Zabójca czarodziejów



Wiatr świszczał na ostrych krawędziach głazów i skał sterczących groźnie ku niebu. Nawet teraz, na początku lata, w zacienionych miejscach wciąż leżały zwały śniegu, z którego wystawały pozamarzane kości i całe fragmenty szkieletów. Pozostałości niefortunnych śmiałków, którzy jeszcze w poprzednim roku próbowali sforsować przełęcz. Długa zima dobiegła końca, a wraz z jej odejściem wojna nabrała rozpędu. Chmury przemierzające niebo z szaloną prędkością wydawały się być na wyciągnięcie ręki, kępy bardziej szarej niż zielonej trawy poruszały się szarpane wichrem.

Prawie na samej ścieżce, oparty o jeden z głazów, zakutany w pelerynę, czy raczej może płaszcz z bawolej skóry, siedział mężczyzna. Na głowie miał futrzaną czapę, kanciastą brodę pokrywał kilkudniowy siwy zarost, oczy obramowane gęstą siecią zmarszczek miał zamknięte. Lis, którego przywiódł uwalniający się smród tającej padliny, przyglądał mu się podejrzliwie. Zbliżył się do mężczyzny, obwąchał, po czym zdecydował się jednak skoncentrować na rozmarzających nieboszczykach. Siedzący człowiek nie pachniał równie dobrze. Lis zaczął się pożywiać, ostrożny i cały w strachu.

- Zasrane góry! - Wichnowski pośliznął się i zaklął. - Uwaga pod nogi - ostrzegł idących za nim pozostałych.

Nie krzyczał. Nie chcieli, aby się nieprzyjaciel dowiedział o ich obecności prędzej niż to absolutnie nieuniknione. Pod ciężarem jego ciała i ładunku pod stopą Wichnowskiego obsunął się nagle kamień, który, tocząc się w dół stromego zbocza, porwał za sobą niewielką lawinę kolejnych kamieni i żwiru. Nikt go nie sklął, nie zgłaszał pretensji. Wszyscy wiedzieli, że w tak trudnym terenie to się mogło przytrafić każdemu. Major Konrad Bullys obrócił się i spojrzał na ciągnącego się za nim ludzkiego węża. Ktoś, chyba Peterson, jak przypuszczał major, zdecydował, że nie będzie się przed niczym uchylał i doskonale wymierzonym uderzeniem tarczy odbił spadające kamienie na bok, gdzie już dalej nie zagrażały kolumnie.

Bullys kiwnął głową z uznaniem. Jego ludzie nie należeli do najlepszych, oni byli najlepsi, nawet jeżeli w nazwie nie mieli żadnych wilków, tygrysów albo innych dzikich zwierząt, jak to bywało w zwyczaju u innych elitarnych jednostek. Ponieważ nie dowodził nimi szlachcic, takie prawo im nie przysługiwało. Splunął z obrzydzeniem i obrócił się znów w kierunku marszu. Wichnowski był już o solidny kawał dalej, i to mimo iż tachał na plecach sporą część ekwipunku Elcika Zitta - cesarskiego człowieka, którego mieli strzec jak oka w głowie i który potwornie ich spowalniał. Nie potrzebowali go do wykonania zadania. Nikt inny nie dostałby się tak szybko aż tutaj w tym ekstremalnie trudnym terenie. I to z całym oddziałem ciężkiej piechoty. Nie potrzebowali go.

- Sierżancie - Bullys zwrócił się do żołnierza, który właśnie wspinał się po stromiźnie obok niego - weźmiecie swoich ludzi i obsadzicie przełęcz, tak dla pewności, żeby nas w ostatniej chwili ktoś nie wyprzedził.

Brodacki, noszący w zgodzie ze swoim nazwiskiem gęsty, czarny zarost, nie zasalutował ani w żaden inny regulaminowy sposób nie potwierdził otrzymania rozkazu. Skinął tylko głową i zatrzymał się z boku, aby poczekać na resztę swoich żołnierzy.

Bullys poprawił hełm, który miał przytroczony do plecaka, i poczekał, aż się wreszcie zjawi Zitt ze swoją świtą. Chciał się upewnić, że tamten jest dobrze chroniony.

W chwili wewnętrznej szczerości musiał jednak przyznać, że piechota Varatchiego pewnie też zdołałaby się tu dostać, ale fakty były takie, że to właśnie jego oddziałowi zlecono to zadanie, a nie komukolwiek innemu, i Bullys był z tej decyzji wielce zadowolony. Oto spełniło się jego skryte pragnienie, otrzymał możliwość wyrównania z nieprzyjacielem własnych, osobistych rachunków. Wojna ciągnęła się już zbyt długo, a jej przebieg okazał się zbyt krwawy i bezlitosny, aby nie pozostawić za sobą zastępów ludzi, których prywatne życia zostały zmielone w jej trybach. Kiedy się to wszystko skończy, jego dwaj bracia będą pomszczeni. Już on się o to zatroszczy.

- Zandezi? - Wybrał jednego z żółtodziobów.

Przyjął go do jednostki stosunkowo niedawno, ale młodzik już się zdążył sprawdzić w boju. Był zawzięty jak wilk. Potrafił też pokonywać w krótkim czasie długie dystanse i był niezastąpiony jako posłaniec.

- Biegnij do Zitta i upewnij się, że wszystko tam jest w porządku. Nie chcę żadnych niemiłych niespodzianek.

- Tak jest, panie majorze.

Ścieżka przestała się wznosić, musieli dostać się na sam szczyt przełęczy. Wiatr tutaj był nie tyle zimny, co lodowaty, zupełnie jakby czerwiec jeszcze się nie zaczął. Brodacki zacisnął wysoki, futrzany kołnierz wokół szyi i podejrzliwie rozejrzał się po okolicy. Na wpół oczekiwał, że im się nie uda, że ktoś już tu na nich będzie czekał, jednak jego obawy okazały się bezpodstawne. Bullys poganiał ich dniem i nocą zupełnie zbytecznie.

- Nikogo tu nie ma - oznajmił z nieskrywaną ulgą Kramlow. - Możemy wreszcie odsapnąć.

Brodacki spojrzał na niego z dezaprobatą. Wziął ze sobą Kramlowa nie dla jego intelektu, spostrzegawczości czy zdolności błyskotliwej oceny sytuacji, ale głównie dlatego, że Kramlow był prawdziwym olbrzymem, silniejszym nawet, niż na to wyglądał, a do tego, jak na człowieka tej wagi, niezwykle zwinnym.

- Nasze rozkazy nie obejmują odsapki - warknął w odpowiedzi. - Mamy zabezpieczyć przełęcz i ustanowić dobrze strzeżony posterunek.

- No ale tośmy już przecież zrobili. - Twarz Kramlowa rozjaśniła się w prostodusznym uśmiechu. - Nikogo tu nie ma i nikt nas stąd nie ruszy, choćby się nie wiem jak starał. - Poklepał znacząco przytroczoną do plecaka siekierę bojową, uśmiechając się przy tym jeszcze szerzej i odsłaniając wielkie, nieomal zwierzęce zęby.

- Powiedziałbym raczej, że się mylicie - odezwał się jakiś głos.

Brodacki spiął się cały i zanim nawet zdążył o tym świadomie pomyśleć, jego plecak leżał już na ziemi, a on ściskał w ręku miecz. To właśnie do niego przemawiał mniejszy głaz tkwiący tuż obok drugiego, większego.

To nie głaz, zmienił zdanie, przyjrzawszy się uważniej. To wielgachny, gruby facet.

Mężczyzna wstał. Jego długi, sięgający ziemi płaszcz rozchylił się, ukazując napierśnik zdobiony wilczą głową o rozwartym pysku. Wilk Varatchiego tutaj? Niemożliwe, uznał w duchu Brodacki. Ten gość musiał po prostu wygrzebać sobie fragment zbroi z tutejszych ubiegłorocznych pozostałości.

- A tyś co za jeden? Nie wiesz, że okradanie ciał szlachty jest karane? - Wskazał oficerski pancerz.

Kątem oka obserwował Azbuziego, który nie potrzebował rozkazu, aby wiedzieć, że czas naszykować kuszę. Azbuzi usunął się nieco na bok, aby nieznajomego niepotrzebnie nie alarmować, po czym zabrał się do napinania cięciwy. Jeśli grubas będzie chciał sprawiać jakieś kłopoty, to się go po prostu ustrzeli. Brodacki nie miał w zwyczaju szukać problemów, wolał ich raczej unikać.

To była bardzo dobrze zgrana siódemka, zauważyłem już wtedy, jak się zbliżali. Posilający się lis dostrzegł ich nie wcześniej, niż kiedy stali już obok mnie. Siedmiu chłopaków zdolnych utrzymać w bitwie linię, ale przede wszystkim nawykłych do tego, aby działać samodzielnie w terenie, a w razie czego stawić czoła dwu-, może nawet trzykrotnie liczniejszemu przeciwnikowi, gdyby przyszło im walczyć z mniej doświadczonym wrogiem. Również z gatunku tych, co to nie mają problemów z szybkim odwrotem w przypadku przeciwnika, z którym nie mogą sobie poradzić. Chciałem od ich dowódcy wyciągnąć trochę więcej informacji, ale nie dali mi na to szansy. W momencie kiedy się odezwał, taki dziobaty tuż za nim złapał się za kuszę. Możliwe, że kirys, który chronił mój tułów, by wytrzymał, ale pewności nie miałem. Uznałem, że to nie najlepszy moment na przeprowadzanie testów. Ruszyłem ramionami, płaszcz z nich zjechał, a ja byłem już w ruchu, zanim jeszcze opadł na ziemię. Musiałem być szybki, bo kusza nie miała kołowrotka, tylko mechanizm do napinania z dźwignią. Za moment będzie gotowa. Strzelec, sierżant, wielkolud, a potem jedynka i czwórka w miarę rozwoju sytuacji, ustaliłem kolejność.

Ich dowódca natychmiast zastąpił mi drogę, a pozostali zaczęli się przemieszczać, żeby nie musiał mi stawiać czoła sam. Znalazłem się jednak przy nim pierwszy. Wyprowadziłem cięcie na tarczę i jego miecz, ale nie wkładałem w nie całej siły, zależało mi tylko, żeby się do niego zbliżyć. Otworzywszy sobie drogę, wpadłem na dowódcę z impetem i uderzeniem z biodra posłałem w tył. Strzelec miał już kuszę nabitą, ale wciąż jeszcze trzymał skierowaną w dół. Długi wypad jedynki zbiłem w locie i nie zatrzymując się, przeszedłem w obrót, na końcu którego wytrąciłem strzelcowi kuszę z rąk. Chwilę później rozpłatałem mu głowę. Nie spodziewał się, że znajdę się przy nim tak szybko. Jedynka był wprawdzie bardzo chętny do walki, ale nie przywykł jeszcze do przeciwników z dwoma mieczami. Podążył za swoim kompanem z przerąbanym karkiem.

Zakładałem, że po tym ataku będą na tyle zdezorientowani, zaskoczeni i wyprowadzeni z równowagi, że bez większych problemów dostanę ich jednego po drugim, jednak za moimi plecami panował spokój. Kiedy się obróciłem, natychmiast zrozumiałem dlaczego. Naprzeciwko mnie stał ten olbrzym, podczas kiedy pozostali, uzbrojeni w miecze i w tarcze, rozstępowali się na boki, aby zrobić mu więcej miejsca, ale też i żeby dostać się za moje plecy. Nigdy nie walczyć tak, jak tego po tobie oczekują. Prosta zasada, choć nie zawsze łatwa do wcielenia w życie. Wybrałem dwójkę, który obchodził mnie szerokim łukiem, nie zważając, że stanąłem do olbrzyma tyłem. Niedbale ciąłem w krawędź tarczy, dokładnie tak, jak tego ode mnie oczekiwał, jednak zanim zdążył szarpnąć, aby wyrwać mi miecz z ręki, ja zrobiłem to samo. Byłem nieco silniejszy od niego i dzięki temu otworzyłem sobie drogę do uderzenia. Wykorzystałem to i jelcem drugiego miecza wbiłem mu nos głęboko do środka czaszki.

W ostatniej chwili krokiem w bok i kiwnięciem z pięty na palce uniknąłem pchnięcia grotem siekiery, które błyskawicznie przeszło w cięcie na rękę. Ten wielki bydlak okazał się cholernie szybki. Zasłoniłem się nie do końca tak, jak powinienem, ostrze nie wytrzymało spotkania z masywniejszą bronią i pękło. Uderzenie w bok na krótką chwilę mnie zatrzymało, jednak szybko się otrząsnąłem i drugim mieczem wycelowałem mu w pierś. Zasłonił się toporem, zadźwięczało, musiałem trafić w stalowe okucie toporzyska. Kolejna rzecz, której nie wziąłem pod uwagę. Bezbłędnie odgadł mój następny ruch, po tym jak nasza broń się spotkała, szerokim łukiem odwiódł moje ostrze na stronę i sam ustawił się tak, aby mieć dogodną pozycję do poprowadzenia topora ruchem, który miał zmienić moje ciało w górę okrwawionego mięsa. Może mu się uda. Nie wiedzieć czemu, aż się na tę myśl zaśmiałem. Zaparłem się nogami, zaskrzypiał żwir. Nie było sensu odskakiwać, zamiast tego zmniejszyłem dystans i pięścią, w której nadal ściskałem ułamany miecz, walnąłem go w wyciągniętą dłoń. Miałem zamiar spróbować złamać mu rękę, ale w ostatniej chwili zdołał ją unieść. To na szczęście spowolniło jego atak, a ja znajdowałem się już teraz na tyle blisko, że mogłem zadać mu cios złamanym mieczem. Nie w pierś, gdzie nic bym nie wskórał przeciwko jego kolczudze, ale z dołu ku górze, od uda w słabiznę. Miał prawdziwego pecha, że był ode mnie o tyle wyższy.

Sflaczał natychmiast, jego siekierę miałem w ręce, zanim on jeszcze wypuścił ją z bezwładnej dłoni. Nie tracąc czasu na rozglądanie się, zatoczyłem toporem szeroki łuk. Ich dowódca, który właśnie planował zaatakować mnie od tyłu, krył się tarczą, jednak siła uderzenia była zbyt wielka. Ostrze siekiery rozrąbało tarczę i przybiło jego biceps do boku. Mimo to wciąż próbował mnie jeszcze zaatakować, ale nie było już w tym za grosz siły. Zamiast mocować się z wyrywaniem siekiery z tarczy i ciała dowódcy, złapałem jego głowę w obie ręce i w tej samej chwili, w której zrozumiał, co go czeka, skręciłem mu kark.

Pozostali jeszcze trójka i czwórka. Błyskawiczna śmierć towarzyszy trochę ich speszyła. Lecz nie na tyle, aby zechcieli tak po prostu uciec. Ich zawahanie dało mi jednak wystarczająco dużo czasu, aby wyswobodzić siekierę. Znakomita broń. Chwyciłem ją oburącz i poczekałem, aż mnie wzięli między siebie. Trójka umarł, ponieważ nie przypuszczał, że tak doskonale wyważoną bronią da się robić nawet jedną ręką. Ten ostatni nie miał żadnych szans, o czym doskonale wiedział, postanowił więc mi całą rzecz ułatwić.

- Ilu was jest i kiedy nadciągną pozostali? - spytałem.

Leżał przede mną na plecach, z rany w piersi wyciekała różowa piana, płuca wypełniały się krwią i coraz ciężej łapał oddech.

- Wystarczająco wielu, żeby cię utłukli. - Splunął. - Coś ty, kurwa, za jeden? - zaświszczał.

Był twardy aż do końca.

- Bakly - odpowiedziałem i zostawiłem go, niech umiera.

Rozejrzałem się. Wnioskując z ekwipunku i z tego, jak dobrze walczyli, musieli należeć do jednej z elitarnych jednostek, których cesarz albo Varatchi używali do zadań specjalnych. Czułem się prawie znakomicie. Ostatnimi czasy życie mnie nie bawiło i jedną z niewielu rzeczy, które jeszcze sprawiały mi jakąś radość, było zabijanie zabójców. A ci tutaj okazali się jednymi z najlepszych.

Siedmiu ludzi ze strategicznego punktu widzenia nie miało jednak większego znaczenia. Należało powrócić na ziemię. Ten ostatni potwierdził moje podejrzenie, że to tylko szpica. Najważniejsze w tej chwili to ustalić, ile zostało mi czasu, zanim dotrze tutaj oddział główny. Miałem nadzieję, że nie wcześniej niż za jakieś dwa, trzy dni. Do tego czasu powinien pojawić się tu garnizon obronny mający przejąć pieczę nad przełęczą w imieniu K., czy też hrabiego Daska, jak był powszechnie znany. Ja sam znalazłem się tutaj w zasadzie przez przypadek, ponieważ w ręce wpadł mi raport pana Łasiczki, który za pomocą licznych kurierów próbował dać K. znać, że coś się szykuje i dobrze by było, gdyby mógł jak najszybciej posłać na górę swoich ludzi. Pan Łasiczka był złodziejem, zabójcą i najcwańszym hazardzistą, jakiego znam, pomijając mnie samego, ma się rozumieć. Tak jak i ja, już od kilku lat pracował dla księcia Daska i z jakiegoś niejasnego powodu często przychodzi nam pracować razem.

Skończyłem oględziny martwego i wstałem. Podnosząc się, uświadomiłem sobie nagle, że mnie boli prawy bok, a gruba przeszywanica nasiąknięta jest krwią. Krwawiłem. Niedobrze. Byli rzeczywiście bardzo szybcy.

Raport Zandeziego uspokoił majora. Sam czarodziej czuł się w porządku, a przydzieleni ludzie nie odstępowali go na krok, dokładnie tak, jak mieli przykazane. Tyle tylko, że przez ciągłe postoje nie mógł za nimi nadążyć. Trudno było mieć mu to za złe, bo tak diabelskiego tempa nie utrzymaliby nawet żołnierze regularnych oddziałów. To właśnie zdolność błyskawicznego przemieszczania się na duże dystanse była ich głównym atutem i czyniła z nich tak niebezpieczną jednostkę.

Do zmroku pozostało już niewiele czasu. Rozejrzał się i dostrzegł niewielką dolinkę, która nagle i niespodziewanie pojawiła się na zboczu przed nimi. Tam będą mogli przenocować.

- Zanim się połączymy z Brodackim, będziecie moim adiutantem - oznajmił Zandeziemu.

- Tak jest, panie majorze - odparł młody żołnierz, nie dając po sobie poznać, czy tak nagły awans w hierarchii go cieszy, jest mu obojętny, czy wręcz przeciwnie, jest z niego niezadowolony z powodu większej odpowiedzialności i dodatkowych obowiązków.

- Rozbijemy obóz - powiedział Bullys i czekał, żeby zobaczyć, jak na to jego nowy bezpośredni podwładny zareaguje.

Ten bez zawahania ruszył wydać odpowiednie rozporządzenia podoficerom.

- Będziemy rozpalać ognie, panie majorze? - zapytał, kiedy wrócił.

Bullys rozważał to przez chwilę. Na tej wysokości noc będzie bardzo zimna, a do tego wszyscy byli już solidnie zmęczeni. Noc bez ciepła będzie ich kosztować utratę sił. Dokoła rosło wystarczająco wiele drzew, aby zapewnić im opał, a przed wzrokiem niepożądanych ciekawskich chroniły ich zbocza zagłębienia.

- Owszem. Ale nie chcę słyszeć żadnych głośnych rozmów, głos się niesie szeroko.

- Rozumiem, panie majorze - odparł Zandezi, po czym, tym razem nigdzie już nie odchodząc, za pomocą chorągiewek przekazał rozkazy dalej.

Musiał je pożyczyć od jednego z sierżantów, którzy je mieli na stanie. Poprzez obserwację musiał się też nauczyć znaczenia symboli, zgadywał w duchu Bullys. Chłopak ma potencjał.

Siadł i obserwował, jak Wichnowski i jego ludzie rozbijają jego namiot. Bycie dowódcą miało swoje dobre strony również w polu.

Kiedy zapłonął ogień, nalał sobie do kubka niewielką porcję wina i odstawił na kamień, żeby się ogrzało. Swoje zapasy niósł sam, tak jak i pozostali. Tylko ten czarodziej burzył im doskonale dostrojony system. Jedząc niezbyt smaczną kolację, na którą składało się suszone, mielone, a następnie prasowane mięso, rozmyślał nad dalszymi krokami. Kiedy dostaną się na szczyt przełęczy i obsadzą obronny garnizon umożliwiający im dalsze ataki na terenie nieprzyjaciela, spełnią główne założenia misji. Po drugiej stronie gór, w kraju tak dzikim, że trudno go nawet nazwać krajem, znajdowała się spiżarnia zasilająca księstwo Daska. Setki, może nawet tysiące olbrzymich spichlerzy, które w swej dalekowzroczności książę kazał wybudować i napełnić ziarnem. Nawet kiedy wszystkie te spichlerze zmienią się w popiół, sytuacja nie zmieni się od razu, ale z nadejściem następnej zimy, kiedy przyjdzie klęska głodu, ludzie zaczną umierać tysiącami, może nawet dziesiątkami tysięcy. Dask i jego sprzymierzeńcy zostaną poważnie osłabieni. Bullys najchętniej Daska i jego rodzinę zamordowałby osobiście, jednak wiedział, że to nierealne marzenie. Przynajmniej w ten sposób mógł mu jak najwięcej zaszkodzić. A najlepsze, że był to jego własny plan, jego znakomity plan, który w końcu nawet sztab główny musiał uznać za wart wcielenia w życie.

Zandezi wypełnił swoje powinności adiutanta, powrócił do ognia i zaczął przygotowywać sobie miejsce do spania, podobnie jak inni. To był dobry żołnierz i Bullys czuł, że oto znów natrafił na człowieka, który okaże się świetnym nabytkiem dla całego oddziału. Już samo to, jak szybko połapał się w sygnalizacji… Przez chwilę obserwował go kątem oka.

Młodzieniec wyciągnął z zanadrza trzy kartki papieru i zaczął je czytać. Widać było, że nie czynił tego po raz pierwszy.

- Co tam macie? - zapytał major.

- Listy od rodziny. Mam brata i trzy siostry, a sam jestem potrójnym wujkiem.

Po raz pierwszy od momentu, kiedy major zwrócił na Zandeziego uwagę, na twarzy chłopaka odmalowało się coś innego niż neutralna obojętność. Wyglądało na to, że bardzo swoją rodzinę kochał i był z nią związany.

- A czemu wstąpiliście do armii? - pytał dalej Bullys.

- Moi rodzice mieli farmę na skraju Pustyni Gutawskiej, tuż na początku Żelaznej Doliny. W ostatnich latach szło nam to bardzo ciężko, ktoś z kimś ciągle wojował, a w końcu wypalili i ich. Musieli się spakować i iść gdzieś indziej. Starszy brat miał już rodzinę, a ja byłem tylko gębą do wykarmienia… - wyjaśnił.

Kiedy mówił o „wypaleniu”, głos mu wyraźnie stwardniał.

Bullys był bardzo zadowolony. Tacy żołnierze, powodowani pobudkami osobistymi, zawsze są najlepsi. Przez resztę wieczora, zanim sam udał się na spoczynek, studiował mapę i zastanawiał się, którędy najlepiej przeprowadzić przyszłą akcję dywersyjną. Ten plan z pewnością jeszcze się zmieni, w miarę jak zdobędą dokładniejsze informacje o rozmieszczeniu garnizonów nieprzyjaciela. To jednak nie stanowiło problemu. W tej chwili najważniejsze było ułożyć sobie wszystko w głowie tak, że kiedy przyjdzie właściwy moment, będzie w stanie podejmować właściwe decyzje. To najlepszy sposób, aby zemścić się za śmierć braci i zesłanie ojca na żebry.

Wrócił do rzeczywistości. Ponieważ główny oddział nie mógł się posuwać tak szybko, jak początkowo przypuszczał, dobrze byłoby posłać przodem jeszcze paru ludzi, aby wzmocnili pozycję na górze. Zastanawiał się w związku z tym, którzy ludzie są do tego najodpowiedniejsi i na których tymczasową utratę mógł sobie pozwolić.

Noc była długa i mroźna. Lubię ciepło, gorąco, piasek skrzypiący pod nogami, ściany domów promieniujące ciepłem. Lubię się wygrzewać w słońcu jak węże, jaszczurki czy pradawne dinozaury. Sam jestem trochę jak dinozaur - anachronizm, relikt przeszłości.

„Relikt” - obracałem tę dziwną zbitkę głosek na języku.

Pierwszy raz usłyszałem to słowo, kiedy wypowiedział je właśnie K. Przed kilku laty przeszedłem Pustynię Gutawską, co było wyczynem, który do tej pory uznawano za absolutnie niemożliwy. Ja go uznaję za niemożliwy w dalszym ciągu. To inni twierdzą, że tego dokonałem. Sam mam z tego okresu bardzo niewiele zachowanych wspomnień. Te, które mi pozostały, głównie dotyczą gorących gejzerów, gór pozbawionych jakichkolwiek zwierząt lub roślin i olbrzymich szkieletów wystających z solnej równiny, którą po drodze przemierzyłem. K. zażyczył sobie później, abym mu o tych szkieletach opowiedział więcej, niż zostało zawarte w zwięzłych relacjach pana Łasiczki. Zaspokoiłem jego ciekawość i muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem go tak zainteresowanego czymkolwiek. Chciał wiedzieć wszystko, co widziałem, co czułem i co mnie samemu wydawało się, że widzę. Z właściwą sobie uprzejmością zapytał mnie, czy może sobie moją opowieść dokładnie zapisać. A kiedy dostrzegł, że ciekawi mnie jego zainteresowanie tymi dawnymi gadami, których szkielety towarzyszyły mej wędrówce, zdradził, że on sam dinozaury i podobne do nich inne stwory widział żywe, choć już zachował dla siebie informację gdzie. Miał ku temu powody, nie przeczę. K. zawsze ma ku wszystkiemu, co robi, niezaprzeczalne powody, jednak w tym przypadku nie zmieniało to faktu, że sam bardzo chętnie bym je kiedyś zobaczył. Olbrzymie stwory, które bardzo ciężko zabić. Równie ciężko jak mnie. Obiecał, że kiedy już się ta wojna skończy, zdradzi mi, jak się tam mogę dostać. Oczywiście, o ile obaj będziemy jeszcze żywi. O mało się nie zaśmiałem. O mało, bo śmiech i grymasy kosztują siły, a te musiałem oszczędzać.

Nie wierzę, że dożyję końca tej wojny, a możliwe, że nawet bym sobie tego nie życzył. Pomacałem bok. Rana już nie krwawiła, ale bolała jak diabli. Ból. Ból nie jest taki zły. Oznacza, że człowiek nadal czuje. Nie wierzę, że dożyję końca tej wojny, i nie przeszkadza mi to. Jedyne, czego żałuję, to że nie zobaczę tych dinozaurów.

Słońce wreszcie wzeszło. Siedziałem między dwoma głazami kawałek w bok od ścieżki. Najpierw wybrałem miejsce dla siebie, a potem, przy wtórze ciężkiego sapania, przytachałem dwa kawałki skały, aby mnie zasłaniały od ciekawskich spojrzeń przybyszów z południa. Połamałem przy tym drzewce wszystkich kopii, jakie znalazłem, ale dałem radę. Drewno zwyczajnie się do niczego nie nadaje.

Siedziałem i wypatrywałem, kto zjawi się pierwszy - obrońcy z księstwa czy ci ostrzy wojacy, których zwiad zabiłem. Szkoda, że nie było ze mną pana Łasiczki, on zawsze się chętnie zakładał. Ja bym obstawił tę drugą opcję.

Wygrałbym.

Wichnowski, kiedy zorientował się, że są już na górze, uśmiechnął się szeroko. Brodackiego oczywiście nigdzie nie było widać, w powietrzu nie unosił się nawet zapach dymu. Mógłby się założyć, że tamten drań chciał go zaskoczyć, żeby potem móc się przechwalać, jak to kumpla podszedł. Był rozczarowany, że to nie on został wybrany do pierwszej grupy, która poszła obsadzić szczyt przełęczy, ale przynajmniej teraz to się zmieni, bo miał przejąć dowodzenie. Drugą dobrą wiadomością okazała się ta, że Zandezi, jedyny, który potencjalnie mógłby się tu dostać szybciej niż on i jego drużyna, zmuszony był wlec się powoli z majorem.

Wichnowski bez słów, samymi tylko sygnałami dał pozostałym do zrozumienia, żeby ruszali dalej i zachowywali się przy tym, jakby znajdowali się na terenie nieprzyjaciela.

- Tam! - Pawlicz zignorował jego rozkazy, przerażony, wskazując coś przed nimi.

Wichnowski, zamiast na niego naskoczyć, posłuchał. Bez słowa wszyscy jak jeden mąż ruszyli przed siebie, aby móc lepiej dostrzec szczegóły. Ścieżkę przegradzał koślawy płot z połamanych drzewc kopii, na końcach których szczerzyły się ponabijane głowy ich kompanów.

- Kurwa - powiedział Pawlicz i niczym zahipnotyzowany tym koszmarnym przedstawieniem, ruszył w jego kierunku.

Pozostali uczynili tak samo, aż wreszcie Wichnowski opamiętał się, że przecież ten, kto te głowy tam wystawił, dokładnie tego po nich oczekuje.

- Stójcie, to pułapka! - krzyknął.

Zdążył się jeszcze obrócić, kiedy ktoś cisnął w niego olbrzymim głazem, który spostrzegł niewyraźnie w ostatniej chwili.

To nie głaz, uświadomił sobie, kiedy wnętrzności przebiła mu stal.

Miecz, który tu leżał od walk ubiegłorocznej jesieni, wcale nie był zły, a zdobyczna siekiera trafiła mi się wręcz wyśmienita. Człowiek nie musiał nawet wyszukiwać łączenia fragmentów zbroi, wystarczyło tylko machnąć i już wyłuskiwała chłopaków z ich stalowych skorupek niczym smakosz ostrygi. Trochę mi też pomogły te głowy nabite na kopie. Napędziły im stracha, a to ich z kolei spowolniło. A mimo to i tak nie obeszło się bez strat z mojej strony. Jeden z nich - wszystko działo się tak szybko, że nie dostrzegłem nawet który - poharatał mi ramię, a kolejny rozciął skórę na czole. Była to tylko powierzchowna rana, ale krwawiłem niczym zarzynane prosię. Ostatni z nich o mało mi nie uciekł. Postanowił spróbować dać nogę między skały. Strzeliłem mu w plecy z przygotowanej zawczasu kuszy, ale niestety, trafiłem go niedokładnie. Musiałem się za nim wdrapać na górę i dokończyć ręcznie. Jednak nawet w świetle tych drobnych niedogodności należało przyznać, że i z drugą turą poradziłem sobie całkiem przyzwoicie.

Major Bullys wkroczył na szczyt przełęczy w towarzystwie Zandeziego oraz Petersona i jego ludzi. W sumie około piętnastu żołnierzy. Główne siły zostawił z Elcikiem Zittem, któremu z każdym krokiem ubywało sił, posuwał się wciąż wolniej i wolniej, co opóźniało cały oddział. Nie chciał ryzykować życia czarodzieja, bo cesarz był na punkcie tych miernot wyjątkowo przeczulony.

Przełęcz okazała się opustoszała, nigdzie śladu po jego ludziach. Co znaczyło, że świetnie się spisali. Posterunek zarządzony tak, że nieprzyjaciel nie jest w stanie go dostrzec nawet tuż przed własnym nosem, był zdecydowanie godny pochwały. Odetchnął głęboko i nagle sposępniał. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby zobaczyć, że Peterson czuł to samo. W powietrzu unosiła się śmierć. Smród krwi, wnętrzności, kwaśność rozprutych żołądków.

- Gotowość bojowa - zakomenderował, choć rozkaz okazał się zbędny. Wszyscy sami już to czuli.

Tobołki poleciały w trawę, tarcze powędrowały na ramiona, miecze w dłonie. W mgnieniu oka ustawili formację z trzema strzelcami gotowymi do strzału. I trzy powalone konie potrafiły załamać szarżę jazdy, dzięki czemu piechota miała większe szanse w obronie. To właśnie atak jazdy musiał najprawdopodobniej zaskoczyć Brodackiego i Wichnowskiego. Jednak skąd by się tu na górze wzięły konie, zachodził w głowę Bullys, rozglądając się bacznie dookoła. Do tej pory brak wiadomości od Brodackiego i pozostałych uważał za dobrą wiadomość, ale coś tu jednak poszło nie tak…

- Tam.

Już sam to dostrzegał - czternaście głów ponabijanych na kopie zagradzające im drogę. Niektóre z nich wyglądały wręcz, jakby im wciąż jeszcze drgały twarze.

Bullys rozglądał się na wszystkie strony z niedowierzaniem. Jak wśród tych skał mogło się z powodzeniem ukryć trzydziestu, czterdziestu ludzi? O mniejszej liczbie nie mogło być mowy. Nieprzyjaciel musiał mieć kilkukrotną przewagę, aby pokonać jego ludzi oraz tak doskonale uprzątnąć własnych poległych.

Piętnastu chłopa gotowych na każdą ewentualność. Piętnastu doświadczonych, zatwardziałych wojowników z dowódcą, którego nie wystraszyły nawet zmaltretowane zwłoki jego własnych ludzi. Widziałem to po sposobie, w jaki się rozglądał, jak wydawał rozkazy i promieniował autorytetem. Ci też już się nie bali. Byli zaniepokojeni, nerwowi, ale nie dostrzegłem w nich strachu, który paraliżuje umysł i mięśnie. Szkoda, choć i tak na to nie liczyłem. Ta sama sztuczka rzadko kiedy udaje się dwa razy pod rząd.

Czy to byli wszyscy? Taka mała grupa dywersyjna? Może tak, może nie. Trzydziestu dobrze wyszkolonych ludzi mogłoby utrzymać przełęcz, choćby przeciwnik miał znaczącą przewagę, nawet kilka dni. Może właśnie po to tu przybyli, a w drodze była już niewielka armia, która miała za zadanie przewalić się na drugą stronę gór? Zastanawiałem się, ilu ludzi posłał Łasiczka. Coś się musiało stać, że jeszcze się tutaj nie pojawili. No, na to akurat nic nie mogłem poradzić.

Dalej czekałem, obserwując żołnierzy. Systematycznie sprawdzali po kolei wszystkie potencjalne kryjówki. Wiedziałem, że zakładali, iż ukrył się tutaj większy oddział, który przecież nie mógł się schować za dwoma kamieniami na krzyż. Łagodne podmuchy wiatru od czasu do czasu poruszały luźne kamienie ponad naszymi głowami, wtórowało im ciche pluskanie strumyka zasilanego topniejącym śniegiem. Po niebie krążyła kania, którą musieli przyciągnąć martwi.

Mogłem ich zostawić w spokoju, po cichu wycofać się i po drugiej stronie gór zejść stromą ścieżką. Jednak kto kontrolował przełęcz, ten kontrolował przeprawę przez góry. Pod osłoną łuczników mógłby wtedy z łatwością słać swoich ludzi w dół, podczas gdy my musielibyśmy się pchać pod górę za cenę niewyobrażalnych strat. Może ludzie Łasiczki znajdowali się już tylko o kilka godzin stąd. Może dotrą na miejsce, zanim cokolwiek zacznie się dziać. Tyle że to było jedynie takie zgadywanie, a pewności żadnej mieć nie mogłem. Moim problemem stało się w tej chwili tych piętnastu zakutych w stal mięśniaków. Ktoś mądry by zawrócił, ktoś sprytny by zawrócił, zawróciłby i totalny idiota. Ja jednak należałem do specjalnej kategorii. Nazywam się Bakly i nie lubię rozwiązywania złożonych problemów. Moim problemem było tych piętnastu chłopa. Jeśli ich zostanie dziesięciu, ktoś inny będzie mieć znacznie mniejszy problem. A kania więcej padliny do żarcia.

Uniosłem kuszę, wycelowałem i nacisnąłem spust. Pierwszy z mężczyzn krzyknął i padł. Trafienie z tak bliskiej odległości przestrzeliło mu udo na wylot. Uniosłem drugą kuszę. Koło ucha świsnął mi bełt, drugi skrzesał iskry tuż za mną. Gdybym nie przyklęknął, już by mnie mieli.

- Jest sam - odgadł ktoś ukryty za ścianą tarcz. - To Rzeźnik z Kletikonu, za jego głowę wyznaczono nagrodę.

Nie ma to jak sława.

Drugi strzał, druga noga i kolejny przeciwnik wyłączony z gry. Ruszyłem, zanim pozostali zdążyli ponownie załadować kusze.

Wykorzystałem zasięg siekiery, swoją masę i to, że nazawieszałem na sobie tyle żelaza, ile tylko zdołałem. Zastawili się jedynie prostą zasłoną z tarcz, która nie miała prawa wytrzymać pod moim naporem. Pchnięcie, cios, unik, ostrze na moim ramieniu, zgrzytnięcie stali na brzuchu. Siekiera poczerwieniała od krwi, miecz także. W ferworze walki nie wiedziałem nawet, na ile mnie zbroja ochroniła, a na ile zdołali dosięgnąć. Wyrwałem się poza ich rozbitą formację, pomiędzy kółkami długiej nad kolana kolczugi dostrzegłem tkwiące ułamane ostrze sztyletu. Ktoś próbował dziabnąć mnie w jaja i prawie mu się udało. Prawie.

Rzuciłem się z powrotem pomiędzy nich niczym kula roztrącająca kręgle. Pierwszemu brutalnym cięciem miecza wytrąciłem broń z ręki i uderzeniem całego ciała zwaliłem go z nóg, drugiemu przerąbałem rękę, mimo iż się zasłaniał tarczą, trzeci dostał mi się niebezpiecznie blisko, ale ochronił mnie pancerz na piersi. Zanim zdążył ponowić atak, ruszyłem na niego. Zamiast użyć broni, walnął mnie tarczą, ale zniosłem to bez uszczerbku i chwilę później jelcem rozerwałem mu krtań. Po czym nagle zrobiło się wokół mnie podejrzanie pusto, co nie wróżyło nic dobrego. Dwóch kuszników miało mnie na muszce.

Szczęknęła cięciwa i pierwszy bełt ześliznął się po ostrzu siekiery. Było w tym więcej szczęścia niż czegokolwiek innego, ale nie zamierzałem się kłócić. Drugi trafił mnie w pierś. Usłyszałem zgrzytnięcie przebijanego żelaza, poczułem ból rwanego mięsa i pękających żeber. Świat się zatrzymał. Potem znów ruszył, choć już znacznie wolniej. Tamci przestali się spieszyć, strzelcy powoli opuszczali kusze. Cały świat zwalniał coraz bardziej i bardziej…

…aż ruszyłem znów ja.

Może i udało im się mnie trafić, jednak dzięki warstwom stali i mięśni jeszcze nie zabili. Niewiele brakowało, jednak ja kiedyś sobie obiecałem, a ból mi teraz tę przysięgę wtłaczał do każdego, najmniejszego kawałka mojego ciała, że nie przestanę, aż będę całkowicie i bezapelacyjnie martwy.

Znów nabrałem rozpędu, z kuszników została jedynie krwawa miazga. Może i byłem ranny, może i przez to nieco wolniejszy, ale w dalszym ciągu byłem niebezpieczny. Śmiertelnie niebezpieczny.

Zandezi upadł na bok. W pierwszej chwili wydawało mu się, że nogę ma całkowicie odrąbaną. Było to jednak tylko długie na dłoń cięcie. Obficie krwawiące cięcie. Przemógł słabość, z kieszeni wydobył bandaż i zaciskając zęby, zaczął opatrywać ranę. Nikt inny nie mógł mu teraz pomóc, musiał sobie radzić sam.

Nie mógł się jednak powstrzymać od spoglądania z fascynacją na samotnego wojownika. Do tej pory zdążył już wyeliminować z walki ośmiu ludzi, choć sam przy tym ucierpiał potwornie. Pancerz miał gęsto porysowany, kolczuga wisiała na nim w strzępach, z prawego uda wystawało ostrze sztyletu. Już się zataczał, już wyglądało na to, że jeszcze moment i padnie na ziemię. I rzeczywiście, miecz wypadł mu z ręki, runął na kolana. Zandezi odetchnął z ulgą. Koszmar dobiegł końca, zabili go. Ktoś z twarzą tak rozbitą, że Zandezi nie rozpoznał kto, zbliżał się do klęczącego z mieczem gotowym do ciosu. Z tyłu nadbiegał Peterson, z boku zbliżał się Bullys. Peterson miał jedną rękę bezwładną, Bullys trzymał miecz oburącz, ale też był nieco skołowany. To była ciężka przeprawa, ale mają go. Nareszcie go mają! Zandezi nie wiwatował. Był zbyt wycieńczony tym, przez co właśnie przeszedł, aby okazywać jakiekolwiek emocje.

Wyczuwałem ich, byłem świadom każdego ich kroku, ruchu, oddechu, mimo iż ich nie widziałem. Teraz. Ten przede mną wyciągnął się w górę, aby nadać swemu uderzeniu jak największą siłę. Najszybciej jak mogłem uniosłem oburącz siekierę i wbiłem jej grot prosto w brzuch żołnierza, po czym natychmiast się przeturlałem. Bok na wysokości miednicy eksplodował bólem. Złapałem ostrze, żeby nie narobiło więcej szkody, ułamałem je, a tym, co zostało, dźgnąłem w górę. Drugi gość zakwilił, chwycił się rękami za krocze i zwalił na ziemię obok mnie. Trzeci i ostatni przyszpilił mnie do ziemi. Widziałem kiepsko, wszystko było rozmazane, ale nic mnie nie zabolało. Musiałem się roześmiać. Został tylko jeden.

- I z czego się śmiejesz, idioto? - spytał.

Wyjaśniłem mu. Sam nie słyszałem swojego głosu, ale on mnie musiał słyszeć, bo dostrzegłem, jak kiwał głową.

- Głupcze, za chwilę będą tu dwie setki ludzi. Puścimy z dymem całą tę krainę po drugiej stronie gór i nic ani nikt nas nie zatrzyma.

Już się nie śmiałem, choć w dalszym ciągu nie czułem się w żadnym stopniu źle. Moja walka dobiegła końca. Ostrze miecza przeszywające ramię trzymało mnie przy ziemi, drugą ręką nie mogłem poruszyć, zupełnie jakby mi ją ktoś odciął. Nie dawałem rady nawet spojrzeć, aby sprawdzić, jak się sprawa miała w rzeczywistości. To tylko kwestia czasu, kiedy umrę, z pomocą tego żołnierza czy bez. Mimo to nadal starałem się podnieść, dopóki ból nie posłał mnie w błogą nieświadomość. A kiedy się z niej z powrotem wynurzyłem, próbowałem dalej.


Przykuśtykał jeden z żołnierzy. Miał być martwy, ale widocznie nie trafiłem go tak dobrze, jak mi się wydawało. Jeden z tych młodszych, jego szczęście.

- Kto to jest? - spytał.

- Jest martwy, już jest martwy - powtórzył spokojnie dowódca.

Nie zaprzestawałem wysiłków, jednak ostrze wciąż trzymało mnie przybitego do ziemi i co chwila posyłało na granicę nieprzytomności.

- Kto to jest? - powtórzył pytanie młodzieniec.

- Rzeźnik z Kletikonu, demon z Pustyni Gutawskiej… Bakly - wyjawił mu moje imię tamten.

Młody wyglądał na zamyślonego. Popatrzył na mnie, spojrzał na miecz, który trzymał w ręku.

- Jest mój, ja go zabiję. - Dowódca pokręcił głową. - Za jego głowę jest wyznaczona nagroda, pięć tysięcy złotych. - Roześmiał się.

- No to dalej - zachęciłem go, choć mogło mi się tylko wydawać, bo swojego głosu nie słyszałem.

Młodzik przyglądał nam się, wyraźnie nad czymś rozmyślając, wreszcie skinął głową, jakby się na coś definitywnie zdecydował, i zwiesił rękę z mieczem luźno wzdłuż ciała. Błąd, mógł się przecież sam zgłosić po te pięć kawałków. Dowódca nagle drgnął i opadł na kolana, a jego twarz znalazła się na tyle blisko mojej, że stała się najwyraźniejszym obrazem w polu widzenia. Nie żeby to w tej chwili znaczyło zbyt wiele. Potem przewrócił się na bok, a ja dostrzegłem sztylet, który miał wbity w słabiznę. Niestarannie, wciąż jeszcze żył.

Młodzieniec ostrożnie wyciągnął ostrze miecza z mojego ramienia i pomógł mi się wygodniej ułożyć, po czym zaczął mnie opatrywać, nie zwracając uwagi na jęki swojego przełożonego.

- Dlaczego? - zaciekawiłem się.

Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, i tak za chwilę miałem umrzeć.

- Dlaczego? - chciał wiedzieć dowódca.

On też miał zaraz umrzeć, jechaliśmy na tym samym wózku.

- Moja cała rodzina: ojciec, matka, brat, trzy siostry i ich dzieci była częścią marszu śmierci z Oazy Hutskiej. Przed śmiercią na pustyni i z rąk Czarnych Jeźdźców uchronił ich mężczyzna, imieniem Bakly. Zrozumiałem, że to ty, kiedy nazwał cię demonem z Pustyni Gutawskiej.

Mówił o kimś innym, nie o mnie, o kimś o tym samym imieniu. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie jestem z tych, co pomagają ludziom. No, chyba że w przenoszeniu się na tamten świat, ale to wyjątek.

- Przysiągłem sobie, że o ile to będzie w mojej mocy, spłacę ten dług - dodał młodzik.

To rozumiałem. Wiedziałem to i owo o spłacaniu długów.

Gdy opuszczało mnie podniecenie walką, krew zaczęła stygnąć, tętno się uspokoiło i przebudził się ból. Nie zwykły ból płynący z rany w ramieniu, lecz ból przenikający każde włókno mojego ciała, ból ogarniający każdą zadaną mi ranę i pożerający wszelkie siły oraz energię. Ból, który sprawiał, że człowiek oczekiwał śmierci jak wybawienia. Ja takiej możliwości jednak nie miałem, wciąż żyłem.

Tocząc zaciętą walkę z agonią, zajęczałem. Oddychać było mi trudno, patrzeć ciężko, samo istnienie było nie do zniesienia. Byłem złamanym człowiekiem, mój upór przedłużał tylko cierpienie, ale mimo wszystko nie poddawałem się.

Dowódca obok mnie zacharczał i nagle się rozluźnił. Żył jeszcze, ale już dobił targu z zębatą damą i mógł się przestać czymkolwiek martwić. Wiele razy widziałem, jak ludzie umierają, wiedziałem, jak rozpoznać nadchodzący koniec. Nabrałem z wysiłkiem powietrza. Jakbym wciągał do płuc roztopiony ołów. Walczyłem ze śmiercią, chociaż sprawiało mi to niewyobrażalny ból, a samej śmierci wręcz pragnąłem. Nigdy nie twierdziłem, że życie jest fair.

Mimo że nie dobiegł nas żaden dźwięk, nagle poczułem, że ja i młodzik jesteśmy ostatnimi żywymi ludźmi w okolicy.

Czas płynął, a ja wciąż nie umierałem. Dziwne, bo rany, które otrzymałem, wystarczyłyby na zabicie pięciu ludzi.

- Ilu was jeszcze nadciąga? - udało mi się powiedzieć, chociaż dławiłem się własną krwią. O dziwo, tym razem usłyszałem już swój głos całkiem wyraźnie.

- Będzie z dwieście pięćdziesiąt ludzi. Specjalna jednostka uderzeniowa Bullysa. Do tego jeden czarodziej - otrzymałem odpowiedź.

Powiedział to obojętnym tonem, myślami był gdzie indziej.

- Jak to było, tam wtedy w pustyni? - Swoim pytaniem zdradził, nad czym tak rozmyślał. - Mój brat jest mężniejszy ode mnie, ale pisał mi, że płakał, że myślał, iż wszyscy umrą, że stracił wszelką nadzieję.

I co ja mu miałem na to odpowiedzieć?

- Dokładnie tak było - rzuciłem, zastanawiając się równocześnie nad czymś innym.

Oto zbliżał się do mnie czarodziej, a ja wciąż jeszcze żyłem. Dumałem, co mam z tym fantem począć. Nie lubię czarodziejów, a to dlatego, że moja córka jest czarodziejką. Kocham swoją córkę i zabijam czarodziejów, aby oni nie mogli zabić jej. Kocham swoją córkę i dlatego zabijam cesarskie pieski, żeby oni nie mogli zabić jej. A w każdym razie, aby zabili ją jak najpóźniej.

- Potrzebuję pomocy - poprosiłem młodzika.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałem coś podobnego. Możliwe, że nigdy.

- Nie dam rady znieść was w doliny, jesteście zbyt ciężcy, a ludzie Bullysa będą tu za kilka godzin. Wypełnią zadanie nawet bez swojego dowódcy.

- Teraz to już są ludzie Bullysa? To już nie są twoi druhowie? - spytałem.

Wzruszył ramionami.

- Wybrałem swoją drogę. Bywają takie chwile, kiedy człowiek wyboru nie ma. Ocaliliście moją rodzinę.

- W takim razie pomóż mi. Tym razem…

Musiałem przerwać, bo zalała mnie fala bólu tak ostrego, że pozbawiła władzy nad własnym gardłem.

- …na poważnie - dokończyłem.

Wyglądało na to, że i umieranie szykowało mi się specjalne, inne niż dla reszty zwykłych ludzi. Takie baklowskie.

- Jak? - spytał tylko.

Śledziłem wzrokiem zbliżających się mężczyzn. Atletyczni, nieugięci, w pełni sił, gotowi wykonać zadanie, jakiekolwiek by ono było. Bezlitośni i okrutni. Podobni do mnie.

Widzieli mnie z daleka, ponieważ stałem na najwyższym punkcie przełęczy, na samym środku ścieżki. Towarzystwa dotrzymywały mi głowy na kopiach i zwłoki pokonanych u moich nóg.

Był to na dobrą sprawę makabryczny dowcip, ponieważ słowo „stałem” było tutaj nadużyciem. Na nogach trzymała mnie jedynie konstrukcja, którą Zandezi - bo tak się ten młody żołnierz nazywał - sklecił ze wszystkiego, co tylko udało mu się znaleźć. Jedną rękę miałem przywiązaną do toporzyska siekiery, które częściowo zostało oparte o ziemię, a drugą trzymałem położoną na mieczu podpartym krótką tyczką w taki sposób, aby od strony, skąd nadciągało wojsko, nie było jej widać. Wyglądałem raczej jak strach na wróble, ale i tak lepsze to, niż obserwować ich, leżąc.

Tak naprawdę byłem zaskoczony, że ich widzę, oczekiwałem, że umrę, zanim tu w ogóle dotrą. Na szczęście zjawili się szybko, to im musiałem przyznać.

Jako pierwszy dostrzegł mnie wysoki blondas z rozbieganymi oczami. Ludzie za nim bez żadnego wyraźnego rozkazu rozstąpili się do szerokiego wachlarza, a on sam szedł dalej, aby sprawdzić, kim jestem.

Najbliżej prawdy byłoby pewnie stwierdzenie, że trupem odmawiającym zesztywnieć, ale miałem nadzieję, że z jego punktu widzenia nie było to aż tak ewidentne. Co zaś było bardzo ewidentne, to stos ciał na ziemi i głowy ponabijane na kopie. Nerwowo rozglądał się za moimi kamratami, ale mimo iż wypatrywał bardzo uważnie, nie dostrzegł najmniejszych oznak ich obecności. I właśnie to go niepokoiło najbardziej. Wyglądał na takiego, co to umie wytropić ślad pośrodku wyschniętej równiny, jednak tutaj jego talenty nie zdały się na nic. Stałem po prostu sam.

- Nie jesteście tu mile widziani - rzuciłem.

Kiedy przed godziną Zandezi drapował mnie na tym stelażu, zacząłem krwawić z ran, o których nie miałem wcześniej nawet pojęcia. Teraz wraz z każdym wypowiedzianym słowem plułem krwią.

- Kim jesteście i dla kogo pracujecie? - spytał blondyn podejrzliwie.

- Oddajcie mi czarodzieja, a zostawię was przy życiu - powiedziałem, ignorując jego pytanie. - Nie skończycie, jak ci przed wami.

Dzięki temu, że drewniana konstrukcja zapewniała mi równowagę, odważyłem się unieść nogę i kopnąć specjalnie w tym celu przygotowaną głowę majora Bullysa. Potoczyła się elegancko, blondynowi prosto pod nogi.

- Jestem zabójcą i przyszedłem tu po waszego czarodzieja.

Nie bardzo wiedział, co ma na to odrzec. Widziałem, jak spojrzeniami porozumiewał się z dwoma najdalej wysuniętymi ludźmi na obu skrzydłach wachlarza. Zgadywałem, że dwóch, może trzech, trzymało mnie już na muszce.

- A jak tego czarodzieja myślicie zabić? - spytał.

Nie był głupcem, wiedział, że za każdą informację, którą zdoła ze mnie wyciągnąć, czeka go w przyszłości wyróżnienie.

- To już ustalę sam - odezwał się nieco piskliwy, ale pewny siebie głos. - Skoro major Bullys nie żyje, a widzę, że nie żyje - szczupły mężczyzna w płaszczu zdobionym złotym haftem i z przypiętymi srebrnymi sznurami galowymi wystąpił z szeregu żołnierzy i zrównał się z blondynem - oznacza to, że dowodzę teraz ja - dokończył zdanie, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać. - Wedle rozkazu Jego Ekscelencji, arcyksięcia Ritcha Varatchiego.

Widziałem po wyrazie twarzy blondyna i pozostałych, że mówił prawdę.

- Jestem Bakly - oznajmiłem i aż sam się zdziwiłem, że głos mi nie zadrżał. - Każ swoim ludziom odejść, to ich oszczędzę, ty już jesteś martwy i tak.

Świetny blef, zadziwiałem sam siebie.

Zarejestrowałem dyskretny gest blondyna, a wraz ze mną dostrzegli go ludzie rozstawieni po bokach. Zadźwięczały cięciwy, dosięgły mnie dwa bełty. Tor lotu jednego odchylił nieco mój płaszcz i tylko ześliznął się po zbroi, aby wylądować spory kawał dalej na kamieniach. Drugi trafił prawidłowo, przeszył pancerz i wszedł głęboko w ciało.

- Zwykle broń się mnie nie ima - dałem radę szybko oznajmić, zanim płuca wypełniły się krwią.

Udało mi się. Wciąż jeszcze nie byłem martwy, a dawno temu przysiągłem sobie, że zatrzymać mnie może jedynie śmierć. Teraz nadchodziła definitywnie i cieszyłem się na jej spotkanie.

Czarodziej uniósł ręce w geście koncentracji, po czym zainicjował czar.

Zandezi przyglądał się całej tej scenie ukryty pomiędzy dwiema kępami trawy. Najbardziej zaskoczyło go, że nawet po trafieniu z kuszy Bakly dał radę odezwać się z takim opanowaniem i zimną krwią. Rzucany przez czarodzieja czar odczuł jako coś niezwykle złowieszczego, mrożącego krew w żyłach i wysysającego ciepło aż ze szpiku kości. Czuł się tak, jakby w jednej chwili ktoś zabrał mu kilka lat życia. Głaz na prawo od Baklego pękł, trawa i porosty wokół niego pokryły się rdzawym nalotem, jakby je coś w mgnieniu oka spaliło.

- I to już wszystko? - umierający mężczyzna zdobył się na jeszcze jedną replikę.

Czarodziej wykrzywił usta i splótł ręce w jakiś przedziwny węzeł, aby następnie płynnym gestem posłać kolejny czar. Zandezi zwymiotował i instynktownie uniósł się na kolana, aby nie udusić się zawartością własnego żołądka. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak źle. Rana na udzie to przy tym błahostka.

Bakly uczynił krok do przodu, co pozbawiło go podpory drewnianej konstrukcji ukrytej pod płaszczem.

- To już było lepsze, łajzo, ale i tak niewystarczające - odezwał się chropawym głosem, w którym teraz pobrzmiewała jakaś zupełnie obca, nowa nuta.

Brzmiał niczym kamienna lawina - chrapliwie, nieludzko, śmiercionośnie.

Czarodziej posłał trzeci czar. W powietrzu trzasnęło jak z bata i wielki mężczyzna trzymał nagle w rękach opalizującą mocą siekierę. Ruszył przed siebie długimi, sprężystymi krokami, jakby był zupełnie zdrowy, jakby nigdy nie ucierpiał ran, które spokojnie wystarczyłyby na zabicie kilku ludzi.

Ani Elcik Zitt, ani żaden z ludzi Bullysa nie ustąpili ani o krok. Zandezi wiedział, że robili błąd. Teraz żaden człowiek, nawet czarodziej, nie był już przeciw niemu wystarczający. Kolejne uderzenie magii Bakly zwyczajnie odbił rozjarzonym ostrzem siekiery, po czym rozpętał istne jatki, które w ciągu kilku chwil pochłonęły dziesiątki ludzkich istnień. Czarodziej wciąż się bronił, Zandezi odczuwał każdy czar jako bezlitosne ostrza przebijające mu wnętrzności, jednak Baklego to nie zatrzymało. Wręcz przeciwnie, z każdym zaklęciem wydawał się nabierać siły, a przy tym tracić też coraz więcej ludzkich cech i słabości. Ostatnim, co Zandezi zarejestrował, zanim stracił przytomność, były ręce Elcika Zitta próbujące składać się do kolejnych zaklęć, choć głowa czarodzieja leżała już kawałek dalej, niczym upadła kometa z krwawym ogonem. A Bakly nie ustawał.

Zandezi ocknął się dopiero na miejscu zaaranżowanego przeze mnie tymczasowego obozu. Zniosłem go dobrych sto metrów w dół zbocza, abyśmy się trochę oddalili od pobojowiska. Gdyby chodziło tylko o tych parę setek martwych, nie musielibyśmy oddalać się aż tak bardzo, jednak niektóre z zaklęć użytych przez czarodzieja, okazały się naprawdę paskudne i jeszcze teraz, mimo jego śmierci, zagrażały wszystkiemu, co żywe.

Młodziak dochodził do siebie powoli, a wyglądał przy tym, jakby mu coś poważnie zaszkodziło, jednak czułem, że da radę. Twardy był.

Przed wieczorem na zakręcie ścieżki, która wiła się w dole pod nami, pojawili się ludzie zakutani w kożuchy. Po drugiej stronie gór zima jeszcze się nie skończyła, a sądząc po przytroczonych do plecaków rakietach śnieżnych, mogłem wnioskować, iż szli z południa, co oznaczało, że musieli przeprawić się przez zamarznięte równiny. Nie mieli tarcz, zamiast tego każdy niósł pęk oszczepów. Mimo iż stok był całkiem stromy, poruszali się biegiem. Jeśli mieli pod kożuchami jakieś zbroje, musiały być bardzo lekkie. To pewnie jedna z tych na wpół partyzanckich jednostek, których książę używał czasem do wybijania z głów wrogich feudałów głupich, dywersyjnych pomysłów.

- Coś za jeden? - spytał krępy mężczyzna o twarzy jak ze skóry bydlęcej, którą ktoś zdarł, potem stwierdził, że nie podoba mu się to, co widzi, i przyklepał ją z powrotem na miejsce.

- A co wam do tego? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Zandezi przewrócił oczami zrezygnowany, lecz nic nie powiedział.

Człowiek z pogniecioną twarzą obejrzał się na nadciągających ludzi. Naliczyłem ich trzydziestu, a wciąż przybywali kolejni.

- Gdybym nie przytargał tylu moich kamratów, z waszej odpowiedzi mógłbym nabrać poczucia, że jestem tutaj sam. - Pokręcił głową, jak się wydawało, ze zdziwieniem.

- Gówno mnie obchodzi, ilu was jest, bardziej chciałbym wiedzieć, gdzieście się obijali tyle czasu.

Mężczyzna roześmiał się i przysiadł się ochoczo do naszego ognia.

- Ty musisz być Bakly. Nikt inny nie próbowałby w taki sposób obrazić pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Łasiczka opisał cię bardzo trafnie.

Nic na to nie odpowiedziałem. Przy ogniu dołączyli do nas kolejni czterej mężczyźni, zapewne dowódcy niższego stopnia. Skórzana Gęba wyciągnął z plecaka kawał mięsa i placek i mnie poczęstował. Jeden z jego kumpli podobnie potraktował Zandeziego. Przynajmniej jedna rzecz, która mi się w nich spodobała.

- Ktoś otruł pułk Gotskiego. Wprawdzie nie wszyscy pomarli, ale nikt z pozostałych przy życiu nie dałby rady się tutaj dostać, stąd my. Przez ostatnie trzy dni zrobiliśmy ze dwieście kilometrów - wyjaśnił mi Skórzana Gęba.

Przez chwilę przeżuwałem te informacje do wtóru z mięsiwem. Zabijanie, o ile w jego trakcie nikt człowiekowi nie rozpruje brzucha, to zajęcie przyprawiające o głód i pragnienie. Wyglądało, że przeprawa przez góry była częścią doskonale zaplanowanej akcji dywersyjnej. Jednego z wielu posunięć w tej chaotycznej rozgrywce, jaką stała się ta wojna. Ja w niej byłem tylko pionkiem, choć należało przyznać, że ciężkim do strącenia z szachownicy.

- Na waszym miejscu poczekałbym z rozbijaniem obozu na górze do jutra. - Machnąłem ręką w kierunku szczytu. - Powietrze niezdrowe, umarł tam czarodziej - pospieszyłem z wyjaśnieniem, kiedy na ich twarzach odmalowało się zaciekawienie. - Pozostaje po nich smród, który dla normalnych ludzi nie jest zbyt zdrowy.

Skórzana Gęba przyglądał mi się przez chwilę w zamyśleniu, po czym pokiwał głową.

- A co jeszcze tam znajdziemy? - chciał wiedzieć jeden z jego towarzyszy.

- Paru martwych wojaków, nic więcej.

- Co ich zabiło?

Strasznie byli ciekawscy, ale dało się to zrozumieć.

- Ja. - Wzruszyłem ramionami.

Na tym zakończyliśmy naszą pogawędkę i zaczęliśmy szykować się do snu. Czekała mnie kolejna mroźna noc wysoko w górach. Miałem nadzieję, że szybko znajdę się gdzieś indziej, gdzie będzie dużo cieplej. Chociaż, znając moje szczęście, pewnie kroki powiodą mnie dalej na południe, gdzie od dobrych dwóch lat nieprzerwanie trwała zima.

Leżałem na swoim posłaniu i spoglądałem w żarzące się węgielki.

Wszyscy już spali. Wszyscy oprócz Zandeziego, który przyglądał mi się w milczeniu. Czułem, że zbiera się w sobie, żeby coś powiedzieć. Dołożyłem do ognia i czekałem.

- Wiem, w jaki sposób udało wam się przeżyć - zaczął wreszcie, nie spuszczając ze mnie wzroku. - To dlatego, że Zitt zaatakował was czarami. Gdyby chwilę poczekał, gdyby pozwolił swoim ludziom dokończyć roboty stalą, bylibyście martwi. Wyście jednak przejęli część jego siły, wzmocniliście się nią i wykorzystaliście przeciw niemu.

A do niej dołożyłem jeszcze sporą porcję własnej, uzupełniłem w duchu. Zuzanna, moja córka czarodziejka, wielokrotnie mi to prognozowała, ja jednak za wszelką cenę próbowałem się przed tą myślą bronić. Pewnie dlatego, iż w głębi ducha wiedziałem, że miała rację.

Kiedy walczyłem przeciwko normalnym ludziom, byłem normalnym człowiekiem. Może silniejszym, szybszym i bardziej bezwzględnym niż ktokolwiek inny, jednak w dalszym ciągu zwykłym człowiekiem. Kiedy jednak walczyłem z czarodziejami, bydlakami, którzy używali magii do zabijania zwykłych ludzi, zmieniałem się w… sam nawet nie wiem, w co. Wiedziałem jednak, że każdy taki pojedynek odciskał na mnie trwałe ślady, odmieniał mnie. Zostawały mi po nich blizny, szramy, całe fragmenty ciała, które nawet w dotyku nie przypominały już ludzkiej skóry, wydawały się jakieś takie… kamienne. Namacałem nową bliznę w miejscu, w którym przebił mnie bełt z kuszy. Ciało zdążyło już zrosnąć się z materią, która wypełniła ranę. Była zimna i twarda niczym stal.

- Tak było - potwierdziłem wreszcie domysły Zandeziego, a przy tym także moje własne.

- To jest wasz sekret, ale ten sekret jest też dla was niebezpieczny. Najlogiczniej byłoby mnie teraz zabić - zasugerował.

Wzruszyłem ramionami. Zbyt często robię rzeczy, które są całkiem nielogiczne.

- Kim wy tak właściwie jesteście? - zadał mi w końcu pytanie.

Spojrzałem na niego wprost i rozciągnąłem usta w uśmiechu, bo nagle przyszła mi do głowy prosta i trafna odpowiedź.

- Zabójcą czarodziejów.

Загрузка...