18.

Blaine leżał na łóżku gapiąc się nieruchomym wzrokiem w sufit. Przez uchylone okno wpadało do sali chłodne, pachnące jesienią powietrze. Poprzez liście rosnącego przed oknem drzewa, prześwięcało słońce, tworząc na ścianie misterne plecionki cienia.

Uparte drzewo — pomyślał Blaine. Już koniec października, a ono wcale nie zamierza oddać swych liści jesieni.

Mimo dłuższego już przebywania w tej sali, mimo otwartego bez przerwy okna, nie potrafił się przyzwyczaić do duszącego zapachu leków i szpitalnych woni. Leżał, wsłuchując się w stonowane, trudne do identyfikacji odgłosy szpitalnego życia, dobiegające spoza zamkniętych drzwi.

Musze się stąd wydostać — myślał. Musze wędrować dalej. Ale gdzie? Do Pierre, oczywiście. Do Pierre i Harriet, jeśli rzeczywiście tam czeka. Ale Pierre niczego jeszcze nie załatwiało. Nie miał tam przecież żadnego interesu. Wiedział, że jest to tylko przelotny punkt na trasie jego ucieczki.

Bo wciąż uciekał ze ślepą i bezmyślną desperacją i uporem. Uciekał od chwili powrotu ze swej międzygwiezdnej misji. A najgorsze w tym wszystkim było to, że uciekał bez żadnego planu: ot, aby uciekać. Bo tylko uciekając czuł się bezpieczny; zupełnie jakby fakt ten decydował o jego bezpieczeństwie.

Brak planu doskwierał mu coraz bardziej. Owocował poczuciem wewnętrznej pustki. Blaine gnał przed siebie na złamanie karku, tam, gdzie go popchnął wiatr, bez udziału własnej woli, zdany na ślepy los.

I znów, po raz kolejny natrętna, obsesyjna myśl: czy ta paniczna ucieczka od Fishhooka była rozsądna? Czy musiał postąpić właśnie tak? Jakby w odpowiedzi stanął mu natychmiast przed oczyma Freddy Bates. jego sztuczny uśmiech i dziki błysk oczu. Pistolet w kieszeni kurtki. Blaine nie żywił już dłużej wątpliwości: musiał zrobić to, co zrobił. Musiał uciekać.

Lecz należy jak najszybciej znaleźć coś, czego by się trzymał, do czego by konsekwentnie dążył, co dałoby mu odrobinę nadziei lub choćby jej cień. Nie może przecież tak wiecznie uciekać bez celu. Musi nadejść w końcu chwila, gdy zaprzestanie ucieczki, gdy stanie na pewnym gruncie, gdy będzie wolny i bezpieczny. Lecz do tego potrzebny jest plan.

Głośniejsze sapanie i świszczący oddech Rileya wyrwały Blaine a z zadumy. Odwrócił twarz w stronę kierowcy. Ten jednak przestał już rzęzić i w pokoju zaległa cisza.

Nie mam najmniejszych powodów pozostawać dłużej w szpitalu — rzekł do siebie Blaine. Lekarz przecież nie znajdzie w nim żadnej choroby, Blaine owi nie jest też potrzebna jego pomoc. Żadnemu z nich nic nie da, jeśli Blaine zdecyduje się tutaj pozostać.

Wstał z łóżka i przeszedłszy pokój skierował się do łazienki. Otworzył drzwi. Na wieszaku wisiało jego ubranie; co prawda nie mógł znaleźć swej bielizny, ale były i spodnie i koszula, a na podłodze stały buty. Marynarka, która spadła z haczyka, leżała zmięta na ziemi. Blaine zdjął szpitalną pidżamę i sięgnął po spodnie. Włożył je i zapiął mocno pas.

Sięgając po koszule, uświadomił sobie, że coś jest nie w porządku. W pół ruchu zatrzymał rękę, wsłuchując się bacznie w zalegającą cisze. Tak, cisza — cisza pełnego uroku jesiennego popołudnia. Pełna zapachu zwiędłych liści i wilgotnej ziemi napływającego uchylonym oknem. Zapach dojrzałych jabłek i cierpkiego wina.

Lecz ta właśnie cisza tak go przeraziła. Coś w niej było nie tak. Szybko pojął, że powinien słyszeć rzężenie i ciężki oddech Rileya.

Z wyciągniętą — jak w geście samoobrony — ręką, Blaine trwał bez ruchu, oczekując aż ponownie usłyszy jęki chorego. Panowało jednak głuche milczenie. Błyskawicznie odwrócił się i wybiegł z łazienki. Zrobił krok w stronę łóżka Rileya i raptownie przystanął. Wiedział już, że nie ma potrzeby podchodzić bliżej. Obandażowane ciało szofera spoczywało cicho i nieruchomo, a w kąciku ust — jak. zakrzepły połyskiwał mętnie duży bąbel śliny.

— Doktorze! — krzyknął Blaine. — Doktorze!

Gorączkowo obrócił się i pobiegł do drzwi. Po chwili stanął, zdając sobie sprawę, iż naprawdę nie musi się już tak spieszyć. Spokojnym już krokiem podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Otworzył drzwi i wystawił głowę na korytarz.

Lekarz nadchodził właśnie szybkim krokiem. — Doktorze — wyszeptał Blaine.

Ten zbliżył się, położył dłoń na ramieniu Blaine a i delikatnym, miękkim ruchem popchnął go do środka pokoju. Wszedł za nim. Podszedł do łóżka Rileya, nachylił się i stetoskopem zawieszonym na szyi zaczął badać owiniętą bandażami mumie. Po krótkiej chwili wyprostował się i potarł dłonią czoło. Odwrócił się w kierunku Blaine a, obrzucając go szybkim, szorstkim spojrzeniem.

— A pan co? — spytał. — Dokąd się pan wybiera?

— On umarł. Przestał oddychać już jakiś czas temu.

— Tak, umarł. Nie miał zresztą od początku najmniejszych szans. Mimo, że zastosowaliśmy gobathian, nie miał żadnych szans przeżycia.

— Zastosowaliście gobathian? No tak, teraz rozumiem dlaczego był taki owinięty.

— Był okropnie potrzaskany — odrzekł zamyślony doktor — jak zabawka którą dziecko cisnęło na ziemie i podeptało nogami. Był… — urwał i obrzucił Blaine a długim, podejrzliwym spojrzeniem:

— Co pan w ogóle wie o gobathianie?

— Słyszałem o tym leku.

— Obce lekarstwo pochodzenia kosmicznego. Używane jest przez rasę rozumnych owadów. Rasę skłóconą miedzy sobą. Gobathian czyni cuda. Leczy połamane i zmiażdżone ciało, tworząc zupełnie nową tkankę… — spojrzał przenikliwie na Blaine a, po czym przeniósł wzrok na obandażowane zwłoki. Spoglądał na nie dłuższą chwile i ponownie zwrócił spojrzenie na Blaine'a.

— Pan czytał literaturę na ten temat? — spytał.

— Trochę. Głównie popularne artykuły w magazynach — skłamał gładko Blaine.

I nagle ujrzał, jakby działo się to przed chwilą, wrzące szaleństwo owej porośniętej dziką dżunglą planety, gdzie natknął się właśnie na gobathian używany przez owady choć — prawdę mówiąc — nie były to tak zupełnie owady i nie wykorzystywały gobathianu w celach leczniczych.

Ale to przecież nie miało znaczenia. Ziemska terminologia w odniesieniu do wielu, wielu obcych planet zawodziła i jedyne co człowiek mógł zrobić, to określać wszystko w przybliżeniu.

— Przeniesiemy pana do innej sali — przerwał mu rozmyślania lekarz.

— Nie ma potrzeby — pokręcił głową Blaine. — Postanowiłem jednak wyjść…

— Nie może pan teraz opuścić szpitala — gwałtownie zaprotestował doktor. — Nie pozwolę na to. Nie chce mieć pana na sumieniu. Coś musi być przecież z panem nie w porządku… bardzo nie w porządku. A nie ma nikogo, kto przejąłby nad panem opiekę. Następnym razem może być pan znaleziony za późno. Nie ma pan przyjaciół, rodziny, nikogo kto by…

— Zawsze sobie dawałem rade sam — odparł szorstko Blaine. — Teraz też sobie poradzę. Doktor zbliżył się do Blaine a i spojrzał mu badawczo w oczy.

— Odnoszę wrażenie, że nie mówi mi pan całej prawdy — rzekł cicho. — Całej prawdy.

Blaine bez słowa odwrócił się i wyszedł ponownie do łazienki. Zdjął z wieszaka koszule i naciągnął ją przez głowę. Schylił się, podniósł buty. Nałożył. W końcu ubrał się w marynarkę i wrócił do sali zamykając za sobą dokładnie drzwi.

— Doktorze, wyjdziemy chyba razem — odezwał się. — Nie chce tu być dłużej. Korytarzem ktoś nadchodził.

Prawdopodobnie niosą mi jedzenie, o którym wspomniał doktor — błysnęło mu w głowie. W takim razie musi się trochę wstrzymać z opuszczeniem szpitala. Naprawdę potrzebuje jedzenia.

Słuchał nadchodzących kroków; poznał, że zbliżają się dwie osoby. Może ktoś z kuchni i jeszcze ktoś, kto usłyszał wcześniejsze krzyki Blaine'a.

— Byłbym jednak niezmiernie rad, gdyby pan, mimo wszystko, zmienił zdanie. Niezależnie od tego, że wymaga pan jeszcze opieki lekarskiej, istnieją pewne formalności…

Blaine nie słuchał dalej, gdyż ludzie podeszli już do drzwi. Te otworzyły się i dwie osoby stanęły na progu.

— Shep — rozległ się lodowaty głos Harriet Quimby. — Shep, jak tu wylądowałeś? Szukamy cię wszędzie.

I jednocześnie telepatyczny impuls sieknął jego umysł: — SZYBKO, O CO CHODZI?

— ŻĄDĄJ WYDANIA MNIE (DZIKA KOBIETA WLOKĄCA ZA SOBĄ BEZ SKRUPUŁÓW ROZBRYKANEGO URWISA). JEŚLI ZAŻĄDASZ WYPUSZCZENIA MNIE, ONI SIĘ ZGODZĄ. ZOSTAŁEM ZNALEZIONY POD WIERZBĄ…

— (PIJAK, KTÓRY WPADŁ DO WIELKIEGO POJEMMKA NA ŚMIECIE I NIE POTRAFI SIĘ O WŁASNYCH SIŁACH Z NIEGO WYDOSTAĆ: KAPELUSZ PRZEKRZYWIONY, CZERWONO-FIOLETOWY NOCHAL, OCZY WYRAŻĄJĄ LEKKIE ZDUMIENIE).

— NIE, TU NIE TAK. PO PROSTU LEŻAŁEM POD DRZEWEM NIEOBECNY DLA CAŁEGO ŚWIATA. ON UWAŻA, ŻE ZE MNĄ JEST COŚ NIE W PORZĄDKU.

— ALE PRZECIEŻ COŚ…

— ALE NIE TO, CO ON SĄDZL…

— I znów to samo — odezwał się Godfrey Stone na wpół z troską na wpół gniewnie. — Znów się za dużo wypiło, zgadłem? A wiesz co ci mówił doktor… — Do diabła z doktorem — żachnął się Blaine. — Jeden czy dwa kieliszeczki nikomu jeszcze…

— Ale ciotka Edna była wściekła — wtrąciła się Harriet. — Już podejrzewała najgorsze. Wiesz, jaka ona jest. Myślała że już zniknąłeś na zawsze:

— GODFREY! GODFREY! MÓJ BOŻE, TRZY LATA…

— DA SPOKÓJ, SHEP. NIE PORA TERAZ. WYJDŹMY STĄD.

— Państwo znacie tego człowieka? Czy jesteście może rodziną? — spytał doktor Wetmore.

— Nie, nie rodziną. Po prostu przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi — odparł Stone. — Jego ciotka Edna…

— Może byśmy już poszli? — przerwał bezceremonialnie Blaine.

Stone spojrzał pytająco na doktora Wetmorea, ten skinął przyzwalająco głową.

— Tylko niech państwo jeszcze wstąpią do biura — dodał. — Trzeba podpisać jego zwolnienie. Zatelefonuje na dół. Potrzebne będą państwa nazwiska.

— Ależ oczywiście — odparł szybko Stone. — Dziękujemy bardzo panu, doktorze. I przepraszamy za kłopot.

— Ależ nic znów wielkiego się nie stało — z krzywym uśmiechem odparł lekarz. Wychodząc, Blaine zatrzymał się w progu i spojrzał na Wetmorea.

— Przykro mi — powiedział. — Okłamałem pana. Ale w końcu nie miałem powodów do dumy.

— Każdy z nas ma w życiu chwile słabości — sentencjonalnie, kiwając głową, odrzekł doktor.

— Do widzenia, doktorze. I przepraszam jeszcze raz.

— Do widzenia, panie Blaine. Niech pan uważa na siebie.

Szli korytarzem raźno, obok siebie.

— KTO BYŁ W TYM DRUGIM ŁÓŻKU? — spytał Stone. — NIEJAKI RILEY.

— RILEY!

— KIEROWCA CIĘŻARÓWKI.

— RILEY! MYŚMY WŁAŚNIE JEGO SZUKALI! A ZNALEŹLIŚMY CIEBIE. MUSIMY TAM ZARAZ WRACAĆ. Stone zatrzymał się, chciał zawracać, lecz wstrzymały go słowa Blaine'a:

— TO BEZCELOWE. NIC JUŻ NIE ZROBISZ. ON UMARŁ. — UMARŁ. A CIEŻARÓWKA?

— ROZBITA. SPADŁA DO RZEKI. — Oh, Godfrey! — jęknęła Harriet.

— To koniec, naprawdę koniec — szepnął potrząsając głową. — Nic z tego. — ALE CO SIĘ WŁAŚCIWIE DZIEJE? — spytał zaintrygowany Blaine.

— WSZYSTKO CI WYJAŚNIMY. ALE POTEM. NA,JPIERW WYJDŹMY STĄD. Stone chwycił go za łokieć i popchnął lekko do przodu.

— JESZCZE TYLKO JEDNO — nie ustepował Blaine. — CO TUTAJ PORABIA LAMBERT FINN?

— Lambert Finn — odparł już normalnie Stone — jest obecnie najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na świecie.

Загрузка...