26.

Grupa ludzi tłoczyła się na schodkach wiodących do hotelu i spoglądała w milczeniu na szalejące morze płomieni strzelających wysoko w nocne niebo. Zaabsorbowami dramatycznym widokiem ludzie nie zwrócili uwagi na nadchodzącego Blaine'a. Policja jeszcze się nie pojawiła.

— Jeszcze jedna sprawka normaków — odezwał się półgłosem jeden z mężczyzn.

— To zdumiewające. W dzień normalnie kupują w Punkcie nie bojąc się kary boskiej, a nocą podkradają się tam ponownie, aby podłożyć ogień — odparł inny kiwając w zadumie głową.

— Jak Boga jedynego kocham! Nie mieści mi się zupełnie w głowie, by Fishhook mógł tolerować to, co się wyprawia na świecie.

— Fishhook nie dba o to — odpad drugi mężczyzna. — Spędziłem u Fishhooka pięć lat i mogę zapewnić pana, że jest to niezwykle osobliwe i tajemnicze miejsce.

Dziennikarz — pomyślał Blaine rzucając na mówiącego szybkie spojrzenie. Hotel był zapchany dziennikarzami i reporterami przybyłymi do Belmont na wieść o Firmie i jego jutrzejszym kazaniu. Blaine przyglądał się dłuższą chwilę dziennikarzowi, który przebywał u Fishhooka starając się wygrzebać z pamięci jego twarz. Lecz nie znał jej. Nigdy się nie zetknął z tym człowiekiem.

Szybko wspiął się po stopniach i rozpychając zgromadzonych tam ludzi wszedł do hali recepcyjnej. Ręce trzymał głęboko wepchnięte w kieszenie kurtki, by ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami pokrwawione w walce z Grantem dłonie.

Hotel był stary, a meble w holu nie zmieniane od wielu lat. Panował tu półmrok uwypuklający jeszcze bardziej brzydotę miejsca. W powietrzu snuł się ciężki, skwaśniały zapach kurzu, ludzkiego potu i wyziewów z kuchni hotelowej.

Kilka osób siedziało tu i ówdzie w fotelach. Jedni z nich byli pogrążeni w lekturze gazet i czasopism, inni po prostu gapili się nieruchomo w przestrzeń. Na twarzach wszystkich malował się wyraz nudy i oczekiwania.

Blaine spojrzał na zegar wiszący ponad blatem recepcji. Wskazywał 11:30. Minął recepcję kierując się w stronę schodów i wnęki z windą.

— Shep!

Ogarnięty nagłą paniką Blaine odwrócił się gwałtownie.

Jakiś mężczyzna dźwignął się właśnie ciężko z głębokiego obitego skórą fotela i niezdarnie stawiając nogi człapał w stronę Blaine'a.

Ten cierpliwie czekał, mimo że po kręgosłupie płynęła mu zimna strużka potu, a nogi drżały lekko. Mężczyzna podszedł i wyciągnął w jego kierunku dłoń. Blaine wyjął również swoją z kieszeni.

— Upadłem — wyjaśnił widząc, że mężczyzna spogląda na pokaleczoną, pokrytą brudem dłoń. Potknąłem się w ciemnościach i upadłem.

— Należy ją dobrze przemyć i zdezynfekować.

— Tak, wiem. Właśnie zamierzam to zrobić.

— Przypominasz mnie sobie? — spytał mężczyzna. — Bob Collins. Spotykaliśmy się u Fishhooka… konkretnie w „Red Ghost Bar „. Pamiętasz?

— Ach tak, rzeczywiście — wykrzyknął z ulgą Blaine. — Teraz już sobie przypominam. Nie wiem czemu, lecz nie mogłem sobie skojarzyć twej twarzy. Pamiętam, a jakże! Jak ci leci?

— Tak sobie, średnio. Żałuję, że już nie pracuję u Fishhooka. Ale takie już życie w tym parszywym, dziennikarskim fachu. Raz tu, raz tam.

— Przyjechałeś posłuchać Finna?

Collins pokiwał twierdząco głową i spytał:

— A co z tobą? Co tu robisz?

— Chcę się właśnie spotkać z Finnem.

— Jeśli ci się to uda. Mieszka pod 210. Nikogo nie przyjmuje, a jakieś straszne gorylisko pilnuje jego drzwi.

— Sądzę, że mnie jednak przyjmie — uśmiechnął się lekko Blaine.

— Słyszałem, że zwiałeś — indagował niezrażony Collins. — Nie obraź się, ale może kilkanaście dolarów…

Blaine wybuchnął śmiechem.

— No to może choćby drinka?

— Nie, wielkie dzięki. Muszę jak najszybciej zobaczyć Finna.

— Jesteś z nim?

— Niezupełnie…

— Posłuchaj mnie, Shep — Collins nachylił się w jego stronę, a w głosie zabrzmiały mu błagalne nutki. Byliśmy dobrymi kumplami, prawda? Czy mógłbyś mi powiedzieć wszystko, co wiesz? To niesłychanie dla mnie istotne. Jeżeli wyjdzie mi ten reportaż, ponownie wrócę do Fishhooka. Niczego innego nie pragnę.

Blaine potrząsnął w milczeniu głową.

— Shep — nalegał Collins. — Krąży masa plotek. Mówią o ciężarówce, która stoczyła się do rzeki. Mówią, że na tej ciężarówce było coś niesłychanie istotnego dla Finna; gadają, że to maszyna gwiezdna. Plotki, domysły… Shep, powiedz. Może to być prawda?

— O niczym takim nie słyszałem.

— To wielka sprawa, Shep — Collins zniżył głos do szeptu. — Finn ogłosił w prasie, że ma na dewiatów haka, że ich zniszczy. Zniszczy każdego z nich z osobna, a przy okazji całą kinetykę paranormalną. Zieje nieprawdopodobną nienawiścią do wszystkiego co paranormalne. To demagog pierwszej klasy. Potrzebuje jakiegoś koronnego, ostatecznego argumentu dla swych teorii. Jeśli zdobędzie taką maszynę cały świat padnie u jego stop. Gdy dostanie ją do ręki, świat zamknie oczy i pójdzie za nim na ślepa. Świat oszaleje, a ludzie żądać będą krwi dewiatów.

— Zapominasz, że ja również jestem dewiatem. — Lambert Finn też.

— Zbyt dużo nienawiści — odezwał się cichym, znużonym głosem Blaine. — Inwektywy i epitety. Ludzi o paranormalnych mózgach określa się mianem dewiatów, osoby pozbawione tego daru — normakami. Lecz ty tego nie potępiasz. Mało cię w sumie obchodzi jak potoczą się sprawy. Udziału w linczu chyba byś nie wziął, ale napiszesz o nim. Chluśniesz strugami świeżej, niewinnie przelanej krwi na szpalty swojej gazety. I wcale nie zastanowisz się nad tym głębiej. Bo dla ciebie to tylko krew. Świeża krew. Bombowy temat. Efektowny tytuł.

— Na miłość boską, Shep…

— Dam ci jedną radę. Możesz śmiało napisać, że Finn nie ma nic do zaprezentowania. Ani do powiedzenia. Możesz napisać, że jest przerażony. Że próbował kopnąć, lecz tylko boleśnie uraził się w paluch u nogi…

— Shep, żartujesz sobie ze mnie!

— Finn nie odważy się pokazać tego, co myśli, że posiada.

— A co on takiego posiada?

— Coś, co zrobiłoby z niego głupca. Mówię ci raz jeszcze, że nie odważy się zademonstrować tego. Jutro rano Lambert Finn będzie najbardziej przerażonym i upokorzonym człowiekiem, jakiego znał świat.

— Nie mogę tego napisać — sapnął Collins. — Słowo honoru, że nie.

— Jutro w południe będą o tym pisać wszyscy — rzekł dobitnie Blaine. — Jeśli ty zrobisz to dzisiaj, zdążysz jeszcze zamieścić korespondencję w porannym wydaniu. Zadziwisz świat, obiecuję ci.

— To naprawdę rzetelna informacja? Jesteś…

— Twoja rzecz — obojętnie wzruszył ramionami Blaine. — Możesz ją wykorzystać. Otwiera się przed tobą największa szansa, jaką kiedykolwiek miałeś w życiu. A teraz muszę już zmykać.

— Dziękuję, Shep — Collins zawahał się. — Straszne dzięki.

Blaine ruszył przed siebie, pozostawiając nieruchomego Collinsa na środku hallu. Minął windę i zaczął wspinać się po schodach.

Na drugim piętrze zatrzymał się i rozejrzał w obie strony korytarza. W jego perspektywie, po lewej stronie, dojrzał siedzącego na krześle goryla, o którym wspominał Collins.

Zdecydowanym krokiem ruszył w jego stronę. Gdy mijał strażnika, ten podniósł się szybko z krzesła i zagrodził dalszą drogę, kładąc pieść wielkości bochna chleba na klatce piersiowej Blaine'a.

— Chwileczkę, proszę pana — rzucił grubym głosem.

— Muszę się pilnie widzieć z Finnem.

— On nikogo nie chce widzieć.

— To może przekazałby mu pan wiadomość ode mnie?

— Teraz nie. Może potem. Za godzinę, dwie.

— Proszę mu powiedzieć, że przychodzę od Stone'a.

— Ależ Stone…

— Proszę mu tylko to powiedzieć — z naciskiem przerwał Blaine.

Strażnik wahał się przez sekundę. W końcu opuścił rękę.

— Proszę tu zaczekać — powiedział. — Wejdę i spytam. Tylko bez żadnych głupich sztuczek, okay?

— Okay, zaczekam — zapewnił go pośpiesznie Blaine.

Stał cierpliwie pod drzwiami oczekując na powrót strażnika i zastanawiał się jak długo jeszcze przyjdzie mu tutaj tkwić. W pustym, mrocznym korytarzu ogarnął go nagle strach i wątpliwości; może nie powinien jednak spotykać się z Finnem, może lepiej natychmiast opuścić to miejsce?

Wrócił strażnik i nie było już czasu na rozterki.

— Niech pan stoi spokojnie. Muszę pana sprawdzić.

Wprawnym ruchem przejechał dłońmi wzdłuż ciała Blaine'a, szukając najwidoczniej ukrytego noża lub rewolweru. Pokiwał z zadowoleniem głową.

— Jest pan czysty Może pan wejść. Będę czekał tu, pod drzwiami — dodał z lekką pogróżką w głosie.

— Rozumiem — odparł Blaine przekraczając próg numeru.

Pokój stanowił skrzyżowanie sypialni i living — roomu.

Pośrodku znajdowało się duże biurko, za którym stał wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w czarny garnitur z białą szarfą pod szyją. Na jego pociągłej, kościstej — nieco końskiej twarzy malował się wyraz doskonale maskowanego lęku i napięcia.

Blaine wolnym krokiem zbliżył się do biurka, stając dokładnie vis — a — vis mężczyzny.

— Pan jest Finnem — odezwał się półgłosem.

— Lambert Finn — odpad tamten głębokim, dźwięcznym barytonem zawodowego mówcy, człowieka, który nigdy nie przestaje być mówcą, nawet w chwilach odpoczynku. Blaine wyjął z kieszeni swe pokrwawione, pokaleczone dłonie i położył je na blacie biurka. Dostrzegł z satysfakcją lękliwe spojrzenie Finna rzucone w ich stronę.

— A pan nazywa się Shepherd Blaine. Wiem o panu wszystko.

— Czy również to, że zamierzam pana zabić któregoś pięknego dnia?

— Tak, to również — skinął potakująco głową Finn. — Domyślam się tego.

— Ale jeszcze nie dzisiaj. Chcę bowiem zobaczyć jutro pańską twarz. Chcę się przekonać, czy wszystko będzie tak, jak pan sobie to planuje.

— I przyszedł pan tu po to, żeby mi o tym powiedzieć?

— Nie tylko. Ale w tym szczególnym momencie nie jestem w stanie myśleć o czymś innym. Nie mogę chwilowo wyjaśnić powodu, dla którego się do pana pofatygowałem.

— Może dobijemy targu.

— Nie to miałem na myśli. Pan nie ma mi zresztą nic do zaoferowania.

— Z pewnością, panie Blaine. Ale pan posiada coś, czego ja potrzebuję. Coś, za co szczodrze zapłacę.

Blaine spoglądał na niego kamiennym nieruchomym wzrokiem. Milczał.

— Pan potrafi obchodzić się z maszyną gwiezdną — mówił Finn. — Z takim typem maszyny gwiezdnej, jaka jest w moim posiadaniu. Pan potrafi ją nastroić i wprawić w ruch. Pan połączy wszystkie wtyki z wyjściami w funkcjonalną całość. Pan może również dużo opowiedzieć. Będzie pan doskonałym świadectwem.

— Pan już miał mnie raz w swoich rękach — roześmiał się Blaine całkowicie zmieniając temat. — Lecz wymknąłem się z sideł.

— Myśli pan zapewne o tym głupkowatym, biadolącym lekarzu — z nutką okrucieństwa w głosie warknął Finn. — On myślał tylko o tym, by nie zaszkodzić jakąś awanturą reputacji jego szpitala.

— Powinien więc pan sobie lepiej dobierać ludzi.

— A pan nie odpowiedział na moją propozycję — warknął Finn.

— Bym pracował dla pana? — Blaine śmiał się. — To będzie drogo kosztowało. To będzie cholernie kosztowało.

— Jestem na to przygotowany. Panu potrzebne są pieniądze. Jest pan goły jak święty turecki, a Fishhook siedzi już panu na karku.

— Godzinę temu jego agenci pojmali mnie i chcieli zabić — lekkim tonem odpad Blaine.

— A panu udało się uciec — pokiwał z politowaniem głową Finn. — Może się to panu powieść i następnym razem. I jeszcze raz. I jeszcze. Ale Fishhook nigdy nie zrezygnuje z pana. W obecnej sytuacji nie ma pan najmniejszych szans.

— Ja nie mam szans? A ktoś inny? Pan, na przykład?

— Mam konkretnie pana na mysi — odparł celując palcem w Blaine'a. — Zna pan Harriet Quimby?

— Bardzo dobrze.

— Ona jest szpiegiem Fishhooka.

— Pan oszalał! — wykrzyknął, tracąc panowanie nad sobą, Blaine.

— Proszę posłuchać, a sądzę, że zgodzi się pan ze mną — odparł tonem perswazji Finn.

Stali milcząc, przedzieleni blatem biurka i spoglądali sobie bacznie w oczy. Panowała posępna, przytłaczająca cisza.

W głowie Blaine'a zakołatała natrętna myśl: czemu go nie zabić? Teraz, właśnie teraz.

Tak łatwo zamordować Finna. Finn jest typem człowieka, do którego instynktownie czuje się odrazę i pogardę. Wystarczy tylko pomyśleć o nim, pomyśleć o fali nienawiści i szaleństwa, która za sprawą tego człowieka zalała świat. Wystarczyło przypomnieć sobie ciało człowieka wirujące lekko na gałęzi ponad szosą, do połowy zakryte listowiem, przypomnieć sobie obóz wśród górskiego pustkowia, prymitywny daszek chroniący przed deszczem. I ryby walające się w kurzu obok wywróconej przy ognisku patelni. I ruina przydrożnej farmy ze sterczącym wysoko w niebie kikutem komina, spalonej w odruchu nienawiści i nietolerancji.

Blaine uniósł dłonie, lecz natychmiast opuścił je ponownie na biurko.

W zamian zrobił coś, co było absolutnie niezależne od jego woli. Zrobił to odruchowo, bezmyślnie, bez wahania. A w trakcie tej czynności wiedział już, że to nie on dokonuje tego, lecz ktoś zupełnie inny, skrywający się w jego czaszce.

Bo on tego nie mógł zrobić. Nawet by mu to nie przyszło do głowy. Żadna istota ludzka nie dokonałaby tego, nie wpadłaby na ten iście szatański pomysł.

Blaine powiedział cichym i łagodnym głosem:

— Wymieniam z tobą świadomość.

Загрузка...