19.

— Czy nie sądzisz, że powinniśmy jednak odjechać kapkę dalej? — zapytała Harriet. — Jeśli doktor Wetmore nabierze jakichś podejrzeń…

— Czemu miałby coś podejrzewać? — odpowiedział pytaniem zza kierownicy Stone.

— Po prostu zacznie myśleć. Zacznie się zastanawiać. Jest zaintrygowany i zdumiony przypadkiem Blaine a. Poza tym nasza historyjka była jednak szyta bardzo grubymi nićmi.

— Uważam, że jak na wymyśloną na poczekaniu, była genialna.

— Zgoda, niemniej znajdujemy się. zaledwie dziesięć mil od miasta.

— I tak musze tam wrócić dzisiejszej nocy. Trzeba sprawdzić, co się stało z ciężarówką Rileya. Wiesz przecież.

— Wkładasz sam sobie stryczek na szyje — wzruszyła ramionami Harriet.

Zahamował gwałtownie przed niewielkim budyneczkiem z napisem. „Biuro. Mężczyzna, zamiatający schody przed budynkiem, przerwał swoje zajęcie i podbiegł do samochodu. Twarz rozjaśniał mu szeroki uśmiech.

— Witam państwa serdecznie — wykrzyknął radośnie. — Czym może służyć Ptainsman?

— Czy dostaniemy dwa połączone pokoje?

— Oczywiście. Tak się szczęśliwie składa, że właśnie zwolnił się dwupokojowy segment. Zapowiada się cudowna pogoda, prawda?

— Wspaniała — zgodził się Blaine, krzywiąc lekko.

— Niestety, każdego już dnia spodziewamy się nadejścia słoty. Ale ostatecznie już najwyższa pora. Pamiętam jak spadł tutaj śnieg…

— Ale chyba nie w tym roku? — spytał Stone.

— Nie, nie… pan pytał się o połączone pokoje?

— Jeśli to tylko możliwe…

— Proszę w takim razie pojechać tą aleją — wskazał ręką w prawo. — Numer 10 i 11. Klucze dostarczę za chwile osobiście.

Stone włączył silnik odrzutowy i samochód uniósł się łagodnie na poduszce powietrznej. Pojazd ruszył w kierunku wskazanym przez właściciela motelu. Mijali zaparkowane przed poszczególnymi segmentami auta. Z jednych właściciele wyciągali właśnie bagaże, inne były zamknięte, a ludzie siedzieli w wiklinowych fotelach na maleńkich patio przed domkami. Gdy dojechali do wyznaczonego im lokum oznaczonego podwójnym numerem, Stone wyłączył silnik i samochód opadł miękko na ziemię.

Pierwszy wysiadł Blaine. Obszedł samochód w kółko i otworzył drzwi Harriet.

Wreszcie jest dobrze — myślał, spoglądając ukradkiem na profil dziewczyny. Jesteśmy już razem, ze Stonem i Harriet. A to tak, jakbym wrócił po latach do domu; do ludzi dawno utraconych, których odzyskałem na powrót.

Motel był położony w przepięknym widokowo miejscu, na wyniosłym wzgórzu ponad rzeką. Roztaczał się stąd przepyszny widok na północ i wschód, na tereny rozciągające się daleko wyniosłymi pagórkami poprzedzielanymi gęstwą drzew porastających wąwozy którymi potoki i strumienie spływały do głównej doliny, tam gdzie rzeka toczyła czekoladowe wody. Wijąc się meandrycznie, tworzyła zakola i odnogi, jakby sama nie potrafiła zdecydować się, którędy płynąć. Jej drogę znaczyły porozrzucane nieregularnie stawki, bajora i kałuże skrzące się w blasku słońca.

Był w tym widoku jakiś trudny do wyrażenia, kojący spokój i majestat. Przestrzeń i świeżość. Pojawił się właściciel zajazdu z kluczami w dłoni. Otworzył drzwi i zwrócił się ku gościom.

— Znajdziecie tu państwo wszystko, co może być potrzebne. I będziecie zupełnie bezpieczni. Jesteśmy ostrożni i przezorni. We wszystkich oknach są okiennice, a drzwi zaopatrzyliśmy w najlepsze zamki. Znajdziecie również cały zestaw potrzebnych znaków magicznych i amuletów. Mieliśmy początkowo zwyczaj instalować je sami, ale wielu naszych gości woli używać ich według własnego uznania.

— O, to bardzo pomysłowe — pochwalił Stone.

— Wygoda i bezpieczeństwo gości są naszą główną troską — pochwalił się właściciel.

— Wydaje mi się, że nie mogliśmy lepiej trafić — wtrąciła Harriet.

— Mamy też własną restauracje…

— To doskonale — klasnęła w ręce Harriet. — Umieram wprost z głodu. Zaraz się tam pojawimy.

— W wolnej chwili proszę wstąpić do biura i wpisać się w rejestrze gości.

— Tak, oczywiście. Zrobimy to — zgodziła się Harriet.

Właściciel wręczył klucze Harriet, ukłonił się i odszedł spiesznym krokiem w kierunku nowych, przybyłych właśnie gości.

— Cóż, wejdziemy — mruknął Stone przytrzymując drzwi Harriet. Potem, przepuściwszy również Blaine a, sam wszedł do środka i dokładnie zamknął za sobą drzwi.

Harriet rzuciła klucze na dużą komodę z lustrem i przystąpiła natychmiast do szczegółowych oględzin pokoju.

— No, mów teraz o sobie — zwróciła się do Blaine a kiedy skończyła lustracje pokoju. — Co się z tobą działo? Wróciłam tam jeszcze raz. Wrzało w miasteczku jak w ulu. Musiało się wydarzyć coś okropnego. Ale nie zdążyłam się dokładniej wywiedzieć, gdyż musiałam uciekać. I to bardzo szybko.

— Mnie również udało się wymknąć — mruknął dyplomatycznie Blaine.

— W ogóle udało ci się lepiej niż mnie — wtrącił się do rozmowy Stone wyciągając w stronę Blaine a rękę. — Udało ci się przynajmniej od razu zwiać Fishhookowi.

Dłoń Blaine a zniknęła w uścisku ogromnej ręki Stonea. Ten trzymał ją dłuższą chwile, bacznie przyglądając się twarzy Blaine'a.

— Okropnie jestem rad, żeś przybył i jesteś już ze mną — rzekł cicho, serdecznie spoglądając mu w oczy.

— Zaskoczył mnie wówczas twój nocny telefon — odparł Blaine. — Ale pamiętałem o nim cały czas. I nie czekałem aż przyjdą po mnie. Uciekłem.

Stone puścił jego dłoń. Stali dłuższą chwile milcząc, patrząc sobie nawzajem w oczy. Był to już inny Stone niż ten, którego przed laty znał i jakim go zapamiętał Blaine. Zawsze był potężnym, atletyczne zbudowanym mężczyzną. Takim też pozostał. Lecz obecnie rzucała się w oczy nie czysto fizyczna wielkość tego człowieka. Czuło się w nim, przede wszystkim, potężnego ducha. W jakiś przedziwny sposób głównie ta właśnie cecha rzucała się w oczy; bardziej jeszcze niż jego masywna sylwetka. I jakiś niezauważalny przedtem upór, twardość, stalowe lśnienie w oczach.

— No, tego akurat nie jestem tak bardzo pewien, czy dobrze dla ciebie, że się pojawiłem. — Blaine próbował się lekko uśmiechać. — Podróżowałem wolno i z wieloma kłopotami. Fishhook jest już z pewnością na moim tropie.

Stone wzruszył tylko obojętnie ramionami, jakby Fishhook i jego agenci wcale się nie liczyli. Przeszedł ciężkim krokiem przez pokój i usiadł w fotelu.

— Co ci się właściwie przytrafiło, Shep? Czemu uciekłeś?

— Jestem skażony.

— To tak jak ja — Stone zamyślił się, powracając wspomnieniem do czasu kiedy i on musiał uciekać od Fishhooka.

— Gdy skończyłem z tobą tamtą rozmowę telefoniczną, już na mnie czekali. Poszedłem z nimi, bo cóż miałem robić: Zabrali mnie do… (ROZLEGŁA MORSKA PLAŻA I OGROMNY, BIAŁY DOM POD OŚLEPIAJĄCO — AŻ DO ZAWROTU GLOWY — BŁĘKITNYM NIEBEM. WOKÓŁ WIELKIEGO, BIALEGO BUDYNKU POROZRZUCANE INNE, MNIEJSZE, LILIPUCIE NIEMAL W PORÓWNANIU Z OGROMEM GŁÓWNEJ BUDOWLI. PRZED ZABUDOWANLAMI ROZLEGLY, SOCZYŚCIE ZIELONY TRAWNIK. DALEJ BIAŁY PIASEK PLAŻY I SZMARAGDOWY OCEAN Z BIAŁYMI GRZYWAMI FAL ROZBIJAJĄCYCH SIĘ TĘCZOWĄ AUREOLĄ NA KOŃCZĄCYCH PLAŻĘ URWISTYCH, CZARNYCH SKAŁACH. NA BIAŁYM PIASKU ODCINĄJĄCE SIĘ CYGAŃSKIMI BARWAMI PARASOLE…)

— Była to, jak później odkryłem, Baja California. Absolutnie dzika okolica z ulokowanym tam kurortem… (CHORĄGIEWKI WOKOŁ POLA GOLFOWEGO TRZEPOCZĄCE W PODMUCHACH OCEANICZNEJ BRYZY, RÓWNY, BIALY PROSTOKĄT KORTU TENISOWEGO, ROZLEGLE PATIO Z GOŚĆMI, UBRANYMI W PLAŻOWE, LECZ ZARAZEM NIESŁYCHANIE WYTWORNE STROJE, SIEDZĄCYCH LENIWIE W FOTELACH, PIJĄCYCH MIENIĄCE SIĘ TĘCZOWO DRINKI, W OCZEKIWANIU NA TACE Z KANAPKAMI). Mogłeś tam zajmować się wędkarstwem, o jakim nawet nie śniłeś, mogłeś polować pośród okolicznych wzgórz i lasów, okrągły rok zażywać kąpieli w przejrzystych wodach oceanu…

— Trudno byłoby to wytrzymać — wtrąciła Harriet.

— Nie, wcale nie — zaprzeczył energicznie Stone. — Nie było to takie okropne. Przez pierwsze sześć tygodni czy sześć miesięcy sprawiało to rzeczywiście ogromną rozkosz. Było tam wszystko, czego potrzebuje mężczyzna. Jedzenie, picie, kobiety. Każde twoje życzenie spełniano w mig. Nie potrzebowałeś pieniędzy — wszystko było za darmo.

— Ale chciałbym wiedzieć jak długo… — zaczął Blaine, lecz Stone mu przerwał:

— Oczywiście, masz racje. Bezczynność, bezużyteczność. Koszmar. Jakby ktoś ciebie, mężczyznę nawykłego do pracy, do działania, zamienił nagle w dziecko i — zostawiając mentalność dorosłego człowieka — pozwolił się tylko bawić. Mimo że czułeś do Fishhooka urazę, nienawidziłeś go, buntowałeś się przeciw niemu, to on był cały czas dla ciebie dobry. Tak, wiedziałeś czemu tak jest. Fishhook spłacał ci w ten sposób dług. Fishhook przeciwko każdemu z nas osobiście nic nie miał. Nie popełniliśmy przecież żadnego przestępstwa, nie uchybiliśmy w naszej pracy, nie zaniedbywaliśmy jej. Przeciwnie, wykonywaliśmy ją najlepiej jak umieliśmy. To znaczy większość tych, którzy tam mieszkali. Ale z drugiej strony Fishhook nie mógł ryzykować. Nie mógł również pozbyć się nas w jakikolwiek bardziej drastyczny sposób. Nie mógł dopuścić — rozumiesz — nie mógł dopuścić do najlżejszej skazy na swym imieniu. Nikomu nie wolno było bowiem oskarżyć Fishhooka, że wypuścił w świat kogoś skażonego obcością, z umysłem czy uczuciami choćby o włos odbiegającymi od ludzkiej normy. To było kosztowne; bardzo kosztowne; ale fundowali nam te długie, komfortowe wakacje — dożywotnie wakacje — w takim miejscu, o jakim nawet milionerzy nie śnili.

— Było to niezwykle chytre i podstępne. Nienawidziłeś tego miejsca, lecz nie byłeś w stanie go rzucić, bo — prawdę mówiąc — zdrowy rozsądek buntował się przeciw temu: trzeba być skończonym idiotą porzucając takie rajskie miejsce. Żyłeś bezpiecznie i luksusowo. Nikt cię nie pilnował, nie było tam żadnej straży. I jeśli nawet myślałeś o ucieczce — to nie jak o ucieczce w ścisłym tego słowa znaczeniu. Bo uciekać można z wiezienia, ale nie z komfortowego kurortu, gdzie nikt cię nie trzymał siłą, nikt nie pilnował, nie śledził, nie podglądał… To znaczy do chwili, kiedy nie próbowałeś zwiać. Bo dopiero wówczas przekonywałeś się, lak dobrze jesteś strzeżony. Przekonywałeś się, że wokół ciebie roi się od strażników i agentów, że każda ścieżka w górach, każda droga jest bacznie obserwowana. Pomijając już zupełnie fakt, że ucieczka taka, ze względu na pustynne tereny wokół, równała się praktycznie samobójstwu. Stopniowo odkrywałeś, że jesteś cały czas pod czujną kontrolą agentów Fishhooka pozujących na zwyczajnych gości kurortu. Szpiegów, którzy nie przestawali cię obserwować, gotowych zareagować na każdy twój ruch, każdą próbę, wręcz myśl, o ucieczce.

— Ale tak naprawdę to nie oni cię tam trzymali. Trzymał cię luksus i łatwość życia. Trudno bowiem opuścić z dobrej woli takie miejsca. I Fishhook dobrze o tym wiedział. Była to najlepsza i najbardziej perfidna zarazem forma wiezienia, jaką człowiek mógł wymyśleć.

— Ale jak każde wiezienie, tak i to miejsce — gdy już pojąłeś czym ono jest w rzeczywistości — czyniło cię twardym, podstępnym, chytrym. Tam walka była równie mozolna i ciężka jak w każdym innym wiezieniu; a może i trudniejsza… Zaczynasz planować ucieczkę. Uciekasz. Fishhook przedobrzył tworząc tak rozbudowany system ochrony. Gdyż pozostawiony samemu sobie, próbowałbyś, po pewnym czasie, ucieczki. Szybko jednak zrezygnowałbyś i wrócił, przekonawszy się, jak trudno i niebezpiecznie jest na zewnątrz. Gdy jednak nie z dziką przyrodą i zabobonnymi wieśniakami masz do czynienia, lecz z tajną służbą Fishhooka, z uzbrojonymi ludźmi i szkolonymi psami którzy odgradzają cię od upragnione, wolności, wtedy dopiero zaczynasz świadomie igrać z niebezpieczeństwem. Ucieczka w takich razach staje się fascynującą podniecającą grą, wyzwaniem rzuconym potężnemu przeciwnikowi. Stawiasz wszystko, łącznie z własną głową, na jedną kartę. Walczysz nie targując się o cenę.

— Ale stamtąd nie ma chyba zbyt wielu ucieczek? — przerwał Blaine. — Nawet chyba i niewiele prób.

— Masz racje. — Stone wyszczerzył drapieżne zęby. — Niewielu osobom się to udało. Niewielu próbowało.

— Ty i Lambert Finn.

— Lambert — odparł sucho Stone — był moim natchnieniem i inspiracją. On uciekł z Baja California parę lat wcześniej niż ja tam trafiłem. A kilka z kolei lat przed Lambertem ucieczka taka powiodła się jeszcze komuś. Ale o tym nie wiem nic: ani kto to był, ani co mu się przydarzyło, ani co się z nim dalej stało.

— Okay, a co się może dziać z człowiekiem, który uciekł od Fishhooka, którego Fishhook ściga? Gdzie będzie koniec jego ucieczki? Popatrz na mnie! Mam przy duszy zaledwie parę dolarów, które w dodatku nie są moje lecz Rileya, nie mam dokumentów, nie mam zawodu. Jak mogę…

— Brzmi to tak, jakbyś żałował żeś uciekł.

— Kilkakrotnie żałowałem. Był to, rzecz jasna, chwilowe nastroje, bo wiem, że innego wyjścia nie miałem. Ale gdybym mógł cofnąć czas, to przede wszystkim zaplanowałbym sobie wszystko dużo, dużo wcześniej. Przeniósłbym pieniądze do innego kraju, zmieniłbym nazwisko, wystarałbym się o odpowiednie dokumenty, wyuczyłbym się zawodu, który zapewniłby dochód…

— Ale tak naprawdę to nigdy nie wierzyłeś, że będziesz musiał uciekać. Wiedziałeś dobrze, iż przydarzyło się to mnie, że zdarzało się innym, lecz nie wierzyłeś, że to samo może spotkać ciebie.

— Coś w tym stylu — po twarzy Blaine a przeleciał cień uśmiechu.

— Witamy więc w naszym klubie — odparł Stone.

— Masz na myśli…

— Nie, nie chodzi o mnie. Ja mam tylko do wykonania zadanie. Niezwykle ważną misje.

— Ale…

— Myślę o ogromnej części ludzkości. Nawet nie masz pojęcia, jak wiele milionów ludzi.

— Zgoda, zawsze byli…

— I znów nie trafiłeś. Mam na myśli dewiatów. Człowieku, chodzi mi o dewiatów. Dewiatów, którzy nie są u Fishhooka. To niemożliwe, żebyś po przebyciu tysiąca mil nic nie… — Widziałem. Wszystko widziałem — odparł ponuro Blaine, czując mimowolny dreszcz strachu i nienawiści biegnący po kręgosłupie. — Tak, widziałem co się wyprawia.

— To jest właśnie najgorsze. Temu wypowiedziałem wojnę — wykrzyknął zapalczywie Stone. — Jakież straszliwe i bezmyślne marnotrawstwo. Niszczenie własnych szans — zarówno dewiatów jak i całego ludzkiego gatunku. Na ludzi, w których zawiera się cała przyszłość Człowieka urządzane są polowania i nagonki, ludzie owi zamykani są w gettach i więzieniach, opluwani i obrzucani błotem. Nienawidzeni i mordowani…

— I powiem ci coś więcej — ciągnął po chwili. — Winę za to ponosi nie tylko głupota ludzka, nietolerancja, bigoteria czy ignorancja dzikusów. Fishhook! Mówie o Fishhooku. To on głownie ponosi za to winę. Bo właśnie Fishhook zagarnął dla swych partykularnych interesów i egoistycznych celów zdolności paranormalne drzemiące w Człowieku. Dba — wyjątkowo dba — o tych dewiatów, których wybrał dla siebie, odwracając się jednocześnie plecami do całej reszty, pozostawiając ich własnemu losowi. Sam najlepiej wiesz jakiemu. Zostawił ich po prostu na pożarcie tym bestiom w ludzkich skórach. Dewiaci spoza Fishhooka — jak świat długi i szeroki — tropieni są przez wszystkich jak dzikie bestie, muszą kryć się w mrokach nocy, w najgłębszych leśnych ostępach. Bo Fishhook rachuje. Bo liczy, liczy pieniądze. Zabranie wszystkich dewiatów pod swoje skrzydła, to impreza byt droga dla Fishhooka.

— Boi się…

— To nie strach. To obojętność i chciwość. Fishhook dawno już przestał dbać o to, co nie przynosi dochodu, konkretnych korzyści materialnych. Fishhook to monopol, monopol niczym nie krepowany, nie regulowany żadnymi przepisami czy ograniczeniami z wyjątkiem tych, które sam na siebie nakłada.

— Jestem głodna — zaanonsowała niespodziewanie Hriet.

Stone jakby nie usłyszał jej słów. Pochylił się lekko do przodu w fotelu.

— Istnieją miliony takich wyrzutków — ciągnął dalej. — Niewytrenowanych, nieprzeszkolonych, prześladowanych. Miliony dewiatów o zdolnościach tak potężnych i nieoczekiwanych, że wprawić mogą w podziw i zdumienie samego Fishhooka. W nich właśnie leży przyszłość całego rodzaju ludzkiego. Oni to posiadają możliwości tak rozpaczliwie i dramatycznie potrzebne ludzkiej rasie.

— Był czas, gdy świat potrzebował Fishhooka. I bez względu na to jak potoczyły się losy i jakim się ów Fishhook stał, świat dłużny jest mu wiele więcej niż jest w stanie zapłacić. Ale nadszedł już czas, że Fishhook jest zbędny. Dzisiaj jest wyłącznie hamulcem rozwoju naszej cywilizacji, a użytkowanie kinetyki paranormalnej nie może być już dłużej domeną wyłącznie jednego monopolu! — Ostatnie słowa Stone wymówił mocnym, podniesionym głosem.

— Ależ problem nie leży wcale w Fishhooku i jego egoizmie, lecz w zdziczałych i ciemnych masach, w ich potwornych uprzedzeniach, ciemnocie i nietolerancji — wykrzyknął — wzburzony Blaine.

— To zrozumiałe. Kinetyka paranormalna długie lata była nadużywana i stosowana niewłaściwie, wykorzystywana wedle najlepszych wzorców minionego, dziś martwego już świata dla prymitywnych, podłych i nędznych celów. Dzisiaj owocują tamte lata w postaci obłędnej, histerycznej nagonki i ślepej nienawiści ze strony społeczeństwa do wszystkiego co paranormalne. Dewiaci z kolei, przepełnieni poczuciem winy, zmuszeni ukrywać się, nie mogą skutecznie działać. Lecz pomimo to sprawa i tak wykracza dalej. Problem bowiem leży w tym, że dewiaci mogliby zdziałać dużo, dużo więcej, a kinetyka paranormalna zawiera w sobie więcej tajemnic i nie odkrytych jeszcze możliwości niż się powszechnie sądzi. I o to właśnie należy podjąć walkę. Musimy wykazać, że siłami parapsychicznymi dysponuje Człowiek, a nie Fishhook. Gdy to się stanie, społeczeństwo powróci do swego zdrowego rozsądku, a wtedy, tego właśnie dnia, Shep, Człowiek uczyni ogromny krok naprzód.

— Ależ człowieku! Ty operujesz pojęciami z zakresu ewolucji kulturowej! A proces taki trwa. Oczywiście, to może się udać, ale za … sto lat?

— Nie możemy tak długo czekać! — wykrzyknął z kolei wzburzony Stone.

— Posłuchaj, Godfrey. Istniały wojny religijne — spokojnie perswadował Blaine. — Wojny protestantów i katolików, chrześcijaństwa z islamem. I gdzie się to wszystko podziało? Potem polityczne batalie miedzy dyktaturami, a siłami postępu i demokracji…

— Fishhook sobie z tym poradził. Okazał się trzecią siłą.

— Zawsze coś zwycięża. Zawsze istnieje jakaś nadzieja. Bieg czasu łagodzi wszystko. Ale to trwa. Trwa cholernie długo.

— Sto lat! — Stone odezwał się spokojnym już głosem. — Czy będziesz czekał tyle czasu?

— Wcale nie musisz tyle czekać — wtrąciła Harriet. — Już przecież zacząłeś, masz konkretne wyniki. A Shep ci pomoże.

— Ja?

— Tak, ty.

— Shep, posłuchaj mnie proszę — żarliwie zwrócił się do niego Stone.

— No, słucham — odparł cicho Blaine czując dreszcz strachu biegnący mu wzdłuż kręgosłupa. I poczucie obcości, zagrożenia. Zdał sobie bowiem sprawę, że Stone i Harriet prowadzą jakąś ryzykowną i niebezpieczną grę. I próbują wciągnąć w nią jego.

— Już zacząłem — mówił Stone. — Mam tutaj grupę dewiatów… nazywam ich podziemiem albo kadrą czy komitetem. Grupę dewiatów, którzy opracowali wstępny plan badań i eksperymentów, plan, który usamodzielni ich, uniezależni od łaski i niełaski Fishhooka. Eksperymenty, których wyniki zostaną przekazane wszystkich innym dewiatom którzy…

— Pierre! — oskarżycielskim tonem wykrzyknął Blaine, spoglądając gniewnie na Harriet. Ona tylko skinęła potakująco głową w milczeniu.

— Wiedziłaś od początku. To wszystko było zaplanowane. A tam, na przyjęciu u Charline, kłamałaś, mówiąc o naszej starej przyjaźni…

— Masz do mnie żal o to?

— Nie, nie mam.

— Gdybym ci od razu o tym powiedziała, czy zgodziłbyś się jechać ze mną?

— Nie wiem, Harriet. Uczciwie ci mówię, że nie wiem.

Stone podniósł się z fotela i przeszedł dwa kroki dzielące go od Blaine'a. Uniósł ręce i położył je na ramionach przyjaciela. Jego palce zacisnęły się na barkach Blaine'a.

— Shep — powiedział uroczyście — Shep, obecnie to jest najważniejsze. Tylko to się liczy. Misja, której musimy się podjąć obaj dla dobra całej ludzkości. Fishhook nie może być jedynym pośrednikiem w kontaktach miedzy Człowiekiem a Gwiazdami. To przerażające, że część ludzi może swobodnie szybować w międzygwiezdnych przestrzeniach, podczas gdy druga, nieporównanie większa, uwięziona jest na Ziemi.

W półmroku zalegającym pokój Blaine dostrzegł, iż twarz Stonea straciła całą swą twardość i drapieżność. W kącikach oczu lśniły mu łzy.

— Istnieją gwiazdy — kontynuował cichym, łagodnym głosem, prawie szeptem. — Istnieją gwiazdy, na których ludzie muszą się znaleźć. By pojąć, jak wysoko Człowiek może się wznieść. By mógł uratować własną duszę.

Harriet która dotąd w milczeniu mięła rękawiczki, oświadczyła naraz:

— Ja osobiście mam już dosyć. Idę coś zjeść. Po prostu umieram z głodu. Idziecie ze mną? Ja pójdę — poderwał się z miejsca Blaine i natychmiast usiadł z powrotem. Uświadomił sobie bowiem, że nie ma pieniędzy. Harriet przechwyciła jednak jego myśl i uśmiechnęła się lekko:

— Na nasz rachunek. Kiedyś nam postawisz.

— Nie ma takiej potrzeby — rzekł szybko Stone. — On już jest na naszej liście. Pracuje u nas. Co ty na to, Shep?

Blaine milczał.

— Shep, czy pójdziesz ze mną? Potrzebuje cię. Bez ciebie nic nie dokonam. Jesteś mi potrzebny… bardzo potrzebny.

— Jestem z tobą — odrzekł Blaine.

— W takim razie, skoroście się dogadali, chodźmy na obiad — ponowiła propozycje Harriet.

— Idźcie we dwójkę. Ja będę pilnował naszej świątyni — rzeki Stone.

— Ależ Godfrey…

— No, idźcie już, idźcie. Mam jeszcze kilka kwestii do przemyślenia.

— Chodźmy więc — nie pozwoliła mu skończyć Harriet i wzięła Blaine a pod rękę. — On będzie teraz długo tak siedział i myślał.

Zaskoczony nieoczekiwanym obrotem sprawy, Blaine dał się wyprowadzić.

Загрузка...