10.

Przez kraty wpadały do izby ostatnie promienie zachodzącego słońca, barwiąc krwawymi refleksami białe ściany pomieszczenia. Blaine'od dłuższego czasu tkwił nieruchomo w oknie celi i obserwował gęstniejący z każdym kwadransem tłum po przeciwnej stronie ulicy. Tłum bynajmniej nie rozgorączkowany ani hałaśliwy jak zwykle w takich razach, ale spokojny, wręcz nonszalancki. Ludzie, którzy schodzili się nieśpieszne przed budynek sądu, sprawiali wrażenie dobrodusznych wieśniaków, przybywających do miasta na zebranie spółdzielcze lub zgoła w celach czysto towarzyskich.

Jednocześnie docierał do uszu Blaine'a powolny, jakby mierzony, krok szeryfa, który przechadzał się po swoim biurze. Błysnęła Blaine'owi w głowie myśl, że szeryf chyba sobie nie zdaje sprawy z tego, co się święci na zewnątrz, przed budynkiem sądowym. Z pewnością jednak się domyślał. Żyje wszak w tym miasteczku wystarczająco długo, by poznać jego mieszkańców i wiedzieć, na co ich stać.

Blaine stał z policzkiem przytulonym do zimnej kraty, wsłuchując się w ostatnie trele ptaków dobiegające z gęstej kępy drzew zasadzonych na dziedzińcu. Za chwile świergot ucichnie, a ptaki skulą się na gałązkach, by zapaść natychmiast w sen.

Gdy tkwił tak zamyślony, pod jego czaszką wszczął się znajomy ruch i Różowa Istota wypełzła z ukrycia rozciągnęła się na całą swą długość, aż wypełniła sobą cały mózg człowieka.

— PRZYBYŁAM, ABY POZOSTAĆ Z TOBĄ — zdawało się mówić stworzenie. — PO TO ZRESZTĄ UKRYŁAM SIF W TWOJEJ CZASZCE. ZNAM JUŻ CIEBIE, SPENETROWAŁAM KAŻDY ZAKĄTEK, KAŻDĄ SZCZELINF TWOJEGO MÓZGU I ŚWIADOMOŚCI. WIEM JUŻ, JAKĄ JESTEŚ ISTOTĄ. A ZA TWOIM POŚREDNICTWEM ZOBACZYŁAM RÓWNIEŻ TWÓJ ŚWIAT. TWÓJ — A WIĘC I MÓJ, PONIEWAŻ OD TERAZ I JA W NIM ŻYJĘ.

— TO JUŻ WSZYSTKIE GLUPOTY, KTÓRE CHCIAŁAŚ MI ZAKOMUNIKOWAĆ? — spytała ta część dwoistej istoty która należała do Blaine'a.

— TO JUŻ WSZYSTKIE GŁUPOTY, KTÓRE CHCIAŁAM CI ZAKOMUNIKOWAĆ — jak echo odparła ta druga część. — KONIEC ZE STRACHEM. KONIEC Z PRÓBAMI UCIECZKI, KONIEC Z USIŁOWANIEM WYDOSTANIA SIĘ Z CIEBIE.

— A POZA WSZYSTKIM INNYM, ŚMIERĆ NIE ISTNIEJE. W OGÓLE NIE ISTNIEJE NIC TAKIEGO JAK ŚMIERĆ. BO POJECIE KOŃCA ŻYCIA JEST CALKIEM NIEZROZUMIALE. CZEGOŚ TAKIEGO WCALE NIE MA. CHOCIAŻ ZARAZ, ZARAZ… NA SAMYM DNIE TWEJ PAMIĘCI TKWI WSPOMNIENIE ISTOT, KTÓRYM RZECZ, TAKA JAK ŚMIERĆ, ZDARZYŁA SIĘ.

Blaine potrząsnął głową i zszedł z pryczy. Usiadł ciężko na jej brzegu i opierając łokcie na kolanach, ukrył twarz w dłoniach. Opadły go nagle jakieś dziwne wspomnienia, których obecności w sobie nawet nie podejrzewał. Były mętne, jakby otoczone gęstą kurtyną utkaną z buroszarej mgły. Płynęły z oddali, z bardzo daleka, z przeszłości. I już po chwili nie był w stanie rozróżnić, co z tego wydarzyło się naprawdę, a co było tylko wytworem jego wyobraźni.

W mgnieniu oka, niczym huczący, wzburzony ocean, zalały mózg Blaine'a miliardy bitów informacji pochodzących z najodleglejszych zakątków kosmosu. Posiadał w tej chwili pełną znajomość nieprzeliczonej ilości planet we wszechświecie, milionów ras i istot, które zamieszkiwały odległe w czasie i przestrzeni galaktyki, krocie obcych, niepojętych i nieprawdopodobnych pojęć oraz zjawisk.

— Jak samopoczucie? — pytanie wdarło się w jego rozmyślania przykrym dysonansem.

Drgnął zaskoczony, uniósł w górę twarz i napotkał błyszczące w judaszu oczy szeryfa, którego nadejścia nie usłyszał.

— Dziękuję, wyśmienite — odrzekł jadowicie Blaine. — Poza tym — dodał z kpiną w głosie — obserwowałem właśnie przez okno pańskich przyjaciół, szeryfie. Gromadzą się na ulicy. Nie ma więc najmniejszych odstaw do obaw?

— Nie ma — uśmiechnął się w odpowiedzi szeryf. — Oni nie odważą się przejść na te stronę ulicy. Nawet gdyby to zrobili, wyjdę i przemówię do nich osobiście.

— Nawet jeśli wiedzą, że jestem od Fishhooka? — Blaine'spojrzał mu uważnie w oczy.

— To jedyna rzecz, której nie wiedzą i której nie wolno im wiedzieć.

— Ale pan poinformował o tym Ojca Flanagana. — Nie mogłem tego zataić przed Ojcem.

— A czy on tego nie rozgłosi?

— Czemu miałby to zrobić? — odrzekł pytaniem szeryf.

Blaine'nie znalazł odpowiedzi. Było to bowiem jedno z pytań, na które się nigdy nie znajduje odpowiedzi.

— Pan, szeryfie, wysłał już o mnie wiadomość?

— Nie bezpośrednio do Fishhooka. Powiedziałem mojemu przyjacielowi, który miał dopiero zawiadomić Fishhooka.

— To było zbyteczne. Fishhook i bez tego dobrze wie, gdzie teraz jestem — chłodno odparł Blaine.

Jasnowidze Fishhooka już wiele godzin temu wytropili go i mogą być w tym przygranicznym miasteczku lada chwila. Na te myśl ogarnia go fala nadziei. Fishhook — był o tym przekonany wysłał jego śladem cały oddział agentów, którzy poradzą sobie niewątpliwie z tłumem zdziczałych mieszkańców tej osady.

Wstał i podszedł do okna.

— Lepiej wyjdź do nich, szeryfie — odezwał się, wyjrzawszy na zewnątrz. — Oni właśnie przechodzą ulice.

Blaine pojmował, że mieszkańcy miasteczka muszą się spieszyć. Pozostało im niewiele czasu. Niedługo zapadnie noc. A gdy ciemność spowije świat, muszą się znaleźć w bezpiecznym zaciszu własnych mieszkań. Muszą zaryglować drzwi, pozamykać okiennice i zaciągnąć story. Na zewnątrz pozostaną jedynie magiczne amulety porozwieszane na bramach i drzwiach domostw. Wtedy dopiero będą bezpieczni, będą poza zasięgiem ukrytych, złowrogich sił, czających się w ciemnościach nocy. Będą zabezpieczeni przed banshee i wilkołakiem, przed wampirem, gnomem i chochlikiem.

Szeryf wyszedł. Blaine wsłuchiwał się dłuższy czas w jego szybki, nerwowy teraz krok. Potem dobiegł go zgrzyt metalu zdejmowanej ze stojaka strzelby, szczek łamanej broni i dźwięk wsuwanych do magazynku naboi.

A tłum, w ciszy mąconej tylko szuraniem dziesiątków stóp, posuwał się jak ciemna, falująca płaszczka.

Blaine, jak urzeczony przyglądał się temu złowieszczemu pochodowi. A jednocześnie spoglądał na to całe widowisko z dziwnym dystansem, jak na coś odległego, co nie miało związku z jego osobą. U,. stoicki spokój w obliczu śmierci zaskoczył go; uświadomił sobie bowiem naraz, że ci ludzie kłębiący się tam, w dole, idą przecież po niego.

Lecz to nie miało w tej chwili dla Blaine'a żadnego znaczenia. Wszak śmierć nie istnieje. Słowo „śmierć” jest tylko pustym dźwiękiem, który nie ma realnego odpowiednika.

Ale skąd w nim ta pewność? Kto to powiedział? Skąd o tym wie?

Bo zdawał sobie sprawę, że śmierć istnieje. Śmierć jest warunkiem ewolucji, jest jednym z podstawowych mechanizmów wyznaczających postęp biologiczny i awans poszczególnych gatunków.

— TY — mruknął do istoty gnieżdżącej się pod ego czaszką, istoty która przestała już być samodzielnym bytem, a stała się jego częścią — TO TWJ WYMYSŁ. ALE TO TYLKO WYMYSŁ. BO ŚMIERĆ JEST CZYMŚ NAD WYRAZ KONKRETNYM, CZYMŚ, CZEGO TYLKO TY ŻADNĄ MIARĄ NIE JESTEŚ W STANIE ZAAKCEPTOWAĆ.

Śmierć trzeba uznać, trzeba się z nią pogodzić. Jest ona chwilą teraźniejszą, jest wszechobecnością, jest czymś, co pojawia się zawsze i wszędzie tam, gdzie trwa jakiekolwiek życie.

Bo śmierć istnieje i jest już blisko; zbyt blisko, by Blaine'mógł się jej zaprzeć. Dawała o sobie znać pomrukiem tłumu. Ciżby, która zniknęła teraz z oczu Blaine'a, bo tłoczyła się już u wejścia do budynku sądowego, spierając się z szeryfem którego dudniący głos docierał do celi.

— Rozejdźcie się do domów. Rozejdźcie, dobrze wam radzę — grzmiał przedstawiciel prawa. Tłum odpowiadał krzykiem na ponawiane wciąż wezwania szeryfa. Gdy tak wrzeszczeli do siebie: szeryf i tłum, Blaine stał bez ruchu w swoim wiezieniu i czekał. W miarę upływu czasu narastał w nim strach, napływał coraz silniejszymi, gorącymi falami do gardła, zalewał je jak gęsta, zamulona woda.

Blaine usłyszał w końcu ciężki krok kilku osób przemierzających korytarz. Szczek judasza. W otworze ukazała się pobladła, obleczona obłudnym uśmiechem, twarz szeryfa.

— Wybacz, Blaine. Nie potrafiłbym do nich strzelać. Zrozum, to są wszystko moi przyjaciele. Wyrosłem z tymi ludźmi. Jeszcze jako brzdąc bawiłem się z nimi w Indian. Nie umiem do nich strzelać. — Oczywiście, że nie, ty śmierdzący skunksie — odparł Blaine z jakimś przerażającym spokojem w głosie.

— Dawaj klucze — warknął do szeryfa jeden z trzech towarzyszących mu mężczyzn. — Już my go stąd wyprowadzimy.

— Wiszą na gwoździu w moim biurze — odparł potulnie szeryf. Ponownie spojrzał w kierunku Blaine'a.

— Uwierz mi, nie byłem w stanie niczemu zaradzić…

— Spierdalaj i zastrzel się. Tyle tylko ci mogę doradzić, gnojku.

Wrócił mężczyzna z kluczami i szeryf — bez słowa — cofnął się, robiąc miejsce przy drzwiach. Klucz zachrobotał w zamku.

— Słuchaj, wyjdę sam — warknął Blaine pod adresem otwierającego cele. — Nie dotykajcie mnie swymi brudnymi łapami.

— Wyjdziesz tak, jak my chcemy.

— Pozwólcie mu — wtrącił się szeryf. — To w końcu nic takiego.

— No dobrze. Niech idzie sam — odparł mężczyzna robiąc Blaine'owi przejście.

Ten wyszedł na korytarz sztywnym krokiem. Tam natychmiast został otoczony eskortą złożoną z przedstawicieli mieszkańców miasteczka: dwaj z nich stanęli po jego bokach, a jeden z tyłu. Na samym końcu wlókł się szeryf. Mężczyzna, który otworzył celę, cisnął pękiem kluczy o podłogę. Upadły z donośnym, przenikliwym dźwiękiem. Blaine'om ścierpły zęby.

— A więc stało się — pomyślał. — Niewiarygodne, a jednak prawdziwe.

Prędzej, prędzej. Ruszaj się ty ohydny dewiacie! — krzyknął mężczyzna z tyłu i uderzył Blaine'a boleśnie w plecy.

— Chciałeś leźć sam, to leź — dodał drugi. — Tylko się pośpiesz.

Blaine szedł równym mocnym krokiem wyprostowany, z uniesioną głową: byle się nie potknąć, nie zachwiać, nie okazać strachu i słabości, do końca zachować godność.

— Jeszcze żyje — myślał. A więc jeszcze ciągle istnieje szansa. Może na zewnątrz czekają już ludzie Fishhooka. A może Harriet przybyła z pomocą.

Maszerował równym krokiem. Korytarz się skończył i weszli do biura szeryfa, a z niego do dolnego hallu prowadzącego już prosto na dziedziniec. Szedł, a towarzyszący mu mężczyźni, jak cienie, postępowali za nim.

Drzwi wejściowe były otwarte; najwidoczniej ktoś je trzymał od zewnątrz.

Zawahał się. Krew gorącą falą odpłynęła mu z głowy ku nogom. Gdy przekroczy te drzwi i wyjdzie na szczyt schodów, gdy stanie twarzą w twarz z tłumem, gdy zajrzy w jego rozszerzone nienawiścią źrenice, straci wszelką nadzieje.

— No, zasuwaj kurewski dewiacie — wychrypiał mężczyzna za nim. — Tam już wszyscy na ciebie czekają.

Ciężka dłoń spadła na plecy Blaine'a i bardzo silne pchniecie cisnęło nim do przodu. Zachwiał się. Natychmiast jednak odzyskał równowagę Wyprostował się i uniósł wysoko głowę.

Przeszedł przez próg, zostawiając za sobą ostatnie w swym życiu drzwi. Stanął twarzą w twarz z tłumem oprawców.

Przeciągły ryk dziesiątków gardzieli rozdarł wieczorną cisze. Wrzask rozszalałej nienawiści i czającego się za nią strachu był jak skowyt wilczego stada pędzącego krwawym tropem, jak warczenie tygrysa podrażnionego zbyt długim oczekiwaniem. Ale w krzyku tym Blaine wyczuł inny jeszcze ton: skargę, żałosny skowyt zaszczutego, skazanego na śmierć zwierzęcia.

Bo to oni, właśnie oni są tymi zaszczutymi, śmiertelnie wystraszonymi zwierzętami — pomyślał, spoglądając obojętnie na kłębiący się u jego stóp, w dole schodów tłum.

Przepełnieni nienawiścią, zdają sobie sprawę, że pozostał im już tylko ten krwawy i okrutny czyn. Wiedzą, że są poza głównym nurtem wydarzeń, że nie potrafili go w porę pojąć i włączyć się weń, a więc ich gatunek wymiera. Stary ład, w którym wciąż jeszcze żyją, wali się w proch, a grunt usuwa się im spod nóg. Giną pod naporem nowego wdeptywani w błoto i kurz butami innych, nowych, lepszych ludzi przychodzących tu z przyszłości.

Mogą go oczywiście zabić. I zabiją. Tak, jak zabijali innych. Tak, jak zrobią to jeszcze nieraz. Ale ich los jest już przesądzony. Przegrali wojnę. Są martwi.

Ktoś uderzył go nieoczekiwanie w plecy. Cios zachwiał nim i Blaine'dał szybki krok do przodu. Noga nie trafiła na stopień. Upadł. Zaczął staczać się po wygładzonych setkami ludzkich stóp schodach. Stoczył się na sam dół, prosto w objęcia czekającego tam, rozjuszonego tłumu, który zamknął się natychmiast nad nim. Gąszcz rąk, niczym macki gigantycznej ośmiornicy, wyciągnął się w jego stronę. Ludzie zaczęli go szarpać, kopać, poszturchiwać, a potem bić. Owiał go wstrętny, cuchnący odór ich oddechów.

Czyjeś ręce uniosły go w górę postawiły na nogi i miotały miedzy sobą jego na wpół bezwładnym ciałem. Posypał się grad dotkliwych, bolesnych uderzeń. Czyjaś pieść wylądowała na żołądku Blaine'a, inna na żebrach. Silny cios w twarz rozkrwawił mu usta.

— Pokaż nam, śmierdzący dewiacie sztukę teleportacji! — jak zza muru dobiegi go jakiś głos. — No, teleportuj się! Teleportuj! Pokaż, co potrafisz!

Słowa te zabrzmiały w uszach Blaine'a szczególnie szyderczo. Niewielu bowiem ludzi osiadało dar autoteleportacji. Istniały osoby mogące lewitować, unosić się swobodnie w powietrzu jak ptaki inni — jak Blaine — potrafili teleportować różne drobne przedmioty inni jeszcze — te umiejętność Blaine również posiadał — potrafił teleportować swój umysł na odległość wielu lat świetlnych. Ale natychmiastowa autoteleportacja była zjawiskiem niezwykle rzadko spotykanym.

— Teleportuj się! Teleportuj się! Teleportuj się, ty cholerny, cuchnący dewiacie! — skandował tłum, niczym upiorną litanie. I śmiejąc się histerycznym, niepohamowanym śmiechem, bił i kopał swą ofiarę. Ludzie pluli na Blaine'a, szarpali go.

Pokiereszowana twarz paliła nieznośnie. Zmiażdżona warga napuchła i zwisała bolesnym workiem, a w ustach rozchodził się smak krwi wymieszanej z gęstą, jak guma arabska, gorzką śliną. Całe ciało Blaine'a przeszywał ostry ból, który brał początek w brzuchu i żebrach. Bez przerwy spadały nowe ciosy, stale potęgujące cierpienie.

I nagle ponad zgiełk wybił się ostry, Przenikliwy głos:

— Przestańcie! Zostawcie go!

Tłum posłusznie cofnął się nieco, robiąc miejsce wokół Blaine'a. Zmaltretowany człowiek, słaniając się na nogach, uniósł twarz. Jak za jakimś strasznym całunem utkanym z pulsującej purpurą mgły, dojrzał twarze prześladowców: szczurze, błyszczące oczka, płaty śliny na ustach. Prawie fizycznie czuł emanujący od nich strumień głębokiej, bezgranicznej nienawiści.

Krąg ludzi rozstąpił się i naprzód wystąpiło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był małym niepozornym człowieczkiem o wyglądzie typowego urzędnika. Drug — chłopem na schwał z wyrazem twarzy przypominającym minę kury szukającej w trawie dżdżownic. Trzymał on na ramieniu zwój grubej liny, której koniec związany był w zgrabny, szubieniczny węzeł.

Dwójka ta zbliżyła się majestatycznie do Blaine'a. Mały człowieczek wyjął pętlę z dłoni towarzysza i wzniósłszy sznur wysoko nad głowę, odezwał się głosem zawodowego przedsiębiorcy pogrzebowego.

— Drodzy państwo. Chciałbym prosić jednak o spokój i zachowanie rozsądku. Musimy bowiem postępować przyzwoicie i godnie, jak wymaga tego powaga chwili. Wszak nie żywimy najmniejszych uprzedzeń czy urazów do tego dżentelmena. Po prostu karząc go, piętnujemy ohydę, którą sobą reprezentuje i której jest nieodłączną częścią.

— Mów, mów Buster! — wyrwał się z brzegu Tłumu czyjś rozentuzjazmowany okrzyk. Człowieczek uciszył go ruchem ręki. I ciągnął dalej, wykrzywiając szyderczo twarz.

— To smutny, ale i poważny obowiązek. Powiem więcej: to nasz najświętszy obowiązek. Pozwólcie więc państwo, że my dwaj, w waszym i swoim imieniu, zajmiemy się tym człowiekiem. Zajmiemy się w sposób nader przyzwoity i skuteczny.

— Yeah! — zawył tłum. — Powiesić skurwysyna!

Wyższy mężczyzna odebrał pętlę z ręki Bustera i przełożył ją delikatnym, wręcz pieszczotliwym ruchem przez głowę Blaine'a, któremu sznur zatrzymał się na ramionach. Olbrzym zaczął powoli zaciskać pętlę, aż węzeł dotknął szyi ofiary.

Lina była nowa i szorstka. Paliła skórę skazańca niczym rozpalone do czerwoności żelazo. Zetkniecie z szorstkim sznurem wyzwoliło w Blaine'u energie, odegnało całe odrętwienie i apatie. W pełni świadom swego losu, stał zimny i pusty wewnętrznie na progu zbliżającej się wieczności. Oto teraz, wraz z dotykiem tego szorstkiego sznura, uświadomił sobie z przerażającą jasnością, że śmierć nadchodzi wielkimi krokami, że narzędzia kaźni są gotowe, że ma na szyi pętla. A ludzie, których nie zna, których nigdy nie widział na oczy, mają mu odebrać życie.

Chciał unieść dłonie, uchwycić linę i zedrzeć ją z szyi. Ale ręce odmówiły mu posłuszeństwa: jak sparaliżowane zwisały nieruchomo wzdłuż tułowia. Przełknął z wysiłkiem ślinę, by usunąć dręczące, okropne uczucie duszności, które dręczyło go, pomimo że lina nie była jeszcze napinana przez oprawców. Zrobiło mu się zimno. Chłód ogarniał coraz rozleglejsze partie ciała.

To był strach, który ściskał go lodowym kleszczami, mroził krew w żyłach i rozsadzał zimnem czaszkę. Blaine'nie krzyczał tylko dlatego, że język miał zbyt sztywny zbyt zdrętwiały a gardło zbyt ściśnięte na to, by wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Krzyk rozsadzał go jednak od środka. Narastał w nim ów okropny głos, który — nie znajdując ujścia — dusił.

Był pewien że zbliża się krytyczny moment, gdy on cały jego czaszka i zamknięty w niej mózg, rozsadzone tym potwornym ciśnieniem, rozbryzną się na tysiące kawałków.

I w tej chwili nastąpiła sekunda straszliwego rozszczepienia — chwila wypełniona nie ciemnością, nie oślepiającym blaskiem, lecz dziwną bezświadomością. I oto on, Shepherd Blaine, stał samotnie w tym samym miejscu, lecz nie czuł już ani zimna, ani strachu.

Stał na wysypanej rozdrobnioną cegłą ścieżce, która prowadziła do budynku sądowego i biura szeryfa. Z szyi wciąż jeszcze zwisał mu sznur. Lecz na dziedzińcu nie było nikogo.

Był sam w pustym mieście.

Загрузка...