Pogoń za czerwoną gwiazdą



Baron Artur Cowen Coverfly wyciągnął nogi na stół i beznamiętnie przyglądał się esom-floresom, jakie na blacie pozostawiły ostrogi. Nie żeby się nimi przejmował. Marzył, aby wreszcie ściągnąć jeździeckie buty, wciąż jednak oczekiwał na wieści z dowództwa i wiedział, że jeśli wezwą go, by znów wskoczył na siodło, ordynans za nic w świecie nie zdoła naciągnąć mu ich z powrotem na opuchnięte stopy. Może najwyższy czas przyjrzeć się, co pod względem wygody dyktowała najnowsza moda? Podczas kiedy się nad tym zastanawiał, Sedrik przyniósł mu kielich wina rozcieńczonego wodą. W innych warunkach napój byłby obrzydliwie ciepły, ale dzień był tak parny, że mimo wszystko przyniósł odrobinę orzeźwienia. Niestety, głębokie piwnice rodzinnego zamku, w których obłożone słomą wielkie bloki lodu potrafiły wytrzymać prawie aż do końca lata, pozostały gdzieś tam, daleko. To akurat baronowi nie przeszkadzało, nigdy nie dbał o rządzenie, znajdował je nudnym. Stopień pułkownika, który zresztą otrzymał z rąk samego cesarza, dawał mu władzę nad znacznie większą ilością dusz, niż obejmował jego dwór. I życie wyglądałoby w zasadzie znakomicie, nawet w tych cisnących butach, gdyby tylko nie musiał tu siedzieć bezczynnie i czekać na czarodzieja z rozkazami.

Zawirował kurz, otworzyły się drzwi, a w nich pojawiło się brodate oblicze wielkiego Hoovery’ego, jednego z członków jego straży przybocznej. Hoovery jakoś nigdy nie przyswoił sobie nawet tych bardziej elementarnych zasad etykiety. Coverfly raz nawet zakuł oficera na tydzień w żelaza, po tym jak tamten ubliżył mu niewybrednym słowem w towarzystwie innych szlachciców, ale to też nie pomogło. Z drugiej strony, potężny brodacz o okazałym, acz zadziwiająco umięśnionym brzuszysku był wierny swemu panu niczym pies, a do tego radził sobie jak nikt inny z dwuręcznym mieczem. A kiedy przyszło i do tego, również ze sztyletem i garotą.

Hoovery nie czekał na zaproszenie, jego dwumetrowa sylwetka wypełniła szczelnie framugę.

- Już jadą, panie. Znaczy ci ludzie, co na nich czekamy. Mam zostać?

Coverfly błyskawicznie oszacował opcje. Mało prawdopodobne, aby się mieli z czarodziejem o cokolwiek posprzeczać, a przynajmniej nie na samym początku. Wprawdzie on sam pracował dla cesarza, a czarodziej dla Varatchiego, ale przecież Jego Wysokość oraz Jego Ekscelencja, jak ich zazwyczaj tytułowano, byli dozgonnymi sprzymierzeńcami. I to pomimo… Coverfly zdecydował, że zawracanie sobie głowy niepotrzebnymi wątpliwościami może poczekać na lepszy moment.

- Na razie nie, ale weź Frama i przyjrzyjcie się dobrze, kto zacz. Ostrożności nigdy za wiele.

Hoovery kiwnął tylko głową i zniknął. Fram był jego nieodłącznym partnerem. O półtorej głowy niższy, szczupły, obrotny i zręczny. Dowolna broń leżała mu w ręku tak, jakby się z nią urodził.

- Sedrik, przynieś coś do jedzenia - zażądał Coverfly, dalej sącząc wino.

Przy drugim kielichu poczuł, jak krew mu się rozrzedza, a skóra twarzy, którą słońce ostro spaliło pomimo cienia, jaki miał mu zapewnić kapelusz, traci wreszcie sztywność kowalskiego fartucha. Wcześniejsze pragnienie pozostało już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem.

Ktoś dziarsko zapukał do drzwi, po czym, nie czekając na zaproszenie, otworzył je. Do środka weszło dwóch mężczyzn. Poruszali się szybko, cicho i bardzo płynnie. Przypominali wodę, która przecieka przez szczeliny między starymi deskami. Średniego wzrostu, w niepozornych szarych tunikach i takich samych spodniach. W pierwszej chwili wydawało się, iż nie mieli na sobie żadnych zbroi, jednak Coverfly dostrzegł pod szyją jednego z nich metaliczny pobłysk wyzierający spod luźnego odzienia. Jakim więc cudem poruszali się tak cicho, tego nie mógł zrozumieć, jednak zaraz i tak przestał zwracać na nich uwagę, jakby w ogóle nie istnieli.

Wszedł czarodziej. Coverfly wiedział, że prawie wszyscy czarodzieje służący arcyksięciu Varatchiemu są młodzi, jednak widok dwudziestoletniego chłopca go zaskoczył.

Przybyły w żadnym wypadku nie sprawiał wrażenia zahartowanego ciężkim życiem, pracą czy bojem. Wyglądał raczej jak młody, uzdolniony i rozmiłowany w nauce paniczyk, który spędza czas, oddając się przyjemnościom i swoim zamiłowaniom. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. To wrażenie zdawały się potwierdzać kolejne szczegóły - świetnej jakości odzienie podróżne, szyte na miarę buty wykańczane srebrną koronką oraz fakt, że nie nosił przy sobie żadnej broni. Za cały ekwipunek służyła mu jedynie mała sakiewka wisząca u pasa. Jednak spojrzenie z pozoru normalnych, niebieskich oczu czarodzieja w istocie mroziło krew w żyłach. Coverfly, w dalszym ciągu rozparty nonszalancko z nogami na stole, nagle poczuł się nieswojo. Może to przez te zmarszczki na tak młodej twarzy? - próbował odgadnąć przyczynę swego niepokoju. No, przynajmniej do pewnego stopnia, zdecydował. Stojący przed nim młodzieniec miał oczy kogoś o wiele starszego. Starszego niż sam Coverfly. Musiały widzieć naprawdę wiele. Zbyt wiele.

- Grigor Evan - przedstawił się młodzieniec.

Równocześnie do zajazdu wkroczyli następni dwaj członkowie eskorty, identyczni jak ci pierwsi.

- Pułkownik baron Artur Cowen Coverfly - odpowiedział mu Coverfly sucho, nie ruszając się z miejsca.

A więc czarodziej nie był szlachcicem. Ten nowy zwyczaj, aby w cesarskiej armii, a już szczególnie w jednostkach Varatchiego, mogli robić karierę przedstawiciele pośledniejszych stanów, powodował coraz częściej problemy natury towarzyskiej. Baron rozumiał powody, zbliżała się wojna, pewne zasady przestawały obowiązywać. To jednak jeszcze nie znaczyło, że miałby komukolwiek ułatwiać życie.

- Mam dla was rozkazy ze sztabu - powiedział Evan równie sucho i położył na stole kopertę.

Kopertę z cesarską pieczęcią. Żeby jej dosięgnąć, Coverfly musiał zdjąć nogi ze stołu. I tak zaczynało mi być niewygodnie, pomyślał.

Czytał powoli, z uwagą, potem bacznie przyjrzał się podpisowi. Był identyczny jak pod jego nominacją - należał do cesarza. Potem popatrzył na całość dokumentu i zdjął go lekki niepokój. Ten list cesarz napisał sam, nie podyktował sekretarzowi. Co tylko podkreślało wagę całej akcji. Coverfly nie łudził się, że oto nagle cesarz nabrał zainteresowania jego osobą. Wprawdzie był baronem, ale takiej jak on arystokracji żyło przecież w imperium tysiące…

- Mam dla was jeszcze jedną kopertę - kontynuował Grigor Evan, kiedy Coverfly odlepił wreszcie wzrok od listu.

Też była zabezpieczona pieczęcią, tym razem arcyksiążęcą. Instrukcje brzmiały krótko i jasno i mimo iż nie zawierały żadnej groźby, jednak pułkownika aż zmroziło. W niezwykle uprzejmych słowach Varatchi nakazywał baronowi, aby za wszelką cenę zapewnił bezpieczeństwo czarodziejowi Grigorowi Evanowi. Varatchi nadmieniał przy tym, niby mimochodem, iż cesarstwo miało do dyspozycji ośmiuset pięćdziesięciu sześciu baronów, a tylko siedmiu czarodziejów. Ostatnie zdanie listu było obietnicą dalszej współpracy, gdyby bieżącą akcję udało się doprowadzić do końca zadowalającego wszystkie zaangażowane strony.

- Wygląda na to, że przez dłuższy czas przyjdzie nam współpracować, panie - skonstatował Coverfly sucho.

- Dokładnie tak, sire. - Dostał odpowiedź o wiele bardziej uprzejmą, niż się spodziewał.

- To jedyny naprawdę porządny budynek w całym miasteczku. Sugeruję, żebyście się ze swymi ludźmi zatrzymali właśnie tutaj. Powinniśmy się wszyscy wygodnie zmieścić, a jutro z rana możemy wyruszać.

- To wy jesteście gotowi? - Grigor nie zdołał ukryć zaskoczenia. - Wasi ludzie też?

- Wszystkie posiłki jeszcze nie dotarły, ale pozostawię na miejscu rozkazy, aby się z nami jak najszybciej połączyli. Odnoszę wrażenie, że szybkość będzie tu decydująca.

Młody czarodziej kiwnął zgodnie głową, ale widać było wyraźnie, że myśli o czymś zgoła innym.

- Przyleci gołąb. Wieczorem albo jutro rano. Niech go przypadkiem nikt nie upoluje - powiedział.

- Przyjąłem do wiadomości - przytaknął Coverfly.

Jak na kogoś w tak młodym wieku i o tak poślednim pochodzeniu, młodzieniec wydawał się mieć pewności siebie aż w nadmiarze. Gdzie jej nabrał? No właśnie, skąd czarodzieje biorą pewność siebie?

- Proszę wybaczyć moją nieobecność przy wieczerzy. Muszę się zająć pewnymi pilnymi sprawami, zostanę więc u siebie - pożegnał się Evan i wyszedł na zewnątrz.

Kiedy przybysze opuszczali zajazd, Coverfly uświadomił sobie, iż mimo że nikt na niego nie patrzył wprost, to jednak był przecież pod ciągłą obserwacją świty czarodzieja. Ci ludzie należeli do absolutnej elity, co, biorąc pod uwagę, jak bardzo Varatchiemu zależało na tym smarkaczu, mogło być wyłącznie dobrą nowiną.

Wjechaliśmy na wierzchołek łagodnego wzniesienia, skąd rozpościerał się widok na zatopione w zieleni miasteczko. Tu i ówdzie przezierały jednak rdzawe plamy pustynnego pyłu. Z mapy oraz dzięki zasięgniętemu językowi wiedziałem, że biegła tędy dalej na zachód kupiecka ścieżka. I rzeczywiście, cienka, jasna linia przecinała morze rozkołysanej trawy. To również oznaczało, że tu właśnie mieliśmy się rozdzielić.

Zsiadłem z konia. Był to olbrzymi wałach, który nadawał się bardziej do ciężkiej pracy w zaprzęgu niż pod siodło. Kiedy pozbył się mego ciężaru, z ulgą zagrzebał kopytem i parsknął na mnie z wyrzutem jakoś tak wręcz po ludzku. Choćby był nie wiem jak silny, i tak musiałem mu się wydawać zbyt ciężki.

Słyszałem, jak zeskoczyła na ziemię, lekko i zręcznie. Poklepała po szyi swoją klacz, dała jej jabłko. Tutaj musiało kosztować ze dwa miedziaki. Zawsze rozpieszczała wszystkie swoje zwierzęta. Wszystkie bez wyjątku.

- Jesteś na mnie zły? - odezwała się.

- Nie jestem - westchnąłem. Obróciłem się i otoczyłem ją ramionami. - Tak się tylko zamyśliłem. Sama byś się zorientowała, przecież wiesz, że u mnie co na sercu, to i na języku.

Jak na kobietę, była dość wysoka, więc mogła mi spoglądać prosto w oczy. Przyjrzałem jej się uważniej, a przy tym mimowolnie złapałem za rękę. Postarzała się. Jej twarz bruździły zmarszczki, które zostawiły napięcie, nieprzespane noce, podróże bez chwili wytchnienia i ucieczki. Pozostawiły swe ślady podejrzliwość i nieufność. Starzała się szybciej, niż ktokolwiek powinien, a już na pewno szybciej, niż miałaby się starzeć tak młoda dziewczyna. To wszystko był jednak jej własny wybór, na który ja nie mogłem mieć żadnego wpływu.

- A nad czym się tak zamyśliłeś? - spytała, obejmując mnie, dokładnie tak, jak to zwykła robić dawniej.

- Nad tym, kiedy cię znowu zobaczę.

Oparła głowę na moim ramieniu.

- Wiesz, jaki jesteś wspaniały? Cieszę się, że nie próbujesz mnie przekonywać, żebym zmieniła zdanie, że bierzesz mnie taką, jaka jestem. - Zaśmiała się, wciąż w moich ramionach. - Nikt inny by tak nie potrafił.

Spoglądałem w dal poprzez powiewający na wietrze kosmyk jej jasnych włosów. I co ja mogłem na to odpowiedzieć? Już to wszystko kiedyś przerabialiśmy. Moje głupie marzenia o świecie, w którym żyłaby w dostatku, u boku kochającego męża, opiekując się dzieciakami i tylko od czasu do czasu trochę dla mnie czarując. Bezpieczna, między ludźmi, którzy by ją szanowali i się nią opiekowali. Wybrała jednak inaczej. Przez chwilę wydawało mi się, że w oddali, na równinie przede mną, skąd właśnie nadjechaliśmy, dostrzegam jakiś ruch, jednak zaraz ciemna kropka gdzieś przepadła. Mogło to być cokolwiek. Wilk, puma, nawet sarna szukająca jedzenia. Mogło mi się też przywidzieć. Czekałem jeszcze trochę, ale nie poruszyło się już nic więcej.

- Znasz mnie przecież - mruknąłem wreszcie niewyraźnie. - Nie ma takiej rzeczy, z którą bym sobie nie poradził. No, a ty już lepiej ruszaj, czas ucieka, a masz jeszcze kawał drogi przed sobą. I do tego pogoń za plecami.

Zrobiła krok w tył, spojrzała mi prosto w oczy.

- Bardzo cię kocham, wiesz? - rzekła cicho.

Była jedyną osobą na całym świecie, która mogła to powiedzieć. W milczeniu próbowałem zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół, każdą zmarszczkę, każdy włos, sposób, w jaki mówiła.

- Weź to. - Podała mi niewielki mieszek zaciągnięty mocnym rzemieniem. Zawiesiłem go sobie u pasa.

- Uważaj na siebie - powiedziałem tylko.

Zamiast odpowiedzi dostałem całusa w policzek, musnął mnie niesforny kosmyk włosów. Wskoczyła na siodło i zaczęła się oddalać kupiecką ścieżką. Spoglądałem za nią, za moją martwą córką, dopóki nie zniknęła mi z oczu. Martwą, bo przecież to tylko kwestia czasu, kiedy wpadnie w ręce tajnych służb cesarskich, łowców czarodziejów czy też kogokolwiek innego pracującego na zlecenie Imperium Crambijskiego. Zuzanna ruszała prosto w jamę lwów, węży, skorpionów, rekinów i krokodyli. A przy tym zadania, którymi obarczał ją książę Dask, były wciąż coraz trudniejsze, coraz niebezpieczniejsze. Nie wierzyłem, że jeszcze ją kiedyś zobaczę. A mimo to miałem nadzieję. Skłamałem, kiedy powiedziałem, że umiem sobie poradzić ze wszystkim. Z brakiem nadziei nie potrafiłem. Wiele bezsennych nocy spędziłem na rozważaniach, jak jej mogę pomóc. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to zabijać. Zabijać żołnierzy, agentów, szpiegów, dosłownie każdego, kogo tylko cesarstwo miało do dyspozycji. Wiedziałem oczywiście, że na mnie jednego było ich wszystkich zbyt wielu, że krwawa bruzda, jaką za sobą pozostawiałem, była jedynie mizernym śladem, jaki na morzu pozostawia łódź. Jednak co innego mi zostało? Robiłem tyle, ile było w mojej mocy.

Obróciłem się i ciągnąc konia za uzdę, ruszyłem w dół, ku miasteczku.

Egever wiedział, że była to szansa jego życia. Znalazł się we właściwym miejscu, we właściwym momencie, do tego nie opuszczało go szczęście. Po raz pierwszy uśmiechnęło się do niego, gdy udało mu się wymknąć ludziom hrabiego, którego wizyta nieproszonych gości we własnej posiadłości ostro rozwścieczyła, i po raz drugi, kiedy bezbłędnie ocenił, iż go ten tłuścioch nie dostrzegł. Tylko dzięki swym umiejętnościom zdołał się w ostatniej chwili ukryć.

Kiedy zdobędzie ten przedmiot, a to przecież pewne, że go zdobędzie - był przecież najlepszym, najzdolniejszym złodziejem, o jakim świat słyszał - więc kiedy już zdobędzie ten przedmiot, do końca swoich dni pławić się będzie w przepychu i bogactwie. Oferty paserów były wręcz niebotyczne. Egever dobrze znał większość z nich, wiedział, komu i na ile mógł zaufać. Ci, na których mógł polegać najwięcej, również wydawali się oferować najlepsze ceny. Kto za nimi stał? To go nie obchodziło. Chciał tylko swojej zapłaty, chciał pieniędzy, które ziszczą jego marzenia. Od bogactwa dzielił go już jeden mały krok. Kobieta odjechała na wschód, zostawiając pustynię za sobą, podczas kiedy tłuścioch zjechał w dół po drugiej stronie. To znaczyło, iż ona przedmiotu ze sobą nie zabrała. Egever odczekał jeszcze chwilę, po czym ruszył za swą zdobyczą.

- Spóźnia się - powiedział jeden z mężczyzn przy stole, odkładając niechętnie karty.

Koharow nie odpowiedział. Mogli tu siedzieć spokojnie nawet i kilka dni, jego ludzi denerwowało jedynie to, że musieli czekać na kogoś, kogo nie znali. Spojrzał na Sierżanta. Jak się tamten nazywał naprawdę, Koharow nie miał pojęcia, po prostu zwracał się do niego tak, jak i inni, podług stopnia, który tamten otrzymał w wojsku.

- Wolałbym, żebyś się stąd nie ruszał. Nikt z nas go nie zna, jeszcze się okaże, że odjedzie bez nas.

Sierżant, lekko przygarbiony mężczyzna o byczym karku i szerokich barach, które sprawiały, iż wyglądał na mniejszego, niż był w istocie, tylko się uśmiechnął. A właściwie tak się wydawało. Kiedy otworzył usta, podłużna blizna biegnąca od kącików ust nadawała jego twarzy wygląd, jakby się uśmiechał.

- Nie bój się, rozpoznacie go.

- Podobno widuje się z samym księciem - zagadnął Koharow.

- O tym nic mi nie wiadomo - odparł Sierżant kategorycznym tonem, po czym wstał i ruszył ku szynkwasowi po następne piwo.

- A ty skąd go znasz? - dopytywał dalej Koharow, kiedy jego towarzysz wrócił z dwoma kolejnymi dzbanami.

- Trochęśmy pobojowali.

- Przeciw komu?

Piwo okazało się ciepłe, drugi dzban smakował dużo gorzej niż ten pierwszy. Koharow wiedział, że zawsze tak się dzieje. Czwartego po prostu nie dawało się już wypić.

- Przeciw sobie. To długa historia.

Sierżant nie był w nastroju, ale Koharow czuł, że kiedy tylko nadejdzie dogodniejszy moment, dowie się więcej. Pracowali razem już całe trzy miesiące i od czasu do czasu raczyli się wzajemnie historiami z przeszłości.

- Idę się przejść - powiedział i wychylił swoje piwo duszkiem. Na dworze było gorąco jak diabli, a on przez ostatnie dwa dni nie wypił tyle, ile potrzebował. Wciąż się jednak porządnie nie odlał i nie wypłukał z siebie trującego szlamu, który odkładał się w nim od paru dni. - Rzucę okiem na tę drugą gospodę.

- Wojsko tam siedzi - rzucił zwięźle Sierżant, obserwując grę, która rozpoczęła się na nowo przy sąsiednim stole.

- No i właśnie im się chcę trochę poprzyglądać.

Koharow został w płaszczu, połę na wszelki wypadek odrzucił z pochwy miecza, aby w razie potrzeby móc po niego sięgnąć. Wojskowi musieli być częścią planu, co do tego nie miał wątpliwości. Jego ludzie, o ile mógł ich tak nazwać, widać okazali się niewystarczający. Co tylko wzbudzało w nim jeszcze większą ciekawość.

Odetchnął rozgrzanym powietrzem, z przyzwyczajenia sprawdził konie w stajni. Już ponad trzy lata wałęsał się po południowych krańcach Pustyni Gutawskiej, od czasu do czasu eskortując karawany kupieckie, niekiedy też przyłączając się do wypraw badawczych, z którymi nanosił na mapy osady, oazy i studnie artezyjskie. Dwukrotnie dostał rozkaz, który znaczył tyle, co znaleźć i zabić. Ostatnim razem ruszył za Ferdynandem Faranetim, bandytą, który ni stąd, ni zowąd zaczął coraz częściej napadać na karawany idące na północ, do hrabstwa daskijskiego. Koharow zastanawiał się czasami, jak to jest, że hrabstwem władał książę, ale jakoś nikt mu tego do tej pory nie potrafił wyjaśnić. Jednak w wykonywaniu rozkazów księcia Daska nijak to nie przeszkadzało. Koharow pracował dla niego na takich samych zasadach, jak i cała armia nieumundurowanych najemników, obserwatorów, zabójców i im podobnych typków. Oprócz tego działał też na własną rękę i własny rachunek.

Dotarł do drugiej w mieście knajpy. Wszedł do środka, starając się nie zwrócić niczyjej uwagi, i siadł przy stole najbliżej wyjścia. W części sali przylegającej do kamiennej ściany rozłożyło się dwudziestu chłopa. Niektórzy siedzieli na krzesłach, inni leżeli wprost na podłodze. Nawet jak na tak dziki i nieokiełznany zakątek wydawali się uzbrojeni bardziej niż to konieczne. Koharow wiedział, co to za jedni - profesjonalni najemnicy. Wnioskując ze śladów, musiało ich być znacznie więcej. Pewnie nie chcieli siedzieć w ciżbie i część pozostała w stajni albo jeszcze gdzie indziej, zgadywał. Nikt nie zauważył jego przybycia. Do gospody zaglądali również inni goście, zazwyczaj na krótko, ale ruch był wystarczający, żeby Koharow mógł zostać, nie wzbudzając podejrzeń.

Zaskrzypiały zewnętrzne schody. A właściwie nie tyle zaskrzypiały, co jęknęły, i Koharow zastanawiał się przez chwilę, czy wytrzymają ciężar. Wytrzymały, więc szybko przesunął się przy stole tak, aby móc spoglądać na drzwi bez oglądania się przez ramię. Do środka wszedł niewielki tłuścioch w kapeluszu z szerokim rondem i w skórzanym, ciężkim płaszczu, długim po kolana. Kiedy przemaszerował przed Koharowem, ten zorientował się, iż przybyły wcale nie jest mały, a nienaturalnie rozłożysty, co zakłamywało proporcje jego ciała. Podobnie jak u Sierżanta, tylko znacznie bardziej. Przybysz zdjął kapelusz. Jakiś czas temu musiał ogolić głowę na łyso, teraz widać już było siwą krótką szczecinę. W dodatku z całą pewnością nie był gruby, w każdym razie nie na twarzy, która wyglądała jak wyciosana z granitu, i to bardzo prymitywnymi narzędziami. Zaś oczy… Koharow aż przygryzł wargi. Zazwyczaj potrafił z oczu dowiedzieć się o człowieku prawie wszystkiego, czytał w nich jak w otwartej księdze, jednak ten tutaj stanowił zagadkę. Jakby w ogóle nie był człowiekiem.

Przybyły zlustrował pobieżnym spojrzeniem całą salę, po czym ruszył w kierunku szczupłego mężczyzny w białej koszuli ze złotymi mankietami. Elegant był w wyraźny sposób odziany znacznie lepiej niż pozostali, i reszta kompanii na grubiański, żołnierski sposób, ale szczerze odnosiła się do niego z wyraźnym szacunkiem.

- Craig? - przybysz rzucił takim tonem, jakby zamierzał splunąć na podłogę.

- We własnej osobie, panie.

Słowo „panie” zostało wysyczane tak jadowicie, że zabrzmiało wręcz jak wyzwanie.

- A z kim ja mam przyjemność?

- Z tym, od kogo wziąłeś dwieście złotych za stawienie się na tym spotkaniu.

Przybysz nadal mówił tak samo pogardliwie, jednak Koharow miał pewność, iż nie była to pogarda zamierzona. Prędzej oznaka braku zainteresowania, jakby cała ta sprawa wielkiego mężczyzny nie dotyczyła. Jeden z najemników, z którym Craig wcześniej o czymś rozprawiał, szurnął krzesłem i jakby od niechcenia wstał.

- Tych parę groszy wystarczyło jedynie na tyle, abyśmy się tu w ogóle zdołali dotłuc - powiedział Craig ze słyszalną szyderczą nutą w głosie. - A i to ledwo ledwo.

- Nie w drobniakach rzecz - przytaknął mu przybyły.

Wydawał się zupełnie nieświadom tego, że z krzesła uniósł się kolejny mężczyzna, a za plecami miał jeszcze dwóch innych. Do tego wyglądał na nieuzbrojonego, o ile nie skrywał czegoś pod płaszczem. Tylko że przecież najemnicy ani nie dadzą mu wystarczająco dużo czasu, by po nią sięgnął, ani też nie na wiele mu się zda przeciw takiej przewadze, ocenił Koharow.

- Mam dla was ofertę - ciągnął jak gdyby nigdy nic przybysz. - Po sto złotych na głowę dla każdego za trzy tygodnie pracy, dowódca dostanie trzysta.

Koharow szybko przeliczył: przynajmniej dwudziestu chłopa po stówce plus trzysta dla dowódcy, to razem wychodziło od cholery pieniędzy.

- To brzmi obiecująco - uśmiechnął się Craig. - Jest tylko jeden problem. Takiej kwoty, panie, nie nosilibyście przecież ze sobą. Czy może jednak się mylę?

- Ależ oczywiście, że noszę przy sobie. - Mężczyzna spojrzał na swego rozmówcę, jakby miał do czynienia z idiotą. - Jeszcze nie spotkałem najemników, którzy przyjmują czeki. - Mam je w sakwach, przy siodle. W imperialnych dziesięciozłotówkach.

- Jak to tak? Z taką fortuną podróżujecie sami? Nieuzbrojeni? - Craig aż się poderwał na równe nogi. Koharow w pełni rozumiał jego ekscytację. Sam nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- A dlaczego miałbym chadzać z bronią? Przyszedłem przecież dobić interesu, a nie walczyć. Rozsądni ludzie zawsze się dogadają.

Gdyby jego głos nie brzmiał tak płasko, Koharow byłby skłonny się założyć, że przybysz się z najemników naśmiewa.

Znaku, jaki Craig dał swoim ludziom, Koharow nawet nie dostrzegł. Musiał przyznać, że zgrani byli nieźle. W ręku gościa po lewej nagle pojawił się sztylet, na co przybysz zareagował odruchowo, jakby właśnie tego oczekiwał. Zwarł w swej pięści rękę ze sztyletem, pochylił się do przodu i drugą rękę oparł tamtemu na piersi na wysokości mostka. Koharow nie widział, aby się poruszył, a mimo to napastnik poszybował w tył ku ścianie, jakby go koń kopnął. Chrupnięcie potylicy musiał usłyszeć wyraźnie każdy z obecnych. Drugi z najemników, którzy otrzymali sekretny znak, ruszył także. Przybysz nawet się nie obrócił w jego stronę, a jedynie skłonił się jeszcze niżej i z zaskakującą zwinnością kopnął w tył, trafiając atakującego w podbrzusze. Zanim tamten padł na ziemię, przybysz już trzymał go za głowę. Czas stanął w miejscu, Koharow widział wyraźnie, jak mężczyzna wpił się spojrzeniem w oczy Craiga. Potem nastąpił drobny, ledwie zauważalny ruch i kręgosłup najemnika pękł.

- Widać wpadli w szał z tego gorąca. Słyszałem o takich przypadkach - powiedział spokojnie przybysz i rzucił przed siebie ciało ruchem tak obojętnym, jakby pozbywał się odpadków. Zupełnie jakby to była dla niego czynność, którą powtarzał setki, może nawet tysiące razy.

Najemnicy poderwali się ze swych miejsc, gotowi w każdej chwili ruszyć pomścić swych towarzyszy, spoglądali w napięciu na swojego dowódcę.

- Ilu masz ludzi? - spytał siłacz, jakby nic się nie stało.

- Trzydziestu dwóch. Miałem trzydziestu dwóch, teraz już trzydziestu - odpowiedział Craig z kamienną twarzą. Panował nad sobą po mistrzowsku.

- Czyli to wyjdzie jakieś trzy i pół tysiąca, tak? Nigdy nie miałem głowy do liczb.

- Zgadza się, trzy i pół tysiąca. - Craig kiwnął głową. - Jednak zanim przyjmę pieniądze, mam w zwyczaju wiedzieć, od kogo. Jak was zowią, panie?

Tym razem pytanie brzmiało autentycznie uprzejmie, bez żadnych podtekstów. Koharow wymruczał pod nosem to imię ciut wcześniej, zanim wypowiedział je przybyły. Był to w istocie ten sam człowiek, który i ich tutaj zawezwał. Bakly.

Koharow bez zwłoki wrócił do swoich ludzi w drugiej gospodzie. Znów go suszyło, mimo iż wiedział doskonale, że trzecie piwo będzie smakować prawie dokładnie, jak to drugie.

- Trzydziestu. Wyćwiczeni, doświadczeni i ostrzy jak brzytwy. Za cholerę im nie ufam. Bakly już z nimi rozmawiał - zaraportował pozostałym.

Sierżant zachichotał.

- No… Potrafi być przekonywający, to fakt.

Koharow zmilczał. Na zaciekawione spojrzenia dobiegające od pobliskich stołów odpowiedział tylko lekkim skinięciem głowy. Ten gest ich uspokoił, jednak on sam nie był do końca przekonany, czy za kilka dni pozostaną nadal tak spokojni.

- Tego piwa nie da się pić! - awanturował się przy barze jeden z gości. Miał na sobie przepoconą koszulę, ciasne spodnie opinające łydki i buty z krótką cholewą. Wnioskując z wyglądu, musiał należeć do czwórki, która siedziała przy stole blisko wejścia. Koharow przypomniał sobie, że na zewnątrz, w cieniu gospody, dostrzegł wóz. Musieli to być kupcy, którzy zatrzymali się na krótki odpoczynek, naprawy i uzupełnienie zapasów.

- To najlepsze piwo w całej okolicy, na pięćdziesiąt kilometrów stąd nie znajdziecie lepszego - bronił się ze stoickim spokojem karczmarz.

- A jak daleko stąd do najbliższej innej gospody? - dociekał niezadowolony klient.

- Niedaleko, tyle co na drugim krańcu miasteczka. Z tym że piwo dla nich warzę ja - odpowiedział gospodarz, nalewając kolejne kufle. Gospoda była spora i w większości zapełniona gośćmi. Wielu ludzi, którzy tędy tylko przejeżdżali, zatrzymywało się na popas.

- A kolejna?

- W Suchym Dole. Pięćdziesiąt kilometrów stąd.

- Już rozumiem - westchnął zrezygnowany nerwus.

- Jest jeszcze wino - zaproponował karczmarz. - Biorę je od właściciela Beki, tej drugiej knajpy. Ale droższe - ostrzegł.

- Nalewaj.

Trzydziestu najemników i dwunastu jego własnych ludzi, liczył Koharow w zamyśleniu. Na przeszpiegi albo zwiad stanowczo zbyt wielu. Do najazdu na jakiś ukryty obóz też za dużo. Żeby się rzucić na którąś z twierdz, które przecież z powodzeniem mogły oprzeć się regularnym bandytom z pustyni, z kolei za mało. O co tu więc chodziło?

Wszedł Bakly. Wciąż miał na sobie płaszcz. Koharow dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie było to lekkie odzienie mające na celu ochronę przed palącym słońcem, ale równocześnie pozwalające ciału swobodnie oddychać. Wręcz przeciwnie, płaszcz, który nosił Bakly, uszyty został z grubo wyprawionej skóry wołu i bardziej pasował na wyprawę w ośnieżone szczyty górskie lub niegościnne połacie południa. Dziwne.

Bakly rozejrzał się szybko po sali i ruszył wprost ku Sierżantowi. Przy każdym stole, który minął, wzbudzał ożywione zainteresowanie. Dopiero z bliska było widać, jaki to wielki mężczyzna. Może nie aż tak wysoki, ale nadludzko wręcz rozłożysty. Koharow zaczął podejrzewać, że Bakly wcale nie jest taki gruby i otłuszczony, jak mu się początkowo wydawało.

Stanął wreszcie przed nimi i położył na stole kopertę z wyraźnie widoczną pieczęcią rodu Dasków.

Koharow głośno przełknął ślinę. Bakly zwariował. Nie mogli sobie pozwolić, aby ktokolwiek zyskał namacalny dowód na to, że pracowali dla księcia. Podejrzenia nie miały znaczenia, nawet przyznania się do winy, wymuszonego na męczarniach, nikt nie traktował jako wiarygodnego, ale pismo, które nieprzyjaciele byliby w stanie okazać neutralnym władykom, mogło wpłynąć niekorzystnie na chwiejną równowagę sił. A to postawiłoby księcia Daska i jego sprzymierzeńców w bardzo nieprzyjemnej sytuacji.

Bakly siadł przy stole. Ciężka drewniana ława stęknęła pod jego cielskiem.

- Siedzą tu cesarscy szpiedzy.

Głos miał tak głęboki, że aż trudno było zrozumieć poszczególne słowa.

- Pozbądźcie się ich.

Koharow zrozumiał, że koperta miała tylko służyć za przynętę. Pomimo wielu lat spędzonych na pustyni, które uodporniły go na nieludzki upał, czoło nagle zrosił mu perlisty pot. Tu grało się na ostrzu noża, o najwyższe stawki. W chwili olśnienia zrozumiał, że ten niepokojący mężczyzna siedzący z nimi przy stole zwyczajnie nie zna innych reguł gry.

- Rozumiem. - Przytaknął, podniósł kopertę i jednym ruchem obrócił tak, aby ukryć pieczęć. Był szybki, ale nie za szybki. Tak, aby ten, kto ich obserwował, miał szansę dostrzec to, czego wypatrywał. Kiwnął na siedzącego przy sąsiednim stole Maruda. Znał go dobrze, pracowali ze sobą wiele razy, wiedział, że mógł na nim polegać. Podnieśli się obaj i poszli do pokoju, który Koharow wynajął na piętrze. Normalnie by sobie na taki luksus nie pozwolił, jednak tym razem potrzebował miejsca, gdzie spokojnie mógłby studiować mapy oraz naradzać się ze swoimi ludźmi.

Wrócili po kilku chwilach, ale już bez koperty.

- Coś do jedzenia - zamówił Bakly u karczmarza, kiedy ten pojawił się przy stole. Po napitki musiano się fatygować do baru, jednak zamówienia na jedzenie były brane przy stołach.


- Mam pieczeń wieprzową, wczoraj mi dostarczyli sarnę, pewnie znalazłby się i wołowy udziec.

Bakly kiwnął głową.

- Wołowina - zadecydował.

- Dwa czy trzy plastry? - spytał karczmarz.

Koharow wiedział, że w tym przybytku zarabiało się głównie na alkoholu. Dzięki temu jedzenie było tanie, a porcje bardziej niż słuszne. Nawet wygłodniały miewał czasem problemy ze zjedzeniem jednej porcji mięsa.

- Cały - oznajmił Bakly.

- Słucham? - nie zrozumiał karczmarz.

- Nie zawracajcie sobie głowy plastrami, przynieście cały udziec. Pieczony czy wędzony, wszystko jedno. I trochę chleba, jakbyście mieli.

Bakly uwierzytelnił zamówienie złotą monetą, którą położył przed sobą.

- Do tego piwo i flaszkę gorzałki. Albo nie… - zmienił zdanie - piwo wystarczy.

Oberżysta zniknął im z oczu, a Bakly zamilkł i po prostu siedział tak, jakby już więcej nie miał nic do powiedzenia. Czas upływał więc w ciszy i Koharow był coraz bardziej ciekaw, co będzie dalej.

- Przygotujcie swoich ludzi na wyprawę w pustynię. Na bardzo długą wyprawę w pustynię, daleko za ostatnie znane oazy - odezwał się wreszcie Bakly, kiedy przyniesiono zamówione jedzenie i picie. Nie czekając na odpowiedź, rzucił się na mięso.

Koharow przyglądał się olbrzymowi przez chwilę i odniósł wrażenie, że to nie człowiek się przed nim posilał, a jakiś nienasycony drapieżnik. Tygrys, lew albo biały niedźwiedź.

Było absolutną niemożliwością, aby ktokolwiek zdołał zjeść taką górę mięsa na raz.

A jednak.

- Będziemy musieli tam coś ukryć, jak najgłębiej - zdradził im Bakly pomiędzy kęsami.

„Jak najgłębiej” - przy tych słowach Koharow zadrżał. Wypuszczać się w pustynię to jak wypuszczać się w morze. Człowiek nigdy nie miał pewności, czy nie zapuścił się za daleko, czy zdoła wrócić.

- Rozumiem. - Kiwnął tylko głową, wstał od stołu i odszedł, pozostawiając tego przerażającego człowieka w towarzystwie Sierżanta.

Egever napił się piwa i uświadomił sobie, że nadciągały chmury. Tyle szczęśliwych zbiegów okoliczności naraz wzbudziło w nim głęboki niepokój. Tę kopertę z symbolem Dasków, którą w knajpie tłuścioch przekazał swoim ludziom, też mógłby całkiem nieźle spieniężyć. Nawet pusta miała wartość. Jednak gdyby zawierała rozkazy dla bandytów i szpiegów Daska… chętnych na taki kąsek byłoby wielu, bardzo wielu. Zorientował się, że trzęsą mu się ręce. Gdyby rozegrał to dobrze, czekało go nie tylko bogactwo, ale zupełnie nowe życie. Kto wie, może nawet szlachectwo? Były już takie przypadki, nawet stosunkowo niedawno. Byle tylko niczego nie zepsuć, byle tylko działać ostrożnie, z namysłem, przebieglej niż kiedykolwiek dotąd. Weź się w garść, no, weźże się w garść, strofował sam siebie, aż się uspokoił. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, spadek formy. Był przecież złodziejem, magikiem zręczności, prawdziwym ekwilibrystą. Potrafił ukraść każdą rzecz, jaką tylko sobie zamierzył.

Wrócił z piwem na swoje miejsce i uważnie przysłuchiwał się gwarowi. Wyglądało na to, że pojawienie się tłuściocha przyniosło nadzwyczajne ożywienie w handlu. Egever swoim wyostrzonym słuchem zewsząd wyławiał strzępki rozmów o zamówieniach na bukłaki na wodę, zwierzęta pociągowe, prowiant na wyprawę. Normalnie o tej porze roku, kiedy upał palił najmocniej, trwałby martwy sezon, jednak w tej chwili wydawało się, że każdy stał przed szansą życia. A przynajmniej każdy, kto miał coś na sprzedaż.

Przyglądał się też, gdzie kto nocował, jak się zachowywali poszczególni ludzie. Kto ile wypił i na ile był zmęczony. Tłuściochem sobie głowy nie zawracał. To oczywiste, że po zeżarciu takiej ilości mięsiwa będzie spał jak zabity. Normalnemu człowiekowi tyle jedzenia na raz rozstroiłoby żołądek na przynajmniej tydzień, ale dla tego tutaj to widocznie nie pierwszyzna. Kiedy ruch w gospodzie zaczął zamierać, Egever podszedł do karczmarza i spytał o wolny pokój. Odpowiedź brzmiała dokładnie tak, jak się spodziewał.

- Niestety, dziś już wszystko zajęte.

Dostał jednak ofertę zanocowania w stajni. A gdyby zamówił jeszcze jedno piwo, to nawet i za darmo. To mu pasowało jak ulał. Ze świeżym dzbanem wrócił na miejsce i czekał na swój moment. Rozmyślał nad tym, dokąd się udać najpierw. Okraść grubasa czy wybrać się po kopertę? Każda z opcji miała swoje za i przeciw.

Koharow siedział na podłodze w nogach łóżka, na którym umieszczone pod kocem tobołki udawały śpiącego człowieka. Marud stał cierpliwie za drzwiami, Sierżant czekał za ścianą, w pokoju bliżej schodów. Strasznie dużo ludzi do schwytania jednego szpicla, ale nie chciał ryzykować. Gdy już będzie po wszystkim, obiecywał sobie, że spali tę przeklętą kopertę ze wszystkim, co zawierała. Jako przynęta mogła ich wszystkich kosztować zbyt wiele. Z nadejściem nocy wreszcie się nieco ochłodziło. Nie za mocno, tyle tylko, że zamiast upalnie było teraz gorąco. Za to nad ranem zrobi się wcale przyjemnie. Na chwilę. Koharow dobrze już do tego wszystkiego przywykł.

Za drzwiami coś nieznacznie zaszeleściło. Nie miały zamka, a jedynie zasuwkę z prostą blokadą. Koharow zastanawiał się, jak też sobie włamywacz z nią poradzi. Ani się spostrzegł, a drzwi stały otworem. Nikogo nie mógł dostrzec, dobiegł go tylko zapach dymu, tytoniu i koni. Nieznaczne skrzypnięcie podłogi. Jakim cudem włamywacz dawał radę poruszać się tak cicho? Przecież pod nim te same deski koncertowały, aż świdrowało w zębach. Ktoś, a raczej jedynie czyjś cień, podkradł się do łóżka i Koharow odgadł, że tamten planował go nie tylko okraść, ale przy tym i zamordować. Ścisnął w ręku napełniony piaskiem podłużny płócienny worek. Bicie własnego serca niemalże go ogłuszało. Na tle nieba jaśniejącego w otwartym oknie zamajaczyła zgarbiona postać - teraz!

Zamachnął się, ale cios jakoś ominął cel i z pełną siłą trafił w ramię. Zabójca błyskawicznie uskoczył i Koharow zdołał jedynie złapać go za gardło i wskoczyć na plecy. Zagryzł z bólu zęby, kiedy ostrze rozharatało mu przedramię, jednak nie puścił, a nawet zdołał wepchnąć w krzyż przeciwnika kolano. Całym ciałem targnął w tył. Nie udało mu się jednak złamać tamtemu kręgosłupa, jak miał nadzieję, zamiast tego obaj padli na ziemię. Kawałek się przeturlali, a wtedy Koharow zyskał dogodną pozycję, w której mógł wreszcie docisnąć przeciwnika do desek podłogi, wyduszając dech z jego piersi. Nagle przywalił go jakiś ciężar, a twarz zalało mu coś ciepłego.

Krew, domyślił się natychmiast, ale czyja? Ilu ich tu było, do jasnej cholery? Tupot na schodach. Nie przestawał dusić i napierać na kręgosłup, tamten wprawdzie próbował Koharowa wciąż jeszcze dźgać, ale z każdym atakiem ubywało mu energii. Wreszcie przestał całkiem. Ciało w rękach Koharowa zwiotczało. Równocześnie usłyszał, jak ktoś krzyknął, potem gdzieś na korytarzu zadźwięczała stal. Poza zasięgiem Koharowa, więc póki co dla pewności zebrał się w sobie i naparł raz jeszcze. Kręgosłup niedoszłego zabójcy wreszcie z trzaskiem puścił.

Nagle uleciały z niego wszystkie siły. Nie zdołał nawet zrzucić z siebie brzemienia, które cisnęło ku ziemi. Zasyczała lampa, kątem oka dostrzegł żółtą poświatę, chwilę później ktoś odwalił z niego martwy ciężar. Napotkał zatroskane spojrzenie Maruda, który właśnie ściągał z pleców dowódcy trupa z poderżniętym gardłem.

- Cały jesteś? - spytał Marud cicho.

- Ta krew to nie moja. Przynajmniej nie cała - odpowiedział Koharow, podnosząc się ostrożnie. - Temu też już wystarczy. - Wskazał na swojego przeciwnika. Wszystko rozegrało się tak błyskawicznie… - Było ich dwóch - skonstatował.

- Trzech - dobiegło z korytarza.

A, prawda, przypomniał sobie.

W świetle pojawił się Sierżant z nożem w ręku. Ostrze miało charakterystyczną rdzawą barwę. Koharow kiwnął głową. Gdyby nie byli tak dobrze wyćwiczeni, już można by na nich krzyżyk położyć. Zaatakowali ich doświadczeni zabójcy, którzy nie chcieli pozostawić po sobie żadnych śladów.

- A jak z tobą? - spytał Maruda, który trzymał się za rękę.

- Tylko mnie trącił. Na szczęście miałem sztylet w ręku, z tym sobie rady już nie dał.

Wszyscy trzej nasłuchiwali chwilę. Nawet jeśli nocna bijatyka kogoś obudziła, nikt nie wykazywał zainteresowania.

- No to teraz musimy pozbyć się ciał - stwierdził Sierżant.

- Będziemy kopać aż do świtu - westchnął z niechęcią Marud.

- Podrzucimy je komuś na wóz, pod ładunek - zaproponował Koharow. - Zorientują się dopiero, jak im zacznie porządnie cuchnąć.

Pozostali uśmiechnęli się wesoło. No to pierwszy rozkaz Baklego udało im się wykonać.

W chwili, kiedy wynosili trzecie ciało, trzasnęły nagle drzwi, z gospody wypadł jakiś człowiek, przebiegł przez ulicę i zniknął po drugiej stronie między domami. Zaraz potem zatrzeszczało drewno, ściana stajni zmieniła się w chmurę drzazg i na ulicy pojawił się Bakly. Koharow odruchowo sięgnął po miecz. Sama sylwetka tego człowieka niosła ze sobą groźbę. Za żadną cenę nie chciałby się znaleźć w sytuacji, w której musi mu stawić czoła. Szans nie miałby żadnych, ale przecież należałoby przynajmniej spróbować. Chwilę później, choć nic konkretnego się nie wydarzyło, poczucie niebezpieczeństwa bijące od wielkiego mężczyzny jakoś się rozproszyło.

- Co się stało? - zagrzmiał Bakly basowo.

- Sidła się zatrzasnęły, szpiedzy zlikwidowani - wyjaśnił Sierżant.

- To dobrze. - Bakly kiwnął głową, jednak ton jego głosu sugerował coś zgoła przeciwnego. - Ktoś mi ukradł Czerwoną Gwiazdę - wyjaśnił po chwili.

Koharow nie miał pojęcia, czym była Czerwona Gwiazda, lecz powstrzymał się od pytań.

- Przebiegł tuż obok nas. Dużej przewagi nie ma. - Zrozumiał nagle, co właśnie tutaj zaszło.

- Musiał mnie śledzić przez całą drogę - zastanawiał się Bakly na głos.

Czymkolwiek ta Czerwona Gwiazda była, musiała przedstawiać dla Baklego znaczną wartość i Koharowowi zaczynało świtać, że być może była wręcz powodem, dla którego się tu znaleźli.

- Mamy go gonić? - spytał.

- Rano, teraz nie ma sensu - odparł Bakly i siadł na drewnianych schodach wiodących do najbliższego domu, jakby zamierzał tam już poczekać na świt.

- To my tylko pozbędziemy się tych partaczy i zaraz będziemy z powrotem - rzucił Sierżant i wrócił do przerwanej pracy.

Po pierwszych kilkuset metrach Egever zdusił w sobie wreszcie paniczne ataki strachu i zwolnił tempo na takie, które mógł utrzymać przez kilka godzin, a gdyby zwolnił jeszcze bardziej, to nawet i dni. To właśnie w ten sposób zdołał dotrzeć za tłuściochem i dziewczyną aż tutaj. Wspomnienie sprawiło, że jego serce znów zabiło jak szalone. To był najlepszy dzień jego życia, szczęście sprzyjało mu jak jeszcze nigdy dotąd. Długo się łamał nad tą pierwszą kradzieżą, coś mu w tym wszystkim nie pasowało, a potem i tak okazało się, że kopertą zainteresowani byli też inni. Co istotne, było ich więcej i wyglądali dalece zbyt niebezpiecznie, aby im wchodzić w drogę. Jednak nawet to nie uchroniło ich przed marnym końcem, Egever wiedział już, że koperta to tylko podpucha. To jednak okazało się gwarantem jego sukcesu. To oraz ten nieokreślony niepokój, który nakazał mu przed akcją ściągnąć koszulę i nasmarować się oliwą. Tylko dzięki temu zdołał się wyrwać z uścisku, kiedy okazało się, że grubas wcale nie spał.

W zdradliwym blasku księżyca nie dostrzegł na czas zagłębienia i o mało nie skręcił sobie kostki. Wystarczy już, musiał być przecież wystarczająco daleko, uspokajał sam siebie. Pół kilometra dalej wreszcie się zatrzymał. Postanowił przeczekać do świtu, między łagodnymi pagórkami mógł się ukryć całkiem łatwo. Poza tym pieszego znacznie trudniej tropić niż jeźdźca. A już zwłaszcza tak lekkonogiego jak on.

Stał spokojnie, z rękoma zwieszonymi luźno po bokach i wpatrywał się w gwiazdy, które tak bardzo mu dziś sprzyjały. Na twarz powoli wypełzł mu uśmiech. A może by tak sprawdzić, o co ten cały raban? No bo jak to tak? Obrabować bank i nawet nie wiedzieć, z czego? Z podróżnej sakwy wyciągnął skórzany mieszek. Nie odważył się jednak rozpalić ognia, ani nawet zaświecić małej lampy, toteż zaczął swoją zdobycz badać na dotyk. Skórę pokrywały skomplikowane ni to wzory, ni to symbole. Jeśli miało to być pismo, to Egever nie miał pojęcia, w jakim języku. Do tego dochodziły jakieś wyszywania. W środku złodziej bez trudu namacał duży, najpewniej drogocenny, kamień. Może szmaragd albo diament? Czy jednak był wystarczająco cenny, aby się wszyscy tak o niego zabijali? Widać tak. Mieszka nie dało się otworzyć, zaszyty został cienkim drutem. Egever chwilę się wahał, wreszcie sięgnął po nóż. Ciekawość nie dawała mu spokoju, chciał wiedzieć, co tak naprawdę ukradł. Szkoda tylko, że będzie musiał czekać aż do rana, żeby w pełni nacieszyć oczy.

Grigor Evan krzyknął i rzucony konwulsją stoczył się z łóżka na podłogę. Człowiek pełniący przed jego drzwiami straż wpadł natychmiast do środka z krótkim mieczem w dłoni. Nie marnował czasu na zapalanie światła, blask lampy z korytarza wystarczył, aby upewnić się, że w pokoju nie ma żadnych napastników.

Czarodziej dźwignął się na kolana i trzęsącą się ręką próbował rozpiąć lekką nocną koszulę, jak gdyby nie pozwalała mu swobodnie oddychać.

- Gwiazda wydostała się na świat, przebudzona - wychrypiał chaotycznie. - Musimy wyruszać!

Strażnik zaświecił wreszcie lampę, ale zamiast posłuchać rozkazu, stał tylko i przyglądał się uważnie swemu panu.

- Boli was brzuch? - zapytał, dotykając badawczo wciąż nabrzmiałych żył na szyi czarodzieja. Miecz odłożył na nocny stolik.

- Nie jestem otruty, idioto! - krzyknął Grigor. - Zaprzęgaj konie, ruszamy natychmiast! Wszystko mnie boli, nie tylko brzuch. Coś się stało, nie rozumiesz?!

Pół godziny później Grigor Evan kolebał się już w siodle. Atak słabości udało mu się opanować tylko do pewnego stopnia i wciąż wyglądał, jakby jego miejsce było w łóżku, a nie na nocnej wyprawie.

Baron Artur Cowen Coverfly nawet nie próbował już swego gościa, jak go zaczął w myślach nazywać, odwodzić od tego pomysłu. Zamiast tego zdecydował się mu towarzyszyć, zabierając przy okazji jednostkę własnych ludzi. Rozkaz Varatchiego i tak nie dawał mu żadnej innej możliwości. Albo może i dawał, ale byłby to wybór dalece nierozsądny i baron powstrzymał się przed zbyt ochoczym kontemplowaniem tej ewentualności.

- Wyjaśnijcie mi w takim razie, proszę, co was tak gna? - spytał, kiedy wyruszyli drobnym kłusem ku rozświetlającemu się wschodniemu horyzontowi.

- Wyczuwam ją, tę… tę rzecz, z której powodu tutaj jestem - odpowiedział mu czarodziej przez zaciśnięte zęby. - Coś ją uwolniło, coś przypadkowego, niesprawującego nad nią kontroli. Daleko. Kilkadziesiąt, może nawet kilkaset kilometrów od nas, a i tak było to dla mnie wielce nieprzyjemne. Muszę ją zdobyć. Za wszelką cenę.

Młodzieńcowi w szarości poranka na chwilę rozbłysły oczy i nie był to odblask słonecznego promienia.

Baron tylko kiwnął głową zrezygnowany. Evan rzeczywiście był zdecydowany podążać za swoim celem za wszelką cenę, nie zważając na przeszkody, koszty czy straty. Nie spodziewał się takiego fanatyzmu po młodym czarodzieju. Będzie musiał pamiętać, aby liczyć się z nim na przyszłość, i to tym bardziej, że przecież Grigor też jedynie spełniał rozkazy cesarza.

Koharow trzymał się o kilka kroków za Baklym i rozglądając się uważnie, wypatrywał jakichkolwiek odcisków stopy, zmierzwionej trawy, potrąconych kamyków. Nie potrafił zrozumieć, skąd ten olbrzym czerpał niezachwianą pewność, że w bardzo powoli ustępującym półmroku nie zgubi tropu złodzieja. Od czasu do czasu rzucał ukosem spojrzenia na Sierżanta, ale ten nie dawał nic po sobie poznać. Powietrze miało cudowny, chłodny posmak, ale świt był coraz bliżej, a z nim nadchodził upał.

Zwinnym truchtem wbiegli na szczyt kolejnego pagórka. Szeleściły poruszane wzmagającym się wiatrem uschnięte kępki trawy, zgrzytał pod stopami piach. Ponad te odgłosy wybijały się przyspieszone oddechy.

- Stójcie - zatrzymał ich Bakly.

Koharow pomyślał nagle, że było coś nienaturalnego w tej ciszy, w tym jednostajnym, spokojnym wietrze. Uniósł wzrok i kawałek dalej, w jednej z dolin pomiędzy grzebieniami wydm dostrzegł jakiś ciemny, poruszający się z wolna kształt. Wyglądało jak wirujące wrzeciono. Tornado? - pomyślał. Jak do tej pory odczuł niszczącą siłę huraganu na własnej skórze tylko raz. Znajdował się wtedy na pokładzie łodzi i przeżył jedynie dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu - niszczący wir powietrza i wody jakoś ich ominął. Z tym że to tornado tutaj było jakieś dziwne. Poza łagodnym kolebaniem się na dnie dolinki nie wydawało się poruszać zbyt wiele. Jednak strach wzbudzało taki sam, jak i wszystko inne, co dla człowieka niezrozumiałe.

Bakly zostawił ich tam, gdzie stali, i zapadając się powyżej kostek w lekki, nawiany piach, ruszył w dół zbocza wydmy.

- Ktoś tam leży - zaobserwował Sierżant.

Koharow wysilił wzrok i po chwili przyznał mu rację.

Dziwaczne tornado zataczało kręgi wokół leżącego na ziemi trupa. A raczej wysuszonego szkieletu, jaki pozostaje po latach leżenia w suchym, gorącym powietrzu. O ile, oczywiście, nie dobiorą się wcześniej do niego padlinożercy, dopowiedział sobie w myślach Koharow. Widać tego tutaj zostawili w spokoju.

Bakly zatrzymał się i czekał, aż ta tajemnicza trąba powietrzna zataczająca kręgi wokół leżącego ciała odsunie mu się z drogi. W pewnym momencie wirujący kłąb zakołysał się, wyglądało, jakby miał zamiar rzucić się w stronę stojącego przed nim mężczyzny, jednak po chwili ruszył dalej w sobie znanym kierunku. Koharow strasznie żałował, że nie dane mu było zobaczyć twarzy Baklego. Ten zrobił trzy szybkie kroki i zatrzymał się nad nieboszczykiem. Długo mu się przyglądał, a potem podniósł coś z ziemi. I nagle wirujący kłąb rozproszył się, tajemniczy wiatr ucichł, a Koharow zaczął oddychać jakby swobodniej, i to pomimo iż poprzedni, orzeźwiający chłód w jednej chwili ustąpił wzmagającemu się porannemu gorącu.

- Chodźmy rzucić okiem - zaproponował Sierżant i grzęznąc w piachu, ruszył w dół.

Koharow dogonił go dopiero przy nieboszczyku. Bakly trzymał w ręku jakiś przedmiot zawinięty w rozcięty skórzany woreczek, z włosów i przedramion znikały mu właśnie topniejące kryształki lodu. Chociaż musiały to raczej być kryształki soli z potu, bo przecież skąd lód na pustyni?

- A ten trup to kto? - zainteresował się Sierżant, trącając czubkiem buta czaszkę leżącego.

Poza kośćmi nie dostrzegali niczego, co mogłoby stanowić jakąkolwiek wskazówkę. Na zmarłym nie pozostały żadne resztki odzienia, ozdób lub ekwipunku.

- Gość, który mi w nocy ukradł to - Bakly wskazał na przedmiot, który właśnie pieczołowicie chował do drugiego skórzanego worka, tak aby za żadną cenę nie odwinął się z tego pierwszego. - Jak już to uwolnił, zaczęło się żywić wszelką dostępną w okolicy mocą, ale na jego nieszczęście dokoła jest tylko pustynia - dodał.

Koharow nie rozumiał, co Bakly ma na myśli, nic tu nie miało najmniejszego sensu. Rozejrzał się dokoła. Kawałek dalej dostrzegł w trawie szkielet małego gryzonia. Dziwne, normalnie przecież padliną już coś by się zainteresowało. Żywi się wszelką dostępną mocą… Energią życiową ludzi i zwierząt też? Zmroziło go do kości.

- Więc jakim cudem tobie nic się nie stało?

Pytanie wyraźnie zaskoczyło Baklego. Jakby olbrzymowi ten szczegół umknął.

- Działałem szybko. - Zamyślił się. - No i nie da się o mnie powiedzieć, żebym był szczególnie wrażliwy. Potrafię znieść to i owo. Dobra, czas wracać, wkrótce wyruszamy.

W drogę powrotną ruszyli nieco spokojniejszym, ale w dalszym ciągu raźnym tempem. Koharow, podobnie jak Sierżant, natychmiast zaczął się pocić.

- A więc wyruszamy w pustynię… - nawiązał do rozmowy poprzedniego wieczora i dotychczasowych przygotowań.

Bakly skinął potakująco głową, ale nie odpowiedział.

- W głęboką pustynię - uściślił Koharow, zastanawiając się, czy Bakly wiedział, co dokładnie oznacza ten termin. Wyglądało jednak, że wiedział.

Kolejne potaknięcie.

- A to, co masz uwiązane przy pasie, zabieramy ze sobą.

- Zgadza się. Czerwona Gwiazda nie może się dostać w ręce nieprzyjaciela - uzupełnił Bakly.

- To czemu po prostu nie przejdziemy przez pustynię na drugą stronę? - zaciekawił się Sierżant.

Koharow zadrżał. Śmierci jako takiej się nie bał, ale za żadną cenę nie chciał skończyć, zdychając oszalały z pragnienia gdzieś w samym sercu tej piekielnej patelni. Nie raz już widział niefortunnych śmiałków, którzy spędzili tam zbyt wiele czasu. Nawet ci, którzy mieli pod dostatkiem wody, nawet ci, którzy przeżyli, nie wrócili stamtąd bez uszczerbku. Przeżyły może ich ciała, lecz dusze pozostały martwe na wypalonym słońcem, najeżonym czarnymi, bazaltowymi skałami pustkowiu.

- Pustyni Gutawskiej nie da się przejść, a przynajmniej nie na tej wysokości - zaczął powoli wyjaśniać. Bakly stopniowo zwiększał tempo i Koharow musiał robić drobne przerwy dla nabrania tchu.

- Rozciąga się na dobrych sto razgów, a do tego drogę zagradzają ponoć pola gejzerów, aczkolwiek nie spotkałem jeszcze nikogo, kto zapuściłby się tak daleko i zdołał wrócić.

- Razgów? - zapytał Sierżant.

- Jeden razg to odległość, na jaką może zanurzyć się w pustynię i wrócić zeń cało jeden człowiek, mający przy sobie taki zapas wody, jaki jest w stanie unieść - wyjaśnił tym razem Bakly.

To Koharowa zaskoczyło. Tylko ludzie dobrze znający Pustynię Gutawską znali ten termin i nim się posługiwali. A i to dopiero od stosunkowo niedawna, odkąd rozpoczęły się boje między lordami północy i południa. Jeszcze bardziej zaskoczyło go to, że Bakly powiedział „zanurzyć się w pustynię”. Tak mówili tylko bojownicy z pustynnej partyzantki. Sam się do nich nie zaliczał, aczkolwiek już parę razy zapuścił się głęboko. Trzeba było być całkiem pomylonym, żeby wyruszać na wyprawę, która dawała minimalne tylko szanse na powrót. A on jeszcze aż takim szaleńcem nie był. Taką w każdym razie miał nadzieję.

- Za wszelką cenę musimy jechać dalej! - powtórzył Evan już po raz dziesiąty.

Mieli za sobą trzydzieści ciężkich kilometrów, nad głowami palące słońce, konie ledwo powłóczyły nogami, a Coverfly zaczynał sobie uświadamiać, że poprzez kurierów kursujących pomiędzy nimi a idącą powoli ich śladem armią długo utrzymać komendy nie zdoła.

Problem polegał na tym, że czarodziej pozostawał głuchy na jakiekolwiek rozsądne argumenty. Najgorsze okazało się jednak to, że ten szaleniec był gotów ruszyć w pogoń sam, tak jak stał, bez względu na ryzyko. Na to, w obawie o swoją własną skórę, Coverfly pozwolić nie mógł. Jedyne, co mógł, to kląć okoliczności, które sprawiły, iż znalazł się w tej sytuacji.

- Za chwilę powinniśmy stanąć w Kusybu. To zapadła dziura, ale przynajmniej mają wodę i może będą mieli jakieś świeże konie - oznajmił Hoovery.

- Czemu nie. - Ku zdziwieniu barona Grigor Evan nie oponował. - To jest akurat po drodze w kierunku, w którym mi umknęła.

Coverfly skinięciem dał znać, że ten pomysł podobał się i jemu, i ruszyli dalej, kolebiąc się w popołudniowym upale. Zaczął zwalniać, zatrzymując przy sobie czarodzieja. Poczekał, aż zostali z tyłu wystarczająco daleko, aby być poza zasięgiem słuchu, i ostrożnie zapytał:

- No dobrze, to co wam tak naprawdę umknęło? Jako żołnierz mam do wykonania zadanie, lecz muszę najpierw wiedzieć, na czym to zadanie dokładnie polega. Proszę nie zapominać, że armia nie jest najlepszym narzędziem do szukania igły w stogu siana.

Młody czarodziej wyglądał, jakby chciał barona zabić już za sam fakt, iż tamten ośmielił się powołać wprost na ściśle tajny cel całej operacji, jednak po krótkiej chwili zdołał się opanować.

- Może i macie rację - wymamrotał. - Czerwona Gwiazda jest silnym artefaktem magicznym, zdolnym obdarzyć ogromną mocą tego, kto umie się z nią obchodzić. O jej istnieniu dowiedziałem się ze starych ksiąg. Zorganizowałem rozległe poszukiwania, ale okazało się, że druga strona zdołała mnie ubiec. Musieli mnie śledzić! Musieli mnie wręcz otoczyć całą siatką szpiegów, inaczej byłoby to niemożliwe!

Nie umknęło uwadze barona, iż samo wspomnienie porażki i upokorzenia rozpalało gniew czarodzieja do białości.

- Druga strona? - spytał obojętnym tonem.

Evan był na tyle rozsierdzony, że Coverfly zwietrzył okazję. Jeśli tamten nie opamięta się zbyt szybko, może zdoła wyciągnąć od niego jakieś dalsze szczegóły.

- No przecież Dask, nie kto inny! - zgodnie z oczekiwaniami wybuchł czarodziej. - Tylko jego ludzie byliby zdolni przechytrzyć agentów Varatchiego. Którykolwiek z pozostałych szlachciców mógłby na magiczny artefakt natrafić najwyżej przypadkiem i nie dalej niż we własnej piwnicy, ale książę Dask nie tylko potrafił zbudować siatkę wywiadowczą rozciągającą się na całe imperium, ale jeszcze do tego jest w szpiegowaniu lepszy od nas!

Coverfly musiał przyznać, iż był pod wrażeniem, jak silnymi więzami lojalności Varatchi umiał opętać swoich ludzi. Grigor Evan nie uważał się wcale za imperialnego czy cesarskiego czarodzieja, on był na wskroś czarodziejem Varatchiego.

- Książę Dask jest rzeczywiście niezwykle niebezpiecznym przeciwnikiem - przytaknął, aby dać Evanowi do zrozumienia, że on też chętnie podzieli się informacjami. Równocześnie sam się nad tym zastanowił. Aktualnie miał pod swoją komendą dziesięć tysięcy ludzi. Z danych, którymi dysponował, wynikało, że Dask mógł wystawić mniej więcej tyle samo. Czy zaryzykowałby stawienie mu czoła w otwartym polu? Zastanawiał się nad odpowiedzią, próbując być wobec siebie możliwie jak najbardziej szczerym. Niebezpieczne pytanie… Gdybym nie znalazł innego wyjścia, zdecydował wreszcie, ale nie była to odpowiedź, która go uspokoiła.

- Ta Czerwona Gwiazda… Można jej użyć jako broni? - Wrócił myślami na ziemię i ku bardziej interesującym tematom.

Ich eskorta zorientowała się, iż baron nie życzył sobie, aby im w rozmowie przeszkadzano, i nawet czterej milczący ludzie czarodzieja trzymali się na odległość.

- Oczywiście. Czerwona Gwiazda to moc, to niewyczerpany samouzupełniający się zasobnik mocy. Poczułem ją ostatniej nocy, kiedy ktoś nieopatrznie przebudził Gwiazdę. Głupiec. Martwy głupiec. To tak, jakby gołą ręką chciał nabrać lawy tryskającej z wulkanu - odpowiedział Evan z nutą pogardy w głosie.

Coverfly milczał, mając nadzieję, że dowie się jeszcze czegoś więcej. I rzeczywiście, młody czarodziej, zadowolony, iż trafił mu się odpowiedni słuchacz, natychmiast poczuł potrzebę, aby zabłysnąć swoją wiedzą.

- Co więcej, Czerwona Gwiazda nie reprezentuje prymitywnej, surowej magii, którą trzeba z wysiłkiem kształtować mocą własnej woli, a jeśli ta okaże się niewystarczająco silna, potrafi spalić człowieka w okamgnieniu. Moc w niej zawarta jest uporządkowana, gotowa do użycia, wystarczy jedynie rozpoznać jej strukturę i rozpleść pojedyncze włókna, a wtedy jedną myślą człowiek może rozpętać burzę zdolną wyniszczyć ludzkość, wzbudzić trzęsienia ziemi i wulkany… - w miarę jak mówił, czarodziej rozpalał się coraz bardziej, jednak kiedy osiągnął szczyt podniecenia, nagle i bez wyraźnej przyczyny zapadł w ponure milczenie.

Tak już pozostał do końca podróży. Coverfly z ulgą dostrzegł, że pojawiły się przed nimi pierwsze drzewa okryte spłowiałym, zakurzonym listowiem. Nie wyglądały imponująco, jednak w porównaniu z ciernistymi krzewami i długą, wyschniętą trawą owijającą się wokół końskich nóg i tak stanowiły przyjemne urozmaicenie krajobrazu. A co ważniejsze, zwiastowały wodę - Kusybu musiało być już blisko. Tu, na granicach Pustyni Gutawskiej, ludzie żyli tylko tam, gdzie mieli się czego napić.

- I to wszystko wiecie tylko po krótkim, jednorazowym kontakcie z mocą tego artefaktu? Tej Czerwonej Gwiazdy? - zaryzykował kolejne pytanie.

- Tak - potwierdził zwięźle Evan. Widać było, że w głębi duszy żałuje swojego wcześniejszego wybuchu rozmowności.

Co raczej nie jest całą prawdą, dopowiedział sobie w duchu Coverfly. Kontakt z mocą artefaktu musiał być dla młodego czarodzieja przeżyciem bolesnym, który wstrząsnął nim na tyle, iż Evan stracił zdolność chłodnego myślenia. Nie dalej jak przed paroma chwilami przyznał przecież, że studiowaniu artefaktu poświęcił całkiem sporo czasu. Czerwona Gwiazda rzeczywiście musiała być niezwykle niebezpieczna. I cenna.

Jednak kim, do cholery, był ten, kto zdołał przebudzony drogocenny kamień znowu ukryć? - zastanawiał się Coverfly, który nagle uświadomił sobie, że czarodziej ani nie wyjawił mu, iż chodziło o szlachetny kamień, ani jak to możliwe, że ta niewyczerpana moc tak nagle się ujawniła i zgasła. Mimo to Coverfly był przekonany, że jego skojarzenie jest słuszne. Jeszcze do niedawna o magii, artefaktach i czasach władzy czarodziejów w ogóle się nie mówiło, jednak zawsze jakieś ślady przetrwały w legendach i opowieściach.

Kusybu okazało się dokładnie takim zadupiem, jakiego się spodziewali. Coverfly przejął kontrolę nad źródłem wody i zajął jeden z ośmiu domów, którego mieszkańców bez cienia litości wygonił po prostu na zewnątrz. Razem z Evanem i dwoma z jego ochroniarzy zajęli większą izbę, podczas gdy dwaj pozostali trzymali straż poza budynkiem. Żeby nie czuć się nieswojo, Coverfly zatrzymał przy sobie Hoovery’ego, choć normalnie nie miał w zwyczaju jadać w towarzystwie swoich ludzi. Każdy posilał się z własnych zapasów, co w przypadku Sedrika oznaczało dość skromne menu. Wzbogacił je więc o kilka jajek i bochen świeżego chleba, które bez większych ceregieli zarekwirował miejscowym.

Początkowo Coverfly nie miał apetytu. Wypił dwa kielichy kryształowo czystej wody i sączył teraz trzeci, wzbogacony o dolewkę wina. Czarodziej też skubnął co nieco, widać wciąż jeszcze nie doszedł w pełni do siebie. Siedział tylko w milczeniu i gapił się w ścianę.

- Gwiazda znajduje się wciąż bardzo daleko, jakbyśmy się w ogóle do niej nie zbliżyli. Muszę ruszać dalej jak najszybciej. Potrzebuję świeżego konia i trochę zapasów - odezwał się wreszcie, powracając do jedynego tematu, na jaki skłonny był rozmawiać, gdy trochę odsapnęli. - Kiedy dotrą tu moje rzeczy, musicie je za mną posłać bez najmniejszej zwłoki. Będą mi niezbędnie potrzebne, aby należycie rozprawić się z tymi, którzy ukradli Gwiazdę.

W pierwszej chwili Coverfly nie powiedział nic. Z jednej strony cesarz rozkazywał mu zrobić wszystko, co konieczne, aby Evan spełnił swą misję, z drugiej Varatchi chciał, aby baron pilnował czarodzieja jak oka w głowie. Teraz wyglądało na to, iż te dwa rozkazy wydane przez dwóch najpotężniejszych ludzi na świecie są sobie zupełnie przeciwstawne. Równie dobrze mógł się dać rozerwać końmi tu na miejscu, zaoszczędzając wszystkim czasu i zachodu.

- A co się stanie, jeśli owe rzeczy, które są wam tak niezbędnie potrzebne, aby porachować się ze złodziejami, nie dotrą na czas? - spytał spokojnie.

- Już wasza w tym głowa, aby dotarły - odparł czarodziej obojętnie. Niestety, trafił w samo sedno.

- Za dwa, trzy dni powrócą moi ludzie, którzy wyruszyli na zwiad. Dowiemy się, kto dopuścił się kradzieży, ilu ma ludzi i, w przybliżeniu, jakie ma dalsze plany. Będziemy dzięki temu mogli się przygotować o wiele skuteczniej do dalszej pogoni. - Coverfly starał się podejść do sprawy tak rzeczowo, jak tylko się dało.

- Nie zamierzam czekać nawet jednego dnia. - Evan kategorycznie odrzucił myśl o postoju. - Nie mogę dopuścić do tego, aby Czerwona Gwiazda się ode mnie oddaliła, a oddala się przez cały czas, nawet w tej chwili. Jest ukryta za jakąś magiczną zasłoną, niemniej czuję to wyraźnie. Wyczuwam jej ruch i jej… stan.

- Zatem w którą stronę się przemieszcza? - spytał Coverfly z niepokojącym przeczuciem, że domyśla się odpowiedzi.

- Tam. - Evan wskazał w kierunku, w którym rozciągała się nieskończona, wyprażona pustka Pustyni Gutawskiej. Najbardziej niegościnne i niesprzyjające wszelkim przejawom życia miejsce na ziemi.

- A co, gdybyśmy tak wysłali szybki oddział, który siedziałby im na karku i znaczył drogę dla naszej przyzwoicie przygotowanej karawany? - Coverfly spróbował z innej strony.

Grigor Evan zamilkł i przez chwilę rozpatrywał zaproponowaną opcję.

- Wiem, że jesteście jednym z najzdolniejszych dowódców w armii cesarskiej, ale mimo to jakoś nie wydaje mi się, że wasi ludzie skłonni będą respektować rozkaz, na mocy którego zostaną wysłani na pewną śmierć - odpowiedział Evan, uważnie przy tym obserwując barona.

Coverfly zdusił w sobie wybuch wściekłości. Nie docenił go. Czarodziej dobrze się na tę misję przygotował. Wiedział o lokalnej mentalności i panujących tu warunkach więcej, niż dawał po sobie poznać. Wiedział doskonale, że żołnierze wysłani z misją do tego stopnia samobójczą zwyczajnie zdezerterują przy najbliższej nadarzającej się okazji, nie bacząc nawet na groźbę sądu polowego.

- Jeśli to ja ich poprowadzę, posłuchają każdego rozkazu - powiedział chłodno, czując narastające dreszcze strachu.

- Szefie? - Hoovery nieoczekiwanie wmieszał się do rozmowy.

Coverfly spojrzał na swego przybocznego. Modlił się w duchu, aby tamten miał do powiedzenia coś mądrego, coś, co ocali mu skórę. Za żadną cenę nie chciał wyruszać w pustynię. Czarodziej musiał być niespełna rozumu, skoro uważał, że właśnie tam kierował się artefakt. Gdyby jednak okazało się, że ma rację, wtedy niespełna rozumu musieli być złodzieje, którzy go przy sobie mieli.

- Moglibyśmy nająć Czarnych Jeźdźców - zaproponował Hoovery.

W pierwszym odruchu Coverfly chciał przybocznego strzelić w pysk za głupotę. No co za pomysł! Czarni Jeźdźcy - terroryzujący pogranicze pustyni bandyci, zabijający bez przyczyny kogo bądź i gdzie bądź - kosztowali go nie tylko życie całkiem sporej liczby ludzi, ale potrafili też opóźniać przemarsze. Stawianie im czoła mijało się z celem. Napadali znikąd i błyskawicznie znikali. Dzięki sieci dobrze ukrytych i tylko sobie znanych kryjówek zapadali się jak pod ziemię i zdolni byli przeczekać w nich każdą pogoń. Zapuszczali się też w pustynię daleko głębiej, niż ktokolwiek ośmieliłby się za nimi podążyć.

Coverfly nabrał głęboko powietrza, po czym bardzo powoli wypuścił je z płuc. Jak się nad tym chwilę zastanowić, pomysł może jednak nie był aż tak głupi.

- Ile potrzebujesz czasu na zorganizowanie spotkania? - spytał rzeczowo.

- Ze dwa dni, może trzy - odpowiedział Hoovery obojętnym tonem. Nożem o obustronnym ostrzu odkroił kawał szynki i zaczął go z namysłem przeżuwać. Jak na człowieka, który właśnie zgłosił się do wykonania śmiertelnie niebezpiecznej misji, zachowywał się nad wyraz normalnie.

- I oni zechcą dla nas pracować? - zaciekawił się Evan. - Z tego, co o nich słyszałem, nie odniosłem wrażenia, że interesują ich pieniądze. Ich motywy działania wydają się… dość specyficzne i nie do końca zrozumiałe.

Barona po raz kolejny zaskoczyło, jak szczegółowymi informacjami dysponował w istocie czarodziej.

- O ile zdołamy się z nimi dogadać, Czarni Jeźdźcy będą o wiele lepsi niż oddział, jaki ja zdołałbym wystawić - odpowiedział Coverfly, patrząc czarodziejowi prosto w oczy. - Znają tę pustynię jak nikt inny, niestraszna im śmierć. W tropieniu nie mają sobie równych. Jeżeli rzeczywiście zależy wam tak bardzo na odzyskaniu Czerwonej Gwiazdy, sami się lepiej zacznijcie zastanawiać, co im możecie zaoferować. Nawet gdyby zawiedli, nawet gdyby nie zdołali dopaść złodziei, dzięki nim przynajmniej nie stracimy tropu, za to zyskamy czas, aby przygotować się do zapuszczenia w pustynię tak głęboko, jak tylko będzie trzeba. Tak daleko, jak tylko wasi złodzieje sami odważą się zapuścić.

Pełna napięcia cisza trwała długo, jednak Coverfly nie spuścił wzroku do czasu, aż czarodziej kiwnął potakująco głową.

- To brzmi jak bardzo rozsądny plan, panie.

Koharow i Sierżant ostrożnie wspięli się na szczyt pagórka. Musieli się bardzo starać, aby żadne przypadkowe spojrzenie nie wyłapało ich sylwetek zakłócających linię horyzontu. Siedzieli teraz przylepieni do skały, która wznosiła się ku niebu niczym kieł jakiegoś monstrualnego, przedpotopowego zwierzęcia i z tego względnie bezpiecznego ukrycia obserwowali okolicę.

- Wydawałoby się, że ty i twoi ludzie powinniście się czuć tak daleko na pustyni całkiem jak u siebie, a tymczasem zachowujesz się wręcz przeciwnie - mruknął Sierżant. - Paskudna okolica. W życiu czegoś podobnego nie widziałem.

- Wieziemy wodę. Mnóstwo wody. I może się zdarzyć, że spotkamy śmiałków, dla których ta woda będzie stanowić różnicę pomiędzy życiem a śmiercią - odpowiedział Koharow.

Byli w podróży od dwóch dni, w czasie których pustynia zdążyła się zmienić. Piach ściemniał, pojawiły się czerwone, brunatne wręcz kamienie i skalne płyty o wysokiej zawartości hematytu, coraz częściej mijali też zerodowane, czarne bazaltowe głazy. Ciemniejszy kolor pustyni sprawił, że żar stał się jeszcze gorszy, a pochód karawany zmienił w istną mordęgę.

- Zauważyłem, że każdy z twoich ludzi ma przy sobie pełny bukłak z wodą. A przecież mamy ze sobą solidne zapasy. Chce im się je tachać? - kontynuował Sierżant, nie odrywając wzroku od widnokręgu. - Najemnicy zresztą też.

Koharow w duchu przyznał mu punkty za spostrzegawczość. Ludzie obeznani z pustynią mieli w zwyczaju trzymać swoje zapasy na czarną godzinę dobrze ukryte.

- Przez dwa dni drogi minęliśmy tylko jedną studnię, a i ta była zasypana. Musielibyśmy kopać naprawdę głęboko, żeby wydobyć stamtąd choćby kilka łyków. W południe przekroczyliśmy granicę jednego razga. Bez przynajmniej odrobiny zapasu już byś stąd nie zdołał dotrzeć z powrotem. Człowiek rozumny zawsze liczy przede wszystkim na siebie.

Sierżant kiwnął ze zrozumieniem głową.

- Nawet ktoś naprawdę zdesperowany, walczący o życie ostatkiem sił, też by się nie wynurzył?

Koharow zauważył, że Sierżant przyswoił sobie pustynną terminologię szybciej niż większość ludzi spoza piasków. W ciągu kilku zaledwie dni również dla niego pustynia stała się głębiną suchego, morderczego upału, która pozwalała człowiekowi zostać przy życiu jedynie tak długo, na ile wystarczyło mu tchu.

- Nie wynurzyłby się. Razg to razg. To maksymalna odległość dla silnego człowieka walczącego o przetrwanie - przypomniał mu Koharow, choć świadomość własnej wiedzy wcale nie poprawiła mu humoru.

Wrócili na dół, gdzie pięćdziesięciu ludzi instynktownie trzymało się niemalże na wyciągnięcie ręki od trzech ciężkich wozów ciągniętych przez poczwórne zaprzęgi małych, zawziętych koników. Kosztowały majątek, ale bez nich nie mieliby szans. Była to miejscowa rasa, hodowana od stuleci, wytrzymała i nieustępliwa. Co prawda konie potrzebowały więcej wody niż ludzie i gorzej znosiły gorąco, ale były za to niezwykle silne, dzięki czemu karawana mogła zaopatrzyć się w kilka tysięcy litrów wody.

Gwałtowny powiew wiatru przyniósł ze sobą tuman piachu, sypnął nim wszystkim do oczu. Kolumna stanęła jak na komendę, ludzie próbowali otrzeć suchy pył z twarzy, uspokoić rozdrażnione zwierzęta. Jakby to była ta ostatnia, przysłowiowa kropla, dowódca najemników podbiegł do Baklego, który z mechaniczną uporczywością kroczył przy burcie jednego z mozolnie prących do przodu wozów i za każdym razem, kiedy nastawała taka potrzeba, wraz z czterema innymi ludźmi pomagał umęczonym koniom w pokonywaniu przeszkód, których droga im nie skąpiła.

- Kiedy rozbijamy obóz? Moi ludzie mają już dość.

- Nie tutaj - odpowiedział nieprzyjemnym tonem Bakly i zabrał się do popychania wozu, widząc, że ten grzęźnie i za chwilę będzie zmuszony całkiem się zatrzymać.

Przez twarz Craiga przetoczyły się skrajne emocje. Od zniesmaczenia po wściekłość.

- Twój szef nie jest szczególnie biegły w dyplomacji, co? - rzucił Koharow do Sierżanta półgębkiem.

- Co prawda, to prawda - zgodził się żołnierz.

- Zapłaciliście mi za to, żebym zapewnił waszym ludziom zbrojną eskortę, a nie za to, żebyśmy tu mieli zdechnąć od upału! - Najemnik ledwie się powstrzymywał przed wybuchem furii.

- Widzicie kolor tych skał? Czujecie, jak tu gorąco? - wmieszał się do rozmowy Koharow.

Kątem oka dostrzegł, że Sierżant poluzował w pochwie nóż, który miał wetknięty za pas. Nosił go rękojeścią do dołu. Niektórzy twierdzili, że w ten sposób można szybciej dobyć broni.

- Gorąco jak gorąco. - Craig otarł z czoła zalewający mu oczy pot. - W tym piekle przecież wszędzie jest upał.

- Owszem, ale tutaj, wśród ciemnych, wznoszących się wysoko ponad nami skał, upał jest gorszy. Żeby rozbić obóz, musimy znaleźć jakiś jaśniejszy obszar, najlepiej jakieś kilkadziesiąt metrów wyżej.

Dowódca najemników kiwnął głową na znak, że rozumie i akceptuje to wyjaśnienie, a potem oddalił się. Bakly wyglądał, jakby go ta wymiana zdań zupełnie nie dotyczyła.

Po zmroku, kiedy pustynia powoli i niechętnie ochładzała się, siedzieli przy ogniskach płonących wokół wozów. Koharow owinął się derką, pomimo iż wciąż mu jeszcze było gorąco. Z doświadczenia wiedział, że nad ranem zrobi się naprawdę zimno, a gwałtowna utrata ciepła potrafiła wyssać z człowieka energię szybciej, niż ktokolwiek uwierzyłby, iż to możliwe. W ciągu dnia przydział wody był racjonowany, jednak od zachodu słońca do północnej zmiany straży każdy mógł się napić do syta. Ten rozkaz Bakly wydał za namową Koharowa. Taki system sprawdzał się znakomicie, a do tego Koharowa cieszyło, że Bakly posłuchał jego rady. Nawet jeśli sam miał dokładnie takie same plany.

Craig siedział przy tym samym ognisku. W jego mizernym świetle przyglądał się z trudem rozłożonej na kolanie mapie.

- Jutro powinniśmy dotrzeć do Oazy Hutskiej. - Ocenił prawidłowo kolejny etap wyprawy.

Bakly nie zareagował, siedział w milczeniu, patrząc się gdzieś w bok, i powoli odkrajał plasterki wędzonej słoniny, którą potem żuł beznamiętnie. Zawsze wydawał się tak jeść, jakby zupełnie nie interesowało go, czy jedzenie ma w ogóle jakiś smak. Sierżant wpatrywał się w gwiazdy, choć mógł też nasłuchiwać rozmów dochodzących od sąsiednich ognisk.

- Musielibyśmy gnać jak wicher, i to bez południowej sjesty. Ja bym raczej powiedział, że pojutrze - odpowiedział Craigowi Koharow, mając nadzieję, że zachęci w ten sposób tamtego do dalszej rozmowy.

Wiedział, co tu robili oni - książęcy ludzie z misją ukrycia głęboko na pustyni potężnego magicznego artefaktu. Jednak od najemników, w porównaniu do pieniędzy, jakie im płacił, Bakly oczekiwał podejrzanie niewiele. Czy aby na pewno chodziło wyłącznie o odprowadzenie ich do oazy na skraju pustyni? Dawno temu - chociaż właściwie to nie aż tak dawno, raptem kilka lat przed wojną - istniał cały łańcuch oaz ciągnący się dużo głębiej w pustynię. Farmerzy korzystali z gorącego klimatu i podziemnych zasobów wody do uprawy słodkiej winorośli, z której wytwarzali mocne wino, wielce cenione na stołach całego imperium.

Jednak teraz to już przeszłość. Teraz oazy były wypalone, a źródła wody, o które nie miał kto dbać i ich utrzymywać, zniknęły przysypane piachem postępujących wydm lub jeszcze gorzej, zostały zatrute sokami toksycznych kaktusów. Obie strony konfliktu używały ich jako broni biologicznej po równo, bezlitośnie niszcząc przedpola nieprzyjaciela.

- Pojutrze? - Craig wydawał się wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi Koharowa. - Przecież na mapie to mniej niż połowa dystansu, jaki pokonaliśmy w dwa dni - zaprotestował.

- Owszem, ale są tam również oznaczenia dwóch razgów - zwrócił jego uwagę Koharow. - My jesteśmy dopiero za pierwszym. Ciągnąc z wozami, postępujemy wolniej, niż gdybyśmy wędrowali pieszo.

Teraz i Sierżant zaczął przysłuchiwać się z uwagą.

- Ja wiem, że z wozami idziemy wolniej - Craig zaczynał się złościć - ale przecież i tak przez dwa dni przeszliśmy dwa razy więcej, niż dzieli nas od Hutskiej. Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy tam stanąć już jutro, i to bez pośpiechu!

- Bo razg razgowi nierówny - przyłączył się wreszcie do rozmowy Bakly. - Zależy od terenu. Są takie odcinki, że człowiek się cieszy, jak da radę wycisnąć cztery, pięć kilometrów. Mapy zwyczajnie kłamią.

Koharow rzucił mu badawcze spojrzenie. Bakly musiał mieć na myśli Bazaltową Wyżynę - rozległy obszar niewysokich gór. Wiatr i piasek wyżłobiły tam w ciągu stuleci prawdziwą plątaninę wąskich kanionów i przesmyków. Nie miał pojęcia, czego też Bakly mógł tam szukać. Sam zapuścił się kiedyś na wyżynę w poszukiwaniu ukrytej bazy Czarnych Jeźdźców. Nie wspominał tej wyprawy miło, o mały włos, a przypłaciłby ją życiem, i to bez pomocy bandytów.

- Rozumiem - uspokoił się Craig i wrócił do studiowania mapy.

Koharow otworzył oczy. Nie czekały go żadne niespodzianki. Ranek wyglądał identycznie jak poprzedni, jak setki, tysiące poprzednich poranków na pustyni. Wyschnięte, pozbawione jakiejkolwiek wilgotności powietrze, wyblakłe niebo, oślepiające słońce i długie, wędrujące szybko cienie skał. Kiedy wygrzebał się ze swojej derki, zauważył, że Bakly i Sierżant są już na nogach i o czymś po cichu konferują. Bakly wydobył z siebie całe trzy zdania i Koharow zgadywał, że w ten sposób wyczerpał przydział słów na nadchodzący tydzień.

Ludzie otrzymali swoją dzienną rację wody, który musiał im wystarczyć aż do wieczora, po czym zbiorniki zostały zapieczętowane. Sierżant nasmarował jeszcze osie wozów olejem daktylowym i ruszyli w drogę. Co chwila musieli się jednak zatrzymywać. Na tak nierównym terenie wozy dostarczały im pełne ręce pracy. Nikogo do roboty nie trzeba było zaganiać, każdy dawał z siebie, ile było trzeba. Im dalej w pustynię, tym lepiej zdawali sobie sprawę z tego, że ich przeżycie zależy wyłącznie od wody, którą ze sobą wiozą, i od tego, jak szybko zdołają dotrzeć do kolejnego źródła. W południe droga przywiodła ich na głęboką przełęcz.

- Gawryli Wąwóz - oznajmił Koharow. - Kiedyś regularnie szły tędy karawany, droga była dużo lepsza i wozy nie miały trudności z jego pokonaniem, ale dziś wygląda tak, że nawet nie jestem pewien, czy da się zjechać w dół.

- Da się. Będziemy sobie pomagać linami - zareagował Bakly. - Kawałek dalej jest takie miejsce, przez które wozy przejdą jeden za drugim. Na styk, nie będzie nawet miejsca na to, aby iść obok. No i pewnie będziemy musieli wąwóz trochę udrożnić.

Zaskoczony Koharow kiwnął głową.

- Zgadza się, na szerokość osi, nie więcej.

- Wolisz jechać z przodu czy zamykać pochód? - wielki mężczyzna zwrócił się do dowódcy najemników.

Koszula Craiga nie była już tak biała ani tak elegancka. Szerokie rękawy, które przy przeciskaniu się między skałami okazały się bardzo niepraktyczne, już dawno poodcinał. Pytanie wzbudziło w nim podejrzenia. Jak do tej pory Bakly wyłącznie rozkazywał, a i to głównie za pośrednictwem Sierżanta. Zazwyczaj jednak nie odzywał się wcale.

- Pójdziemy jako straż tylna - wybrał wreszcie.

- No to jedziemy - zakomenderował bez dalszych ceregieli Sierżant. - Wiążcie liny, po ośmiu chłopa na wóz.

Koharow prosił w duchu o przychylność opatrzności, aby dozwoliła im dostać się na dół w całości.

Jak się okazało, do najwęższego miejsca wąwozu dotarli bez większych trudności. Napierające na nich z obu stron skalne ściany wznosiły się tu tak wysoko, że skrywały ich przed promieniami słońca, zasłaniały zresztą większą część nieba. W cieniu nie czuli wreszcie wszechobecnego żaru. Wąski przesmyk, z daleka wyglądający jak co najwyżej nikła szczerbina, przy bliższych oględzinach okazał się na tyle szeroki, iż przy odrobinie wysiłku wozy powinny dać radę się przecisnąć.

- Ja i czterech chłopa z łomami pójdziemy pierwsi, na wypadek gdyby trzeba było odwalić z drogi jakiekolwiek głazy - zarządził Bakly i bez zwłoki wkroczył w panujący w przesmyku półmrok.

W normalnych okolicznościach Koharow powitałby panujący tu chłód z wdzięcznością, jednak nie tym razem. Coś mu się nie podobało, niepokoiło i wyczuwał, że podobne wrażenie mieli jego ludzie. Sprawdził miecz w pochwie, ustawił się za drugim wozem i ruszył wraz z nim.

Skrzypienie kół odbijało się echem, chrzęst żwiru wydał się nagle bardzo głośny.

Rżenie koni, krzyk.

- Wróg! Atakują! - Spełniły się jego obawy.

- Napadli nas od tyłu!

Zawrócił w miejscu i wraz z Sierżantem i swoimi ludźmi ruszyli z powrotem. Wylot wąwozu blokowali łucznicy. Widział masakrowane konie padające pod gradem strzał, dziesięciu najemników Craiga, którzy mieli ich pilnować, kryło się przed ostrzałem. Pozostali byli zbyt daleko, u przewężenia, i starali się skryć przed niebezpieczeństwem.

Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że walka na pustyni rządziła się swoimi własnymi prawami.

„Musimy przeprowadzić wozy na drugą stronę albo zlikwidować strzelców!” - chciał krzyknąć, ale zamiast tego padł tylko na ziemię i przetoczył się przez ramię. Powietrze tuż nad nim śpiewało od świszczących grotów.

Nie zatrzymywał się. W trakcie przewrotki złapał w lewą dłoń kamień, cisnął nim i szczęśliwie trafił jednego z wojowników naciągających właśnie cięciwę z nałożoną już strzałą.

„Czarni Jeźdźcy, Czarni Jeźdźcy!” - krzyczało w nim wszystko, zmusił się jednak, by przeć naprzód, by jak najszybciej zamknąć dystans dzielący go od łuczników, zanim zdążą znów naciągnąć i wycelować. Trafiony kamieniem wystrzelił, ale nie trafił. Koharow tymczasem robił już mieczem, ostrze przecięło łuk, zanurzyło się w przedramieniu łucznika. Podążający pół kroku za Koharowem najemnik zwalił się na ziemię przestrzelony na wylot. Koharow nie dostrzegł nic więcej, jak w amoku ciął na lewo i prawo, wkładając całą swą furię w te krótkie uderzenia. Opłaciło się. Jego atak zdołał roztrącić grupę łuczników, otworzył pozostałym pole do ataku.

Obejrzał się. Za jego plecami Sierżant wraz z trzema innymi powstrzymywali Czarnych Jeźdźców, którzy próbowali go podejść.

- Chrońcie wozy! Za każdą cenę chrońcie wozy z wodą! - udało mu się wreszcie krzyknąć.

Taktykę Czarnych Jeźdźców znał dobrze. Ich pierwszym celem zawsze była próba oddzielenia ofiary od zapasów wody. Gdyby to okazało się niemożliwe, wtedy starali się te zapasy zniszczyć, aby pozostawić napadniętych na pastwę pustyni.

Walka nie trwała długo. Kiedy napastnicy zorientowali się, że utracili przewagę zaskoczenia oraz liczebną, błyskawicznie rozbiegli się i w swych ciemnych płaszczach dosłownie wtopili się w cienie i okoliczne głazy.

- Do przesmyku! Do przesmyku! Ruszać z tymi wozami, żwawo! - zakomenderował Sierżant.

- Konie są martwe, mamy rannych i poległych - zaprotestował Craig.

Z ostrza trzymanego przez niego miecza ociekała krew. Widać było, że przyłożył się do swojej roboty solidnie.

- Stracimy wodę! - podniósł się pełen rozpaczy krzyk. - Podziurawili miechy!

- Martwych zostawcie, rannych na wóz, przepchniemy go ręcznie. - Sierżant dalej ogarniał sytuację, przeskakując w biegu ciała ubitych koni.

Craig przyglądał mu się chwilę, po czym podjął decyzję i zaczął wydawać rozkazy swoim ludziom.

Nikt nie protestował. Wsiąkająca w suche podłoże woda uzmysłowiła wszystkim, jak wiele może ich kosztować najdrobniejsza nawet zwłoka.

Koharow rozejrzał się i jego początkowa ulga ze zwycięstwa zaczęła błyskawicznie mijać. Byli tu wszyscy zbrojni, włącznie z jego ludźmi. A co, jeśli Czarni Jeźdźcy zaatakowali też od przodu? Czoło kolumny pozostało bez ochrony, za to z resztą zapasów. Do tego w każdej chwili mógł ich czekać kolejny atak. Niby nie było to w stylu Jeźdźców, ale… Ruszył biegiem, nie zastanawiając się już dłużej. Dopadł pierwszego wozu, nikogo przy nim nie zastał, za to kawałek dalej dostrzegł leżące na ziemi ciało. Podsyciło to najgorsze obawy Koharowa. Tyle dobrego, że okoliczny piasek nie wyglądał na mokry. Padł na kolana i prawie nie zmniejszając prędkości, przeczołgał się pod wozem na drugą stronę. Konie stały nietknięte, na koźle nie było nikogo. Na ziemi zaś leżały kolejne dwa ciała w ciemnych szatach Jeźdźców. Koharowowi język wysechł na wiór, miał wrażenie, jakby krew w żyłach zgęstniała mu na tyle, że zaczęły opuszczać go siły. Wszystkich czekał ten los, jeżeli Jeźdźcom powiódł się ich plan. Dobiegł do następnego wozu. Jeden koń leżał martwy, jednak drugi stał i niespokojnie grzebał kopytem. Dobrze, że stały w wolnym zaprzęgu, inaczej ciężar martwego zwierzęcia i tego zwaliłby z nóg. Koharow zatrzymał się i przyczajony zaczął rozglądać się po okolicy. Dostrzegł jednego ze swoich ludzi. Leżał pokręcony i zakrwawiony, musiał być martwy. Obok niego spoczywały trupy Czarnych Jeźdźców. A nieco dalej kolejni i kolejni. Zaskakująco wielu, biorąc pod uwagę, jak wielką przewagę liczebną musieli mieć przy ataku. Postępował dalej, ostrożnie się rozglądając. Minął martwego nieprzyjaciela ze skręconym karkiem. Następny miał tak zmasakrowaną twarz, że już samo to musiało wystarczyć za przyczynę śmierci. Jeszcze inny zmiażdżoną klatkę piersiową. Połamane żebra wystawały z porozrywanego burnusa niczym zęby z paszczy jakiejś drapieżnej bestii, która od tyłu przegryzła się przez ciało. Koharow uświadomił sobie, że nie dostrzega ciał swoich własnych ludzi. Czwarty z kolei trup też należał do Czarnych Jeźdźców. Zginął od ostrza, od czystego cięcia przez gardło. Za to piąty znów wyglądał, jakby stratował go rozwścieczony byk.

Uciekali, olśniło Koharowa wreszcie. Czarni Jeźdźcy uciekali przed czymś przerażającym i niepokonanym. Sam coraz bardziej zaniepokojony dotarł wreszcie do miejsca, w którym ściany rozszerzały się na około dziesięć metrów i kończył się spadek. Tam na kamieniu przysiadł Bakly. W poprzek kolan trzymał wyczyszczony już do połysku katzbalger i z zamkniętymi oczyma wystawiał twarz do słońca. Wokół niego leżało na ziemi jeszcze kilka ciał.

- Całkiem nieźli z nich wojownicy. Nie bali się umierać. No, przynajmniej z początku - powiedział.

Koharow sam przeszedł niejeden bój i skłonny był powiedzieć, że i on nie bał się śmierci. Jednak sposób, w jaki ten człowiek przeszedł przez swych wrogów, niczym przez gromadę szmacianych lalek, napełnił go grozą.

- Straciliśmy trzy konie, kilku ludzi i trochę wody. Po Czarnych Jeźdźcach ani śladu - oznajmił.

- A więc to byli oni - mruknął Bakly.

- Musimy przeprowadzić wozy jak najszybciej. Wciąż nas czeka daleka droga.

Zanim Koharow całkiem się pozbierał, dzięki wspólnemu wysiłkowi jego ludzi i najemników wozy zostały przeprowadzone na drugą stronę przesmyku. Wszyscy natychmiast pozajmowali pozycje obronne za głazami i w skalnych zaułkach, czekając w gotowości na kolejny atak. Craig się nie ukrył, tylko stanął ramię w ramię z Koharowem i Baklym i z ręką na głowni miecza wspólnie lustrowali okolicę. Wad dowódca najemników miał sporo, ale tchórzostwo do nich nie należało, to Koharow musiał przyznać.

- Oczekiwaliście tego ataku? - najemnik spytał Baklego, nie przestając rozglądać się uważnie.

- Liczyłem się z tym. To bardzo dogodne miejsce na zasadzkę - przyznał Bakly.

- Trzech ludzi nie żyje, dwóch rannych z szansami na przeżycie, Henry jeszcze dycha, ale to już tylko kwestia czasu - zdał Craigowi raport jeden z jego ludzi.

Upał wzmagał się z każdą chwilą. Odkąd wyszli z wąwozu, skały nie chroniły ich już swym głębokim cieniem. Powietrze trwało w takim samym bezruchu jak oni sami. Koharow postanowił również zrobić obchód swoich ludzi i oszacować straty. Wyniki oględzin nie wzbudzały otuchy. Jeden martwy, dwóch w takim stanie, że przez kilka dni nie wezmą miecza do ręki. Do tego grad strzał podziurawił na jednym z trzech wozów większość bukłaków z wodą. Nie wszystko jeszcze wyciekło, jednak i tak stracili prawie jedną trzecią zapasów. Z ciekawością obejrzał jedną ze strzał. Grot wykonany był w taki sposób, aby w miękkiej, skórzanej powłoce przebić jak największą dziurę.

Craig podszedł zaciekawiony, Koharow podał mu strzałę.

- Gdyby strzelali mniej po wozach, a więcej po ludziach, wyglądalibyśmy teraz dużo gorzej - zauważył Koharow.

- Jesteśmy głęboko na pustyni. Półtora razga czy jak to tam nazywacie. Jak to więc możliwe, że tu na nas czekali? - dziwił się Craig.

- Z rana, tuż przed świtaniem, wydawało mi się, że słyszę tętent kopyt - mruknął Sierżant, który właśnie powrócił z rekonesansu wśród pobliskich skał. - Potrafi się czasem nieść na kilometry.

- Trzeba było coś powiedzieć! - wzburzył się Craig.

- Na wpół spałem. - Sierżant wzruszył ramionami. - Myślałem, że mi się tylko przyśniło.

- I tak byliśmy przygotowani - zbył najemnika Bakly. - Poza tym właśnie po to was przecież nająłem, żebyście nas chronili w przypadku podobnych nieprzyjemności.

Koharow rozejrzał się. Czy rzeczywiście tylko po to ich ten wielki mężczyzna najął? Poważnie w to wątpił. Ciekaw był też, jak Bakly chciał na pustyni ukryć artefakt. Z oazy, na którą obrali kurs, nie wiódł dalej żaden szlak. Wszędzie wokół rozciągała się już tylko rozpalona do białości pustynia, która przecież oferowała dość ograniczone możliwości ukrycia klejnotu. A przy tym, gdyby nawet zdołali znaleźć nadające się do tego miejsce, ktoś inny potrafi je znaleźć. Wierzył, że dla czarodzieja nie stanowiłoby to aż tak wielkiego wyzwania. Otarł z czoła pot i wrócił myślami do kwestii bardziej w tej chwili istotnych. Walka nie trwała może długo, ale mimo wszystko poważnie ich opóźniła. Dodatkowo musieli teraz przeładować resztę wody tak, aby te konie, które im pozostały, poradziły sobie z ładunkiem. Było jasne, że dzisiaj już nigdzie dalej nie ruszą.

- Skoro nas objechali łukiem, to znaczy, że musieli przebyć jeszcze większy dystans niż my - zastanawiał się Craig ze wzrokiem utkwionym w mapę. - I to konno, bez wozów, bez solidnych zapasów wody.

- Może przyjechali z innej strony - podsunął Sierżant.

- Z Prochowej Dziury? Według mapy to o dwa razgi dalej niż miejsce, z którego myśmy wyruszyli!

Dowódca najemników wydawał się znać już tę mapę na pamięć. Koharow uświadomił sobie, że początkowo go jednak nie docenił.

- I czym, do cholery, poili konie? - nie dawał za wygraną Craig.

Zachmurzony Bakly do odpowiedzi się nie rwał, Sierżant też nie wyglądał na chętnego. Koharow nie chciał tego jednak tak zostawić, nie stać ich było na niejasności i niedopowiedzenia, które wpływałyby na osłabienie zaufania w oddziale.

- Czarni Jeźdźcy słyną z tego, że podczas rajdów nie zabierają ze sobą wody na drogę powrotną - wyjaśnił.

Mówił cicho, co oczywiście przykuło uwagę każdego, kto go usłyszał.

- Zabierają ją tym, na których napadną? - Craig nie krył pogardy w głosie.

Ci chłopcy przybyli naprawdę z daleka, westchnął w myślach Koharow. Twarz zachował jednak zupełnie bez wyrazu i chłodno odpowiedział:

- Tak.

- To znaczy w takim razie, że czeka ich zgubny koniec, skoro udało nam się odeprzeć ich atak i nie zdobyli na nas żadnej wody? - domyślił się najemnik.

Myśl ta przyniosła mu widoczną ulgę.

- Niezupełnie. Zdobyli tyle wody, że powinno im wystarczyć - odpowiedział mu Koharow.

W przeszłości, kiedy o tym myślał, często wstrząsał nim dreszcz. Dziś już nie.

- Brakuje nam ciał czterech zabitych. - Naprowadził Craiga na trop.

Zapadła ciężka, nieprzyjemna cisza. Jak za każdym razem, kiedy ktokolwiek zboczył na ten temat.

- To oni piją krew? - spytał zaskoczony Craig.

Bez cienia strachu czy obrzydzenia w głosie, jedynie zaskoczony. Kolejny punkt dla dowódcy najemników. Kto wie, może nawet przeżyje, ocenił Koharow.

- Oczywiście, że nie piją krwi, krwi w człowieku nie ma znowu aż tak dużo. Mają jednak sposoby na to, aby z człowieka wycisnąć całą wodę, choć nikt nie wie, jakie to sposoby. Nie raz widziałem ciała przygotowane do… - przez chwilę szukał w myślach odpowiedniego słowa - prasowania. Najpierw oprawiają człowieka jak zwierzę, może nawet jeszcze dokładniej. Pozbywają się wszystkich organów, które mogłyby… - przełknął głośno ślinę - wpłynąć niekorzystnie na jakość wody. Potem starannie łamią wszystkie większe kości i wkładają resztę do tego swojego urządzenia.

Koharow zamilkł. Przez chwilę wydawało się, że nie powie już nic więcej, jednak odezwał się znowu:

- Nie wiem, czy rozdrabniają to ciało jakimiś tłuczkami na miazgę, czy robią to w jakiś inny sposób, ale wiem, że po tym wszystkim zostają tylko kawałki kości i resztki przypominające suszone łajno.

Kiedy skończył, zapadła głęboka cisza. Nikt się nawet nie poruszył. Jedynie konie od czasu do czasu potrząsały uprzężami.

- Cztery trupy, to im daje jakieś sto, sto pięćdziesiąt litrów wody. A w razie potrzeby postępują tak samo i z końmi - dokończył już całkiem obojętnym tonem. - Nie przypuszczałem jednak, że mogliby się połakomić na nas. Nie ma ich wielu, więc zazwyczaj wybierają sobie znacznie łatwiejsze cele. Oazy, farmy na obrzeżach pustyni, małe grupki kupców, ale nie uzbrojoną po zęby karawanę.

- Rozbijamy tu obóz - powiedział Bakly, jakby zupełnie nie zwrócił uwagi na całą tę przemowę Koharowa. - Straże rozstawi Sierżant, wystawcie ludzi bez zwłoki. Może będą chcieli zaatakować raz jeszcze.

Pod wieczór upał stał się nie do zniesienia. Wystarczyła najmniejsza odrobina wysiłku fizycznego, aby człowiek natychmiast zaczął się pocić. Koharow zdawał sobie z tego sprawę, toteż na obchód posterunków ruszył wolnym tempem. Północną ścianę kiedyś porastały cierniste krzewy, które uschły już lata temu i teraz posłużyły za paliwo do rozpalenia ognisk. Krąg świateł wokół wozów oświetlał płachty rozpięte na długich żerdziach, mające za zadanie chronić zasoby wody przed wystrzelonymi z ciemności strzałami. Obóz został przygotowany solidnie, to musiał przyznać. A nawet gdyby nie, kolejny atak byłby dla Jeźdźców bardzo ryzykowny, bo po paru dniach spędzonych na pustyni również najemnicy zaczynali już rozumieć, jak ważna jest ochrona zasobów drogocennej wody. Ostatni posterunek, tak jak i wszystkie poprzednie, prezentował się bez zarzutu. Dobrze ukryty i ze świetnym widokiem na okolicę.

Koharow zadowolony z wyników oględzin wrócił do dowódczego ogniska, przy którym siedział on, Bakly i Sierżant. Craig początkowo zamienił z nimi kilka słów, jednak potem poszedł do swoich ludzi.

Bakly leżał na derce w cieniu głazu, zawinięty w swój płaszcz, z rękoma splecionymi na piersi. Wyglądał jak kawał skały, bazaltowy obelisk. Tylko udaje, że jest z mięsa i kości, przyszło Koharowowi do głowy.

Sierżant opiekał słoninę. Światło ognia odbijało się od jaśniejących placków kukurydzianych rozłożonych na kamieniach. Przynajmniej od tych niespalonych.

- Tylko jeden z tych ludzi, którzy stawili wam czoła, zginął od ostrza. Straciliście broń? - spytał Koharow o rzecz, która nie dawała mu spokoju przez cały ten czas od potyczki.

- Nie miałem czasu sięgnąć - odpowiedział spokojnie Bakly. - A nie mogłem im pozwolić, żeby zabili konie. Potem zaś byli już tak przerażeni, że broni nawet nie potrzebowałem.

Koharow zastanawiał się chwilę nad tym, co właśnie usłyszał, ale nie powiedział już nic więcej.

- A ty też żeś ładnie wyskoczył - Sierżant zwrócił się do Koharowa, rozdając przy tym pierwsze kawałki mięsa. - Ryś by ci kroku nie dotrzymał, takie rzeczy widuje się rzadko. A w ogóle to jak żeś wylądował w tym rzemiośle? Tak jak i reszta twoich chłopaków?

Koharow pokręcił głową. Wszystkich jego ludzi na szlak pchnęły wypalone farmy i martwe rodziny. Po prostu nie zostało im już nic innego w życiu.

- Prawdę powiedziawszy, byłem fujarą. Do tego zapieprzać w polu też mi się nie chciało, uganiałem się tylko za spódniczkami. Kawał darmozjada, któremu w niczym nie można zaufać.

Koharow zamilkł i ułamał kawałek placka.

- A potem napadli na naszą oazę. Nie była wielka, ale i nie najmniejsza. Kilka rodzin, do tego garść parobków i dziewek, przyzwoite stado koni. Konie nam zabrali, uprowadzili dwie samotne dziewczyny. Spalili jedną zagrodę. Nikomu na tych dziewkach szczególnie nie zależało, pracy było wiele, każdy wolał się skupić na stratach i zniszczeniach. Zabrałem ze sobą dwóch chłopaków, którzy się mieli ku tym dziewczynom, i ruszyliśmy za bandytami. To byli jacyś desperaci, którzy nie mieli pojęcia o pustyni, odpłaciliśmy im pięknym za nadobne. Podeszliśmy ich dwa razy, noc po nocy. Z końmi i wszystkim, cośmy na nich zdobyli, wróciliśmy do domu.

Koharow przez chwilę przeżuwał w zadumie, wspominając czasy, kiedy był młody i życie wydawało się prostsze.

- Od tego czasu ludzie mnie zaczęli szanować, uważać za bohatera. Traktowali jak brata - opowiadał dalej. - Myślałem, że będę mógł z tej nowej pozycji skorzystać, żeby przygarnąć sobie znów jakąś dziewkę, napić się na cudzy rachunek. Z czasem jednak zaczęło mi się podobać, że inni się ze mną liczyli, przychodzili pytać o zdanie. Zamiast wrócić do wałkonienia się, stopniowo stałem się tym, kim jestem dziś.

Koharow wzruszył ramionami i zabrał się porządnie do jedzenia. Nie miał nic w ustach od rana, głodny był jak diabli.

- A te dziewki? - zainteresował się Sierżant.

- Do oazy już nie wróciły. Miały dość i wcale im się nie dziwię. Razem z tymi swoimi amantami przyłączyły się do karawany idącej na Bauryt.

Koharow rzucił Sierżantowi i Baklemu pobieżne spojrzenie. Słuchali obaj. Sierżantowi na ustach zagościł przelotny uśmieszek. W tych czasach trudno o historie ze szczęśliwym zakończeniem, więc doceniali je nawet zatwardziali wojacy. Twarz Baklego pozostała jednak bez wyrazu.

- Jak daleko pójdą z nami najemnicy? - spytał go Koharow. - Ja i moi ludzie pracujemy dla księcia, pójdziemy tak daleko, jak tylko będzie trzeba, ale oni? Nie możemy im ufać…

W przedłużającej się ciszy rozlegało się jedynie trzaskanie ognia.

- Do Wotty - odezwał się wreszcie Bakly w chwili, kiedy Koharow miał się już pogodzić z faktem, że żadnej odpowiedzi nie dostanie. - Znajduje się o niecałych dziesięć razgów od Hutskiej, idąc w kierunku samego serca pustyni. Taką mam z Craigiem umowę.

Koharow zaskoczony głośno przełknął, ale nie powiedział nic. Oczy Baklego spoglądały na niego z nieodgadnionym wyrazem. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Wcale nie od tego spojrzenia.

Baron Artur Coverfly przeklinał chwilę, w której zgodził się na dogadanie się z Czarnymi Jeźdźcami. Była to banda najciemniejszych z możliwych indywiduów, nierespektująca nikogo i niczego, za którą zresztą sam cesarz wyznaczył przed paroma miesiącami specjalną nagrodę. Tym akurat baron aż tak bardzo się nie przejmował. Jako pułkownik miał prawo podejmować decyzje właściwe ze strategicznego punktu widzenia, które w danej sytuacji mogły nawet oznaczać pójście na współpracę z bandytami. Obiecał sobie zresztą, że jak tylko przestaną mu być potrzebni, porachuje się z nimi raz a dobrze. Doprowadzało go jednak do pasji, że musiał się zgodzić na wszystkie warunki, jakie ten przeklęty Trimitri, czy jak go tam zwali, postawił. Nie miał jednak wyjścia, czarodziej upierał się przy tym, aby ich do współpracy nająć.

I właśnie dlatego teraz wraz z Hooverym, Framem i Evanem musiał się tłuc na miejsce umówionego spotkania. Gdzie były jakiekolwiek gwarancje, że Trimitri zwyczajnie ich nie napadnie? Czemu, do jasnej cholery, w ogóle się na ten pomysł zgodził? Wszystko sprowadzało się do tych dwóch przeciwstawnych sobie rozkazów cesarza i Varatchiego. Coverfly zdawał sobie sprawę, że na włosku wisiała nie tylko jego kariera. Gra toczyła się również o życie. Na sobie miał wszystko, co tylko najlepszego rodzinna zbrojownia mogła mu zapewnić, zainwestował też mnóstwo pieniędzy, by wyposażyć Hoovery’ego i Frama. Szybkim spojrzeniem skontrolował obu swoich ludzi. Był od nich zależny w dużo większym stopniu, niż chciałby sobie na to pozwolić. Fram jako mniejszy pełnej kolczugi założyć nie chciał, zadowolił się tylko skórzaną przeszywanicą uzupełnioną naramiennikami i napierśnikiem. Uzbrojony był w niesymetryczny, koczowniczy łuk. Baron miał nadzieję, że to wystarczy. Z pięcioma, sześcioma przeciwnikami poradziliby sobie we trzech, potem musiałoby im już pomóc dwóch osobistych strażników czarodzieja. Dobra, poniżej dziesięciu dadzą sobie radę, a przecież Trimitri też musi się liczyć ze stratą sporej części swych ludzi, uspokajał się w myślach baron. Na zdolność bojową samego czarodzieja nie liczył. Wolał już trzymać go z dala od niebezpieczeństwa, a przy tym samemu na siebie uważać.

Powoli zbliżali się do niewielkiego pagórka, na szczycie którego miało dojść do spotkania. Podobno zwali go kiedyś Zielonym, bo porastał lasem, ale to musiały być stare dzieje. Może i jest coś z prawdy w bajaniach, że dawniej nie było tu aż tak sucho.

Zwolnili tempo, by nie forsować koni. Hoovery okręcił się w siodle, rozglądając się naokoło, potem stanął i zeskoczył z konia. Parę chwil później znów ich dogonił.

- Żadnych śladów, nic a nic. Jeśli na nas czekają, musieli przyjechać z innej strony.

Coverfly skinął tylko głową. Na zasadzkę mieli okazji aż nadto.

- Dotrzymają słowa. Trimitri chce zdobyć za wszelką cenę to, co mu obiecałem. - Evan nie tracił pewności.

- I będzie miał ze sobą Czerwoną Gwiazdę? - spytał natychmiast Coverfly. Ciekawiło go, czy pewność siebie czarodzieja wypływała z arogancji, czy ze znajomości swoich możliwości. Ze względu na dobro wyprawy miał nadzieję, że w grę wchodziła ta druga ewentualność.

- Nie. Ta nadal przemieszcza się w głąb pustyni - odpowiedział Evan spokojnie. - Nie zakładałem, żeby się Jeźdźcom miało powieść za pierwszym razem. Kiedy w grę wchodzi artefakt tak potężny, książę z pewnością wystawił swych najlepszych ludzi.

Coverfly zaklął pod nosem.

Dotarli na szczyt pagórka, wokół nich rozciągnął się niewesoły widok.

- Mają nas tu jak na dłoni i przez cały ten czas, kiedyśmy się tu gramolili, pewnie nas spokojnie obserwowali. Przed napaścią nie obronilibyśmy się tu nawet przez przypadek - podsumował sytuację Fram.

Coverfly rozejrzał się bacznie. Gdyby sam chciał się zaczaić i obserwować kogoś zmierzającego na ich miejsce, wybrałby widoczną nieopodal grupę skał.

- Już tu są - oznajmił nagle Evan.

Z zagłębienia terenu, którego żaden z nich wcześniej nie dostrzegł, wyłoniło się pięciu jeźdźców. Wszyscy mieli na sobie ciemne płaszcze.

Przynajmniej dotrzymał tej części umowy, pomyślał z ulgą Coverfly.

Przywódca grupy, zapewne sam Trimitri, podjechał do nich w milczeniu i zatrzymał się przed czarodziejem i baronem. Łby ich koni prawie się stykały.

Coverfly próbował spojrzeć w twarz spaloną słońcem, w pomarszczoną, skórzaną maskę, w głębinę oczu, ale nie udało mu się. Miał wrażenie, że nie było tam nic, jedynie pustka. Towarzysze Trimitriego wydawali się być tacy sami, zwierciadlane odbicia ich przywódcy. Jedynie ten najbardziej po lewej miał w sobie jeszcze jakieś resztki człowieczeństwa. To pustynia ich tak odmieniała?

- Masz, coś obiecał, czarodzieju? - odezwał się Trimitri.

Głos odpowiadał wyglądowi. Suchy i pusty. Jakby martwy.

- A masz, co obiecałeś zdobyć?

Coverfly musiał przyznać, że zimny głos czarodzieja, osnuty wokół niewypowiedzianej groźby, Trimitriemu w niczym nie ustępował.

- Nie mam - odpowiedział spokojnie przywódca Czarnych Jeźdźców. - Podjąłem próbę, ale się nie powiodła. Ludzie, którzy wiozą twój ładunek w pustynię, są niezwykle silni. Na razie. Jest tylko kwestią czasu, kiedy ich pustynia pożre.

- W takim razie czemu ja miałbym dotrzymać mojej części umowy, skoro ty nie wywiązałeś się ze swojej? - spytał Evan.

Baron uświadomił sobie, że pytanie zostało zadane zupełnie neutralnym tonem, bez groźby czy innych podtekstów. Bardzo mądrze, pochwalił czarodzieja w myślach.

- Dlatego że będzie to dla ciebie korzystne. Jeśli dasz mi, co obiecałeś, będę dla ciebie dalej pracował.

Była to najgorsza oferta, jaką Coverfly w życiu słyszał, i już chciał ostrzegawczo złapać czarodzieja za ramię, ale ten wyraźnym ruchem ręki go powstrzymał.

- Dokąd zmierzają?

- Do Oazy Hutskiej. Jadą powoli, ale pewnie. Mają też wystarczające zapasy wody, nawet jeśli wziąć pod uwagę przeszkody, które ich czekają. Prowadzi ich wielki mężczyzna. Najlepszy wojownik, jakiego w życiu widziałem - odpowiedział Trimitri.

Baron wykrzywił usta w pogardliwym uśmieszku, jednak nie odezwał się ani słowem. Dziwnym zbiegiem okoliczności, za każdym razem, kiedy ktoś nawalił, było to z winy najlepszego szermierza, wojownika, kusznika albo łucznika, jakiego świat widział.

- Ma ze sobą najemników i Koharowa - kontynuował przywódca Czarnych Jeźdźców niezrażony, jakby wyrazu twarzy barona w ogóle nie dostrzegał.

- Koharowa? - zainteresował się Coverfly. Z tym imieniem już się chyba spotkał.

- Wesz taka, panie - burknął Hoovery. - Nie raz już żeśmy z nim mieli na pieńku, ale zawsze się jakoś wyśliźnie… Wywiadowcy twierdzą, że pracuje dla księcia.

Evan rzucił przybocznemu barona wściekłe spojrzenie. Widać nie chciał, żeby ktokolwiek mieszał mu się do negocjacji.

- To bardzo zdolny chłop, widziałem go w akcji - Hoovery kontynuował niezrażony.

Fram uśmiechnął się.

- Bo ja na niego jeszcze nie trafiłem - wycedził.

- Ten wielki człowiek jest o wiele lepszy od Koharowa - zareagował z poważną miną Trimitri.

Coverfly wreszcie uświadomił sobie, co go w przywódcy bandytów najbardziej niepokoiło: tamten nie miał żadnej mimiki, nie wykonywał również żadnych ruchów poza tymi absolutnie niezbędnymi. Nie było możliwości odgadnąć, jak się zachowa, jak postąpi.

- Skąd wiesz, że do Hutskiej? - dopytywał się dalej Evan.

- Podsłuchałem rozmowę ludzi Koharowa - odpowiedział spokojnie Trimitri. - Dasz mi to, co obiecałeś? - Powrócił do jedynej kwestii, jaka go interesowała. - Swojego słowa dotrzymam wtedy z łatwością.

Jednostajna intonacja słów nie pozwalała baronowi odgadnąć nastawienia Trimitriego, przez co spiął się cały w oczekiwaniu na problemy. Jego ludzie zareagowali podobnie. Jeśli Evan odmówi, będzie walka.

Czarodziej jednak przytaknął, sięgnął bez patrzenia do jednego z juków i wydobył zeń dwie duże, połyskujące srebrzyście igły. Jednak kiedy Coverfly przyjrzał im się uważniej, zauważył, że iglane ostrza były tylko na jednym z końców, przeciwległe rozszerzały się i przechodziły w puste rurki.

- Oto one. - Czarodziej podał bandycie przedmioty.

- Mnie nie oszukasz! - syknął nagle Trimitri. - Chcę wiedzieć, jak to działa!

Zmiana tonu głosu powiedziała baronowi, że jego przypuszczenia okazały się jak najbardziej prawidłowe. Trimitri był całkowicie niepoczytalny.

- A zatem chcesz wiedzieć, jak to działa, tak? - warknął Evan. Podprowadził swego konia bliżej przywódcy Czarnych Jeźdźców, tak że nieomal stykali się teraz głowami.

- No to przypatrz się uważnie, żeby nie przyszło ci do głowy mnie oszukać!

Oni wszyscy są chorzy na umyśle, zdecydował Coverfly i położył dłoń na rękojeści miecza. Fram trzymał swoją schowaną za plecami, zaś Hoovery szykował buzdygan, który najlepiej sprawdzał mu się podczas walki w siodle.

Coverfly chciał krzyknąć, że przecież w ten sposób żadnych negocjacji się nie prowadzi, ale czarodziej już spiął konia i ruszył na jeźdźca, którego Trimitri miał po swojej prawej stronie. Igła błysnęła w słońcu, po czym z obrzydliwym mlaśnięciem wbiła się w pierś najmłodszego z Czarnych Jeźdźców, przechodząc gładko między kółeczkami kolczugi ukrytej pod płaszczem.

Młodzieniec puścił lejce i chciał wyrwać sterczącą mu z piersi igłę, ale jedyne, co zdołał, to położyć na niej słabnące ręce.

- Przyglądajcie się! - syknął czarodziej, zanim Jeźdźcy zdecydowali się zaatakować.

Z pustego końca igły zaczęła wypływać krystalicznie czysta woda. Niczym zaintrygowane dziecko Trimitri pochylił się w siodle, aby móc się lepiej przyjrzeć. Potem jakby się opamiętał, skinął ręką na jednego ze swoich towarzyszy, a ten zeskoczył z siodła i zaczął natychmiast łapać uciekającą wodę do wydobytego skądś skórzanego bukłaka. A potem do następnego i następnego. Podczas gdy wszyscy zafascynowani przyglądali się cieknącej życiodajnej cieczy, młodzieniec coraz bardziej kurczył się, oczy zapadły mu się w głąb czaszki, skóra coraz bardziej przypominała z wyglądu pergamin, ubywało mięsa, aż w końcu żyjące jeszcze przed paroma chwilami ciało zmieniło się w kościotrupa obciągniętego cienką jak papier skórą. Wreszcie rozległ się klekoczący dźwięk i na ziemię zwaliła się z siodła wysuszona na pieprz mumia.

- Pięćdziesiąt trzy litry czystej wody, panie - oznajmił Czarny Jeździec.

Trimitri nastawił dłonie, aby tamten mógł mu trochę owej wody nalać, po czym bez żadnych skrupułów popróbował.

- Czysta i jeszcze ciepła. Nie sądziłem, czarodzieju, że mówisz prawdę, że dotrzymasz swego słowa.

Evan podał mu drugą igłę.

- Teraz ty dotrzymaj swego.

Trimitri poczekał, aż jego podwładny poda mu pierwszą igłę, schował ją pod płaszczem, po czym bez słowa obrócił konia i ruszył na wschód. Jego towarzysze, objuczeni wodą wydestylowaną magicznym sposobem z ludzkiego ciała, podążyli za nim.

- To było potworne - powiedział cicho Coverfly. - I czemuście mu to dali? Przecież nie dostarczył Gwiazdy! - dopytywał się z wściekłością w głosie. Wiedział, że widok umierającego człowieka i wyciekającej zeń wody będzie do niego powracał wielokrotnie.

- Dlatego że mi pomógł. A teraz dzięki temu - czarodziej zeskoczył z konia i wskazał mumię tak wysuszoną, że przy upadku na ziemię rozpadła się na kawałki - możemy ich z łatwością śledzić. A właściwie to ja ich teraz mogę śledzić. Rzeczy, które stworzyłem sam, nikt nie zdoła przede mną ukryć. Oni będą śledzić Czerwoną Gwiazdę, a my będziemy śledzić ich.

Coverfly trzymał w ręku kielich i z pochmurną miną spoglądał na mapę. Na skraju pustyni pod wieczór zawsze zrywał się na krótko wiatr, ściany namiotu falowały, rzucając na stół mylące oczy cienie. Evan wyglądał na zmęczonego i wciąż jeszcze naburmuszonego.

- Zatrzymali się dopiero teraz! - warknął wreszcie z wściekłością. - Wciąż się od nas oddalają, a mówiliście, że nocą po pustyni podróżować się nie da. - Rzucił karcące spojrzenie Hoovery’emu. Wielki mężczyzna wzruszył tylko ramionami i dalej raczył się bez pytania winem z prywatnych zasobów barona. Ten znał grzeszki swego podwładnego zbyt dobrze, żeby zwracać uwagę na tak drobne pogwałcenie zasad dobrego wychowania.

- Jest ich około pięćdziesięciu, może mniej - mamrotał do siebie półgłosem Coverfly. - Trimitri na pewno ich liczbę zawyżył, żeby nie stracić twarzy po swojej porażce. Mają trzy wozy z wodą, ale dokąd oni, do czarta, jadą? To się nie trzyma kupy nijak!

Baron rozdrażnionym gestem odsunął mapę i nalał sobie wina. Czarodziej uczynił podobnie, nieznacznie się przy tym uśmiechając.

- Wyjaśnijcie mi, co się wam tak nie podoba - zażądał.

Coverfly uświadomił sobie, że młodzieniec ma głęboko zapadnięte oczy, jakby przez ostatnich kilka dni ostro balował albo ciężko pracował. Nie spytał, czym to było spowodowane, zamiast tego zaczął objaśniać:

- Wyruszyli stąd. - Pokazał na mapie. - I jadą w kierunku Hutskiej, gdzie wkrótce powinni się znaleźć. O ile już tam nie są, o co skłonny byłbym się wręcz założyć. Dokąd jednak pojadą dalej? To wszystko - wskazał wypisane nazwy, wszystkie podkreślone czarnym ołówkiem - to kiedyś też były oazy. Kiedyś. Studnie są albo zasypane, albo zatrute, pola i gaje wypalone. Samotny podróżny może by tam jeszcze gdzieś wygrzebał kilka łyków wody, ale nie dziesiątki ludzi. Najbliższa większa oaza z przyzwoitym źródłem wody znajduje się tutaj, osiem razgów w kierunku praktycznie równoległym do granicy pustyni. Z wozami to będzie dwa razy dłużej, więc na pewno się tam nie dostaną. A nawet gdyby, my tam mamy wygodny dostęp z naszych posterunków. Na wszelki wypadek już tam posłałem jeden oddział. Nie wierzę, żeby chcieli tam jechać, to by nie miało najmniejszego sensu. - Spojrzał pytająco na czarodzieja.

Ten skinął głową na znak, że się zgadza z rozumowaniem barona.

- O ile to będzie możliwe, uczynią wszystko, aby dostarczyć Czerwoną Gwiazdę księciu. Jednak aby przejść przez pustynię na drugą stronę, ta jest w tym miejscu zbyt szeroka. A przynajmniej tak mi to przedstawili wasi ludzie.

- Jest szeroka, bez oaz, a do tego to bardzo trudny teren, który nigdy nie został naniesiony szczegółowo na mapy. Nikt nigdy nie przemierzył na tej wysokości pustyni w poprzek, nawet w czasach, kiedy istniały jeszcze oazy na dwadzieścia razgów w głąb - przypomniał Coverfly, czemu jego ludzie zgodnie przytaknęli.

- Do tego są tam jeszcze Góry Gejzerowe - dodał Hoovery.

- Bajanie. Nie spotkałem jeszcze człowieka, który dotarłby tak daleko i zdołał powrócić - parsknął Coverfly.

- Do Żelaznej Doliny, którędy ciągną karawany, ich nie puścimy, mamy tam obsadzone wszystkie możliwe szlaki. Paradoksalnie, są na dobrą sprawę chwyceni w potrzask na otwartej pustyni, gdzie nie mogą nam się zgubić. Jedyne wyjście, jakie im pozostaje, to udać się jak najgłębiej w pustynię - ocenił Grigor Evan ze spojrzeniem wbitym w mapę.

Coverfly spojrzał na swoich przybocznych.

- Koharow to wariat - podjął powoli Fram. - Ryzykuje coraz więcej i wdaje się w coraz bardziej obłąkane akcje. Sam przecież w pewnym momencie szukał Czarnych Jeźdźców. Tak że on w taką drogę bez powrotu może i jeszcze by się wypuścił. Za to pozostali, nie mam pojęcia. Żeby dostać się tak głęboko w pustynię, trzeba współpracy wielu ludzi, którzy muszą przecież wiedzieć, że idą na pewną śmierć.

- Najemnicy nigdy by na coś takiego się nie zgodzili. Craig i dla nas parę razy wyciągał kasztany z ognia i mogę zapewnić, że to cholernie ostrożny gość - uzupełnił Hoovery.

- Czegoś nie dostrzegamy, coś nam musiało umknąć. Jeżeli zostawią Czerwoną Gwiazdę w oazie lub jej okolicy, zapewniam was, że ją odnajdę, i to bez wysiłku - oznajmił czarodziej.

Coverfly czuł wyraźnie, że niniejszym wyczerpali temat i dalsze ślęczenie nad mapą nie przyniesie już nic nowego. Skinął na swych ludzi, aby się oddalili, i czekał na czarodzieja, żeby wziął z nich przykład i udał się do swojego, znacznie wygodniejszego namiotu. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że przez cały ten czas towarzyszył im jeden ze strażników Evana. Zachowywali się tak cicho, że łatwo przestawało się rejestrować ich obecność.

Czarodziej nadal nie miał zamiaru odejść, więc baron nalał sobie kolejny kielich wina. Wraz z pierwszymi oddziałami, które ich dogoniły, dotarły zapasy, pośród których dzięki obrotności Sedrika znalazły się również prywatne rzeczy barona. Popijał trunek z prawdziwą rozkoszą, ale i ze smutkiem, wiedząc, że na więcej nie będzie sobie mógł już dziś pozwolić. Kac i upał, jaki ich niechybnie od rana czekał, to kombinacja, której za wszelką cenę chciał uniknąć.

- Potrzebuję mężczyzny - odezwał się cicho Evan.

Coverfly w pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał. Spojrzał na czarodzieja i zrozumiał, że jednak nie. Nie bardzo wiedział, jak ma zareagować. Spędzili już całkiem sporo czasu z dala od cywilizacji, to prawda, a w dodatku przy takim tempie, w jakim się przemieszczali, markietanki nie zdołały - albo nie chciały - dotrzymać im kroku. Ludzie w oddziale radzili sobie z pokusami na najróżniejsze sposoby, ale młodego, w porównaniu z szorstkimi żołnierzami wręcz nieco zniewieściale wyglądającego Evana o coś takiego by nie podejrzewał.

- Mojej pomocy nie potrzebujecie tutaj. Wystarczy że się z pierwszym lepszym napijecie wina. Chyba żebyście chcieli, żeby robił za dziewczynę, wtedy lepiej jednak dla pewności dosypać mu jakichś narkotyków. U konowała możecie nawet dostać taką maść, dzięki której łatwiej…

Czarodziej gwałtownie poczerwieniał, Coverfly był pewien, że ze wstydu. Zrozumiał swoją pomyłkę, kiedy tamten eksplodował.

- Z czym wy mi tu, do jasnej cholery, wyskakujecie?! Co wy sobie myślicie? Że ja tu się będę gzić z tymi waszymi śmierdzącymi, durnymi ciołkami? Gdyby mi na tym zależało, mógłbym w każdej chwili mieć tyle kobiet, ile tylko zapragnę.

Uderz w stół, a nożyce się odezwą? - zastanawiał się Coverfly. Reakcja czarodzieja wydawała się stanowczo przesadzona. A może po prostu nie był zwykły, żeby tak po prostu wykładać kawę na ławę?

- Potrzebuję człowieka do czarów, do tego, żeby odzyskać Czerwoną Gwiazdę, jeśli wam się nie powiedzie! Wystarczy mi jakikolwiek skazaniec, byle młody i silny - wysyczał Evan, próbując nad sobą zapanować. - A sodomitą żadnym nie jestem!

Muszę posprawdzać te wszystkie plotki na jego temat, pomyślał Coverfly. Było nie było, nie ma dymu bez ognia. Wyraz twarzy zachował przy tym idealnie obojętny. Podjął też natychmiastową decyzję, że temu napuszonemu, rozkapryszonemu gówniarzowi z pewnością żadnego ze swoich ludzi nie wyda. Skazać kogoś na śmierć albo wysłać na stracenie cały oddział przeciwko wrogowi to co innego. Ale żaden z jego ludzi nie zostanie zarżnięty jak prosię na ofiarnym stole czy jak to też ci magowie to robili.

- Obawiam się, że posiadane przeze mnie kompetencje jako dowódcy w armii cesarskiej nie zezwalają na spełnienie waszego życzenia. Jeżeli uda nam się pochwycić w niewolę jakichś nieprzyjaciół, być może wtedy da się coś z tym zrobić - odpowiedział bez ogródek.

Evan zrozumiał, że swoim wybuchem zatrzasnął przed sobą drzwi. Obrócił się bez słowa i energicznie wymaszerował z namiotu. Za nim podążył jego strażnik, cichy i nieobecny, jakby niczego, co tu miało miejsce, w ogóle nie zauważył.

Wczesny poranek zastał obóz w ruchu i gwarze. Organizacja wyprawy w pustynię bez wcześniejszego odpowiedniego przygotowania była nie lada orzechem do zgryzienia i wynikające z tego napięcie zaczynało się dawać we znaki zarówno żołnierzom, jak i oficerom. Coverfly przechadzał się między swymi ludźmi niespiesznie, kontrolując, czy wszyscy przykładają się do zadań, które im poprzedniego wieczora poprzydzielał. Niedopełnienie inspekcji groziło błędami i chaosem, a te oznaczały opóźnienia. Baron uznawał powierzone mu jednostki za jedno ciało, jeden organizm, całkowicie posłuszny jego woli. Wierzył, że dowodząc tym organizmem, zdolny jest osiągnąć wszystko albo przynajmniej prawie wszystko - zdawał sobie sprawę, że istniały organizmy o podobnej strukturze, lecz nieporównanie większe. Gdyby przyszło mu się spotkać z wrogiem pięcio-, dziesięciokrotnie liczniejszym, musiałby zginąć tak, jak mniejszy drapieżnik ulega większemu.

Jednak w promieniu setek, a może nawet tysięcy kilometrów drugiego takiego krwiożerczego mastodonta być nie mogło, co pozwalało baronowi wierzyć, iż nic nie może stanąć mu na przeszkodzie. Jedyni jego przeciwnicy to pustynia i garstka ludzi. Może i byli to ludzie głęboko oddani swojej sprawie, jednak przeciwko dobrze zorganizowanej, przeważającej sile nawet najgłębszy fanatyzm nie miał przecież szans. Na rękę było mu również i to, że Evan musiał się, widać, zadowolić faktem, iż Czerwoną Gwiazdę tropili dla niego Czarni Jeźdźcy, i nie stawiał już żadnych dodatkowych żądań. Jedyne, o co poprosił, to aby móc wyruszyć z pierwszym oddziałem. Coverfly chętnie zostałby w obozie jeszcze trochę, żeby móc dopilnować wszystkich niezbędnych przygotowań, jednak z drugiej strony chciał mieć nad czarodziejem nieustanną pieczę.

- Sire, dotarło pierwszych pięć wozów, wszystkie wypełnione zapasami wody. Kolejnych piętnaście jest już w drodze - poinformował go kapitan, któremu Coverfly przydzielił to właśnie zadanie.

- W porządku. Wiecie, co robić dalej. - Baron skinął głową, po czym dał znak stajennemu, który czekał w otwartych wrotach stajni, że ma mu przyszykować wierzchowca.

Niedługo potem jechał już na czele stuosobowego oddziału pozostawiającego za sobą plamy pożółkłej wegetacji znaczące granicę zamieszkałych terenów.

- To myśmy czekali tylko na te wozy? Widzę, że ludzie, którzy jadą z nami, już tu byli - niespokojnie napomknął czarodziej, który ciężko znosił każde, najdrobniejsze nawet opóźnienie.

- Woda. Bez niej się nie obejdziemy w podróży ani nie założymy pierwszego obozu.

- A to po co? Ten obóz? - spytał Evan bez entuzjazmu.

Wjechali na szczyt pierwszego pagórka. Przed nimi rozpostarł się widok na nieskończone morze wyprażonego słońcem pustkowia. Jak okiem sięgnąć, wszędzie roiło się od ciemnych kształtów poszarpanych skał, wystających niczym pogruchotane kości z połaci żwiru, piachu i porozrzucanych wszędzie większych kamieni.

- Oddział czołowy wymaga nieprzerwanych dostaw wody. Do tego celu potrzebujemy łańcucha pomniejszych, dobrze strzeżonych obozów zaopatrzeniowych. Dzięki nim woda może być stopniowo przesyłana z pobrzeża pustyni, pozwalając nam zapuścić się tak głęboko, jak tylko będzie to potrzebne.

Coverfly uświadomił sobie, iż użył terminu „pobrzeże pustyni”. Bronił się jak mógł przed przyjęciem terminologii miejscowych, ale i tak niektóre słowa oraz sformułowania przesączyły się do jego słownika. Pobrzeże, nurkowanie, głębina… Jakby to rzeczywiście był jakiś ocean. I rzeczywiście, był, tyle że składający się z kamieni, piasku i upału. Postanowił skoncentrować się na kwestiach praktycznych, żeby odegnać niepokojące przemyślenia.

- To będzie wymagało wiele czasu i energii - sprzeciwił się czarodziej.

- I ludzi - zgodził się z nim Coverfly. - Każdy z tych obozów musi być obsadzony i dobrze chroniony. Wystarczy, że nieprzyjaciel przerwie choć jedno ogniwo tego łańcucha i znajdziemy się w poważnych kłopotach. Tak się jednak nie stanie. Czerwona Gwiazda już jest nasza, i to bez używania magii i… - „tych wszystkich głupich idiotyzmów”, chciał dodać, ale ugryzł się w porę w język.

- Więc jak to jest możliwe, że ci, których ścigamy, obchodzą się bez tego całego zaplecza? - dociekał Evan z ledwie tylko skrywaną ironią.

- Nie wiem - wyznał z rozbrajającą szczerością Coverfly. - Może po prostu szukają śmierci?

- Ten szlak to jakiś koszmar! Od świtu do zmierzchu robimy nie więcej niż jakieś pięć, sześć kilometrów - skarżył się z ponurą miną Craig. - Wygląda, jakby go ktoś naumyślnie zniszczył.

Już czwarty dzień posuwali się mozolnie drogą, która początkowo miała im zająć jeden, najwyżej półtora dnia.

- Dokładnie tak - zgodził się z jego obserwacją Koharow.

Dowódca najemników spojrzał na niego zaskoczony.

- Osobiście stawiałbym na mieszkańców Hutskiej. Wygląda na to, że odcięli się od reszty świata i mają nadzieję przeczekać, aż się to wszystko uspokoi.

- Odcięli się? - nie rozumiał Craig. - Ale po co? Niby w czym im to ma pomóc?

Słońce nad głowami prażyło niemiłosiernie i gdyby nie to, że znajdowali się w cieniu stromego występu wyrastającego z dna jaru, do którego musieli zjechać z powodu zawalonego mostu, zażywaliby teraz sjesty. Do tego musieli się dobrze przykładać do roboty, pchając wozy pod górę.

Mężczyzna wspomagający jedno z przednich kół nagle padł bezwładnie na ziemię. Koharow zaklął i skoczył zająć jego miejsce, zanim wóz stoczy się, gruchocząc kości leżącego, ale dwóch mężczyzn, którzy akurat mieli przerwę, było szybszych.

- Kolejny udar - mruknął Sierżant. - Zaczynamy się sypać.

- A wody nam przecież nie brakuje - odpowiedział najemnikowi Koharow, kiedy wreszcie zjechali na dno parowu, gdzie zarówno oni, jak i biedny, zmachany koń mogli wreszcie złapać oddech. - A teraz wyobraźcie sobie, że nie przygotowaliśmy się na nieoczekiwane opóźnienia. Zwalone mosty, ścieżki przysypane przez osuwiska albo w ogóle zniszczone. To wszystko kosztuje przecież czas, wysiłek, no i wodę. Kiedy się wreszcie dowleczecie do oazy, o ile w ogóle uda wam się tam dotrzeć, nie stanowicie dla miejscowych większego zagrożenia niż talerz zimnych zakąsek.

- Ale to w takim razie oznacza, że każdy podróżny, który liczył na łatwą przeprawę, może tutaj zwyczajnie zginąć! - wykrzyknął zszokowany Craig, ocierając czoło chustą, która bardziej przypominała kawałek brudnej ścierki niż elegancki spłachetek haftowanego jedwabiu, jakim jeszcze niedawno była.

- Niejedna oaza padła ofiarą oddziałów dokładnie takich jak nasz - odpowiedział beznamiętnie Koharow. - A poza tym tylko skończony idiota liczy na łatwą przeprawę. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

Przesłonił oczy przed blaskiem słońca odbijającym się od okolicznych skał i spojrzał ku górze.

- No to z krzyża, panowie. Bakly już jest na górze.

- Mógłby nam oddać tego konia i wciągnąć tamten wóz sam - wymruczał najemnik, na co Sierżant tylko pokazał zęby w uśmiechu.

Kolejną godzinę zajęło im, zanim na górę dostał się trzeci, najcięższy wóz. Wszyscy rozsiedli się, gdzie tylko udało im się znaleźć trochę rzucanego przez głazy cienia, i tępo spoglądali przed siebie. Przez to, że w dalszym ciągu nie oszczędzali wody i każdy mógł podczas postojów pić do syta, Koharow czuł, jak słoneczny żar go wysusza, a krew gęstnieje mu w żyłach. Na głębinie będzie gorzej. Znacznie gorzej. Rozejrzał się po martwej pustyni i poczuł, jak część tej pustki zagnieżdża się w jego sercu. Widząc, jak zachowują się pozostali, zgadywał, że czuli się podobnie.

- Nie ma sensu już dziś robić popasu, słońce i tak zaraz zajdzie - odezwał się Bakly i wstał jako pierwszy.

Ktoś jęknął. Koharow z trudem uniósł się na nogi. Musiał włożyć sporo wysiłku, aby stanąć wyprostowanym.

- Jak dobrze pójdzie, przed wieczorem będziemy w Hutskiej - powiedział głośno tak, aby go każdy dobrze słyszał. Sam w to jednak nie wierzył. Jak do tej pory posuwali się naprzód coraz wolniej i wolniej i każdego dnia pokonywali mniejszy dystans, niż planowali dnia poprzedniego.

- Byłby z ciebie niezły podoficer - uśmiechnął się krzywo Sierżant, po czym sam krzyknął na swoich ludzi: - No dalej, ruszać się, do cholery! Jesteście bandą tłustodupych paniczyków czy na coś was jednak stać?!

Powoli ruszyli dalej. Toczące się mozolnie koła mełły piach, który mieszał się z potem na twarzach, pokrywając je warstwą szarego, pyłowego pudru.

Koharow uzmysłowił sobie w pewnym momencie, że nogi niosą go zupełnie mechanicznie, podczas gdy umysłem błądzi zupełnie gdzie indziej. Była to jedna z nieomylnych oznak zmęczenia. W takim transie człowiek mógł czasem pokonać całe kilometry, zanim się orientował, dokąd tak naprawdę idzie. Bywało w takich przypadkach, że na stracenie.

- Patrzcie, drzewo - powiedział ktoś z nabożnym zachwytem w głosie.

Czoło karawany zatrzymało się przed pokurczonym iglakiem. Tylko ostatnich kilka gałązek wskazywało, że jeszcze tliło się w nim jakieś życie.

- A tam rosną jakieś krzaki - wskazał ktoś kawałek dalej.

- Oaza musi już być niedaleko - skonstatował Craig.

- Bierzcie się w garść! Wozy ciasno do siebie, otoczyć je kordonem! - wykrzykiwał rozkazy Sierżant. Nikt nie protestował, posłuchali nawet najemnicy.

Ruszyli znów przed siebie. Podążali teraz prawdziwą drogą z widocznymi koleinami. Kilka chwil później ich oczom ukazał się pierwszy kanał nawadniający, a za nim pole obsadzone pokręconymi krzewami winorośli. Za nimi widać już było palmy i drzewa. Po dniach spędzonych w jałowej pustyni widok ten wydawał im się prawdziwym cudem. Karawana zwolniła, aż stanęła całkiem.

- Wody mają pod dostatkiem, a od czasu, kiedy przestały ją czerpać okoliczne oazy, nawet więcej niż normalnie - powiedział z zawiścią jeden z ludzi Koharowa.

- No dalej, jedziemy, jedziemy, do cholery jasnej! - krzyknął na nich Sierżant.

Bakly kroczył dalej przed siebie jednostajnym tempem i do tego czasu zdążył się już solidnie oddalić.

Koharow oderwał wzrok od uprawnych pól. Uświadomił sobie nagle jedną, zaskakującą rzecz. Jeżeli wytrzyma z mieczem w ręce i zabójczym słońcem nad głową jeszcze kilka lat, aż dokona tego, co sobie zamierzył, wróci na rolę. Zieleń, zapach świeżej ziemi i możliwość starania się o nią własnymi rękoma wydały mu się atrakcyjne jak nigdy dotąd.

Widział, jak zszokowani byli najemnicy widokiem zielonej wyspy w morzu popękanych głazów i morderczego żaru. Rozglądając się, doceniał wyrafinowany system irygacyjny, to jak był ocieniony i z jaką nabożną pieczołowitością ktoś pousuwał z kanałów wszystkie kamienie i poukładał je w schludne stosy.

Ujechali jeszcze dobry kilometr, zanim dostrzegli mur. Kamienny mur, zza którego wyglądały domy z równymi dachami. Już na pierwszy rzut oka stało się widoczne, że jest wciąż w budowie, a z porozrzucanych tu i ówdzie narzędzi domyślił się, że pracowano tu całkiem niedawno. Miejscowych czekało jeszcze sporo pracy, bo mur był dość niski i z pewnością nie potrafiłby zapewnić żadnej obrony przed najazdem. Nawet brama nie została nadal obsadzona. Do jej wykonania musiano użyć drewna z miejscowego, wypielęgnowanego gaju. Sam materiał musiał tu być na wagę złota.

Panująca cisza była aż przygnębiająca i Koharowowi przemknęło przez myśl, że może to zasadzka. Zachwycanie się zielenią sprawiło, że zapomniał o ostrożności. Spojrzał na Sierżanta, który tylko skinął głową porozumiewawczo, po czym bez słowa wskazał na potencjalne kryjówki, gdzie mogli się czaić przeciwnicy. Jego druga dłoń spoczywała w pełnej gotowości na rękojeści miecza. Koharow uniósł rękę, wyprostował palec wskazujący i środkowy. Jego ludzie natychmiast zaczęli nakładać cięciwy na łuki. Oaza ich wszystkich napełniła fałszywym poczuciem bezpieczeństwa. I tylko Bakly szedł dalej, wydawałoby się zupełnie beztrosko.

Oszalał? A co, jeśli zasypie go grad strzał? Co, jeśli wyskoczy na niego pięćdziesięciu chłopa? Od nieukończonej bramy dzieliło Baklego już tylko jakichś dziesięć kroków.

Druga ewentualność okazała się tą właściwą.

Zaskrzypiał piach, z cienia wynurzyły się trzy postaci i ruszyły naprzeciw samotnemu mężczyźnie. Z ociąganiem podążyły za nimi kolejne.

Najszybszy okazał się wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna z siekierą na długim stylisku, który postanowił zaatakować Baklego jeden na jednego. Koharow zdołał tylko zarejestrować malującą się na jego twarzy furię i błysk ostrza trzymanego po prawej, przy ziemi. Uniesienie topora w górę do ciosu zajęło mu mniej niż mgnienie oka. Zasięg broni też budził respekt. Dwaj biegnący za nim uzbrojeni byli w miecze lub szable, z daleka trudno było rozpoznać. Jednak pierwszy, decydujący atak będzie należał do topornika, Koharow nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Szybki, skoncentrowany, bez skrupułów, zdecydowany. Jak berserker. Myślący i kalkulujący berserker. Może i brzmiało to paradoksalnie, ale Koharow widział już w życiu paru takich. Pustynia potrafiła z ludźmi robić i jeszcze dziwniejsze rzeczy.

- Nie strzelać! - krzyknął do swoich ludzi, żeby przypadkiem nie trafili Baklego. Sam tymczasem rzucił się do walki, chronić plecy Baklego, na wypadek gdyby tamci zdołali go otoczyć.

Ostrze siekiery świsnęło w powietrzu, Bakly z doskonałym wyczuciem zgrał się z przeciwnikiem i błyskawicznym obrotem ustawił się plecami do niego. Płynnym ruchem uchwycił obiema rękami stylisko topora, zmienił nieznacznie tor lotu ostrza, a swojego przeciwnika dosłownie owinął wokół siebie. Tamten nie zdążył zareagować. Zatoczył krótkie salto i wylądował plecami na ubitym piachu. Ułamek sekundy później ostrze jego własnej siekiery rozłupało mu klatkę piersiową i zniknęło głęboko między żebrami.

„Uwaga!” - chciał krzyknąć Koharow, widząc, jak kolejny z trójki atakujących zdołał się niebezpiecznie zbliżyć do Baklego, jednak nie zdążył wysłowić nawet pierwszej sylaby. Wielki mężczyzna nawet się nie obrócił, przyklęknął tylko na jedno kolano i bez mierzenia uderzył za siebie siekierą; dzięki szczęściu, czy może jakiemuś szóstemu zmysłowi, trafił atakującego prosto w brzuch. Ostrze niegroźnie trąciło Baklego w ramię, po czym miecz przeciwnika wypadł z bezwładnej ręki i padł na ziemię równocześnie z ciałem swojego właściciela. Bakly nie zatrzymywał się. Z nadludzką szybkością znów poderwał siekierę, zablokował opadające ostrze i gwałtownym szarpnięciem wyrwał miecz z ręki trzeciego przeciwnika, po czym potężnym kopnięciem w pachwinę posłał go, nieprzytomnego z bólu, na ziemię.

Spokojnie popatrzył na zbliżających się bez entuzjazmu kolejnych napastników. Zamachnął się, siekiera świsnęła w powietrzu, uderzyła w skrzydło bramy opartej o mur i rozłupała je na pół.

- Jak chcecie umrzeć, to chodźcie - powiedział z pustymi rękami zwisającymi luźno.

Nie brzmiało to jak groźba, to była niemalże po prostu propozycja. I właśnie ten ton sprawi, Koharow miał co do tego absolutną pewność, że druga grupa atakujących zrezygnuje z natarcia. Mężczyźni zatrzymali się, spoglądając ze strachem na swoich trzech towarzyszy u stóp Baklego. Nawet broń trzymali tak, jakby się chcieli jej jak najszybciej pozbyć. Powoli docierało do nich, co się właśnie przytrafiło ich najwaleczniejszym kolegom. Jeden wciąż próbował złapać oddech, drugi jęczał, trzymając się za brzuch, trzeci był martwy.

Bakly postąpił naprzód. Koharow przyglądał mu się gotowy skoczyć na pomoc, jednak prawdę powiedziawszy, nie wierzył, żeby miało dojść do kolejnego zwarcia. Bakly swoim występem złamał tamtym wolę walki. Koharow uświadomił sobie również, że i tak pewnie jego pomoc nie byłaby potrzebna. Spojrzał na zniszczoną bramę, przed oczami znów stanęły mu nieziemska szybkość i harmonia ruchów Baklego. Tymczasem za jego plecami Sierżant rozkazał karawanie podjąć marsz. Rozległo się miarowe skrzypienie kół wozów.

O ile wcześniej szli pośród pól, po drugiej stronie muru przeważały znakomicie utrzymane, zadbane ogrody z zagonami warzyw. Koharow nie mógł się nadziwić, jak urokliwa była ta oaza. Mogła wyżywić kilkudziesięciu, może nawet koło setki ludzi. I dokładnie tylu byłoby potrzeba, aby jej skutecznie bronić. Mężczyźni, którzy wyszli Baklemu na spotkanie, teraz wlekli się za nimi w bezpiecznej odległości. Rannych zabrali ze sobą, martwego zostawili tam, gdzie padł. Przed skupiskiem domów otoczonych soczyście zielonymi iglastymi drzewkami czekała grupa kobiet i dzieci. Koharow wyczuwał ich strach już na odległość. W pierwszej chwili chciał im powiedzieć, że nie muszą się obawiać, ale po krótkim namyśle zdecydował, że przecież sam tego nie może być pewien.

Bakly zatrzymał się przed milczącą grupą. Kiedy Koharow do niego dołączył, nie umiał odgadnąć, czy ich przywódca w ogóle stojących przed nim ludzi dostrzega. Wyglądał na bardzo głęboko zamyślonego, nic nie wskazywało na to, że dosłownie przed momentem stawił czoła trzem przeciwnikom, z których dwóch unieszkodliwił, a jednego zabił. Jakby tę walkę stoczył tak zupełnie mimochodem.

Stali w ciszy, dopóki nie dołączyła do nich karawana. Koharow poczuł na plecach gorąco bijące od koni.

- Boże, baby! - wykrzyknął jeden z najemników i ruszył w stronę grubej kobiety, u której boku stała dwójka dzieci.

To jeszcze nie są wszyscy mieszkańcy, pomyślał Koharow, przyglądając się ściśniętej grupce. Reszta się nadal ukrywa. Po plecach ciekł mu pot, językiem próbował bezskutecznie nawilżyć spękane wargi.

Tymczasem najemnik objął kobietę w pasie i mimo jej oporów wymusił na niej pocałunek. Próbowała się wyrwać, mężczyzna stracił równowagę, oboje wylądowali na ziemi w tumanie kurzu. Pozostali ludzie Craiga skwitowali to śmiechem i obleśnymi uwagami. Nikt inny się jednak nie poruszył, wszyscy tylko się przyglądali.

Najemnik, rozwścieczony prześmiewkami kompanów, zaczął podwijać spódnicę kobiety, przedramieniem docisnął jej kark do ziemi. Żarty, o ile w ogóle mogła być o nich mowa, się skończyły. Koharow zrozumiał, że za chwilę na ich oczach dojdzie po prostu do gwałtu. Bakly, który mógłby całe to zajście przerwać jednym słowem, stał tylko ponury i spoglądał na wszystko nieobecnym wzrokiem.

- Puść ją - Koharow usłyszał swój własny, schrypnięty głos. Ostrze sztyletu opierał przy tym na karku najemnika.

Sam sobie nie mógł przypomnieć, kiedy zrobił te trzy kroki.

- Nie wygłupiaj się, jest ich tutaj dość, wystarczy i dla ciebie - nie zrozumiał w pierwszej chwili najemnik.

- Puść ją - powtórzył Koharow. Docisnął ostrze mocniej, tuż obok jego czubka pulsowała nabrzmiała tętnica szyjna.

Podświadomie oczekiwał, że usłyszy szelest ubrań, kroki najemników spieszących na pomoc swemu koleżce. Było mu wszystko jedno. Podjął decyzję, wraz z nią poczuł wręcz ulgę.

- Nie przyszliśmy tu plądrować. Liczę do trzech, potem poderżnę ci gardło.

Mężczyzna wstał z ociąganiem. Oparł się przy tym kolanem o brzuch leżącej kobiety. Ta aż stęknęła z bólu.

- Co ty sobie, kurwa, myślisz, ty obesrany obrońco wieśniactwa? - warknął.

Koharow udał, że nie słyszy. Już wiedział, czemu nikt nie ruszył najemnikowi na pomoc. Sierżant zagradzał im drogę z dłonią na rękojeści miecza.

- Znajdę cię później, masz jak w banku. A ty uważaj, oczu z tyłu głowy nie masz - najemnik rzucił groźbę i obrócił się, by odejść. Koharow uderzył. Był to ciężki hak mierzony w szczękę, który dosięgnął celu perfekcyjnie. Mężczyzna padł na ziemię nieprzytomny.

- Pilnujcie go - Koharow odezwał się do reszty ludzi Craiga. - Jeśli tylko zauważę, że się koło mnie kręci, skończę z nim.

Uznawszy sprawę za zakończoną, Koharow obrócił się do mieszkańców oazy.

- Gdzie są pozostali? Wiem, że was tu musi być więcej, nie ma sensu się ukrywać.

Odpowiedziała mu cisza.

- Naprawcie wozy i bukłaki - rzucił nagle Bakly, nie patrząc na nikogo konkretnego. - Zdobądźcie konie w miejsce zabitych, jutro wyruszamy. Zabierzemy tyle wody, ile damy radę. I nie chcę tu żadnych pożarów, żadnych dymów, które będą zdradzały naszą obecność.

Koharow dostrzegł, jak jego ludzie wymieniają ukradkowe spojrzenia. Doskonale wiedział, nad czym się zastanawiali. Dokąd, do jasnej cholery, Bakly zamyśla iść. Znajdowali się na samej granicy nadających się do życia obszarów. Dalej czekały już tylko pustynia i niechybna śmierć.

- Za godzinę zbierzemy się tam. - Bakly popatrzył na Koharowa i Craiga i wskazał ręką najbliższy dom. Sam ruszył jednak w innym kierunku, ku temu, co oaza miała najcenniejsze - otoczonemu trzciną małemu, ale głębokiemu jeziorku, jedynemu tutejszemu źródło wody.

Koharow przydzielił swym ludziom rozmaite zadania i przyglądał się Craigowi, który zajęty był tym samym pośród najemników. Po historii z Koharowem jego autorytet wśród własnych ludzi nieco jakby podupadł. Też sobie z tego musiał zdawać sprawę, bo gonił ich do roboty ostrzej niż kiedykolwiek wcześniej.

- Zacny cios - odezwał się Sierżant, który wrócił właśnie z oględzin jeziorka.


- Odgrywałem tylko swą rolę. - Koharow wzruszył ramionami i roztarł bolącą pięść. - Rolę obrońcy wieśniactwa.

- Coś już o tym słyszałem - roześmiał się Sierżant. - Bakly obchodzi granice oazy, zanim wróci, moglibyśmy coś przegryźć. Przypuszczam, że czeka nas harówka do nocy, skoro musimy się przygotować na poranny wymarsz.

- Bardzo bym chciał tę sprawę z Baklym przedyskutować - wyznał Koharow. - Nie mogę się doczekać porządnego dzbana zimnej, źródlanej wody - dodał.

Jeść i pić dostali w domu, który Bakly wybrał na kwaterę dla dowództwa. Posługiwała im kobieta, której pomógł Koharow. Pozostali mieszkańcy osady trzymali się od przybyszy na odległość, ale niewiele im to pomogło. Ludzie Craiga może i niczego nie podpalili, ale bez problemu znaleźli inne sposoby na narobienie szkód.

- Nie wyglądał mi na człowieka, który pozwoli, aby ludzie, którym przewodzi, dosłownie przed nim hańbili kobietę - zastanawiał się na głos Koharow, równocześnie napychając się świeżym chlebem, szynką i daktylami, a wszystko to zapijając pierwszorzędnym miejscowym winem i jeszcze lepszą wodą.

- Mnie też nie, ale on jednak jest dość dziwny. Myśli inaczej niż my. Czasem może i na to nie wygląda, ale w głowie ma wszystko w najdrobniejszych szczegółach poukładane - odparł Sierżant.

- Chciałbym z nim porozmawiać sam, bez Craiga w pobliżu.

- No to właśnie masz okazję. - Sierżant wskazał nożem wejście do izby.

Bakly wkroczył do wnętrza i nagle dość przestronna, wydawałoby się, kuchnia i przylegająca do niej izba wyczuwalnie się zmniejszyły.

- Dlaczego zostawiliście tego człowieka tam, gdzie leżał? - spytał kobietę wprost. - Dlaczego go nie pochowacie?

- Bo to obcy. To znaczy był obcy. Przyszedł tu przed kilkoma tygodniami z Klatenu, co to go podobno wypalili. Przyjęliśmy go, bo nas mało teraz. Mnóstwo ludzi pomarło albo odeszło z oazy - odpowiedziała.

- Wygląda na to, żeście go za bardzo nie polubili - rzucił Sierżant z przekąsem.

- Z nikim nie chciał gadać, tylko gonił wszystkich do roboty. To on nas namówił, żeby zniszczyć szlak, żeby nikt się do nas nie mógł dostać. I jeszcze twierdził, że ze wszystkich sił musimy walczyć, żeby oazy bronić, inaczej spotka nas to, co spotkało ich.

- No to miał rację - zgodził się Sierżant.

- No i dużo nam to pomogło - odgryzła się gospodyni.

- Boście nie walczyli - wypomniał jej.

Na to odpowiedzi już nie miała i odeszła naburmuszona.

- Powiedzieliście, że wyruszamy jutro - zaczął Koharow.

Bakly złapał za dzban z wodą i jednym haustem opróżnił go do połowy.

- Owszem.

- Dokąd?

- Do Wotty. To mała oaza piętnaście razgów stąd, dalej w głąb pustyni. Tam będę mógł ukryć Gwiazdę.

- Żadna Wotta nie istnieje - odpowiedział Koharow cicho.

Bakly chwilę mu się badawczo przyglądał, ale zmilczał i usiadł przy stole.

- Dalej jest już tylko pustynia bez powrotu. Rozpalona pustka, piach, kamienie. Żadnej wody. Ta oaza, w której teraz jesteśmy, to najdalsze miejsce, w którym jeszcze tli się jakieś życie - nie ustępował Koharow. - Każdy, kto wejdzie głębiej, umrze. Z pragnienia, z gorąca, z opętania.

Bakly nie zaprzeczył.

- Muszę zanieść Czerwoną Gwiazdę tak daleko, jak tylko będzie to możliwe. Muszę ją ukryć tak, aby nie zdołał się do niej dostać nikt inny - powiedział tylko.

Koharow przyglądał mu się bacznie i po raz kolejny, dysponując tym wszystkim, co o Baklym słyszał i co zdążył już sam zaobserwować, próbował wielkoluda rozgryźć. Kim on był tak naprawdę? Co się w nim skrywało?

- A my wszyscy przy tym zginiemy.

Koharow sam nie wiedział, czy było to pytanie, czy konstatacja.

- Jeśli będzie trzeba…

- Więc jak to możliwe, że Craig i jego ludzie w ogóle z nami pojadą? - zaciekawił się Sierżant, jakby wzmianką o niechybnej śmierci zupełnie się nie przejął. - Nie wyglądają mi na typków, którzy za marne trzy stówki zgodzą się umierać.

- Mają mapę, taką samą jak moja - odpowiedział Bakly i wyciągnął z zanadrza pojemnik, a z niego zrolowaną mapę i położył na stole.

Koharow rozwinął rulon z ciekawością. Była to najdoskonalsza mapa południowo-wschodniej części Pustyni Gutawskiej, jaką kiedykolwiek widział. Opisana w najdrobniejszym szczególe, z całą masą dodatkowych użytecznych informacji. Niektóre obszary miały swoje oddzielne, jeszcze bardziej szczegółowe opracowania. O piętnaście razgów w głąb pustyni od miejsca, w którym się znajdowali, na mapie widniał mały rysunek palmy, a przy nim nazwa Wotta.

- Mało jest ludzi, którzy w pustyni czuliby się jak u siebie w domu, tak jak ja - zaczął Koharow po kwadransie uważnego studiowania. - Ta mapa jest niesamowita. Zgadza się we wszystkich szczegółach, o których sam wiem. Ale o tej oazie łże. - Popukał palcem w Wottę.

- Owszem, ta oaza nie istnieje - potwierdził Bakly, a Koharow poczuł, jak ściska mu się serce.

W głębi duszy liczył jednak na jakąś fantastyczną historyjkę, która pozwoliłaby mu uwierzyć w istnienie schronienia w bezlitosnym sercu pustyni.

- Parę tygodni temu Craig kupił okazyjnie identyczną mapę. Trochę wcześniej spotkał w gospodzie człowieka, który rozprawiał o daktylach z Wotty. Trafił również na kogoś, kto twierdził, że sam stamtąd pochodził.

- To wszystko było ukartowane?

- Jedna z ewentualności przyszykowana przez pana Łasiczkę. Jedna z ewentualności prowadzących do tego, aby pozbawić cesarza możliwości urośnięcia w potęgę za sprawą magicznego artefaktu. Oczywiście byłoby lepiej dostarczyć artefakt K. No, ale co poradzić, jeśli się nie da, musimy go przynajmniej dobrze ukryć - dokończył swoje wyjaśnienia Bakly.

Koharow wiedział, że książę Dask prowadził z imperium zaciekły, potajemny bój - sam był jednym z pionków na tej szachownicy. Nie przypuszczał jednak, że ktokolwiek byłby zdolny planować na aż tyle ruchów naprzód. Przez chwilę siedział tylko w milczeniu i rozmyślał.

- I właśnie dlatego żaden z najemników za żadną cenę nie może się dowiedzieć, że Wotta nie istnieje - ostrzegł ich Bakly.

Koharow skinął głową. Nagle pomyślał, że Bakly umyślnie zignorował próbę gwałtu. Zależało mu na tym, aby miejscowi za bardzo nie bratali się z najemnikami, a jeśli będą się ich bać, to nie będą chcieli z nimi rozmawiać w ogóle. Zaplanował to wszystko właśnie w ten sposób czy to los przez przypadek poszedł mu na rękę?

Nie wiedział, ale pytać nie chciał. Inna sprawa, że nawet by w tej chwili nie mógł, bo do izby wszedł właśnie Craig. Był w dobrym humorze, który w widocznym stopniu zawdzięczał spożytemu winu.

- I jak tam idzie narada wojenna? - zawołał głośno. - Znaleźliśmy jeszcze piętnaście osób. Trzech staruchów, ale oprócz nich same baby. Niektóre nawet niczego sobie!

- Z naradą wojenną czekamy na was - odpowiedział cicho Bakly i spojrzał na Sierżanta. - Ile zdołamy zabrać ze sobą wody?

- Dużo. - Sierżant dojadł ostatni kąsek i zaczął wyliczać: - Znaleźliśmy trzy woły i siedem krów, cztery konie, ale za to tylko dwa wozy, aczkolwiek oprócz nich mamy też pięć lekkich dwukółek. Bukłaków i innych pojemników na wodę mają tutaj całe sterty, widać, że w przeszłości dużo handlowali.

- Nie możemy im przecież zabrać wszystkiego! - zaprotestował Koharow.

- Pójdą z nami, nikogo tu nie zamierzam zostawiać - zwrócił się do niego z poważną miną Bakly.

Koharowa aż zatkało. Co by się stało, gdyby tu i teraz zdradził sekret Baklego? Czy olbrzym zabiłby go? Najprawdopodobniej.

- A po co? - dopytywał się Craig, popijając z glinianego dzbana, który ze sobą przyniósł. - Będą nas tylko spowalniać.

- Pomogą z ładunkiem. A poza tym ciągną za nami Czarni Jeźdźcy. Naprawdę chcecie się tu z nimi spotkać w drodze powrotnej? Wystarczyłoby, żeby się tu rozsiedli i tylko na nas poczekali.

- Wypalimy oazę? - zaskoczył natychmiast Craig.

- Nie. Nie chcę, żeby wiedzieli, kiedy stąd wyruszyliśmy. A poza tym wypaleniem osady nie zniszczymy wody, więc nic byśmy tak naprawdę nie zyskali. Dlatego zamiast tego zatrujemy źródło.

Koharow przełknął z trudem ślinę i poczuł, jak jego ciało drętwieje z niedowierzania. Tak przecież nie można! Ani on, ani żaden z jego ludzi nigdy na coś takiego nie zezwolą. Nikt nie ma prawa niszczyć tego, co na pustyni najcenniejsze!

- A przy odrobinie szczęścia otrujemy też paru naszych nieprzyjaciół.

Craig zauważył, jakie wrażenie ta informacja wywarła na Koharowie, i rzucił z rozbawieniem:

- Szkoda takiego kawałka ziemi, nie? Słyszałem, że niektóre z tych trucizn są w stanie utrzymać się w glebie całymi latami.

- Dokładnie taką mam - powiedział Bakly.

Reszty narady Koharow nie zarejestrował. Nie pozwoli zniszczyć oazy i skazać jej mieszkańców na śmierć z pragnienia. On sam może i był gotów umrzeć. Jeśli się nad tym zastanowić, prawdopodobnie byłby również gotów poprowadzić na śmierć swoich ludzi. Ale na coś takiego zgodzić się absolutnie nie mógł. Po zmroku poszedł się przejść wśród drzew, rozmyślając, jak nakłonić Baklego do tego, by zarzucił swój potworny plan. Zbliżywszy się do nieukończonego muru, usłyszał ciche łkanie. Ostrożnie wyjrzał przez bramę. Ciało zabitego mężczyzny pozostało na miejscu, ale ktoś usypał nad nim z kamieni mogiłę. Ten ktoś siedział teraz obok mogiły i płakał. Wnioskując z brzmienia głosu i rozmiaru sylwetki - dziecko. Nad nim stał Bakly.

- Sam go pogrzebałeś? - zapytał wielki mężczyzna.

- Tak - zabrzmiała cicha odpowiedź.

- Nikt ci nie pomógł?

- Nie. Jestem tu obcy, przybyliśmy niedawno. Tata z nikim za dużo nie gadał, nie mieliśmy przyjaciół.

Koharow słuchał. W swoim życiu widział już wiele śmierci, boleści, ale nie czyniło go to ani trochę bardziej odpornym. Nosił w sobie i swój własny ból, lecz z tym nauczył sobie radzić, w odróżnieniu od cierpienia innych.

- Te kamienie są małe, a w okolicy na pewno żyją jakieś zwierzęta. Wygrzebią go.

- Tych większych nie ruszę.

Było słychać, że chłopak połyka łzy, jednak z całej siły stara się nie rozpłakać. Bakly odszedł, pozostawiając go sam na sam z jego smutkiem.

Kiedy nadszedł poranek, Koharow był już zdecydowany. Umówił się z pięcioma ludźmi, do których miał największe zaufanie, i postanowił, że spróbują powstrzymać Baklego.

Nie było się z czym ociągać. Im szybciej karty zostaną wyłożone na stół, tym lepiej. Słońce nie wzniosło się jeszcze nad horyzont, ale już się rozwidniło. W bezpośrednim sąsiedztwie jeziorka czuć było w powietrzu posmak wilgoci. Na liściach rosnących najbliżej drzew dostrzegł nawet kropelki rosy! Co za wspaniały widok! Koharow otrząsnął się i spróbował skoncentrować na czekającym go zadaniu. Zakładał, że Bakly z rana pójdzie się umyć. Miejscowi z pewnością na nic podobnego by się nie poważyli, ale nieobeznany ze zwyczajami obcy zapewne tak. Po raz ostatni przyjrzał się swoim ludziom. Nawet jeśli mieli wątpliwości, nie dawali tego po sobie poznać. Bardzo dobrze, to znaczyło, że mógł na nich liczyć.

Wciąż panowała cisza, cykady poszły spać, a w oazie najwyraźniej nie mieszkały żadne ptaki. Suche, martwe połacie okazały się dla nich zbyt rozległe, aby się tu mogły dostać. Chrzęst żwiru zdradził przybycie Baklego na długo, zanim go jeszcze dojrzeli. Stali na ścieżce, nie kryli się. Koharow chciał chociaż spróbować jakoś się dogadać. Wreszcie go dostrzegł i nerwowo przełknął ślinę. Bakly szedł w samych tylko spodniach, resztę swoich rzeczy miał zawiniętą w gruby kożuch. Koharow instynktownie dotknął miecza. To nie był człowiek, to był jakiś wynaturzony stwór. Olbrzymi potwór opancerzony mięśniami nieludzkich rozmiarów i proporcji. Wyglądał, jakby gołymi rękoma potrafił łupać skały. Poruszał się leniwie, czy może raczej oszczędnie, jednak Koharow dobrze pamiętał, że każdy fragment jego ciała skrywał w sobie iście wybuchowy potencjał.

Bakly też ich już dostrzegł, ale nie zwolnił ani w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że przejęła go ich obecność. Jeden z ludzi Koharowa chciał dobyć miecza, lecz Koharow go powstrzymał. Jego samego świerzbiły ręce, mimo to chciał jednak spróbować porozmawiać.

Na całe szczęście Bakly nie spróbował obok nich przejść. Zatrzymał się i odłożył swój tobołek w trawę.

- Bardzo byśmy nie chcieli, abyś skazał na zagładę tę oazę i wszystko, co żywe - powiedział cicho, lecz stanowczo Koharow. Miał przygotowane całe przemówienie, ale póki co czekał. Coś mu mówiło, że stojącego przed nim półnagiego olbrzyma i tak nie przekona.

Bakly przyglądał im się z twarzą nieruchomą i nieprzeniknioną. W końcu rozwiązał przyniesiony tobołek, a z niego wyłuskał mieszek, który Koharow już wcześniej widział. Był zawiązany na supeł, aby kamień z niego przypadkiem nie wypadł.

- Oto Czerwona Gwiazda - powiedział spokojnie. - Z jej użyciem można by zniszczyć za jednym zamachem całe państwa. Na karku siedzi nam tysięczna armia. Cesarz nie zawaha się poświęcić jej w całości, co do żołnierza, byle tylko zdobyć artefakt.

- Nie powiodę ludzi na śmierć. - Koharow pokręcił głową. - Nie kobiety i dzieci.

- Ściga nas czarodziej, który uczyni absolutnie wszystko, aby zdobyć Czerwoną Gwiazdę - kontynuował Bakly, jakby go w ogóle nie słyszał. - Jest to czarodziej, który również doskonale wie, czego z jej pomocą może dokonać.

Nie dogadają się. Tyle Koharow już wiedział.

Bakly nagle rozsupłał rzemień i jednym ruchem wytrząsnął klejnot na ziemię.

Koharow syknął i cofnął się o parę kroków. W mgnieniu oka wyrosło przed nim ryczące tornado mocy. Wyglądający jak dziecięcy bąk odwrócony stożek szaleńczo wirującej, niepojętej substancji rósł szybko wzwyż i wszerz, a jego grot unosił się o kilka centymetrów nad artefaktem. Spowodowany rotacją mocy wiatr wzmagał się z każdą chwilą i Koharow zaczął się obawiać, że jeszcze moment i wessie go do środka. Z trzaskiem ułamały się pierwsze gałęzie i zniknęły w wirze, którego magia posilała się energią otoczenia, którą wchłaniała coraz szybciej i z coraz większą siłą. Tornado naginało już całe drzewa, było również coraz grubsze u podstawy. Koharow oczami wyobraźni ujrzał nagle gigantyczny wir, który pożera całą oazę, a potem rośnie i rośnie, aż rozrywa niebo…

Cisza. Tuman zniknął pod mieszkiem, którym Bakly nakrył kamień. Musiał przecież być w zasięgu tornada, uświadomił sobie Koharow. Pierś olbrzyma unosiła się w ciężkim oddechu, a jego ciało nabrało jakiegoś takiego kamiennego wyglądu. Koharowowi wydawało się, że przypominał prędzej granitowy posąg niż człowieka z krwi i kości. Nawet ziemia jakby ustępowała pod jego ciężarem. Po chwili jednak wrażenie to uleciało i znów stał przed nim niezwykłych rozmiarów, ale jednak człowiek.

- Przekonaliście mnie - westchnął ciężko Koharow, wciąż porażony niszczącą mocą artefaktu.

Ustąpił z drogi, jego ludzie poszli za jego przykładem.

Kiedy dwie godziny później z oazy wyruszała karawana stanowiąca zbieraninę wojskowych i mieszkańców oazy, zaraz za bramą w niedokończonym murze minęli wznoszącą się na drodze mogiłę usypaną z głazów, które nawet dwóch ludzi miałoby problemy poruszyć.

- Idą dalej na południe, w pustynię - powiedział ponuro czarodziej i z podręcznego bukłaka nalał sobie wody do pucharu. Słaby wiatr podnosił pustynny pył i sprawiał, że zarówno jedzenie, jak i napitek skrzypiały w zębach. W opuszczonych domach, które z pewnością zapewniłyby im większe wygody, nie odważyli się jednak zakwaterować. W nich pewnie czekały ich kolejne nieprzyjemne niespodzianki.

Coverfly napił się również.

- Dopilnujcie, żeby już nikt więcej się nie połakomił na wodę - warknął do Frama i Hoovery’ego.

Stracili czterech ludzi - zwiad idący przodem i mający za zadanie rozpoznanie terenu. Kiedy dotarli do opustoszałej oazy, widok świeżej wody w jeziorku tak ich rozochocił, że nie zwrócili uwagi ani na pływające brzuchami do góry ryby, ani na inną, zgromadzoną przy brzegach drobną padlinę.

- Zagrywają ostro i mają ku temu odpowiednie środki - powiedział głośno Coverfly. - Jak daleko ujechali?

- Kilka dni przed nami - odpowiedział Evan. - Pięć, może sześć, nie więcej.

Po ostatniej aktywacji mocy Czerwonej Gwiazdy jego zdolność wyczuwania artefaktu znacznie się polepszyła.

- W tamtą stronę jest już tylko pustynia, nic z tego nie rozumiem. - Coverfly kręcił głową. - Dokąd oni jadą, do jasnej cholery?

- Nie wiem. Może rzeczywiście starają się po prostu wywieźć Gwiazdę poza nasz zasięg? - odpowiedział mu czarodziej rozdrażnionym tonem.

Podróż przez pustynię odcisnęła na młodzieńcu swe piętno. Spalone oblicze, ręce pozdzierane od kamieni, kiedy w co cięższych miejscach musieli zsiadać z koni i udrażniać szlak, stwardniała skóra i sieć nowych zmarszczek spowodowanych odwodnieniem, przed którym nikt nie był w stanie się ochronić bez względu na to, jak wielkie mieli ze sobą zapasy wody.

Do domu wszedł Hoovery. W odróżnieniu od swego dowódcy i czarodzieja sprawiał wrażenie, jakby mu cała ta pustynna wyprawa przypadła do gustu i rozkoszował się każdą jej chwilą. Oczy mu się skrzyły, skłębiona, gęsta broda była szara od pyłu.

- Konie już długo nie pociągną. Albo będziemy musieli dalej iść pieszo, albo musimy zredukować oddział - oznajmił z nieledwie wesołą nutą w głosie.

Coverfly zgrzytnął zębami. Gdyby nie to, że jego przyboczny był aż tak oddany i użyteczny, już dawno by się go pozbył.

- Doślą nam jakieś z tyłu - nie zgodził się.

Ze skrajem pustyni łączył ich łańcuch prowizorycznych obozów, wzdłuż którego bezustannie poruszały się wahadłowo karawany dowożące im wodę i resztę potrzebnego zaopatrzenia. Ta utrzymująca ich przy życiu pępowina kosztowała połowę jego ludzi. Jeśli mają zapuścić się jeszcze dalej, będzie musiał przerzedzić załogi, osłabić ochronę. Taki na przykład Trimitri mógłby wtedy z łatwością zlikwidować jedno ogniwo i tym samym skazać ich wszystkich na niechybną śmierć. Coverfly mocniej ścisnął puchar i pociągnął porządny łyk, chociaż pić wcale już mu się nie chciało.

Na czoło, potylicę i pierś natychmiast wystąpił mu pot. Działo się tak za każdym razem, kiedy się napił. Spojrzał na czarodzieja. Tego żadne kwestie praktyczne nie interesowały. Fanatycznie tylko gonił za tą swoją Czerwoną Gwiazdą. Przeklęty kamień, pomyślał Coverfly, niechby go diabli wzięli. Przestał już liczyć na to, że cała ta akcja pomoże mu zyskać lepszą pozycję wśród arystokracji. Mając do dyspozycji całą armię, w dalszym ciągu nie zdołał schwytać bandy obdartusów.

Coraz częściej myślał o tym, że będzie bardzo szczęśliwy, jeśli po prostu uda mu się przeżyć.

- Już teraz ślą nam konie z terenów oddalonych od pustyni. Są nieprzyzwyczajone do tych warunków i prawdę powiedziawszy, do niczego. Połowa padnie, zanim tu w ogóle dotrze - powiedział Hoovery, jakby zupełnie nie zauważył długiej przerwy w rozmowie.

- No to co z tymi Jeźdźcami? Robią coś w ogóle? - Coverfly spytał z irytacją czarodzieja.

- Trzymają się tuż za nimi - wyjawił Evan. - W ciągu godzin może być po wszystkim.

- Nie zaatakują, dopóki nie będą mieli absolutnej pewności, że mają wygraną na talerzu. - Hoovery wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A właśnie, byłbym zapomniał, z czym przyszedłem. - Zniknął za drzwiami, po czym wrócił z beczułką wina. - Może nie zatrute? - Zaśmiał się, wybijając szpunt, obrócił beczułkę i nalał sobie do kielicha. - Równie dobrze mogą zaatakować wcześniej, w momencie kiedy ocenią, że czekając dalej, nie zyskają tyle wody, aby im wystarczyła na drogę powrotną.

Coverfly przyglądał się swojemu przybocznemu, jak ten pije wino. Jeśli będzie zatrute, przynajmniej się go pozbędę, pomyślał. Aczkolwiek na tyle szczęścia nie ma pewnie co liczyć. On sam pozwoli sobie najwyżej na jeden łyk. Dwóch ludzi, którzy pofolgowali sobie z własnymi zapasami czegoś mocniejszego, następnego dnia jeszcze przed południem było martwych. Alkohol i zabójcze słońce nie idą za dobrze w parze.

- Ha! To nawet nie jest wino! Takie gęste, słodkie i pachnące, zupełnie jak baba. Już to wystarczy za dobry powód, żeby się tu tłuc.

Hoovery oblizał wargi i nalał sobie kolejny kielich. To jest zwyczajny szaleniec i jeśli nie zacznie się zachowywać normalnie, zabiję go sam, postanowił Coverfly. Po chwili się jednak opamiętał. Upał i odpowiedzialność go wykańczały, musiał się mieć na baczności przed pustynnym amokiem. Bardziej niż ktokolwiek inny.

- Znaleźliśmy kilku ludzi! Schowali się w piwnicy, nie chcieli iść z tamtymi - zabrzmiał z korytarza głos Frama.

- Ja ich wezmę! - zareagował natychmiast czarodziej. - Potrzebuję wozy z moim ekwipunkiem, natychmiast!

- Dojadą dopiero z rana. Te wasze klamoty są cholernie ciężkie, same zwierzęta by nie uciągnęły, całą drogę muszą im ludzie pomagać - odparł Hoovery niewzruszenie. Wyciągnął się na krześle, z nogami bezceremonialnie położonymi na stole. Kielich z winem postawił sobie na brzuchu. Wyglądał, jakby mu już nic innego do szczęścia nie brakowało. - Częstuj się, znakomite jest. - Pokazał Framowi beczułkę.

Coverfly zastanawiał się przez chwilę, czy jego podwładni jednak nie pozwalają sobie na zbyt wiele, ale dał sobie z tym spokój. Wystarczy, że musieli walczyć o życie z pustynią, niepotrzebne mu są dodatkowo swary w pierwszej linii.

- Do czego są wam te rzeczy? - Spojrzał z kolei na Evana.

- Do tego, aby zdobyć Gwiazdę, jeśli wam się nie powiedzie.

- Gdyby mi nie wchodzili w drogę ci wasi Czarni Jeźdźcy, szłoby to nam o wiele łatwiej - odciął się baron.

Gdyby nie list, już dawno by tego smarkatego gnoja zabił. Nawet ochrona by mu nie pomogła. Potem by ich wszystkich wrzucił w jakąś rozpadlinę, zasypał żwirem i po kłopocie. Owa wizja wydała mu się nad wyraz kusząca, przynosiła wewnętrzne ukojenie.

- Swój ładunek będziecie tu, panie, mieć jeszcze dziś wieczorem. Bardzo mnie ciekawią wyniki waszej pracy - zwrócił się do czarodzieja, po czym skinął na Hoovery’ego. - Ma to tutaj być przed zmrokiem.

- Jasne, panie - otrzymał odpowiedź i zanim zdążył przybocznego trzepnąć za tak karygodne gwałcenie etykiety, tamtego już nie było. Pozostał po nim tylko stojący na stole kielich.

Było już dobrze po zmroku, jednak zeszli się wszyscy popatrzeć na starania czarodzieja. Jemu samemu nie wydawało się to przeszkadzać. Jeśli już, było wręcz na odwrót. Wypakowywanie rzeczy czarodzieja niezwykle wszystkich zaskoczyło. Owinięte w materiał trzy nieprawdopodobnie masywne i ciężkie zbroje, które musiały być kute chyba na olbrzymów.

- Pff… Ten chłop musiałby mieć chyba ze trzy metry, i to najmarniej! - prychnął Hoovery, który z pomocą dwóch innych ludzi tachał właśnie olbrzymi kirys. - Jeszcze nie słyszałem, żeby żelazne posągi pomogły komukolwiek w boju.

Mimo niezadowolenia nosił jednak kolejne elementy zbroi. Pomiędzy domami słychać już było huk przenośnej kuźni. Inni w tym czasie montowali poszczególne części na specjalne drewniane stelaże, które czarodziej również przywiózł ze sobą. Z powodu panujących ciemności gapie rozpalili tu i ówdzie ogniska, aby lepiej widzieć postępy prac. Noc stawała się coraz głębsza i żelazne monstra nabierały kształtu. Na pociemniałych z wiekiem pancerzach tańczyły odblaski płomieni.

- Takiej przyłbicy jeszcze nigdy nie widziałem. To musi być od czorta stare - powiedział mężczyzna, który właśnie odwinął tkaninę z wielkiego hełmu z zakratowaną zasłoną i o objętości wiadra.

Najwięcej dyskusji wzbudziła jednak broń, a zwłaszcza oburęczny miecz, którym najsilniejszy nawet spośród żołnierzy nie był w stanie władać. Hoovery, który przyniósł miecz na ramieniu, zdołał go przez krótką chwilę utrzymać przed sobą w pozycji szermierskiej, ale na tym się skończyło. Na więcej z dwuipółmetrowym ostrzem nawet on nie zdołał sobie pozwolić. Wszyscy jednak podchodzili dobrze się przyjrzeć niezwykłej broni. Stal wypolerowana została tak, że odbijały się w niej gwiazdy, a ostrze odpowiadało bojowym parametrom broni używanej przez imperialną szlachtę do szermierczych pojedynków.

- Takie ostrze u tak wielkiego majchra jest zupełnie bez sensu - komentował ze znawstwem Hoovery. - Nie wytrzyma pierwszego lepszego uderzenia przecież.

Coverfly słyszał go z pewnego oddalenia, jednak zanim jeszcze dotarł na miejsce, wiedział już dobrze, na co się zanosiło. Hoovery już tak miał, że najpierw działał, a dopiero potem ewentualnie myślał. A tym razem działać musiał szybko, zanim czarodziej zorientuje się, co tu się z jego dobytkiem wyprawia. Hoovery obrócił się ku kłodzie, którą ktoś przyciągnął jako prowizoryczną ławkę. Chwycił miecz obiema rękami, zarzucił sobie na ramię i stamtąd podrzucił do pionu, wybalansował, po czym z całej siły ciął z góry do dołu, niczym siekierą. Ostrze weszło w kłodę, przecięło ją na pół i utknęło dopiero w ziemi.

- Ani zadrapania. - Hoovery pokręcił głową z niedowierzaniem po wnikliwych oględzinach. - Może powinniśmy spróbować o kamień?

Coverfly nie zdołał powstrzymać wesołego uśmiechu.

- Ej! Ty tam! - Czarodziej wreszcie zwrócił uwagę na otaczające Hoovery’ego zamieszanie. - Dość błaznowania. Przynieś mi miecz tutaj i idź przyprowadzić więźniów! - rozkazał.

Hoovery posłuchał. Odłożył broń na wskazane miejsce i poszedł wykonać drugą część polecenia. Evan w tym czasie przystąpił do drobiazgowej inspekcji, sprawdzając, czy zbroje zostały odpowiednio poskładane.

- Jeśli mu się wydaje, że będzie je mógł poskuwać razem na tych rusztowaniach, to się grubo myli - zamruczał pod nosem człowiek, który miał się opiekować kuźnią. Nie przestawał jednak pompować nogą miecha.

Coverfly stał nieco dalej, ukryty w cieniu żywopłotu, niezauważony przez nikogo. Tej przyjemności czarodziejowi dawać nie chciał. Był ciekaw tak samo jak inni, to prawda, jednak w odróżnieniu od pozostałych, całe to widowisko postrzegał jako dość złowieszcze. Dobrze pamiętał, czego czarodziej chciał od niego kilka dni wcześniej. Parę chwil później eskorta dostarczyła więźniów. Wszyscy poza jednym byli starzy. Widać było, że z racji wieku tułaczka po pustyni nie za bardzo im się uśmiechała, woleli więc zaryzykować i zostać w oazie. Może nawet wiedzieli o jakimś pomniejszym, dodatkowym źródle wody. Jedyny nieco młodszy mężczyzna wśród nich miał nogę amputowaną w kolanie.

- Materiał mizerny, ale co robić - westchnął rozczarowany Evan. - Dobrze przynajmniej, że mamy parę sztuk. Zamknijcie ich wewnątrz! - zakrzyknął.

Szum rozmów ucichł zupełnie, wszyscy ścieśnili się wokół, chcąc widzieć jak najlepiej. Powiązani więźniowie zostali upchnięci w pancernych zbrojach, po dwóch w każdej. Miejsca w środku nie mieli jednak zbyt wiele. Wiszące na stelażach płyty podzwaniały co chwila, kiedy nieboracy próbowali rozpaczliwie jakoś się w środku rozmieścić.

- Żeby nie pozrzucali tylko. Składanie tego wszystkiego do kupy zajęło nam trochę czasu! - krzyknął ktoś do wtóru rechotliwych śmiechów.

- Pewnie myśli, że mu w tym będą chodzić - podśmiewał się ktoś inny.

Wszyscy w dalszym ciągu uważali czarodzieja za szarlatana i nie mogli się doczekać momentu, w którym jego łgarstwo wyjdzie na jaw. Coverfly zakazał swoim przybocznym mówić komukolwiek o igłach destylujących wodę z ciała, więc reszta oddziału nie miała o nich pojęcia. Sam baron milczał. On już się nauczył, że czarodzieja nie należało nie doceniać. Przeczuwał, że to, czego zaraz będzie świadkiem, wcale a wcale mu się nie spodoba. Najbardziej zaskoczyło go to, że więźniowie nie próbowali nawet stawiać oporu. Albo byli tak przerażeni, albo ich czarodziej jakoś omamił czy może czymś napoił.

Czarodziej dał znak dłonią, żeby zamknąć zbroje ostatnimi płytami, odcinając tym samym więźniów od świata zewnętrznego. Kiedy obrócił twarz w stronę bijącego od paleniska kuźni blasku, Coverfly zauważył, jak nieziemsko skrzą mu się oczy, jak niezwykle ma napiętą skórę twarzy. Nie zauważył żadnego gestu, nie dosłyszał żadnego zaklęcia, jak tego oczekiwał. Zamiast tego Grigor Evan wyciągnął przed siebie prawą rękę, dłoń zacisnął w pięść i włożył ją prosto w żar paleniska. Stojący wokół ludzie struchleli, słychać było pojedyncze zszokowane okrzyki. Czarodziej jednak nie dał żadnych oznak bólu i stał tylko bez ruchu. Coverfly oczekiwał swądu palonego mięsa, jednak nic takiego się nie stało. Zamiast tego żar paleniska zaczął nagle zmieniać kolor z białego na żółty, potem na czerwony, a chwilę później pozostały widoczne jedynie żarzące się słabo węgle. Wreszcie i te zgasły. Evan ruszył sztywnym krokiem ku żelaznym posągom z uwięzionymi wewnątrz ich cielsk spętanymi ludźmi. Koniuszki palców jarzyły mu się białym blaskiem. Dotknął palcami pierwszej zbroi w miejscu, gdzie stykały się dwie odrębne płyty pancerza. Wśród gapiów rozszedł się szmer zaskoczenia. Pod dotykiem czarodzieja płyty zrosły się w jednolitą całość. Evan przystąpił potem do drugiej zbroi i do trzeciej. Kiedy skończył, jego palce znów wyglądały jak dawniej.

Coverfly uświadomił sobie ze zdziwieniem, że zbroje się na jego oczach zmieniły. To wręcz nie były już zbroje, jak przedtem rozwieszone na stelażach, to były jednolite, olbrzymie, żelazne, archaicznie wyglądające posągi, z których każdy musiał ważyć dobre trzysta kilogramów, jeśli nie więcej.

Czarodziej stał w bezruchu przed magicznymi zbrojami. Z ich wnętrza zaczęły dobiegać stłumione dźwięki zmagań uwięzionych w nich ludzi. Może się właśnie ocknęli, przyszło do głowy baronowi. Teraz, kiedy już i tak nie mogą się wydostać.

Czarodziej włożył dłonie do kieszeni płaszcza, a kiedy je wyjął, trzymał w nich, między kciukiem a palcem wskazującym, małe kryształy. W świetle okolicznych ognisk wydawały się zielone. Evan wzniósł ręce ku górze i w tej pozie zastygł. Coverfly czuł jednak, że coś się dzieje, włosy na przedramionach stanęły mu dęba, a do tego strasznie mu się nagle zachciało kichać. Po dziesięciu uderzeniach serca, które wydały mu się ogłuszającym dudnieniem wielkiego bębna, nieprzyjemne uczucie zniknęło i wszystko wróciło do normy. I tylko poprzez zasłony hełmów widać było jakby ciemnoczerwony blask bijący od jakiegoś wewnętrznego ognia. Coverfly początkowo myślał, że może mu się przywidziało, ale po chwili musiał przyznać, że widział dobrze, a jedynie nie chciał do siebie dopuścić świadomości, że to prawda. Uwięzionych wewnątrz ludzi nie było już słychać. Zastanawiał się, co się z nimi stało, ale jedno było pewne, nie znajdowali się już między żywymi.

- Weźcie broń - rozkazał im Evan i pierwszy z żelaznych wojowników się poruszył.

Coverfly przełknął ślinę i instynktownie cofnął się o krok, tak jak i wszyscy pozostali. Jeśli wcześniej targały nim jeszcze jakieś wątpliwości, teraz miał przed oczami najlepszy dowód na to, że magia zaiste powróciła. Igły mogły jeszcze być artefaktami z przeszłości, ale to… Grigor Evan był bez wątpienia czarodziejem. Coverfly już wiedział, skąd się brała pewność siebie młodzieńca. Z rzeczy straszniejszych, niż on sam byłby sobie w stanie wyobrazić.

Zafascynowany dalej śledził nieprawdopodobne widowisko. Po pancernych wojownikach oczekiwał ociężałości i niezgrabności ruchów, tymczasem przypominali raczej olbrzymie tygrysy - poruszali się płynnie, a w każdym ruchu czaiła się groźba szybkości i siły. Olbrzymy spełniły rozkaz swego pana i znów zastygły w bezruchu. Ognie, o których wszyscy wydawali się zapomnieć, przygasły i było teraz widać wyraźnie, że z wnętrza hełmów rzeczywiście biła jakaś tajemnicza jasność.

- Idźcie ich tropem i zabijcie wszystkich i wszystko w promieniu pięciu kilometrów od swego celu - wydał kolejny rozkaz Evan.

Bez najmniejszego zawahania, bez żadnej zwłoki, jak tylko wybrzmiały słowa czarodzieja, żelaźni wojownicy obrócili się na piętach w tym samym kierunku i długimi krokami ruszyli w ciemność. Jeden z nich stanął przy tym nogą w ognisku, ale nijak na ten fakt nie zareagował. Była to demonstracja siły czy też po prostu ogień znajdował się poza spektrum percepcji? Jak nic nieznaczący otoczak na drodze, który się omija bez zwrócenia uwagi… Z rozmyślań wyrwało barona pojawienie się czarodzieja. W jakiś sposób Evan zdołał go wypatrzyć wśród gapiów, ale nie komentował tego w żaden sposób. Wyglądał na zadowolonego ze swojej pracy.

- Chodźmy do środka czegoś się napić. Zgłodniałem i jest mi zimno. To ze zmęczenia.

Coverfly kiwnął głową i bez słowa zawrócił w kierunku domostwa, które obrał na swoją kwaterę. Czarodziej ruszył za nim. Wewnątrz baron bez zwłoki nalał sobie pełen kielich wina, pomimo iż wiedział, że rano będzie tego żałować. Siadł na niewygodnym krześle i wyciągnął nogi na stół. Lekkie jeździeckie buty już dawno zamienił na bardziej wytrzymałe, do podróżowania pieszo. Kwestie mody, kariera, to wszystko zostało daleko poza linią piasków pustyni. Tutaj i teraz szło już tylko o przetrwanie jego, jego ludzi i młodego czarodzieja, który z szerokim uśmiechem zasiadł po drugiej stronie stołu.

- Patrzycie na mnie z obrzydzeniem - przerwał wreszcie ciszę Evan.

- A nie powinienem? - Coverfly wzruszył ramionami. - Wojna z natury swojej jest okrutna, ale ma swoje reguły. Tymczasem wyście właśnie nie tylko dla czarów zabili cywilów, ale w dodatku cywilów, którzy nie byli naszymi wrogami. Mało tego, gdybym wam tylko na to pozwolił, to samo gotowiście uczynić z moimi własnymi ludźmi.

Evan nie zaprzeczył. Ku zaskoczeniu barona z poważnym wyrazem twarzy przytaknął wręcz, jakby się z nim zgadzał.

- Nie zamierzam twierdzić, że całe to gadanie o prowadzeniu wojny w sposób cywilizowany to tylko takie pieprzenie.

Czarodziej ostatnie słowo zaakcentował szczególnie, przez co Coverfly zaczął mu się bacznie przyglądać. Do tej pory Evan wysławiał się niezwykle poprawnie, a do tego prawie nigdy nie zdradzał się ze swymi poglądami na żadne kwestie niezwiązane z magią.


- Ilu straciliśmy ludzi od momentu, kiedy zapuściliśmy się w to koszmarne piekło? - zapytał czarodziej.

- Dziesięciu - odpowiedział mu zgodnie z prawdą Coverfly. - Pięciu otruło się tutaj, jeden chłop spadł z wozu i przejechało po nim koło i do tego jest jeszcze zwiad, który nam się zawieruszył. A ponieważ nie wrócili w ciągu trzech dni, to możemy ich raczej uznać za martwych.

- Gdybyście na początku dali mi tych ludzi, zaoszczędziłoby to wam życie siedmiu kolejnych - stwierdził Evan. - Z drugiej jednak strony, to się nawet dobrze złożyło, że udało mi się zmienić czar i w miejsce jednego silnego człowieka użyć dwóch o słabszej sile życiowej. Wydaje mi się, że dzięki temu moi wojownicy okazali się silniejsi, a zaklęcie mocniejsze.

- Do tego przecież nie można podchodzić w ten sposób! - wybuchł Coverfly. - Nie da się tak przeliczać śmierci za śmierć. Przecież liczy się jeszcze, jak się umiera! Mogę wysyłać ludzi do ataku, gdzie będą ginąć setkami, ale nigdy nie zgodzę się na to, aby choć jednego poświęcić na to wasze… - Już chciał powiedzieć „kuglarstwo”, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. W świetle ostatnich wydarzeń było przecież jasne, że o żadnym kuglarstwie nie mogło być mowy. - Na to wasze czarowanie.

- Czasy się zmieniają, sire. - Evan nie krył drwiny. - Przeżyją tylko ci, którzy się zdołają przystosować. Nawet też nie. Przeżyją ci spośród przystosowanych, którzy będą mieli szczęście. Nie uwierzylibyście, gdybyście wiedzieli, ile osób łamie sobie głowy nad tym, jak będzie wyglądać następna wielka wojna. Moi trzej wojownicy to jedynie drobny przedsmak.

Była to wizja, która baronowi wcale nie przypadła do gustu. Lubił o sobie myśleć jako o szczupaku, który najlepiej czuje się w wodzie walki. Jednak kiedy wyobraził sobie więcej takich Evanów, czuł, jak ze szczupaka zmienia się w małą brzankę.

- W jaki sposób ci żelaźni wojownicy odnajdą naszych nieprzyjaciół? - Postanowił skierować rozmowę na bardziej przyziemne kwestie.

- Są dostrojeni do wodnych igieł, które podarowałem Trimitriemu. Odnajdą je bez najmniejszego problemu.

- I zabiją wszystko w promieniu pięciu kilometrów - uzupełnił za niego Coverfly. Rozkaz czarodzieja zapamiętał bardzo dobrze.

- Dokładnie tak. W cywilizowanych okolicach musiałbym, ma się rozumieć, być znacznie dokładniejszy. Nie wiem dokładnie, czy Jeźdźcy złodziejów Gwiazdy zdołali już dopaść, ale na ile wyczuwam Gwiazdę oraz Czarnych Jeźdźców, są bardzo blisko siebie.

- A gdybyśmy przez przypadek sami znaleźli się w tym pięciokilometrowym promieniu? - drążył dalej Coverfly. - Wszak twierdzicie, że wyczuwacie pozycję Gwiazdy, tylko kiedy jest w ruchu, a w tej chwili przecież nie jest.

- Według waszych zwiadowców się przecież nie znajdujemy. Czy jednak? - spytał Evan ostro, na moment jakby tracąc nieco ze swej pewności siebie.

- Nie, nie znajdujemy - uspokoił go Coverfly. - Jednak gdyby tak się stało, nas wyrżnęliby również - dopowiedział sobie, słusznie wnioskując z gwałtownej reakcji czarodzieja.

- To prawda - przyznał już spokojniejszy Evan. - A do tego, zapewniam was, pokonać ich nie jest łatwo. I jeszcze jedno. Kiedy zażyczyłem sobie tych więźniów, wiedzieliście dobrze, że nic dobrego ich nie czeka, a jednak mimo to mi ich wydaliście. A w związku z tym… Na ile jesteście tak naprawdę lepsi ode mnie, hę?

Czarodziej napił się wina. Wyglądał równie spokojnie, jak na samym początku tej dyskusji.

Skrzypiały osie, grzechotały koła. Mozolne dźwięki odbijały się ponuro od okolicznych ciemnych skał na równi z gorącym powietrzem, które dodatkowo potęgowało lejący się z nieba słoneczny żar. Koharow rozejrzał się po powłóczących noga za nogą ludziach i napotkał spojrzenie Sierżanta.

- Niektórzy długo już nie pociągną - stwierdził były żołnierz. Koharow tylko skinął.

Wiele osób kroczyło zgarbionych ciężko ku ziemi, niektórzy zataczali się przy tym z boku na bok - nieomylny znak, że jeszcze chwila i po prostu padną. Koharow wypluł kamyk, który ssał w ustach, żeby choć na chwilę oszukać pragnienie. Był osobiście odpowiedzialny za racjonowanie wody. W ciągu dnia pić pozwolono tylko kobietom i dzieciom. Pozostali otrzymywali pieczołowicie odmierzane porcje jedynie przy zachodzie słońca i potem raz jeszcze, niedługo przed wschodem. Koharow, myśląc o tym, aż pokręcił głową. Oszczędzał wodę za każdą cenę, ale jaki był w tym sens? Czy to nie zwyczajna podłość? Zgadzał się z Baklym i sam bez wahania wyruszył z nim w podróż bez powrotu, jednak tym samym skazał przecież na śmierć dziesiątki kobiet i dzieci, mężczyzn nawet nie liczył. Pocieszał się jedynie tym, że przecież gdyby pozostali w oazie, zginęliby niechybnie i tak. Albo zabiliby ich Czarni Jeźdźcy, albo, jak przekonywał go Bakly, zamęczyli cesarscy. A co, jeśli nie? A co, gdyby i Czerwona Gwiazda okazała się nie aż tak potężna, jak się wydawało? Tylko że teraz nie było już co gdybać. Decyzję podjął, nie było odwrotu, a konsekwencje trzeba ponieść.

Idący przed nim mężczyzna z tobołkiem potknął się i przewrócił. Trochę to trwało, zanim znów zdołał stanąć na nogi.

Piekielna suchość, pragnienie, spalona skóra, język klejący się do podniebienia. Długo już tak nie dadzą rady, to oczywiste. Koharow zatrzymał się i poczekał, aż dogoni go koniec karawany. Pochód grupy zapuszczającej się wciąż głębiej i głębiej w Pustynię Gutawską zamykał Bakly. Wielki mężczyzna kroczył swym niezmiennym tempem, schowany w grubym kożuchu, z krótko ostrzyżoną głową ocienioną rondem kapelusza.

- Ludzie już dalej nie mogą - powiedział wprost Koharow, gdy znalazł się z Baklym ramię w ramię.

- Zajmę się tymi, co zostaną z tyłu - odpowiedział tamten spokojnie.

Koharow zauważył, że kawałek przed Baklym maszeruje chłopak, którego widział nad mogiłą jego ojca. Nie do końca rozumiał dziwną więź, jaka się między tymi dwoma wytworzyła. Prawdę powiedziawszy, wcześniej nie dostrzegł, żeby trzymali się razem, aż do teraz, kiedy chłopak wyraźnie maszerował z tyłu karawany, za to w pobliżu Baklego.

- I co, poczekacie do zmierzchu i dogonicie nas, jak już się ściemni? - Koharowa zaskoczyło, że w tym ponurym mężczyźnie, który czasem aż nie przypominał w niczym człowieka, tliły się jednak jakieś ludzkie odruchy.

- Nie. Załatwię to bezboleśnie.

Koharow przełknął ślinę. Nie próbował ukrywać zdegustowania, obrzydzenia wręcz.

- Czarni Jeźdźcy depczą nam po piętach - powiedział Bakly spokojnie. - Jakie szanse będą mieli ci, co zostaną z tyłu?

- No to się zatrzymajmy! - Gdyby nie wysuszone na wiór gardło, Koharow wrzasnąłby z całej piersi. Tymczasem jedyne, co wydobyło mu się z gardła, to głośnawy skrzek.

- My mamy wodę, oni nie. Z każdym krokiem coraz bardziej pozbawiamy ich możliwości powrotu. Będą rozpaczliwie potrzebować naszej wody, do tego stopnia, że kiedy wreszcie zaatakują, będą zdesperowani, rozkojarzeni. Będzie nam o wiele łatwiej się ich pozbyć. Potem nie będziemy musieli tak się już spieszyć. O ile nie goni nas ktoś jeszcze - wyjawił swój plan Bakly.

Koharow chciał dodać, że skoro i tak popełniają samobójstwo, to po co to rozwlekać, ale właśnie zrównali się z młodą dziewczyną w szarym habicie i twarzą skrytą pod kapturem, która zatoczyła się, a potem przystanęła, aby złapać oddech. Z ramienia zsunął jej się tobołek, który niosła. Była za stara na to, aby jechać na wozie, i wciąż za młoda, aby wytrzymać tyle, co dorośli. Stała teraz, wpatrując się tępo w pustkę, i zupełnie tego nieświadoma, kiwała się powoli w przód i w tył. Nowy znajomy Baklego podbiegł do dziewczyny, zarzucił sobie tobołek na plecy i wziął ją za rękę. Odwrócił się na chwilę i spojrzał na Baklego niezwykle poważnym spojrzeniem.

- Chodź albo cię zabije - powiedział i zmusił dziewczynę, żeby ruszyła z miejsca. W jego głosie nie było groźby, nie było nienawiści, a jedynie sucha informacja.

Logika Baklego przerażała. Koharow ją rozumiał, ale i tak przerażała.

Kontynuowali swą wędrówkę. Rozciągająca się wokół nich ponura pustynia była tak rozpalona, że już i chodzenie po niej sprawiało ból. Koharow sam teraz trzymał się nieco z tyłu, aby w razie potrzeby pomóc dziewczynie czy w ogóle komukolwiek, kto zacząłby odstawać. Nie chciał dać Baklemu okazji do wprowadzenia swojego postanowienia w życie. Na parę chwil przyłączył się do niego Sierżant.

- Zaraz zaczną padać jak muchy - warknął.

Koharowowi zajęło dobrą chwilę, zanim zdołał mu odpowiedzieć. Musiał najpierw zebrać w ustach wystarczająco śliny, żeby choć trochę zwilżyć gardło.

- Sam mam dość. Wspomniałeś, że kiedyś walczyłeś przeciw Baklemu - zagaił.

Kiedyś, gdzieś… Na pewno gdzieś, gdzie było pod dostatkiem wody, a czaszki nie przewiercał żar lejący się z nieba. Koharowowi wydawało się, że zostało mu już tylko tyle życia, żeby wysłuchać tej jednej opowieści. Sierżant skinął głową, otworzył usta, ale natychmiast znów je zamknął. To było jak łykanie rozżarzonych węgli. Jar, którym szli, był w tym miejscu głębszy. Wznoszące się nad nimi, czerwone od wysokiej zawartości żelaza ściany były niczym rozpalone do białości płyty kuchenne zmieniające upał w nieomal widocznego nieprzyjaciela, który wgryzał się głęboko w ciało, wysysał z niego wodę, zmieniał krew w gęstą galaretę. Po kilkuset metrach albo trochę odpuściło, albo się nieco przyzwyczaili.

- Należałem wtedy do oddziału ciężkiej piechoty cesarskiej - rozpoczął swą historię Sierżant. - Do Wilków, to taki elitarny oddział. Wpadliśmy na siebie na ziemiach barona Coglia - ciągnął dalej po krótkiej przerwie, kiedy musieli pomóc wozom na stromiźnie. Pozostali starali się przy tym złapać choć trochę oddechu. - Miał ze sobą czarodzieja, który tak go przysposobił jakimś czarem, że żelazo zupełnie się go nie imało.

Wóz utknął w jakimś dole. Na początku ciągnęły go dwa woły, ale jedno ze zwierząt nie wytrzymało podróży. Sierżant zajął pozycję przy wozie, poczekał, aż Koharow pójdzie w jego ślady, po czym z pomocą dwóch kolejnych mężczyzn uwolnili koło i naprowadzili wóz na równiejszy teren. Niedaleko przed nimi tak samo męczyli się z drugim wozem najemnicy Craiga. Nikogo nie trzeba już było namawiać do tego, żeby pilnować wody jak oka w głowie.

- Gołymi rękoma nas porozrywał. Nie wiem, ilu wtedy chłopa zabił. Dwudziestu, trzydziestu, pięćdziesięciu… Naprawdę nie mam pojęcia. Zostałem ja i dwunastu moich ludzi. Dowódca uciekł i wyszło tak, że nagle nie widzieliśmy sensu w kontynuowaniu tej rzezi - podjął dalej Sierżant.

Koharow z zaskoczeniem zauważył, że żołnierz delikatnie uśmiecha się do tych wspomnień.

- No i tak zostaliśmy z Baklym. Zaoferował nam, żebyśmy pracowali dla takiego samego gościa jak on.

Koharow przez chwilę trawił to, co usłyszał. Gołymi rękoma zabił pięćdziesięciu cesarskich żołnierzy?

- W oazie postawiłem mu się z pięcioma moimi ludźmi - powiedział tylko.

- Wiem, widziałem was. - Sierżant wzruszył ramionami. - Twoja decyzja, ja tam się innym z buciorami nie pcham w postanowienia.

Zagrzechotały kamienie, ktoś musiał się potknąć lub pośliznąć. Koharow uniósł wzrok i zobaczył, że był to ów chłopak, którego ojca Bakly zabił w oazie. Niesione przez niego brzemię musiało się okazać ponad jego siły. Wydawało mu się, że inni też musieli dosłyszeć ten dźwięk, wiedzieć, co oznacza, jednak nie zatrzymał się nikt, nikt się nawet nie obejrzał. Wszyscy snuli się tępo przed siebie, bardziej duchy niż żywi ludzie.

Bakly zrównał się z leżącym na ziemi z zamkniętymi oczami chłopakiem, zatrzymał się i przez kilka chwil mu się przyglądał.

- Rozbijemy tu obóz - oznajmił. Nie był to głośno wydany rozkaz, a jednak w okamgnieniu ucichły kroki i skrzypienie kół wozów.

- Miejsce na obóz nie jest najlepsze - ocenił Koharow, kiedy rozejrzał się po okolicy. Same ściany może i nie były już tak strome, jednak wokół roiło się wręcz od porozrzucanych wielkich głazów, które potencjalnie mogły zapewnić doskonałą osłonę i pozwalały nieprzyjacielowi na podejście do obozu niezauważonym.

Загрузка...