W labiryncie było nieco cieplej. Oddychało się powietrzem łagodniejszym niż na równinie. Ściany najwidoczniej nie dopuszczają wiatru, pomyślał Rawlins. Wędrował ostrożnie, słuchając głosu w swoim uchu.
„Skręć w lewo… trzy kroki… postaw prawą nogę przy tym czarnym pasie na chodniku… pełny obrót… skręt w lewo… cztery kroki… obrót o dziewięćdziesiąt stopni w prawo… i natychmiast obrót o dziewięćdziesiąt stopni w prawo jeszcze raz”.
Trochę przypominało to dziecinną zabawę w „klasy”. Tylko że tutaj gra szła o wyższe stawki. Baczył na każdy swój krok, czując, jak śmierć depcze mu po piętach. Jacyż ludzie zbudowaliby takie miasto? Zobaczył płomień energii buchający w poprzek chodnika przed nim. Komputer kazał mu się zatrzymać. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Idź! Więc ruszył dalej.
Bezpieczny.
Po drugiej stronie tej przeszkody stanął mocno i obejrzał się. Boardman, chociaż o tyle starszy, dotrzymywał mu kroku. Pomachał teraz ręką i mrugnął. Też przechodził przez te układy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Idź! Już minął miejsce, gdzie prześliznął się płomień energii.
— Odpoczniemy chwilę? — zapytał Rawlins.
— Nie traktuj tak protekcjonalnie starego człowieka, Ned. Nie zatrzymuj się. Jeszcze nie jestem zmęczony.
— Mamy trudny odcinek do przebycia.
— Więc nie marudźmy.
Rawlins po prostu nie mógł nie patrzeć na te kości. Wyschnięte szkielety leżące tu od wieków i jakieś zwłoki wcale nie tak dawne. Istoty różnych gatunków spotkała tu śmierć.
A jeżeli ja umrę w ciągu najbliższych dziesięciu minut?
Jaskrawe światła błyskały po wielekroć na sekundę. Boardman, idący w odległości pięciu metrów za Rawlinsem, stał się niesamowitym widziadłem sunącym w podrygach. Oglądając się Rawlins musiał machnąć ręką przed oczami, żeby zobaczyć te konwulsyjne ruchy. To było tak, jakby z każdym ułamkiem sekundy coraz bardziej zatracał świadomość.
Słyszał głos komputera: „Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz. Dwa. Trzy. Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz, dwa, trzy. Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz. Dwa. Trzy. Podejdź szybko do końca tej rampy”.
Nie pamiętał, co by go zabiło, gdyby nie stosował się do tych wskazówek. Tutaj w Strefie H koszmary czyhały prawie wszędzie i myliła mu się ich kolejność. Może to tu głaz ważący co najmniej tonę spada na niebacznych? I gdzie są te ściany, które się zwierają? Gdzie ten śliczny, misterny most, który wiedzie w jezioro ognia?
Biorąc pod uwagę przeciętną życia ludzkiego mógłbym żyć jeszcze dwieście pięć lat. Chcę żyć jak najdłużej.
Jestem zbyt nieskomplikowany na to, by już umrzeć, rozmyślał.
Pląsał w takt melodii komputera i w ten sposób wyminął jezioro ognia, wyminął pułapkę zwierających się ścian.
Zwierzę o długich zębach siedziało na nadprożu drzwi przed nimi. Ostrożnie Charles Boardman odczepił od swego plecaka broń i włączył celownik automatyczny. Nastawił na trzydzieści kilogramów masy w zasięgu pięćdziesięciu metrów.
— Nie chybię — powiedział Rawlinsowi i strzelił.
Grot energii plasnął w ścianę. Rozmigotały się smugi zieleni na jaskrawym fiolecie. Zwierzę skoczyło z nadproża, wyciągając łapy w agonii, i padło. Skądś nadbiegły trzy małe zwierzątka żyjące padliną i zaczęły rozrywać je na kawałki.
Boardman zachichotał. Żeby strzelać z broni z celownikiem automatycznym, nie trzeba być dobrym strzelcem, to musiał przyznać. Ale od bardzo dawna nie polował. Gdy miał trzydzieści lat, spędził dłużący się tydzień na polowaniu w Rezerwacie Sahara wraz z grupą ośmiu znacznie starszych od niego potentatów przemysłu i konsultantów rządowych. Polował z tymi ludźmi, bo dbał o swoje interesy, ale zgoła mu się tam nie podobało — parne powietrze bijące w nozdrza, ostry blask słońca, brunatne zwierzęta martwe na piasku, przechwałki tych myśliwych, bezmyślne zabijanie. Mając lat trzydzieści nie jest się zbyt wyrozumiałym wobec niemądrych rozrywek ludzi w średnim wieku. A przecież wytrwał do końca w nadziei, że w zrobieniu wielkiej kariery pomogą mu dobre stosunki z nimi. I rzeczywiście pomogły. Od tamtego czasu nigdy nie polował. Ale teraz to było coś innego, nawet z celownikiem automatycznym. Już nie rozrywka, nie sport.
Obrazy zmieniały się na złocistym ekranie umieszczonym na wspornikach pod ścianą w pobliżu wewnętrznego skraju Strefy H. Rawlins zobaczył, jak twarz jego ojca, zrazu wyraźna, powoli zlewa się z tłem, całym w pręgi i krzyże, po czym ogarnia ją płomień. Projekcję w jakiś sposób stanowił wzrok patrzącego. Roboty przechodząc tędy widziały ekran pusty. Rawlins teraz ujrzał szesnastoletnią Maribeth Chambers, uczennicę drugiej klasy liceum pod wezwaniem Pani Łaskawej w Rockford w stanie Illinois. Maribeth Chambers z nieśmiałym uśmiechem zaczęła się rozbierać. Włosy miała miękkie, jedwabiste, jak chmurka prześwietlona słońcem; oczy niebieskie, usta pulchne i wilgotne. Rozpięła stanik i odsłoniła dwie jędrne, białe kule o czubkach niczym ogniki. Były to piersi osadzone tak wysoko, jakby nie ulegały żadnej sile ciążenia, i oddzielone od siebie rowkiem szerokim zaledwie na jedną szesnastą cala, chociaż sześciocalowej głębokości. Maribeth Chambers zarumieniła się i obnażyła z kolei dolną połowę ciała. W dołkach tuż nad jej pulchnymi, różowymi pośladkami błyskały ametysty. Biodra zdobił złoty łańcuszek z krzyżykiem z kości słoniowej. Rawlins usiłował nie patrzeć na ekran. Słuchał głosu komputera kierującego każdym jego krokiem.
— Ja jestem zmartwychwstanie i życie — powiedziała Maribeth Chambers ochryple, namiętnie.
Przyzywała go kiwając trzema palcami. Robiła do niego oko. Gruchała sprośności.
— Przejdź tu, za ten ekran, mój ty zuchu. Pokażę ci, jak może być przyjemnie…
Chichotała. Wiła się. Podnosiła ramiona i wtedy piersi dzwoniły jak dzwony.
Jej skóra nabrała barwy ciemnozielonej. Oczy zmieniały miejsce, były co chwila w innej części twarzy. Dolna warga wysunęła się jak łopata. Uda topniały. Aż nagle ekran przyćmiły pląsające płomienie. Rawlins usłyszał głębokie, roztętnione, mocne akordy niewidzialnych organów. Posłuszny szeptom mózgu, które go prowadziły, ominął tę pułapkę szczęśliwie.
Ekran ukazywał jakieś desenie abstrakcyjne: geometrię władzy, proste linie w marszu, nieruchome figury. Charles Boardman zatrzymał się, żeby to podziwiać. Po chwili ruszył dalej.
Las wirujących noży przy wewnętrznej granicy Strefy H.
Upał, dziwnie duszny, wzmagał się. Trzeba było iść po rozgrzanym bruku na palcach. To wywoływało niepokój, ponieważ nikt z tych, którzy badali trasę, nie doświadczył tego. Czyżby na trasie zachodziły zmiany? Czyż możliwe, żeby miasto kryło nowe diabelskie sztuczki? Jak bardzo jeszcze będzie męczył ten upał? Gdzie się kończy jego obszar? Czy potem zacznie się obszar zimna? Czy oni przeżyją i dojdą do Strefy E? Może to Richard Muller w taki sposób próbuje nie dopuścić ich do serca labiryntu?
Może Muller zobaczył Boardmana i chce go zabić? Niewykluczone. Muller ma wszelkie powody do nienawiści, a tu nie mógłby przecież poddać się operacji przystosowania społecznego. Może powinienem pójść szybciej, żeby się od Boardmana oddalić. Żar chyba coraz większy. Z drugiej jednak strony, Boardman chyba zarzuciłby mi tchórzostwo. I nielojalność.
Maribeth Chambers nigdy by nie okazała się tchórzliwa ani nielojalna.
Czy zakonnice nadal golą sobie głowy?
W głębi Strefy G Boardman znalazł się przed ekranem dezorientującym, prawdopodobnie najgorszym ze wszystkiego. Nie bał się tych niebezpieczeństw labiryntu. Tylko Marshallowi jednemu nie udało się wyjść z zasięgu ekranu. Ale bał się wkroczenia tam, gdzie świadectwo zmysłów jest fałszywe. Polegał na swoich zmysłach. Po raz trzeci już wymienił sobie siatkówki. Trudno świat analizować należycie nie mając pewności, że się widzi wszystko wyraźnie.
Teraz był już w zasięgu mamideł.
Linie równoległe się zbiegały. Trójkątne figury, które jak herby zdobiły wilgotną, rozedrganą ścianę, były złożone wyłącznie z kątów rozwartych. Rzeka płynąc przez dolinę zbaczała w górę. Gwiazdy wisiały zupełnie nisko, księżyce orbitowały wokół siebie wzajemnie.
Zamknąć oczy i nie dać się zwodzić.
„Lewa noga. Prawa. Lewa. Prawa. Odrobinkę w lewo… podsunąć nogę. Jeszcze trochę. I z powrotem w prawo. O, właśnie. I znowu naprzód”. Zakazane owoce nęciły go, przez całe życie starał się wszystko widzieć. Aż wreszcie pokusa takiej chwilowej dezorientacji była nie do odparcia. Stanął na rozstawionych nogach. Jedyna nadzieja wydostania się stąd, powiedział sobie, to mieć oczy zamknięte. Jeżeli otworzę oczy, omamią mnie i pójdę na śmierć. Nie mam prawa umrzeć tu głupio, kiedy już tyle ludzi tak bardzo się borykało, żeby mi pokazać, jak mam przetrwać.
Stał nieruchomo. Słyszał, jak cichy głos komputera prawie ze złością usiłuje go popędzać.
— Poczekaj — mruknął. — Przecież mogę popatrzeć trochę, jeżeli stoję w miejscu. Najważniejsze: nie ruszać się. Nie ściągnę na siebie nieszczęścia, kiedy się nie ruszam.
A gejzer ognia? — przypomniał mu komputer. Wystarczyła złuda, żeby spowodować śmierć Marshalla. Otworzył oczy.
Pozostawał w bezruchu. Wszędzie wokoło widział negację geometrii. To było coś takiego jak butelka Kleina wnętrzem wywrócona na zewnątrz. Obrzydzenie wezbrało w nim falą sinej zieleni.
Masz osiemdziesiąt lat i wiesz, jak świat powinien wyglądać. Zamknij już oczy, Charlesie Boardmanie. Zamknij oczy, idź dalej. Zanadto ryzykujesz.
Przede wszystkim poszukał wzrokiem Neda Rawlinsa. Chłopiec wyprzedził go o dwadzieścia metrów i szurając nogami właśnie mijał ekran. Oczy ma zamknięte? Oczywiście. Ned jest posłuszny. Czy może lęka się. Chce wyjść z tego żywy i woli nie widzieć świata wypaczonego przez urządzenia dezorientujące. Chciałbym mieć takiego syna. Tylko że gdybym był jego ojcem, on dawno by się zmienił pod moim wpływem.
Już podnosząc prawą nogę, Boardman opamiętał się jednak i znieruchomiał znowu. Tuż przed nim błysnęło w powietrzu rozedrgane złote światło przybierające już to kształt łabędzia, już to kształt drzewa. W dali Ned Rawlins podniósł lewe ramię niemożliwie wysoko. Jedną nogą szedł naprzód, drugą do tyłu. Poprzez złociste mgiełki Boardman zobaczył zwłoki Marshalla przygwożdżone do ściany. Oczy Marshalla były szeroko otwarte. Czyż na Lemnos nie ma żadnych bakterii rozkładu? Patrząc w ogromne źrenice trupa ujrzał własne krzywe odbicie, wielki nochal… twarz bez ust. Zamknął oczy.
Komputer, jak gdyby pełen ulgi, poprowadził go w dalszą drogę.
Morze krwi. Puchar limfy.
Mam umrzeć, zanim zaznałem miłości…
To już wejście do Strefy F. Opuszczam tamto państwo śmierci. Gdzie mój paszport? Czy potrzebna mi wiza? Nie mam nic do zadeklarowania. Nic. Nic. Nic.
Zimny wiatr wiejący z dnia jutrzejszego.
Chłopcy, którzy obozują w Strefie F, powinni wyjść nam na spotkanie, przeprowadzić nas do Strefy E. Mam jednak nadzieję, że nie będzie im się chciało zadawać sobie fatygi. Możemy przejść bez nich. Byle tylko minąć ten ostatni już ekran, a dojdziemy doskonale.
Tak często o tej trasie marzyłem. Ale teraz jej nienawidzę, chociaż jest piękna. Trzeba to przyznać: jest piękna. I najpiękniejsza wydaje się zapewne wtedy, gdy spotyka się na niej śmierć.
Skóra na udach Maribeth marszczy się trochę. Maribeth, zanim ukończy trzydzieści lat, będzie gruba.
Dokonuję w swojej karierze tylu najrozmaitszych rzeczy. Mogłem był przestać już dawno temu. Nigdy nie miałem czasu, żeby czytać Rousseau, żeby czytać poezje Donne’a. Nie wiem nic o Kancie. Jeżeli to przeżyję, zacznę czytać ich wszystkich. Ślubuję sobie, będąc zdrów na ciele i umyśle, w wieku lat osiemdziesięciu. Ja, Ned Rawlins, będę… Ja, Richard Muller, będę czytać… będę… będę czytać, ja, Charles Boardman.
Rawlins wszedł do Strefy F i zatrzymując się zapytał komputera, czy można tu bezpiecznie odpocząć. Mózg statku odpowiedział, że można. Powoli Rawlins przysiadł, kołysał się na piętach przez chwilę, po czym dotknął kolanami chłodnej kostki bruku. Spojrzał za siebie. Kolosalne bloki kamienne, ułożone doskonale bez zaprawy murarskiej, piętrzyły się na wysokość pięćdziesięciu metrów z obu stron wąskiej szczeliny, w której ukazała się teraz masywna postać Charlesa Boardmana. Boardman był spocony i zdenerwowany. Wprost nieprawdopodobne. Nigdy dotąd Rawlins nie widział tego mocnego, starego człowieka w stanie takiej niepewności siebie. Ale też nigdy dotąd nie przechodził z nim przez labirynt.
Sam Rawlins nie był spokojny. Trucizny metaboliczne kipiały w jego organizmie. Pot go zalewał, aż kombinezon musiał pracować nadprogramowo, żeby pozbyć się tej wilgoci, destylując ją i powodując ulatnianie się chemicznych składników. Za wcześnie było na radość. Nie gdzie indziej, tylko tutaj, w Strefie F, Brewster poniósł śmierć, gdy wydawało się, że skoro ominął niebezpieczeństwa Strefy G, jego kłopoty się skończyły. No, skończyły się, rzeczywiście.
— Odpoczywasz? — zapytał Boardman głosem cienkim, jak gdyby rozrzedzonym.
— Czemuż by nie? Utrudziłem się, Charles — odrzekł Rawlins z uśmiechem zgoła nieprzekonywającym. — Ty tak samo. Komputer mówi, że tu nic nie grozi. Zrobię ci miejsce.
Boardman podszedł i przysiadł. Klękając tak chwiał się, że Rawlins musiał go podtrzymywać.
— Muller — powiedział Rawlins — pokonał tę trasę sam bez żadnego przygotowania.
— Muller był zawsze niezwykłym człowiekiem.
— Jak według ciebie on to zrobił?
— Jego zapytaj.
— Zapytam — przytaknął Rawlins. — Możliwe, że jutro o tej porze będę z nim rozmawiał.
— Możliwe. Powinniśmy ruszyć dalej.
— Jeżeli tak uważasz…
— Chłopcy wkrótce wyjdą po nas. Chyba już wiedzą, gdzie jesteśmy. Na pewno nas wytropiły ich wykrywacze masy. Wstawaj, Ned. Wstawaj.
Podnieśli się. I znowu Ned Rawlins poszedł pierwszy.
W Strefie F było przestronniej, ale nieładnie. Przeważający styl architektoniczny miał w sobie jakąś sztuczność i niepokój, co w sumie wprowadzało brak harmonii. Rawlins, chociaż wiedział, że tu jest mniej pułapek, wciąż jeszcze szedł z uczuciem, że bruk lada chwila rozstąpi mu się pod nogami. Zrobiło się chłodniej. Powietrze szczypało tak samo jak na otwartej lemnijskiej równinie. Przy każdym skrzyżowaniu ulic stały ogromne, betonowe rury, w których rosły poszarpane pierzaste rośliny.
— Która część jak dotąd jest dla ciebie najgorsza? — zapytał Rawlins.
— Ekran dezorientujący.
— To nie takie straszne… jeżeli człowiek potrafi się przemóc, żeby przejść przez te wszystkie niebezpieczne paskudztwa z oczami zamkniętymi. Wiesz, mógł wtedy rzucić się na nas któryś z tych małych tygrysów i wcale byśmy się nie spostrzegli, dopóki nie poczulibyśmy jego zębów.
— Ja patrzyłem — powiedział Boardman.
— Na obszarze dezorientacji?
— Niedługo. Skusiło mnie, Ned. Nie będę próbował opowiadać, co widziałem, ale to było jedno z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu.
Rawlins uśmiechnął się. A więc Boardman też potrafi zrobić coś niemądrego, ludzkiego, szaleńczego. Chciał mu pogratulować, ale nie śmiał. Zapytał:
— I co? Tylko stałeś bez ruchu i patrzyłeś, a potem z zamkniętymi oczami poszedłeś dalej? Nie było żadnej krytycznej sytuacji?
— Owszem, była. Zapatrzony, omal nie ruszyłem z miejsca. Już podniosłem jedną nogę. Zaraz jednak się opamiętałem.
— Chyba i ja spróbuję zerknąć, kiedy będziemy wracali — powiedział Rawlins. — Jedno zerknięcie przecież nie zaszkodzi.
— Skąd wiesz, że ten ekran działa w odwrotnym kierunku?
Rawlins zmarszczył brwi.
— Nie zastanawiałem się nad tym. Jeszcze nie sprawdzaliśmy powrotu przez labirynt. Może od tej strony wszystko jest zupełnie inne? Nie mamy żadnych map drogi powrotnej. Może wracając wszyscy zginiemy?
— Znów użyjemy robotów — powiedział Boardman. — Już ty się o to nie martw. Kiedy będziemy gotowi wyjść, sprowadzimy zastęp robotów tutaj do Strefy F i zbadamy trasę powrotną w taki sam sposób, w jaki zbadaliśmy wejściową.
Rawlins odezwał się dopiero po chwili.
— Zresztą po co by miały być jakieś pułapki dla wychodzących? Czyżby budowniczowie labiryntu tak samo zamykali się w środku miasta, jak nie dopuszczali tam swoich wrogów? Po cóż by tak robili?
— Któż może wiedzieć, Ned? To były istoty nieznane.
— Nieznane. Tak.
Boardman przypomniał sobie, że nie wyczerpał tematu rozmowy. Chciał być uprzejmy. Są przecież towarzyszami w obliczu niebezpieczeństwa. Zapytał:
— A dla ciebie, które miejsce było najgorsze?
— Tamten ekran daleko za nami — odpowiedział Rawlins. — Zobaczyłem na nim wszystkie paskudztwa, jakie mi się kłębią w podświadomości.
— Który to ekran?
— W głębi Strefy H. Taki złocisty, przytwierdzony do wysokiej ściany pasami z metalu. Patrzyłem tam i przez parę sekund widziałem mojego ojca. A potem dziewczynę… dziewczynę, którą znałem… która została zakonnicą. Na ekranie ona się rozbierała. Myślę, że to trochę odsłania moją podświadomość, prawda? Istna jama wężów. Ale czyja podświadomość tym nie jest?
— Nie widziałem takich rzeczy.
— Przecież byś nie mógł przeoczyć tego ekranu. Był… och, o jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie ubiłeś to pierwsze zwierzę. Z lewej strony… w połowie ściany, prostokątny ekran… trapezoidalny właściwie, z jaskrawobiałą metalową krawędzią i kolory przesuwały się po nim, kształty…
— Tak. To ten. Pokazywał figury geometryczne.
— Ja widziałem, jak Maribeth się rozbiera — zauważył Rawlins, wyraźnie stropiony. — A ty widziałeś figury geometryczne?
W Strefie F też groziły śmiertelne niebezpieczeństwa. Mały perłowy pęcherz na bruku pękł i popłynęła struga połyskliwych kulek. Sunęły te kulki prosto ku nogom Rawlinsa z jakąś złośliwą celowością głodnych mrówek. Kąsały poprzez buty. Sporo ich zadeptał, ale w rozdrażnieniu i zapale omal nie znalazł się zbyt blisko światła, które nagle zajaśniało niebiesko. Kopnął w stronę światła trzy kulki. Natychmiast stopniały.
Boardman miał już naprawdę dosyć tego wszystkiego.
Od chwili ich wejścia do labiryntu minęła zaledwie godzina czterdzieści osiem minut, chociaż wydawało się, że wędrują bardzo długo. Trasa przez Strefę F prowadziła do sali o różowych ścianach, gdzie z ukrytych otworów buchały kłęby pary. Na drugim końcu różowej sali była raz po raz podnosząca się zapadnia. Gdyby nie przeszli tamtędy w idealnie wyliczonym czasie, zostaliby zgruchotani. Za salą ciągnął się długi, nisko sklepiony korytarz, duszny i ciasny, którego ściany gorące, krwiście czerwone, pulsowały, aż czuli mdłości. Ten korytarz prowadził na otwarty plac, z sześcioma stojącymi pochyło obeliskami z białego metalu, groźnymi jak nastawione miecze. Fontanna tryskała wodą na wysokość stu metrów. Po bokach placu wznosiły się trzy baszty z mnóstwem okien różnej wielkości. Szyby w nich były nietknięte. Na schodach jednej z tych baszt leżał połączony stawami szkielet jakiegoś stworzenia długości chyba dziesięciu metrów. Wielka bańka, niewątpliwie będąca hełmem kosmicznym, zakrywała mu czaszkę.
W obozie rozbitym w Strefie F, bazie pomocniczej dla grupy, która posuwała się ku centrum labiryntu, pełnili służbę Alton, Antonelli, Cameron, Greenfield i Stein. Teraz Antonelli i Stein przyszli na plac pośrodku Strefy po Rawlinsa i Boardmana.
— Już niedaleko — powiedział Stein. — Czy może chciałby pan przedtem kilka minut odpocząć, panie Boardman?
Stary łypnął na niego ponuro. Więc ruszyli do obozu nie zwlekając. Antonelli zameldował:
— Davis, Ottavio i Reynolds dotarli dziś rano do Strefy E, Alton, Cameron i Greenfield dołączyli do nas. Petrocelli i Walker badają wewnętrzny skraj Strefy E i zaglądają do Strefy D. Mówią, że tam wszystko wygląda bez porównania lepiej.
— Skórę z nich zedrę, jeżeli tam wejdą — powiedział Boardman.
Antonelli uśmiechnął się niewesoło.
Bazę pomocniczą stanowiły dwa kopulaste namioty stojące obok siebie na małym placyku przy jakimś ogrodzie. Obszar ten zbadano dokładnie i na pewno nic tam nie groziło. W namiocie Rawlins przede wszystkim zdjął buty.
Dostał od Camerona preparat do czyszczenia, od Greenfielda pakiet z żywnością. Czuł się nieswojo wśród tych ludzi. Wiedział, że brak im takich możliwości w życiu, jakie zostały dane jemu. Nie są należycie wykształceni. I nawet jeżeli unikną wszelkich niebezpieczeństw, na jakie się narażają, nie będą żyć tak długo jak on. Żaden z nich nie ma jasnych włosów ani niebieskich oczu i chyba nie stać ich na poddawanie się kosztownym przeobrażeniom, żeby uzyskać te korzystne cechy. A przecież wydają się szczęśliwi. Może dlatego, że nie muszą roztrząsać aspektów moralnych wyciągania Richarda Mullera z labiryntu.
Boardman wszedł do namiotu. Zdumiewająco wytrzymały i niezmordowany był ten starzec. Roześmiał się:
— Powiedzcie kapitanowi Hosteenowi, że przegrał zakład. Doszliśmy tutaj.
— Jaki zakład? — zapytał Antonelli.
Greenfield mówił już o czymś innym:
— Przypuszczamy, że Muller jakoś nas śledzi. Porusza się bardzo regularnie. Przebywa teraz w tylnym kwadracie Strefy A, jak najdalej od wejścia… jeżeli wejściem dla niego jest ta brama, którą znamy… i zakreśla, że tak powiem, nieduży łuk w miarę posuwania się naszej czołówki.
Boardman wyjaśnił Antonellemu:
— Hosteen stawiał trzy do jednego, że się tu nie dostaniemy. Sam słyszałem. — I zapytał Camerona, technika łączności: — Czy możliwe, żeby Muller stosował jakiś system obserwacji?
— Całkiem prawdopodobne.
— System pozwalający widzieć twarze?
— Przypuśćmy, że chwilami tak. W gruncie rzeczy skąd możemy wiedzieć. Miał mnóstwo czasu na zapoznanie się z urządzeniami tego labiryntu, proszę pana.
— Jeżeli widzi moją twarz — powiedział Boardman — roztropniej będzie zawrócić, nie zadając sobie więcej trudu.
Nawet mi przez myśl nie przeszło, że on mógłby nas oglądać. Kto ma aparat termoplastyczny? Muszę zmienić twarz natychmiast.
Nie tłumaczył dlaczego. Ale gdy ukończył zabieg, miał nos długi, ostro zarysowany, cienkie usta, z kącikami opuszczonymi, i podbródek wiedźmy. Nie było to oblicze sympatyczne. Ale też nie było obliczem Charlesa Boardmana.
Po niespokojnie przespanej nocy Rawlins zaczął się przygotowywać, żeby przejść do obozu czołówki w Strefie E. Boardman miał pozostać w bazie, ale przez cały czas utrzymywać z nim łączność — widzieć to, co on widzi, słyszeć to, co on słyszy, i po cichu udzielać mu wskazówek. Poranek był suchy i wietrzny. Sprawdzono obwody łączności. Rawlins wyszedł z kopulastego namiotu, odliczył dziesięć kroków i stanął samotnie patrząc, jak świt powleka poznaczone dziobami porcelanowe ściany pomarańczowym blaskiem. Na tle świetlistej zieleni nieba te ściany były smoliście czarne.
— Podnieś prawą rękę — powiedział Boardman — jeżeli mnie słyszysz, Ned.
Rawlins podniósł prawą rękę.
— Teraz odezwij się do mnie.
— Mówiłeś, że gdzie Richard Muller się urodził?
— Na Ziemi. Słyszę cię świetnie.
— Gdzie na Ziemi?
— W Dyrektoriacie Północno-Amerykańskim. Nie wiem dokładnie.
— Ja też jestem stamtąd — powiedział Rawlins.
— Tak, wiem o tym. Muller zdaje się pochodzi z zachodniej części Ameryki Północnej. Ale nie jestem pewny. Tak niewiele czasu spędzam na Ziemi, Ned, że nie pamiętam dobrze ziemskiej geografii. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, może nas poinformować mózg statku.
— Później — powiedział Rawlins. — Czy już mam wyruszyć?
— Przedtem posłuchaj, co ci powiem. Z wielkim trudem dostaliśmy się w głąb labiryntu i nie zapominaj, że wszystko, cośmy dotąd zrobili, było tylko wstępem do osiągnięcia istotnego celu. Przybyliśmy tu po Mullera, nie zapominaj.
— Czyż mógłbym zapomnieć?
— Dotąd myśleliśmy głównie o sobie samych. Problem, czy się będzie żyło, czy się umrze. To raczej zamącą perspektywę. Ale już możemy przyjąć szerszy punkt widzenia. Dar, jaki posiada Richard Muller… może zresztą klątwa wisząca nad nim, nie wiem… ma ogromną wartość potencjalną i naszym zadaniem jest wykorzystać to, Ned. Los galaktyk zależy od tego, co się stanie w ciągu najbliższych kilku dni pomiędzy tobą i Mullerem. To punkt zwrotny w Czasie. Miliardy jeszcze nie narodzonych istot będą miały życie zmienione na dobre albo na złe w wyniku wydarzeń, które teraz nastąpią.
— Mówisz chyba zupełnie poważnie, Charles.
— Zupełnie poważnie. Czasami nadchodzi moment, kiedy wszystkie te huczne, głupie, rozdęte słowa zaczynają coś znaczyć, i to jest właśnie jeden z takich momentów. Stoisz na rozstaju historii galaktyki. I dlatego, Ned, pójdziesz tam i będziesz kłamał, oszukiwał, krzywoprzysięgał, szedł na kompromisy. Przypuszczam, że sumienie jakiś czas nie da ci spokoju i znienawidzisz się za to, ale ostatecznie zrozumiesz, że dokonujesz czynu bohaterskiego. Próba łączności skończona. Wracaj tutaj i przygotuj się do wymarszu.
Tym razem szedł sam niedługo. Stein i Alton odprowadzili go aż do bramy Strefy E. Nie było żadnych przygód. Wskazali mu drogę w prawo i spod wirującego snopu lazurowych iskier wkroczył do tej Strefy, surowej i posępnej. Schodząc ze stromej rampy przy bramie zobaczył w jednej ze strzelistych kamiennych kolumn jakieś gniazdo. W ciemności gniazda coś błyskało, coś ruchomego, co mogło być okiem.
— Myślę, że znaleźliśmy część urządzenia obserwacyjnego Mullera — zameldował. — Coś tu na mnie patrzy ze ściany.
— Spryskaj ją płynem niwelującym — poradził Boardman.
— On by to sobie wytłumaczył jako akt wrogości. Po cóż archeolog miałby niszczyć taką atrakcję?
— Słusznie. Idź dalej.
W Strefie E panował nastrój mniej groźny. Ciemne, zwarte, niskie budynki stały jak przestraszone żółwie. Wszystko to wyglądało inaczej, wznosiły się wysokie mury i jaśniała jakaś wieża. Każda ze stref różniła się od poprzednio przebytych, aż Rawlins przypuszczał, że każdą zbudowano w innym czasie: najpierw powstało centrum, czyli dzielnice mieszkalne, a potem stopniowo przyrastały kręgi zewnętrzne, zabezpieczane pułapkami w miarę jak wrogowie stawali się coraz bardziej dokuczliwi. To była koncepcja godna archeologa: zanotował ją sobie w pamięci, żeby wykorzystać.
Przeszedł już kawałek od bramy, gdy zobaczył zamgloną postać idącego ku niemu Walkera. Walker był szczupły, niesympatyczny, chłodny. Twierdził, że ożenił się kilkakrotnie z tą samą kobietą. Miał około czterdziestu lat, myślał przede wszystkim o swojej karierze.
— Rad jestem, że ci się udało, Rawlins. Spokojnie idź odtąd w lewo. Ta ściana jest obrotowa.
— Wszystko tutaj w porządku?
— Mniej więcej. Pół godziny temu utraciliśmy Petrocellego.
Rawlins zdrętwiał.
— Przecież to strefa podobno bezpieczna.
— Nie. Bardziej ryzykowna niż Strefa F i prawie tak pełna pułapek jak Strefa G. Nie docenialiśmy jej, kiedyśmy używali robotów. Nie ma właściwie powodów, dla których te strefy miałyby stawać się coraz bezpieczniejsze im bliżej środka, prawda? Ta, to jedna z najgorszych.
— Usypia czujność — podsunął Rawlins. — Stwarza pozory, że nic nie zagraża.
— Żebyś wiedział! No, chodźmy już. Idź za mną i zanadto nie wysilaj mózgownicy. Indywidualizm funta kłaków tu niewart. Albo idzie się wytyczonym szlakiem, albo nie dochodzi się donikąd.
Rawlins poszedł za Walkerem. Nie widział żadnego oczywistego niebezpieczeństwa, ale podskoczył tam, gdzie Walker podskoczył, i skręcił z drogi tam, gdzie zrobił to Walker. Obóz w Strefie F nie był zbyt daleko. Siedzieli tam Davis, Ottavio i Reynolds, nad górną połową Petrocellego.
— Czekamy na polecenie pogrzebu — wyjaśnił Ottavio. — Od pasa w dół nic z niego nie zostało. Hosteen na pewno każe wynieść go z labiryntu.
— Zasłoń go przynajmniej — powiedział Rawlins.
— Idziesz dzisiaj dalej do Strefy D? — zapytał Walker.
— Mógłbym.
— Powiemy ci, czego unikać. To nowość. Właśnie tam Petrocelli poległ. Może w odległości pięciu metrów do Strefy D… po tej stronie. Wchodzisz na jakieś pole, a ono przecina cię na pół. Żaden z robotów nie natrafił na to.
— A jeśli przecina na pół wszystko, co tamtędy przechodzi? — zapytał Rawlins. — Oprócz robotów?
— Mullera nie przecięło — zauważył Walker. — Nie przetnie i ciebie, jeżeli je obejdziesz wokoło. Pokażemy ci, jak.
— A za tym polem?
— Już tylko twoja w tym głowa.
Boardman powiedział:
— Jeżeli jesteś zmęczony, zostań w obozie na noc.
— Wolę pójść od razu.
— Ale sam będziesz wędrował, Ned. Nie lepiej przedtem wypocząć?
— Niech mózg statku zbada mój stan i określi stopień zmęczenia. Jestem gotów pójść dalej.
Boardman sprawdził. Nieustannie badano stan zdrowia Rawlinsa: znano jego tętno, częstotliwość, poziomy hormonów i wiele innych intymnych szczegółów. Komputer zaopiniował, że może iść dalej bez odpoczynku.
— Dobrze — powiedział Boardman. — Idź.
— Mam wejść do Strefy D, Charles. To tutaj Petrocelli skończył. Widzę tę linię, o którą się potknął… bardzo chytrze, doskonale ukryta. Omijam ją. Tak. Tak. To już Strefa D. Zatrzymuję się i niech mózg statku ustali moje położenie. W Strefie D chyba jest trochę przytulniej niż w Strefie E. Powinienem przejść przez nią szybko.
Złotobrązowe płomienie, które strzegły Strefy C, były oszustwem.
Rawlins powiedział cicho:
— Powiedz gwiazdozbiorom, że ich los jest w dobrych rękach. Chyba natknę się na Mullera najpóźniej za piętnaście minut.