33.

Sala recepcyjna hotelu była pogrążona w ciszy i niemal pusta. Jeden gość drzemał w fotelu, drugi czytał przy stoliku gazetę. Za biurkiem tkwił znudzony recepcjonista i gapiąc się bezmyślnie przez okno, wyginał sobie lewą dłonią końce palców prawej ręki.

Blaine szybko przeszedł hall i wkroczył w krótki korytarzyk wiodący w stronę schodów. Chłopak obsługujący windę tkwił w plecionym fotelu obok otwartej kabiny. Na widok Blaine a wyraźnie się ożywił.

— Na górę, sir? — spytał wstając.

— Daj sobie spokój, bracie. Pójdę piechotą.

Odwrócił się i rozpoczął wspinaczkę po schodach, czując jednocześnie jak biegnący po plecach dreszcz emocji jeży mu włosy na głowie i wywołuje gęsią skórkę. Rozpoczynał niebezpieczną grę. Stawką w niej mogło być nawet jego życie.

Ale musi zaryzykować.

Chodnik pokrywający kamienne stopnie schodów skutecznie głuszył jego kroki. Posuwał się w zupełnej ciszy mącąc ją jedynie głośnym, podekscytowanym oddechem.

Gdy stanął na drugim piętrze rozejrzał się uważnie w obie strony korytarza. Nic się tu nie zmieniło od czasu jego poprzedniej bytności a strażnik tkwił na swoim zwykłym miejscu. Słysząc kroki Blaine'a odwrócił się w jego stronę i czekał. Gdy Blaine się zbliżył, odezwał się pierwszy.

— Niestety, nie mogę teraz pana wpuścić. Finn zabronił wpuszczać kogokolwiek. Śpi.

— Słyszałem, że ma wielkie kłopoty — odparł, zniżając głos Blaine.

— Kłopoty! — parsknął stłumionym głosem strażnik. I nachylając się w stronę Blaine a, dodał konfidenjonalnym szeptem:

— Nigdy nie widziałem człowieka w takim stanie. Co się mogło stać?

— Dobre sobie! Czary! To wszystko te cholerne czary.

— Tak, zapewne — odarł z lekkim wahaniem w głosie ochroniarz. — Ale był zupełnie normalny, gdy przyszedł pan po raz pierwszy. Potem panowie wyszli razem. Gdy wrócił, też był zupełnie normalny. — No właśnie. Nie zauważyłem wówczas w nim żadnych oznak świadczących o tym, że ma kłopoty.

— Przecież mówię panu wyraźnie. Gdy wrócił, był jeszcze całkiem normalny. To się stało godzinę czy dwie później. A w tym czasie już nikt tam nie wchodził. Dopiero ja zajrzałem by spytać, czy czegoś nie potrzebuje. Siedział bez ruchu za biurkiem i wpatrywał się w drzwi tak strasznym wzrokiem, że aż się przestraszyłem. Mówiłem do niego, ale on wcale mnie nie słyszał. Nawet mnie nie zauważył.

— Może był tak głęboko zamyślony.

— Ba, ja też tak myślałem. Ale potem przyszedł następny dzień. Wczorajszy. Przed tą starą wozownią zebrał się tłum mieszkańców miasta i ci dziennikarze, do których miał przemawiać Finn. Kiedy weszli o środka, gdzie przechowywano maszynę gwiezdną …

— Nie byłem tam osobiście, ale słyszałem o wszystkim — pokiwał głową Blaine. — To musiał być rzeczywiście szok.

— Myślałem, że padnie trupem na miejscu. Zrobił się purpurowy na twarzy…

— A co by pan powiedział, gdybyśmy tak zajrzeli do niego razem? — spytał Blaine, przerywając potok wymowy strażnika. — Jeśli śpi, wycofamy się na palcach. Ale może się już obudził. Mam do niego bardzo ważną sprawę.

— Dobra, czemu nie? — strażnik niespodziewanie łatwo zgodził się na propozycje Blaine'a. — Wizyta przyjaciela może mu nawet sprawić przyjemność.

A więc był to dzień wypłaty — pomyślał Blaine. Dzień łapówki. Finn nic nie wspomniał o mnie. Nie odważył się. Pozwolił, aby wszyscy uważali mnie za jego przyjaciela. To zresztą zrozumiałe. Chroniąc nie, chronił jednocześnie samego siebie. To dlatego nie urządził obławy dlatego nie wywrócił Hamilton do góry nogami w poszukiwaniu mnie. Jego milczenie było łapówką dla kogoś, kto poznał jego straszną tajemnice. Milczenie to haracz dla szantażysty, którym w przekonaniu Finna był Blaine.

Był to dzień wypłaty albo… pułapka. Czuł, jak tężeją mu wszystkie mięśnie, jak rośnie w nim napięcie, które starał się za wszelką cenę zdusić w sobie.

Strażnik dźwignął się z krzesła i sięgnął po klucze.

— Hej, proszę chwileczkę zaczekać — rzekł Blaine. — Zapomniał pan sprawdzić czy nie mam broni.

— Nie ma potrzeby — strażnik wyszczerzył zęby. — Poprzednim razem był pan czysty. Wyszliście wtedy razem pod rękę. Zresztą Finn powiedział mi potem, ze jest pan jego starym przyjacielem, którego nie widział od lat.

Otworzył kluczem zamek i nacisnął klamkę.

— Pójdę pierwszy i zobaczę, czy nie śpi — mruknął.

Otworzył delikatnie drzwi i wszedł na palcach do przedpokoju. Blaine postępował tuż za nim. Strażnik prawie natychmiast stanął tak gwałtownie, że Blaine nie zdążył zatrzymać się i z impetem wpadł na jego szerokie plecy.

Ochroniarz wydał z siebie stłumiony jęk.

Blaine silnym ruchem ramienia odsunął go ze swej drogi i wszedł do pokoju. Na ziemi, w strasznej, nienaturalnej pozycji, leżał Finn.

Ciało miał skręcone jakby ktoś z niewiarygodną siłą ujął Finna jedną ręką za kark a drugą za stopy i przekręcił w przeciwnych kierunkach. Rysy twarzy stężały w upiornym grymasie jakby człowiek ów w ostatnich chwilach życia ujrzał ogień piekielny i poczuł smród palonych przez całą wieczność ciał. W świetle płonącej na biurku lampy, jego ciemne ubranie lśniło w jakiś niesłychanie obleśny sposób. A na dywanie, wokół jego głowy i klatki piersiowej rozlewała się szeroka ciemna plama. Lecz najbardziej przerażający widok stanowiła szyja Finna, rozcięta szeroko okropnym cieciem noża.

Strażnik stał cały czas w tym samym miejscu, a z gardła wydobywał mu się ni to jęk, ni szloch. Blaine, który zbliżył się do zwłok, dostrzegł, że trup trzyma w dłoni narzędzie, które zadało śmierć: w zaciśniętych kurczowo palcach pobłyskiwała błękitną stalą staroświecka brzytwa, wykradziona prawdopodobnie z jakiegoś muzeum.

I jednocześnie Blaine wiedział, że jego plany zawiodły. Nie było już mowy o jakimkolwiek zawieszeniu broni, o pojednaniu. Lambert Finn był w tej chwili ponad to.

Finn należał do ludzi surowych, zarówno dla innych, jak i dla samego siebie. Droga, którą wybrał, śmierć, którą sobie zadał stanowiła chyba najtrudniejszą decyzje jaką podjął w swym życiu.

Lecz mimo to — myślał Blaine patrząc chłodnymi oczyma na rozdarte gardło trupa — gra nie była warta świeczki, nie była warta tak drastycznego, tak okrutnego czynu jak owa brzytwa wysuwająca się teraz z bezwładnych palców.

Tylko człowiek przepełniony nienawiścią mógł tego dokonać, człowiek chory umysłowo, opętany nienawiścią do samego siebie, czujący wstręt do tego, kim się stał.

Nieczysty. Nieczysty i skażony obcą świadomością wepchniętą w jego czaszkę. To rzeczywiście mogło człowieka takiego jak Finn pchnąć w objęcia śmierci. Kapryśny fanatyk opętany ideą, która mogła zrodzić się tylko w jego chorym mózgu, ideą stanu doskonałego, nie potrafił żyć z obcą, tajemniczą świadomością wepchniętą pod jego czaszkę.

Blaine odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. W korytarzu spotkał słaniającego się na nogach, mamroczącego coś pod nosem, sinobladego strażnika.

— Niech pan tu zostanie — odezwał się ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem, Blaine. — Zawiadonię gliny.

Strażnik spojrzał Blaine'owi w twarz. W oczach lśniły mu ogniki szaleństwa. Pocierał lekko palcami brodę.

— Mój Boże — wyszeptał. — Czy widział pan kiedykolwiek…

— Proszę tu siadać i czekać na mnie — Blaine lekko pchnął go w kierunku krzesła. — Za chwile wrócę.

Lecz wiedział, że nie wróci. Dewiaci już teraz muszą opuścić Ziemie. A do tego potrzeba czasu. Sporo tego czasu minie, nim strażnik otrząśnie się. Ten czas jest jedyną rezerwą, jaką dysponuje Blaine. Gdy strażnik wróci do siebie, gdy rozniesie się wieść o Finnie, otworzą się bramy piekła.

Boże, czuwaj nad dewiatem, którego pochwycą dzisiejszej nocy — zbielałymi wargami szepnął Blaine.

Przebiegł szybko korytarz i zbiegł po schodach. Zdecydowanym krokiem przeszedł hol i sięgnął ręką do klamki wyjściowych drzwi. W tej samej chwili ktoś inny pchnął je mocno z drugiej strony i do środka wbiegła kobieta. Po kamiennej posadzce głośno potoczyła się torebka, która wypadła jej z ręki. Blaine wyciągnął dłoń zatrzymując gwałtownie kobietę.

— HARRIET! NATYCHMIAST STĄD UCIEKAJ! UCIEKAJ! — ALEŻ MOJA TOREBKA!

— Błyskawicznie schylił się i podniósł zgubiony przez nią przedmiot. Prostując się, dostrzegł w otwartej torebce ciemny, ciężki przedmiot. Chwycił go natychmiast drugą dłonią i schował do kieszeni kurtki.

Zdezorientowana Harriet zakręciła się w miejscu, ale czujny Blaine chwycił ją za łokieć, zmuszając do szybkiego marszu. Wyszli na zewnątrz.

Dotarli do jego samochodu. Szybko otworzył drzwiczki i wepchnął dziewczynę do środka. — ALEŻ SHEP! TAM OBOK MAM ZAPARKOWANY SAMOCHÓD…

— NIE MAMY CHWILI DO STRACENIA. MUSIMY ZNIKAĆ STĄD JAK NAJSZYBCIEJ.

Potykając się obiegł wokół samochód i usiadł za kierownicą. Zwolnił hamulce i wyprowadził pojazd na ulice. W tłoku posuwali się o wiele wolniej, niż Blaine by sobie tego życzył. Skierował pojazd w stronę autostrady mijając po drodze zgliszcza Punktu Handlowego.

Na autostradzie dopiero spostrzegł, że wciąż na ramieniu trzyma torbę Harriet. Oddał ją dziewczynie.

— Po co ci była potrzebna spluwa? — spytał nie patrząc na nią.

— Chciałam go zabić! — krzyknęła. — Chciałam go zastrzelić! — To już nie ma znaczenia. Nie żyje.

Kątem oka dostrzegł, że obrzuciła go szybkim spojrzeniem.

Ty!?

— Można to i tak określić.

— Shep, gdybyś ty go nie zabił, to on ciebie…

— W porządku — odparł. — Zabiłem go.

I nie było to wcale kłamstwo. Nieistotne czyja ręka pozbawiła życia Lamberta Finne. Naprawdę zabił go Shepherd Blaine.

— Ja miałem przynajmniej powód — odezwał się. — Ale ty?

— On zabił Godfreya. Mnie to wystarczyło.

— Kochałaś Godfreya.

— Tak… chyba tak: To był wielki człowiek, Shep.

— Wiem jaki był. Przyjaźniliśmy się.

— Oh, Shep! Oh, Boże! — Harriet straciła nagle cały swój spokój. Wybuchnęła stłumionym płaczem.

— Ale tamtej nocy… — Blaine obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem.

— Tamtej noc nie było miejsca na łzy. Nie ma zresztą nigdy czasu na łzy — krzyknęła.

— I wiedziałaś o tym wszystkim…

— Od dawna. Od samego początku. To było moje zadanie…

Wyjechali z miasta i skręcili w lewo, kierując się w stronę Hamilton. Słońce już zaszło, zapadł zmierzch i po wschodniej stronie nieba, ponad prerią, lśniła jasno pierwsza gwiazda.

— A teraz? Co teraz? — spytał cicho.

— Musze to napisać. Napisać najlepiej jak zdołam.

— Chcesz opisać — mruknął w zamyśleniu Blaine. — Ale czy ci to puszczą?

— Nie wiem. Ale musze napisać. Chyba to sam rozumiesz. Pojadę do Nowego Jorku…

— Mylisz się — odparł twardo Blaine — Nie do żadnego Nowego Jorku ale do Fishhooka. I nie samochodem. Z najbliższego lotniska…

— Jak to…

— Dlatego, że to zbyt niebezpieczne. Niebezpieczne dla kogoś, kto jest dewiatem. Nawet tak słabym telepatą jak ty. Tylko w Meksyku, u Fishhooka będziesz bezpieczna.

— Nie mogę tego zrobić, Shep. Ja…

— Posłuchaj mnie, Harriet. Finn zamierzał wykorzystać noc Halloween do masowego wytępienia dewiatów. Dotarłem do niektórych i oni próbowali powstrzymać innych od wzięcia udziału w tych zabawach. Częściowo im się to udało. A cokolwiek ma się wydarzyć, wydarzy się właśnie dzisiejszej nocy. On chciał w ten sposób podburzyć opinie publiczną, wywrzeć silniejszą presje na ludzi i zaostrzyć postępowanie w stosunku do dewiatów. Oczywiście, nie obyłoby się to bez gwałtów, aktów przemocy, a nawet zabójstw. Lecz nie miałoby to wielkich rozmiarów. Taki był plan Finna. Ale teraz, wraz z jego śmiercią…

— Zetrą nas z powierzchni ziemi — dokończyła jego myśl Harriet.

— Tak — skinął głową Blaine. — Istnieje jednak sposób…

— I ty, wiedząc o tym zamordowałeś Finna?

— Posłuchaj Harriet. Ja go nie zabiłem. Poszedłem do niego, by zawrzeć z nim układ. Wynalazłem osób, by zabrać wszystkich dewiatów z Ziemi. Chciałem mu obiecać, że uwolnię od nich Ziemie. W zamian chciałem wytargować nieco czasu. Niedużo. Tydzień lub dwa…

— A jednak zabiłeś go.

— Być może. Powiem ci to lepiej myślami. Więc gdy już będziesz pisać, napiszesz również o tym.

Загрузка...