11.

Było jaśniej, a wkoło panował nieopisany spokój. Nie było trawy.

Nie było drzew.

Ludzie zniknęli.

Nie było nawet śladu człowieka.

Trawnik przed budynkiem sądowym był teraz pustą, gołą przestrzenią, sięgającą aż po asfaltowa jezdnie. Trawa już nie rosła. Pozostał tylko piasek, ziemia i kamienie.

Zupełny brak trawy. Jak gdyby nigdy jej tu nie było. Jakby nigdy nie istniało nic takiego jak trawa.

Zapomniawszy o zwisającym mu ciągle z szyi sznurze, Blaine wodził osłupiałym wzrokiem. Wszędzie tak samo. Budynek sądu, jak wymarły, piętrzył się nieruchomą, posępną bryłą, ulica była pusta, przy krawężnikach stały zaparkowane auta, a witryny sklepowe i okna mieszkań tworzyły rzędy ciemnych prostokątów. Na rogu, obok zakładu fryzjerskiego, dostrzegł jedyne drzewo: martwe i uschnięte.

Toż to martwy świat — myślał zdumiony Blaine jestem w martwym świecie. Nie ma tu śladu życia; śladu człowieka, śladu ptaka, psa, kota. Nawet bakterii czy mikroba.

Ostrożnie, jakby bał się nieopatrznym ruchem zdjąć czar, Blaine uniósł w górę ręce i rozluźnił pętlę, następnie zsunął ją zręcznie przez głowę i cisnął na ziemie. Zaczął lekko masować palącą szyje. W skórze pozostały drobniutkie kawałki włókna, które drażniły teraz zaczerwienione ciało, sprawiając dotkliwy ból.

Wysunął nogę do przodu i zrobił pierwszy, ostrożny krok. Mógł się w miarę swobodnie poruszać. jakkolwiek w każdym calu swego ciała czuł ostatnie dramatyczne przejścia. Wyszedł na ulice i przystanął na środku Jezdni. Bacznie rozejrzał się wokół. Wszędzie panowała głucha cisza, a ulica w zasięgu wzroku Blaine'a była pusta.

Słońce już zaszło. Powoli nadchodził zmrok.

Zachód słońca! — pomyślał. A więc musiałem cofnąć się w czasie.

Stał bez ruchu na środku ulicy, zaskoczony właściwie tym swoim zdumieniem: powinien bowiem zdawać sobie sprawę z tego, co zrobił.

Bo doskonale przecież wiedział! Bezsprzecznie dobrze wiedział, czego dokonał. Jakkolwiek uczynił to bezwiednie, bez udziału świadomości, wręcz instynktownie — dokonał tego, by ujść przed niebezpieczeństwem.

Nie potrafił wyjaśnić, jak to zrobił. Wszak jeszcze przed minutą pomysł taki nawet nie zaświtałby mu w głowie. Było to po prostu niemożliwe, sprzeczne z naturą człowieka. Tego nie uczyniła dotąd żadna ludzka istota. Nikomu z ludzi nawet nie śniło się próbować takiej sztuczki.

Przemieścił się w czasie, uciekł w przeszłość. Sądząc po położeniu słońca, cofnął się o jakieś pół godziny.

Stojąc wciąż na środku ulicy, próbował zrozumieć lepiej, co właściwie zaszło, w jaki sposób dokonał tego niesłychanego przeskoku w czasie. Ale jedyne, co pamiętał, to rosnące przerażenie, napływające coraz potężniejszymi, dławiącymi falami.

Istniało jedno tylko wytłumaczenie: dokonał czegoś, do czego w gruncie rzeczy zawsze był predysponowany, chociaż nigdy nie podejrzewał że stać go na taki wyczyn. Samo przemieszczenie się w czasie było już tylko kwestią instynktownego wysiłku, tak jakby odruchowym machnięciem ręki sparował cios przeciwnika.

Z drugiej strony jednak, dla niego jako istoty ludzkiej, taki przeskok był rzeczą absolutnie niewykonalną. Ale mógł być możliwy dla obcego umysłu. Musiał więc dokonać tego za pośrednictwem Różowej Istoty gnieżdżącej się w jego mózgu.

Lecz wydawało się, że obcy na dobre opuścił Blaine'a. Człowiek rozpoczął długi i systematyczny przegląd najtajniejszych zakamarków swego umysłu, ale nie trafił na intruza. Wzywał obcego, wołał. Bez skutku.

Odwrócił się na pięcie i trzymając się cały czas środka jezdni, ruszył do przodu przez widmowe miasto przeszłości.

Cmentarzysko pomyślał, wstrząsany mimowolnym dreszczem. Cmentarzysko przeszłości. Nic. Śladu życia. Tylko śmierć, goły kamień i cegła. Glina i drewno.

Ale gdzież podziało się życie?

Czemu przeszłość jest martwa?

I co stało się z obcym który na odległej planecie wymienił z nim świadomość?

Ponownie zaczął szczegółową penetracje swego umysłu. Bez rezultatu. Obcego nie znalazł. Natknął się jednak na ślad: drobny, krety trop wiodący w najgłębsze otchłanie świadomości. Znalazł to, co po obcej istocie pozostało: dziwaczne i chaotyczne wspomnienia urwane, nie związane z niczym, niewiele mówiące informacje: bezładne, unoszące się w przestrzeniach jego jaźni — jak bura piana wymieszana z odpadkami unosi się na falach morskiego przypływu.

Obcego nie znalazł, lecz wiedział z całą pewnością, że Różowa Istota wcale go nie porzuciła nie odeszła, lecz przeciwnie — pozostała w nim, zlewając się z Blaine'em z jedną nierozłączną całość W skomplikowanej mieszaninie strachu, przerażenia i niebezpieczeństwa istniał widać współczynnik, który umożliwił to zjednoczenie się dwóch odrębnych umysłów.

Był ciągle istot ludzką. Czuł to każdą komórką swego ciała, każdym neuronem mózgu. Czyżby więc świadomość zjednoczenia dwóch obcych sobie struktur umysłowych miała okazać się tylko złudzeniem? Nie, z pewnością nie. A to już był czysty absurd. Gdyby był zlepkiem dwóch świadomości, gdyby był w połowie tylko człowiekiem, a w połowie obcym czułby to. Czułby różnice.

Handlowa część miasta skończyła się i Blaine dotarł na przedmieścia. Zatrzymał się, by rzucić ostatnie spojrzenie na miasteczko, którego mieszkańcy przed niespełna trzydziestoma minutami (a może za pół godziny?) zamierzali go zlinczować.

W gęstniejącym mroku dostrzegł zarys budynku sądowego. Widok ów przypomniał mu że w szufladzie biurka szeryfa pozostawił wszystkie swoje rzeczy Wahał się chwile, czy nie wrócić po nie. Szczególnie chodziło mu o pieniądze, bez których dalsza podróż mogłaby się okazać nader kłopotliwa.

Gdybym wrócił, mógłbym zabrać przy okazji jeden z tych samochodów, zaparkowanych w miasteczku — pomyślał. W razie braku kluczyków poradziłby sobie łatwo, powodując w zapłonie krótkie spięcie. O tym jednak powinien był pomyśleć wcześniej, tam, w miasteczku. Widział wszak bezużytecznie stojące auta, czekające tylko na zabranie jednego z nich.

Nie zwlekając zawrócił, kierując się ponownie w stronę miasta. Szybko jednak zmienił zamiar. Nie, za żadne pieniądze, za żaden samochód, za żadne skarby nie odważy się tam powrócić. Nie istniała na całym świecie rzecz, dla której wróciłby tam.

Zmierzch szybko zapadał i Blaine, już bez dalszej zwłoki, ruszył przed siebie, kierując się cały czas na północ. Szedł szybkim, długimi krokami, które odbijały się lekkim, dźwięcznym echem od zniszczonej nawierzchni drogi.

Opuścił już miasteczko i posuwał się pośród pól; ich pustka pogłębiała jeszcze poczucie opuszczenia i samotności Widmowe rzędy słupów telegraficznych wzdłuż szosy i gąszcz kompletnie uschniętych krzewów bawełny rozprzestrzeniających się wzdłuż płynącego w dół doliny potoku wzmogły jeszcze to przygnębienie. A wokół była tylko odarta z trawy i porostów ziemia. I tylko wiatr zawodził cicho wśród tej pustyni.

Robiło się coraz ciemniej. Wyszedł księżyc, jak srebrne, popstrzone ciemnymi lamami zwierciadło, które odbija w swym sinawym wnętrzu wyschniętą, obumarłą powierzchnie ziemi.

Przez potok był przerzucony wątły mostek zbudowany z nierównych, szorstkich desek. Blaine postanowił przy nim trochę odpocząć. Odwrócił się i obserwował beznadziejny krajobraz wymarłej planety. Najlżejszego ruchu, błysku światła, śladu życia. Na wzgórzu ponad potokiem majaczyły tylko ruiny jakiejś zapomnianej farmy — obora, zabudowania gospodarskie i budynek mieszkalny.

Blaine stał w mroku, chciwie wciągając w płuca chłodne powietrze, które zdawało się być równie martwe jak świat. Nieruchome, bez zapachu, bez smaku.

Wyciągnął bezwiednie rękę, by oprzeć się o poręcz mostku Lecz dłoń, nie natrafiając na żaden opór, przeszła przez drewno jak przez powietrze. Nie istniały żadne deski. Żaden most nie istniał naprawdę.

Jak oparzony cofnął dłoń. Przemógł się jednak i postanowił ponownie dotknąć poręczy. Przekonywał sam siebie, że poprzednio było to wyłącznie złudzenie spowodowane zwodniczym światłem księżyca, że po prostu nie trafił ręką w poręcz mostu.

Powolnym, starannie odmierzonym ruchem wyciągnął rękę.

Palce znów przeniknęły przez deski.

Odskoczył gwałtownie kilka kroków wstecz. Oddychał ciężko Było to nieprawdopodobne. Nieprawdopodobna fatamorgana, ułuda, duch zagradzający dalszą drogę. Gdyby nie zmęczenie, które zmusiło go do odpoczynku w tym właśnie miejscu, próbowałby przejść po moście i w rezultacie, stoczył się do rzeki.

Czyżby wszystkie te wyschnięte drzewa, te słupy stojące rzędami wzdłuż drogi, ta farma na wzgórzu, wszystko, co go otacza, miało być również złudzeniem?

Stał jak wrośnięty w ziemie, a pod czaszką kołatała mu tylko jedna myśl: czy cały otaczający go świat jest tylko cieniem? Ogarnięty bezrozumną irracjonalną trwogą stał nieporuszenie, bojąc się nawet głębiej odetchnąć, jakby niebacznym ruchem mógł zburzyć stan jakiejś wątłej równowagi, w jakiej utrzymywał się jeszcze ten kruchy i nierealny świat. Równowagi, która raz ruszona runęłaby przemieniając czas i przestrzeń w pył i nicość.

Ale ziemia pod stopami była jak najbardziej materialna. Zdesperowany Blaine tupnął lekko nogą, potem jeszcze raz — mocniej. Twarda, zwykła ziemia. Ostrożnie schylił się ukląkł i rozpostarłszy ręce, zaczął macać wokół siebie. Rozgarniał cienką warstwę kurzu, naciskał opuszkami twarde, kamieniste podłoże, przesiewał miedzy palcami piasek, jakby chciał zbadać gęstość ziemi, poznać, na ile jest ona rzeczą realną. To jakiś obłęd. Chyba oszalałem — dudniła mu pod czaszką natarczywa myśl. Szedł przecież drogą i ta wcale nie znikała pod ciężarem jego ciała, pod uderzeniami jego obcasów. Była twarda, jak najbardziej materialna i zwykła. Aż tu nagle ten piekielny most.

I przestał być pewien czegokolwiek. Świat, w którym już dość długo żył, okazał się raptem miejscem, gdzie nie obowiązywały już dłużej żadne niezmienne prawa. Zmuszał on do formułowania cudacznych, najbardziej niedorzecznych sądów w rodzaju: drogi istnieją, ale mosty nie.

Lecz to jeszcze nie wszystko. Istniał inny istotny szczegół: w tym świecie nie istniało życie. Ów świat był martwy.

To wszystko, co go otaczało, było przeszłością, martwą przeszłością. Tu spotykało się wyłącznie zwłoki, a jeszcze ściślej — ich cienie. Wszystkie uschnięte drzewa, słupy telegraficzne, zabudowania na wzgórzu, mosty — to tylko cienie, niematerialne odbicia. Nigdzie tu nie istniało życie. Pulsowało daleko w przodzie, w przyszłości. Życie bowiem przejawiać się może wyłącznie w jednym, jedynym punkcie czasu i wraz z tym czasem posuwa się do przodu. Dlatego też Człowiek — myślał Blaine porzucił mrzonki o podróżach w przeszłość i aktywnym życiu pośród ludzi, którzy — w rzeczywistości — są już tylko cieniem i prochem. Dlatego też nie istnieje żywa i realna przeszłość. Przeszłość może funkcjonować wyłącznie w zapisach: na taśmach filmowych i dźwiękowych, na płytach. Egzystencja może trwać tylko w punkcie czasowym zwanym teraźniejszością. Posuwa się do przodu, idąc krok w krok z czasem teraźniejszym. Gdy teraźniejszość mija, wszelkie ślady życia bledną, giną, umierają.

Prawdopodobnie istnieją rzeczy podstawowe, jak na przykład sama Ziemia, która istnieje konkretnie w każdym punkcie czasoprzestrzeni, stanowiąc zarazem pewien specyficzny, choć ograniczony, rodzaj wieczności. Ona jest dopiero podstawą wszystkiego innego. Wytwory ludzkie pozostają natomiast w przeszłości wyłącznie cieniami. I nimi są właśnie te słupy telegraficzne z rozpiętymi drutami, most, krzaki, drzewa, zrujnowana farma. Są widmowym reliktem teraźniejszości w przeszłości.

Z chwilą upływu czasu obecnego stają się martwe, zostaje im odebrana możliwość aktywnego istnienia. Gdyż każda rzecz, każdy przedmiot, każda istota ograniczona jest swoim czasem i przestrzenią i potem może istnieć już tylko jako długi, coraz dłuższy, rozciągający się w nieskończoność cień.

Blaine'owi przebiegł po plecach dreszcz, gdy uświadomił sobie, że jest jedyną żyjącą istotą w tym świecie. Tylko on. On i nikt ani nic więcej.

Podniósł się z kolan i otrzepał dłonie z kurzu. Stał długą chwil spoglądając w zamyśleniu na most, obejmując spojrzeniem krajobraz martwego świata. I choć wszystko to sprawiało wrażenie realnego świata, Blaine doskonale zdawał sobie sprawę, że jest inaczej.

Wpadłem w pułapkę bez wyjścia — pomyślał. Nie miał bowiem najmniejszego pojęcia, jak wydostać się z tego świata przeszłości. I nie istniało nic — żadne ludzkie doświadczenie ani wiedza — co umożliwiłoby mu powrót do właściwego czasu. Tkwił w potrzasku.

Stał na drodze, zastanawiając się, ile jeszcze pozostało w nim człowieczeństwa, na ile jest jeszcze istotą ludzką. Bo jeśli nie jest już człowiekiem — lub jest nim tylko w połowie, a pozostałą jego część stanowi obca istota — to w takim przypadku ma szanse wydostania się z matni.

Osobiście czuł się człowiekiem. Lecz zapytywał siebie w duchu, czy istnieje jakikolwiek sposób, by się o tym przekonać, by pewności tej nie czerpać wyłącznie z subiektywnych odczuć. Bo przecież fakt, że czuje się samym sobą, nie przeczy wcale temu, że jest kimś zupełnie obcym. Mógł być człowiekiem, mógł być pół-człowiekiem, mógł być zgoła ową Różową Istotą lub kimś całkiem innym jeszcze, a jednocześnie czuć się sobą. Nie, zdecydowanie nie istniał sposób, by się przekonać kim jest w rzeczywistości. Nie było żadnego obiektywnego punktu odniesienia, dzięki któremu można by rozstrzygnąć nurtujący go problem.

On (lub ktoś, kim naprawdę jest) zna sposób, by w chwili przerażenia i paniki przemieścić się w czasie. Z tego wynika logicznie, że powinien również znać sposób powrotu do punktu, w którym życie jest możliwe.

Istniała jednak twarda rzeczywistość: nie ma pojęcia jak tego dokonać!

Rozejrzał się rozpaczliwie po pustych polach zalanych zimnym, księżycowym blaskiem i poczuł ogarniające go dziwne drżenie. Próbował zapanować nad nim, bo wiedział już, że za chwile popadnie w ów, tak już sobie dobrze znany, stan niepohamowanej trwogi. Nie potrafił jednak zawładnąć sobą i tym okropnym, przenikającym go dygotem.

Zacisnął zęby natężając wole do ostatecznych granic, ale obrzydliwy dygot narastał w nim, potężniał, targał jego ciałem, jego umysłem. Aż nagłe, bez żadnego przejścia, pojął, że już wie jak wydostać się z przeszłości, powrócić do świata teraźniejszego. Drżenie ustało.

Wiatr szumiał pośród gęstego listowia krzaków bawełny, w trawie i zaroślach grały świerszcze, plamki zielonkawego światła znaczyły drogę robaczków świętojańskich, a z wykoślawionych drzwi na wpół zrujnowanej farmy na wzgórzu wymykał się wąski strumień światła. Blaine znów był sobą.

Szybko zbiegł z drogi, przekroczył potok brodząc po kostki w wodzie i wyszedł na drugi brzeg. Zaszył się w gęstych zaroślach bawełny. Powrócił. Powrócił do swego czasu. Przemieścił się z przeszłości w teraźniejszość. I dokonał tego sam. Po prostu w pewnej chwili, na przeciąg najdrobniejszego ułamka sekundy, znał sposób i wiedział jak tego dokonać. Ale teraz nie potrafił już powiedzieć jak.

Lecz to nie było takie istotne. Powrócił bezpiecznie do domu.

Загрузка...