaczął pytać, ale przestałem słuchać, bo oto stanęliśmy przed otwartymi drzwiami, za którymi czekało dwóch ludzi. Zachowywali się spokojnie, więc wywnioskowałem, że to nasi. Zostawiłem pozostałych za sobą, skinąłem tym dwóm i wszedłem do środka. Ledwo na mnie spojrzeli. Opierali się znudzeni o chłodny marmur, z rozchełstanych, kiedyś zapewne białych koszul wyzierały im brzuszyska. Każdy z nich miał przy pasie obuszek i niezwykle tu popularny kindżał. Te ich były tak zakrzywione, że nawet przebicie koszuli musiałoby im sprawić problemy. Generalnie byli równie niebezpieczni, co ślepy i kulawy staruch. W czasie snu.

Antonio Gusepi siedział w drewnianym fotelu, biały marmur wokół niego znaczyły liczne krwawe plamy. Ktoś zmienił jego twarz w porcję tatara. I to drobno siekanego. Obszedłem trupa dookoła. Fotel był drewniany i wykonany w taki sposób, że zapewniał maksymalną wygodę, a przy tym swobodny dostęp świeżego powietrza do wszystkich części spoczywającego w nim ciała. Gusepi już tego nie doceni.

Pomieszczenie urządzone zostało dość oszczędnie, ale drogo.


Można by też rzec, że wygodnie, o ile ktoś miał skłonność do pustych przestrzeni, marmuru i szemrzącej wody.

- A więc ten bydlak dorwał kolejnego… - usłyszałem Mądralę.

Na ścianach dostrzegłem kilka gołych haczyków, które wyglądały tak, jakby jeszcze niedawno wisiała na nich broń.

- Ten Gusepi był kolekcjonerem? - rzuciłem w powietrze, nie zwracając się do nikogo konkretnie.

- Owszem - odpowiedział Bandarillo. - Uganiał się za starymi mieczami. Znał się na nich całkiem dobrze, na niektóre wydał fortunę. Załatwiłem mu nawet niewielki sklepik w ramach zacieśniania więzi handlowych.

- Niepotrzebnie tracimy czas, nie znajdziemy tu żadnych śladów, tak jak nie znaleźliśmy ich wcześniej. To musi być jakiś szalony artysta, co to wlatuje oknem i chodzi po ścianach…

Uwaga Mądrali wzbudziła falę potakujących mruknięć. Odnotowałem, że moją koncepcję, iż był to tylko jeden człowiek, zdążyli już przyswoić i uznać za swoją.

- Gusepi musiał przecież mieć jakąś ochronę - powiedziałem, nie zwracając na nich uwagi. - Proponowałbym sprawdzić na przykład piwnice. Jakoś trudno sobie wyobrazić, że tak po prostu siedzieliby na zadkach, podczas kiedy ktoś rozklepywał gębę ich szefa na befsztyk.

Sześciu chłopa spojrzało na mnie z nieskrywaną niechęcią, jednak wystarczyło jedno spojrzenie Bandarilla, aby bez słowa ruszyli na poszukiwania.

- Co o tym sądzicie? - spytał mnie wprost.

Poczekałem z odpowiedzią na ich powrót. Z ich raportów wynikało, że oprócz trupa w willi nie było nikogo.

- Sądzę, że czas, abyście wynajęli Rosena - odpowiedziałem.

- A to wy mi już nie wystarczycie na jednego szaleńca, który morduje handlarzy opium? - Uśmiechnął się ironicznie.

- Nie o to chodzi. - Pokręciłem głową. - Rosen to zawodowiec, za co mu zapłacą, tego się będzie trzymał. Na tych niezłomnych zasadach zbudował całą swoją reputację, której nie będzie chciał zaryzykować. Byłoby niewskazane, aby wynajął go ktoś inny, ktoś, kto może się zwrócić przeciw nam.

- Rosen pracuje dla Olvena - odezwał się ktoś.

Przyjrzałem się tym wszystkim niezgrabnym, tłustym gównojadom, którzy daliby radę najwyżej spuścić manto astmatycznemu sprzedawcy precli albo próbować obłapić młodą dziewkę gdzieś w ciemnym zaułku.

- No dobra. Jeśli Olven opłacił go po bojowych stawkach, nie mamy na co liczyć. Jednak z drugiej strony, nie sądzę, aby tak było. Rosen jest drogi i tak, a do takiej roboty - wskazałem trupa w fotelu - z powodzeniem wystarczyłyby takie łamagi jak wy. To jest robota Olvena - zwróciłem się do Bandarilla. - Zaczyna się wojna.

W plebiscycie na najpopularniejszą osobę w pomieszczeniu prawdopodobnie nie załapałbym się nawet na listę startujących, ale na zyskiwaniu przyjaciół akurat mi jakoś nie zależało. Nie mówiąc już o tym, że gdyby którykolwiek z tu obecnych miał się stać moim przyjacielem, już prędzej odrąbałbym sobie palec. Chociaż nie, zabiłbym go na miejscu. Palców mam tylko dwadzieścia.

Bandarillo chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziałem, aż wreszcie sam zaskoczył. Do tej pory ludzi z branży zabijał ktoś, kto potrafił dostać się do środka i wymknąć z powrotem niezauważony. Tymczasem tutaj nie pozostał nikt ze świty Gusepiego. Nie pozostał z prostego powodu - ktoś im zapłacił za to, aby byli gdzie indziej. Do tego trzeba przygotowań, kontaktów i sporych sum pieniędzy. Olven miał to wszystko.

Łasiczka stał przy straganie z chłodzoną i zwykłą herbatą, smakowymi lemoniadami i jeszcze innymi napojami zapewniającymi orzeźwienie pod palącym niebem Damarkandy. Na sobie miał płócienny płaszcz o barwie idealnie się z owym niebem zlewającej. Na świat spoglądał z wysokości za sprawą dwudziestocentymetrowych podeszew w specjalnie spreparowanych butach. Nie był to punkt widokowy, który jakoś szczególnie przypadałby mu do gustu. Czuł się nienaturalnie, jak na siebie zbyt widoczny i wystawiony na atak. Z drugiej jednak strony, sam sobie taki kamuflaż wybrał. Wraz z drapiącą i nieprawdopodobnie drogą peruką przebranie nadawało mu wygląd mieszkańca stepów, który do miasta zjeżdża najwyżej dwa razy do roku, kiedy przychodzi czas sprzedać na targu towar. Nie przemyślał do końca sprawy z fałszywymi bliznami rytualnymi i teraz martwił się, że może mieć problemy z ich szybkim usunięciem.

Na skraju targowiska, w tej części, w której pieczętowano worki, kosze i tobołki, czekało dziesięciu jego ludzi. Najlepszych, jakich udało mu się zebrać. Część pochodziła z zasobów Hodesza, czy raczej teraz już jego i Baklego, kilku najął. Zakup towaru, wynagrodzenie, prowizje wysłane przez kurierów i przekazy bankowe dla kolejnych adresatów w dalszych miastach - to wszystko kosztowało go mały majątek. Nie, nie mały. Całkiem spory majątek. Wszystko to było jednak absolutnie niezbędne jako część przygotowań do tego, aby towar trafił tam, gdzie powinien - na północ.

Jego ludzie już poprzedniego wieczoru otrzymali wszystkie pieczęcie wraz ze z góry opłaconymi bonami na noclegi w określonych cesarskich stanicach kupieckich. Teraz powoli, bez zbędnego pośpiechu opuszczali targowisko, a potem i miasto. Gdyby zboczyli z trasy pokrywającej się z ich pieczęciami, znaleźliby się w tarapatach.

Na umówione miejsce spotkania wreszcie dotarł i Bakly. Widząc go, Łasiczka tylko pokręcił głową. W poszarganym płaszczu z grubej krowiej skóry, z rzednącymi włosami ostrzyżonymi na jeża i ze skórą na karku układającą się w grube fałdy Bakly wyglądał jak tłuścioch, który z ledwością potrafi udźwignąć kilogramy własnego sadła. Wystarczyło jednak spojrzeć mu w twarz, aby człowiek natychmiast zrozumiał swój błąd w ocenie. Może powinien nosić kapelusz z szerokim rondem, pomyślał Łasiczka. Tyle że Bakly do maskowania się nie miał przekonania, choćby diabli wiedzą jak wiele od tego zależało. Jeśli chcieli liczyć na sukces, Łasiczka musiał to brać pod uwagę. Dopił swoją, cudem jakimś ochłodzoną, jednak stanowczo zbyt słodką herbatę i opuścił stragan. Z drugiej strony, Bakly też przecież nie oczekiwał po nim ciężkozbrojnych szarży. I właśnie dzięki temu, że tak dobrze znali nawzajem swoje słabe strony, póki co jakoś im się udawało. Póki co. Ta ostatnia myśl przywołała na usta Łasiczki słaby uśmiech.

Ruszył za Baklym ciekaw, kiedy go wspólnik zauważy.

- Jestem tuż za waszymi plecami - oświadczył, nie kryjąc triumfu w głosie.

- Nie stanowicie zagrożenia.

- Dla was nie.

- Dokładnie to miałem na myśli.

Przez chwilę stali wedle siebie, spoglądając w różnych kierunkach, niczym dwóch cudzoziemców, którzy wpadli na siebie przez przypadek.

- Przed chwilą we własnym imieniu wysłałem na północ karawanę z opium - odezwał się Łasiczka. - Cel: kraje po drugiej stronie Gutawskiej.

Bakly nie skomentował.

- Towar zdobyłem od ludzi, którzy skontaktowali się ze mną w wyniku mojej wycieczki w góry. Cena okazała się korzystniejsza, niż oczekiwałem. Prawie bez różnicy, jak gdybym brał bezpośrednio od farmerów. Tak jak obiecywali.

- Dobry interes - ocenił Bakly.

- Niby tak, ale przetransportowanie towaru tutaj kosztuje, tymczasem pośrednicy praktycznie nic sobie nie zaśpiewali.

- Że niby przepełnieni miłością bliźniego? - zdziwił się Bakly, nawet na chwilę nie odwracając wzroku. - Rozprowadzają narkotyki dla powszechnej szczęśliwości społeczeństwa?

Łasiczka zdławił chichot.

- Tego nie wiem, ale coś mi tu zdecydowanie nie gra. Pierwszą zasadą handlu jest zysk. Organizuję jeszcze jedną karawanę - dodał po chwili. - Taką już trochę bardziej incognito, której nie można połączyć ze mną.

- I po to tutaj jestem?

Łasiczka skinął głową, podszedł do straganu z piwem, zamówił dwa, na ladzie pozostawił hojną kaucję za gliniane dzbany. Wrócił na miejsce, z jednego dzbana się napił, a drugi postawił na ziemi obok wyciągniętych nóg - na później. Wydawało się to być powszechnym tutaj zwyczajem.

Bakly sięgnął po piwo i Łasiczka słyszał wyraźnie, jak olbrzym w kilku łykach opróżnia cały dzban.

- Nająłem kilku desperatów, którzy za garść złota skłonni byli zaryzykować więcej niż inni. Posłałem ich do tych samych ludzi, od których kupowałem opium za pierwszym razem. Myślą, że pracują dla Azmunda, który, nawiasem mówiąc, całkiem niedawno zmarł - wyjaśnił.

Przerwał, zastanawiając się, czy Bakly zapyta go o szczegóły jego genialnego planu.

- A czego chcecie w takim razie ode mnie?

Łasiczka uśmiechnął się. Prosto z mostu, tak jak tego oczekiwał.

- Eskorta, ochrona… Musiałem się zdrowo namęczyć, żeby zebrać tę ekipę. Raz, że nie można im za grosz zaufać, a do tego, jak sami się zorientowaliście, napędzili mi w tych górach niezłego stracha. Dla tych dziwnych typków zabijanie przychodzi równie naturalnie, co oddychanie. Gdyby jakimś cudem do mnie dotarli, raczej nie chciałbym się z nimi znaleźć sam na sam.

- Oddychanie…? - zastanowił się głośno Bakly. - No, nie wiem. Przypuszczam, że oddech jeszcze bym na jakiś czas zdołał wstrzymać, ale zabijanie?

Łasiczka pokręcił głową zrezygnowany. Tym razem w słownym pojedynku uznał swoją porażkę. Bakly może i twierdził, że myślenie przychodzi mu z trudem, ale jakoś podejrzanie często zdarzało się Łasiczce przegrać. Bakly powinien może bardziej się starać, aby nie odchodzić za bardzo od wizerunku, który sam sobie wymyślił. Podnieśli się bez słowa i zniknęli w niepozornej uliczce odchodzącej z placu targowego.

- Nigdy nie potrafię powiedzieć, kiedy żartujecie, a kiedy jesteście poważni - odezwał się.

Przeszli trzy kolejne skrzyżowania, dwukrotnie przy tym skręcając.

- Nie umiem żartować - zabrzmiała wreszcie odpowiedź i Łasiczka poczuł, że ponury nastrój opuszcza go na dobre.

Jednym z powodów, dla których tak bardzo lubił rozmawiać ze swoim wielkim wspólnikiem, było, że Łasiczka nie miał pojęcia, czy Bakly przypadkiem nie studiuje potajemnie najnowszych trendów filozoficznych, czy też jednak działa wyłącznie według własnej, pokrętnej, ale z drugiej strony na swój sposób konsekwentnej logiki.

W niecały kwadrans dotarli do wynajmowanego pokoju, który przypominał raczej komórkę z oknem niż pomieszczenie mieszkalne. Był to okazały budynek, z którym po obu stronach łączyły się dodatkowo dwa skrzydła. Na poddasze przynieśli ze sobą trzy niemałe dzbany piwa. Upał panował nieznośny i każdy, kto nie pochodził z Damarkandy od przynajmniej trzech pokoleń, musiał pić bez ustanku. Łasiczka siorbnął piwa i aż się skrzywił. Cena zupełnie nie korespondowała z jakością. Bakly też się napił, ale jego twarz pozostała bez wyrazu. Może stracił poczucie smaku? - przyszło Łasiczce do głowy.

- Co nas czeka? - spytał Bakly zwięźle.

- Zakup towaru. Wszystko jest już ustawione i przygotowane, pozostał jedynie odbiór.

- O jakich rozmawiamy pieniądzach? Wiedzą, gdzie was znaleźć?

- Nie. - Łasiczka pokręcił głową. - Wszystko zaaranżowałem tak, aby ci goście wiedzieli o mnie jak najmniej, jedynie te najbardziej niezbędne rzeczy. Tyle tylko, że ja tu jestem raptem od miesiąca, a oni całe życie i dlatego nie chcę być sam.

- Rozumiem. Mają gdzieś towar ukryć?

- Nie, wyrusza w drogę z miejsca. Odpowiednio już posmarowałem kilku celnikom, żeby się ładunkowi za bardzo nie przyglądali. Glejty dla karawany są oryginalne, wystawione na drogę do Saxpolis.

- Do samego serca imperium - skonstatował Bakly.

Czekali. Łasiczka zrezygnował z piwa, Bakly jednak popijał je dalej niespiesznym, równomiernym tempem.

- Co z tego będziemy mieli? - spytał, kiedy opróżnił pierwszy dzban.

- W najgorszym wypadku pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. Cała ta operacja kosztowała już księcia ładnych kilka tysięcy, byłoby dobrze, gdybyśmy zdołali pospłacać jego rachunki. Z drugiej jednak strony, jeśli dobrze pójdzie, to takie potrząśnięcie gniazdem os mogłoby zmienić leniwe popołudnie w bardzo żwawy dzień. Wtedy się okaże, kto jest jak przygotowany i jak szybko umie biegać.

- No tak. - Bakly pokiwał głową. - Chodzi jednak o to, żeby się przy tym samemu nie dać pożądlić.

Wreszcie, po dwóch godzinach czekania, na nierównym bruku zagrzechotały koła i na podwórzec pod nimi wtoczyły się cztery wozy.

- To moi - powiedział Łasiczka. - Trochę się obawiałem, że się zwiną z zaliczką.

- Cztery wozy? - zaciekawił się Bakly.

- Minimalny rozmiar karawany, żeby ją brać na poważnie, a z drugiej strony, nie za wielka i nie trzeba aż tyle płacić za przejazd - wyjaśnił Łasiczka.

- Aha - mruknął Bakly. - Trzynastu chłopa, ale na kupca żaden jakoś nie wygląda.

- Jak już mówiłem, nie było łatwo ich zebrać do kupy.

- Mają kusze, łuk, dodatkową broń na wozach, noży i kindżałów już nawet nie liczę.

- Mówimy o opium - przypomniał Łasiczka. - Za towar zapłaciłem pięćset złotych. Tutaj. W Saxpolis będzie wart sto razy tyle, ale najpierw musi tam dotrzeć.

- Szkoda, że wcześniej o tym nie wiedziałem.

Mężczyźni na dole ustawili wozy w czworobok w taki sposób, że łatwiej ich było bronić, jak również w razie potrzeby daliby radę szybko opuścić podwórzec.

Zanim jeszcze skończyli, przed bramę zajechał samotny wóz o kołach wysokości dorosłego mężczyzny, zaprzężony w czwórkę okazałych wałachów. Z budy wyskoczyło czterech mężczyzn, wszyscy dobrze odziani, w eleganckich pantalonach, kamizelach i w butach tak czystych, że aż lśniących.

Wkroczyli na podwórzec, rozejrzeli się, skontrolowali wzrokiem obecnych.

- Macie pieniądze? - spytał mężczyzna z kwiecistą apaszką wokół szyi, nie zwracając się do nikogo konkretnie.

- Tutaj. - Brzuchaty wąsacz uniósł skórzaną sakwę i potrząsnął nią, aż zabrzęczało.

Elegant w apaszce machnął ręką i wielki wóz zaczął manewrować, aby wjechać w bramę.

- Dwieście pięćdziesiąt złotych? - odgadł Bakly.

- Dokładnie tyle. - Łasiczka nie krył podziwu. - Mało kto potrafi odgadnąć sumę pieniędzy jedynie na słuch. Połowa teraz, połowa przy dostawie.

- Ile zapłaciliście szefowi?

- Siedemdziesiąt pięć na początek, sto dwadzieścia pięć po powrocie plus premia od sprzedaży, przy czym jej wielkość będzie uzależniona od strat poniesionych w czasie podróży.

- Czyli że zwyczajnie nie opłaca mu się zakosić te ćwierć kafla.

- Taką mam nadzieję.

Obserwowali przebieg przeładunku. Czwórka elegantów wyciągała z wielkiego wozu plecione kosze, które ludzie Łasiczki sprawdzali, po czym pakowali do drewnianych beczek.

- Ciekaw jestem, ilu ludzi tam się jeszcze ukrywa… - westchnął Łasiczka.

- Dość. Do tego trzymają kusze w pogotowiu, widziałem, jak dwóch z nich otarło się o brezent.

- Ostrożni są - ocenił Łasiczka.

Przeładunek i wymiana pieniędzy nie trwały więcej niż kwadrans, po upływie którego na podwórcu znów stały tylko cztery wozy. Zaprzężone do nich konie niespokojnie potrząsały głowami.

- Czyli że przynajmniej ta część poszła gładko. - Łasiczka odetchnął z ulgą. - Na wpół oczekiwałem, że nie dostarczą towaru. Jeszcze bym tylko chciał zobaczyć odprawę celną.

Bakly bez słowa wstał i ruszył ku drzwiom.

- Proponuję, żebyśmy zachowali większą ostrożność. Powinniśmy się też oddalić inną drogą, niż przyszliśmy - rzucił za nim Łasiczka.

Olbrzym tylko wzruszył ramionami.

- Nigdy nie byliście specjalnie ostrożni, ale mam wrażenie, że ostatnio ryzykujecie więcej niż kiedyś - zauważył Łasiczka, kiedy kroczyli ciasnymi zaułkami ku targowisku przed północną bramą, przez którą wyruszała większość karawan i gdzie pracowali przekupieni celnicy.

- Może i prawda? - zgodził się Bakly. - Może rzeczywiście na wielu rzeczach zależy mi mniej?

- Rzeczach? Nie chodzi mi o rzeczy, tylko o życie.

- Dokładnie to miałem na myśli.

Łasiczce przypomniało to o czymś, o czym już kilkukrotnie przemyśliwał. Początkowo chciał tę myśl zachować dla siebie, jednak po chwili zmienił zdanie i powiedział na głos:

- Może w takim razie powinienem zacząć się więcej troszczyć sam o siebie.

Bakly zatrzymał się nagle i długo bacznie się swemu wspólnikowi przyglądał.

- Macie absolutną rację - powiedział zaskakująco poważnie.

Już bez przystanków dotarli na targowisko i z oddali przyglądali się ludziom Łasiczki. Karawana została odprawiona równie szybko i rutynowo, co i większość innych. Dwóch celników sumiennie udawało dokładny przegląd ładunku. Zapłacone mieli sporo, więc się przykładali. Potem jeszcze przejrzeli wszystkie dokumenty i pozwolili karawanie odjechać.

Był niezadowolony. Po tych wszystkich godzinach, a nawet dniach spędzonych w nieprzyjemnym towarzystwie Harbirgera nie zdołał z niego wyciągnąć nic. Do tego, pomimo iż co parę chwil zmieniał ubranie, wciąż miał wrażenie, że przesiąkł wskroś smrodem krwi, spalonej skóry, dymem z ogniska i jeszcze wieloma innymi, znacznie bardziej nieprzyjemnymi rzeczami. Nie pomagały nawet częste kąpiele. Przejrzał się w zwierciadle, starając się nie uronić nawet najdrobniejszych szczegółów. W ciągu ostatnich kilku dni rozrósł się jeszcze bardziej, trochę może nawet i przytył. Ta rzecz, ta rzecz między nogami była wręcz ohydna. Jednak aby dokończyć dzieła, będzie potrzebował każdej drobiny siły i bezwzględności. Już nie może zawrócić, w ten sposób przekreśliłby wszystko, czego dokonał do tej pory. Ta świadomość zarówno dodawała mu siły, jak i przygnębiała. Dopił ostatni z przygotowanych koktajli, zjadł ostatnią gorzką mieszankę i zaczął ubierać się w robocze ubranie. Harbirger czekał na dole, w piwnicy.

Kiedy na twarz skrępowanego mężczyzny padł pierwszy blask z łuczywa, odmalowały się na niej równocześnie groza i ulga. Ulga płynąca ze świadomości, że nie pozostawiono go tutaj, aby umarł z głodu i pragnienia, ale i groza, bo wiedział, że oto nadciąga kolejna seria tortur.

Mógł kontynuować tę grę, jednak nie bez spowodowania nieodwracalnych urazów, które potencjalnie mogły uszkodzić ciało Harbirgera na tyle, iż potem nie będzie mógł sięgnąć po tę najbardziej wymyślną i skomplikowaną maszynę do zadawania cierpienia. Dziś jeszcze nie przyszła na nią pora.

Zapalił trzy lampy olejowe, które dzięki zmyślnie zaaranżowanym zwierciadłom oświetlały pomieszczenie lepiej niż piętnaście zwykłych świec, po czym wyswobodził Harbirgera z żelaznych pęt i przywiązał do drewnianej ławy. Oryginalnie służyła ona w połączeniu z innymi narzędziami do łamania palców u rąk czy u nóg, a od czasu do czasu również do wbijania drzazg pod paznokcie. Jednak Harbirger dość szybko zorientował się, że dziś żadne narzędzia nie zostały przygotowane. Z drugiej strony było mu już wszystko jedno i po prostu witał z ulgą wyswobodzenie po tym, jak spędził całą dobę w okowach. Wydawał się wręcz całkiem spokojny.

Pomimo zadanych do tej pory mąk Harbirger nie poniósł żadnych trwałych uszkodzeń. Przypalone miejsca się zregenerują, paznokcie odrosną, rany przy odrobinie troskliwej opieki się zagoją. Pewnie zostanie mu kilka blizn, stawy może będą miały tendencję do wyskakiwania, ale z tym da się żyć. Zabijał już wielokrotnie, jednak torturowanie człowieka, o którym nawet nie wiedział, na ile jest winien, stanowiło granicę, której nie chciał przekraczać. Jak do tej pory.

Poluzował pętlę przytrzymującą jeden z nadgarstków Harbirgera i tym samym uwolnił mu rękę.

- Co mi powiesz o rodzinie Steinerów z Bezenu? - zadał pierwsze pytanie.

Rodzina Steinerów - ogniwo, które straciło znaczenie, bolało.

Harbirger, zaskoczony kierunkiem, w którym nieoczekiwanie potoczyło się przesłuchanie, zamrugał powiekami i kilkukrotnie rozprostował palce, jakby chciał sprawdzić, ile, po tak długim skrępowaniu, pozostało mu wciąż zdolności ruchowej. Potem spojrzał na swojego dręczyciela. Przez cały ten czas, który spędził w niewoli, nie zdołał zorientować się, kim jest. Gdyby nie malujące się na twarzy zacięcie graniczące z szaleństwem, jego oblicze byłoby nieomal piękne. Kontrastowało wprawdzie z brutalną, umięśnioną sylwetką, ale to również okazało się na swój sposób atrakcyjne. Znał bogatych utracjuszy bez zahamowań, którzy z przyjemnością znaleźliby się z nim w jednym łóżku. I tylko te oczy przepełnione szaleństwem wzbudzały strach. Tym większy, że teraz pojawiła się w nich i groźba. Harbirger przestał rozmyślać i odpowiedział:

- Steinerowie to jeden z pomniejszych rodów. Niektórzy zaliczali ich do cesarskiej szlachty, ale nie wszyscy. Stary Steiner zajmował się handlem na odległych rynkach, dzięki któremu udało mu się pomnożyć rodzinny majątek. Zbudował sobie sieć rozległych kontaktów.

Mężczyzna pokiwał głową, wszystko się zgadzało.

- Mówisz o nich w czasie przeszłym, dlaczego?

- Jego synowie, a miał trzech synów i jeszcze córkę, stracili rozum, poszaleli. Wymordowali służbę w ich rodzinnym domu, potem zabili ojca, a na koniec zwrócili się przeciwko sobie. Nikt z rodziny nie przeżył i do dziś nikt nie wie, dlaczego to się stało.

- Ja wiem dlaczego. To było szybkie opium - powiedział mężczyzna cicho, lecz dobitnie.

- Czemu ciągle wygadujesz te głupoty?! - nie wytrzymał nagle Harbirger. - Szybkie opium! Ja nic o nim nie wiem! Po co w ogóle ktokolwiek zajmowałby się taką trucizną? Po kilku dawkach zostaje z ciebie bezmyślna kukła, szaleniec gotów za wszelką cenę zdobyć kolejną porcję. Opium samo w sobie jest niebezpieczne, jeśli się nie uważa, ale przy zachowaniu umiaru nie ma wpływu na zdrowie. Sam od czasu do czasu wypalam sobie fajeczkę. Nie ma żadnej potrzeby, żeby je polepszać, a już tym bardziej psuć.

- Szybkie opium istnieje - kontynuował mężczyzna, jakby zupełnie nie zauważył wybuchu wściekłości Harbirgera. - Widziałem, jak działa, widziałem, jak kilka dawek w parę dni potrafi dokumentnie zniszczyć człowieka.

- To jakieś bzdury, kłamstwa! Łżesz i chcesz ode mnie usłyszeć kłamstwa, ale ja ci powiem wszystko, wszystko, co zechcesz, wszystko, tylko mnie wypuść!

- Podobno wystarczy jedna dawka - mówił dalej beznamiętnie dręczyciel Harbirgera. Z przyniesionej torby wyjął niewielkie zawiniątko i zaczął je metodycznie rozpakowywać. - I z tego, co sam widziałem, to może być prawda. Nie wiem, jak długo po zażyciu tej trucizny człowiek jest w stanie pociągnąć, ale wiem, że jedyne, co mu pozostaje, to głód kolejnej dawki, w poszukiwaniu której nic go nie potrafi zatrzymać.

Coś w tonie jego głosu i sposobie, w jaki przemawiał, sprawiło, że Harbirger zaczął mu się przysłuchiwać zafascynowany.

- Po drugiej dawce człowiek zaczyna się zmieniać, nie jest już całkiem sobą, po trzeciej postępuje to jeszcze dalej. Wystarczyły trzy dni, aby moi bracia zmienili się w szaleńców nieodróżniających jawy od snu, w bestie gotowe uczynić wszystko, aby tylko zdobyć kolejną porcję opium. Jestem ostatnim z rodu Steinerów i jestem tu, aby się zemścić.

- Steinerowie wymarli! Wszyscy są martwi! - zawył zrozpaczony Harbirger, którego zdjęło przerażenie, że oto nadchodzi jego koniec. - Wymyśliłeś sobie to wszystko! Nie istnieje żadne szybkie opium! Wszyscy Steinerowie nie żyją! Jesteś szaleńcem, to są jakieś bzdury. Jestem głównym śledczym cesarskim Damarkandy, przecież coś bym o tym wiedział!

- Oto szybkie opium. Czujesz? Czujesz, jak śmierdzi? Jak cię kusi? - Mężczyzna podstawił Harbirgerowi pod nos kawałek płótna z kilkoma jasnobrązowymi kulkami.

- Kulki opiumowe. - Harbirger uśmiechnął się pogardliwie. - Towar kiepskiej jakości, po którym boli żołądek. Nikt tego nawet nie chce przemycać, nie ma z tego zarobku. Już lepsze jest opium do palenia i ten ostatni hit, laudanum. Dobrej jakości opium rozpuszczone w mocnym alkoholu. Świetnie idzie w imperium, tyle że tutaj nikt go nie umie produkować. Wierz mi, na temat opium wiem wszystko, co tylko można wiedzieć.

Mężczyzna odłożył kulki na stół i z powrotem usiadł.

- Prześledziłem trop tego, kto to zrobił mojej rodzinie, aż tutaj, do Damarkandy - zaczął mówić, ale bardziej chyba do siebie niż swojego więźnia. - Kiedy próbował zaimponować mojej siostrze, twierdził, że organizuje coś dużego, wielkiego wręcz: nowy rynek opium, który pchnie jego karierę do przodu. Nie wierzyłem mu za bardzo, ale zdaje się, że nie kłamał. Co mi się jednak wydaje zupełnie niewiarygodne, to fakt, że główny śledczy cesarski, którego najważniejszą rolą jest dopilnowanie przestrzegania imperialnego prawa, o obrocie narkotykami wie tyle co kot napłakał.

- Ale przecież ja wiem prawie wszystko na ten temat - zaprotestował Harbirger.

Uczepił się nadziei, że jeśli wszystko temu szaleńcowi dokładnie opowie, wyjaśni, jak działa ten rynek, może jednak zmieni zdanie, może go jednak puści. Nie odważył się jednak zastanawiać nad tym zbyt wiele. Bał się w swoje szanse uwierzyć zbyt mocno.

- Jestem głównym śledczym, ale z pośledniego rodu, nie stoi za mną rodzina z wielkim majątkiem i potężnym nazwiskiem. Jeśli stracę posadę, stanę się znów zwykłym Harbirgerem, któremu będzie musiało wystarczyć tyle, ile uzbierał w sejfie. Dlatego muszę się na co dzień obracać z wyczuciem, umiejętnie, jeśli chcę się utrzymać i zabezpieczyć na przyszłość.

Wydawało się, że to jego dręczyciela zainteresowało. Przyglądał mu się bez wyrazu, ale przynajmniej ze wzroku zniknął ten cień szaleństwa, który skrywał w sobie przemoc. To budziło nadzieję.

Harbirger przełknął ślinę, aż mu podskoczyła grdyka.

- Dobrze by było zwilżyć gardło… - wymamrotał, jednak nie doczekał się reakcji, w związku z czym postanowił kontynuować opowieść: - Po prostu ustalam specjalne podatki za pobłażliwość prawa i sprawiedliwości. - Roześmiał się na wpół histerycznie, jakby właśnie opowiedział najzabawniejszy dowcip na świecie.

- Chciał moją siostrę. Nawet poprosił naszego ojca o jej rękę - kontynuował wspomnienia mężczyzna. Jego twarz nabrała przy tym twardszych rysów, przez co wyglądał, jakby się nagle o kilka lat postarzał. - Ruvark. Nazywał się Robert Ruvark. Z całego serca przeklinam to imię.

Mężczyzna zacisnął dłoń w pięść, aż zbielały kłykcie, chwilę się jej przyglądał. Nie była to duża pięść, ale w ciągu ostatnich tygodni pokryła się wieloma zadrapaniami, odciskami i obtłuczeniami. Jednak przede wszystkim odciskami, twardymi niczym granit.

- Nasz ojciec kochał Elen bardziej niż nas, ale nam to nie przeszkadzało, bo sami ją wielbiliśmy. Temu łajdakowi uwierzył. Pomagał mu rozkręcić jego interes i nie miał nic przeciwko staraniom o rękę Elen, choć zastrzegał jednak, że to ona sama musi wyrazić zgodę. Że tylko od niej zależy, za kogo wyjdzie za mąż.

Загрузка...